Wielki los (de Montépin, 1889)/Część druga/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le gros lot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

— Więc to znaczy, że ty mnie nienawidzisz? wykrzyknął Leopold podniecony spokojem młodej dziewczyny, równie jak winem szumiącem mu w głowie.
— Wiesz pan o tem, że cię nie kocham... odpowiedziała Klara.
— Kochasz zatem innego?...
— A gdyby i tak było?...
— Na prawdę kochasz?...
— Może...
— Nie!... nie!... nie mów tego! ja nie chcę żebyś tak mówiła!... bełkotał Leopold, i z dziwnym wyrazem twarzy szedł prosto ku sierocie, która zaczęła drżeć i cofnęła się znowu.
— Zabraniam panu zbliżać się do mnie!...
Młodzieniec nie słyszał jej nawet.
— Więc ty kochasz innego!... — powtórzył z dziką złością — i przyznajesz się do tego przedemną, który poprzysiągłem, że pomimo wszystkich i pomimo ciebie samej, musisz do mnie należeć?...
— Nigdy!... nigdy!... — powtarzała Klara.
— Musisz chyba mieć przewrócone w głowie... kiedy mi to powiadasz w oczy! — ciągnął Leopold, zbliżając się coraz bardziej z pałającemi oczyma. — Więc ty nie wiesz... nie rozumiesz do jakiego stopnia ja cię kocham, jak ja cię ubóstwiam?... — Idyota ze mnie, że cię szanowałem!... Bo ty mi w twarz rzucasz za to wszystko obelgą, oświadczasz mi, że nigdy do mnie należeć nie będziesz, że kochasz innego!... — O! ciężką próbę przeszedłem. Kiedy jednak nie chcesz być moją żoną, musisz zostać moją kochanką!
Mówiąc to, Leopold chciał uchwycić Klarę w objęcia.
Rzuciła się w bok, ażeby uniknąć tego uścisku i zaczęła uciekać do okoła salonu, kryjąc się po za sprzęty, które przewracała za sobą w miarę jak się przybliżał, powtarzając głosem pijanym... urywanym:
— Ja ciebie kocham... ja ciebie nad życie kocham... Klaro...
Wystraszona, z przyśpieszonym oddechem, czuła, że jej się ciemno w oczach robiło, że zbliża się chwila, w której padnie zemdlona na posadzkę.
Chciała wołać pomocy, ale nie mogła głosu wydobyć... Z zaciśniętego gardła wychodziły tylko dźwięki niezrozumiałe.
Naraz zaczepiła nogą o dywan, zachwiała się i ażeby nie upaść, o stół się oparła.
Leopold skorzystał z tego, aby ją pochwycić... Uchwycił jej ręce z całej siły.
— Mam cię nareszcie! trzymam! nie umkniesz mi już teraz!..
I zbliżył swoję twarz chcąc ją pocałować.
Klara oprzytomniała, przechyliła w tył głowę i krzyczeć zaczęła:
— Ratunku! ratunku!
— Nie przyjdzie nikt, bądź pewna, — zaśmiał się Leopold.
— Ratunku! ratunku!.. — powtórzyła Klara.
Drzwi salonu otworzyły się gwałtownie i w nich stanął jakiś człowiek.


∗             ∗

Adryan Convreur sam jeden znajdujący się na wyspie, szedł prosto przed siebie, myśląc, jak zawsze, o Klarze.
Niechcący spojrzał na kartę wywieszoną na domku, który był do sprzedania.
— Jakże byłbym szczęśliwym, gdybym mógł z nią mieszkać tutaj... Maleńkie to i nie musi drogo kosztować. Ta trocha grosza, którą posiadam, byłały może dostateczną... Ale po co tu myśleć o tem, kiedy ona mnie nie kocha!..
I szedł dalej obok ogrodu willi Trembles, którego furtka, jak wiemy, była otwartą.
Kiedy przechodził około tej furtki, zatrzymał się nagle.
Zdawało mu się, iż jakiś krzyk przytłumiony uderzył jego uszy.
Zaczął słuchać i w krótce się przekonał, że się nie myli.
— To ztamtąd ten krzyk wychodzi.. — mówił sobie, patrząc na pałacyk Juany — To krzyk kobiety jakiejś... — Co się tam dzieje takiego?...
Bez namysłu, tknięty przeczuciem jakiemś, wszedł do ogrodu i zbliżył się do willi.
Był zaledwie o kilka od niej metrów, gdy wołanie o pomoc rozległo się znowu, ale teraz zupełnie wyraźnie. Ten głos przeniknął mu do głębi duszy.
Skoczył na schody i wszedł do przedpokoju.
Usłyszał krzyk ponowny.
Otworzył drzwi od salonu — i on to jak zapewne domyślili się już nasi czytelnicy — zjawił się na progu.
— Broń mnie pan! Oswobódź! — zawołała Klara do niespodziewanego opiekuna, którego w pierwszej chwili nie poznała.
Adryan Couvreur przyskoczył do Leopolda, a ten puścił ręce Klary i z głupowatą miną patrzył na przybyłego.
Klara wyczerpawszy siły i energię, padła na kolana.
— Pani! to pani — wołał Adryan pomagając jej powstać. — Więc mnie dobrze się zdawało, że głos twój poznaję. Dzięki Bogu, że przybyłem pani z pomocą, nie obawiaj się niczego...
Postąpił do Leopolda, a grożąc mu ręką przy twarzy wołał:
O! nędzniku!... nędzniku!...
— Nie ruszaj mnie pan!... zapiszczał młody Joubert. Nie ruszaj mnie bo cię uderzę!...
— Daj mu pan pokój proszę... błagała Klara, chwytając Adryana za rękę... On tylko na pogardę zasługuje...
Widzisz pan, że jest pijany... Zostaw go i wychodźmy czemprędzej z tego domu.
Adryan nie opierał się i dał się pociągnąć sierocie. Wyszli oboje z domu i następnie z ogrodu i znaleźli się na drodze.
Leopold, którego wino i złość doprowadziły do stanu najwyższego podrażnienia, miał wygląd prawdziwego waryata i poleciał za niemi. — Wymawiał jakieś niezrozumiałe słowa, z których domyślać się było można gróźb i przekleństw.
Niech pani idzie naprzód, prosił malarz — oburzony tą pogonią.
— Ja podążę za panią.
Klara była posłuszną.
Couvreur zwrócił się do krzyczącego i gestykulującego Leopolda.
— Jeżeli nie będziesz cicho — i jeżeli postąpisz jeden krok jeszcze, rzucę cię do wody jak szkodliwe bydle.
Zamiast się uspokoić, Leopold wrzeszczał coraz bardziej, i usiłował rzucić się na swojego przeciwnika.
Odepchnięty silnie, stracił równowagę, zsunął się z brzegu i stoczył do wody.
Młody malarz dogonił Klarę, która szła prędko tą samą drogą, jaką przyszła, a idąc obok niej zapytał:
— Jakim sposobem znalazłaś się pani w tym domu, tak daleko od Paryża i z tym nędznikiem? Cóż się to stało takiego?
— Ten człowiek... to nikczemnik... odpowiedziała młoda dziewczyna. — — Od dawna mnie prześladuje... Przypadek jeżeli nie podstęp przyprowadził mnie tutaj, i znalazłam się z nim sam na sam!... O! panie, jakże ci mam podziękować, żeś przybył mi na pomoc!
I sierota rozpłakała się rzewnie i musiała oprzeć się silnie na ramieniu swojego towarzysza, ażeby znów nie upaść z omdlenia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.