Wielki los (de Montépin, 1889)/Część druga/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki los |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888–1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le gros lot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Posłaniec powrócił w kwadrans.
W ręku trzymał list Bonichona.
— Jestem!... — zawołał, zaledwie oddychając.
— Powróciłeś z niczem?... Zleciałeś się napróżno?...
— Ale gdzie zaś obywatelu?... — odpowiedział z uśmiechem posłaniec. — Przeciwnie, zarobiłem sto sous przyobiecane...
— Jak to?...
— Wiem adres panny Maryi-Joanny...
— Nie mieszka zatem pod numerem 22-gim?...
— Nie, obywatelu. Odźwierny z wybrzeża Bourbon oświadczył mi, że jej nie zna, z miną taką stanowczą, że każdego innego byłby wziął na nię z pewnością... Ale ja zanadtom stara małpa, żeby się nie znać na takich sztuczkach. Udałem, że wierzę i żem się zmartwił okrutnie... No i zacząłem bąkać o spadku i notaryuszu.. Potem wymieniłem nazwisko pana Davida i to wywarło swój skutek... Panienka mieszka pod Nr. 44 — na bul’ Mich.., jak mówią panowie studenci. Oto gdzie list zanieść potrzeba, tylko według tego com zmiarkował z gadaniny odźwiernego, bodaj, że dzisiaj w domu jej nie zastanę.
— Bardzo dobrze... Masz że tutaj swoje pięć franków... rzekł Bonichon list odbierając.
I pociągnął w stronę ulicy Bleue, a idąc myślał.
— Byłem najzupełniej przekonany, że przynęta spadkowa nie zawiedzie!... Marya-Joanna pojechała zapewne na wieś z panem vice hrabią de Quercy.. Jutro niedziela, nie powrócą więc do Paryża, jak wieczorem, albo w poniedziałek z rana... A zatem w poniedziałek rano znajdę się na bul Mich!.. Niechajże i tak będzie. Spodziewam się, że jak na dziś, to i tak wcale dużo zrobiłem.
Po powrocie do biura zdał sprawę pryncypałowi z działalności swojej.
— Brawo!... brawo!... wołał Jacquier rozpromieniony. Trzymamy zatem w garści paniusię... Teraz potrzeba nam tylko zaopatrzyć się w dokument, który przekona matkę, że jej istotnie własne jej dziecko przyprowadzamy.
— Co do tego aktu — rzekł Bonichon, to nie będzie żadnej trudności. Wystarczy odpis objaśnień wyciągniętych z regestra urzędowego przez Placyda Jouberta. Trzeba go tylko będzie poświadczyć w biurze Opieki publicznej...
— Nie, to wcale nie wystarczy... zauważył Jacquier... potrzeba nam czegoś jeszcze innego...
— Czegoż takiego?...
— Wiernej kopii z zeznania słownego, ściągniętego przez komisarza policyi kwartału Roquette, po odnalezieniu dziewczynki zranionej na barykadzie.
— To prawda... A zatem nie pozostaje nam nic, jak udać się po tę kopię do użytku prawnego... Nie mogą nam jej odmówić... Tylko... Bonichon urwał nagle.
— Tylko co?... zapytał Jacquier.
— Mogą mi zrobić trudność... mogą zapytać jaki mam w tem interes?.. Przypuszczam, że Joubert porobił już kroki stosowne...
— To rzecz bardzo prosta... Nie potrzeba nic innego, tylko działać w dalszym ciągu w imieniu Jouberta...
— Świetna myśl, panie pryncypale, i będę z niej korzystał.
— Potrzeba nam także będzie posiąść medalion, pozostawiony w rękach pani Ligier, praczki z Bonneuil...
— Będziemy go mieli na pewno.
— Masz teraz jasną drogą działania wytkniętą. Potrzeba ci zobaczyć się zaraz z Maryą-Joanną, oplątać ją w swoje sieci i postępować jak Joubert postępuje, najostrożniej. Nie pozwolić, aby pomimo, że taki przebiegły, mógł na ślad jaki natrafić... Potem, potrzeba zdobyć dokumenty i zacząć działać.
— Czy nie pójdzie pan uprzedzić pannę de Rhodé?...
— Nie ma potrzeby. Skoro będziemy mieli w ręku wszystkie atuty, damy sobie radę...
— W poniedziałek otwieram ogień.
∗
∗ ∗ |
Pomimo znużenia, spowodowanego długą wycieczką i słodkiemi mrzonkami, Klara podniosła się o godzinie zwykłej i poszła do magazynu.
— Sprzedałaś wczoraj rano kapelusz?.. — zapytała jej pani Thouret zaraz po przybyciu.
— Tak jest, proszę pani... pieniądze zostawiłam w szufladce kasowej.
— Znalazłam je, ale w książce zaznaczyłaś sprzedaż bez wymienienia nazwiska i adresu kupującej.
— Nie śmiałam zapytywać ani o jedno ani o drugie... Ale ta pani zapowiedziała, że przybędzie jutro lub pojutrze.
— No, to dobrze...
Pani Thouret spojrzała się na Klarę.
— Nie dobrze mi jakoś dziś wyglądasz!.. Jesteś bladą nadzwyczajnie... Co porabiałaś wczoraj?..
Młoda dziewczyna z bladej stała się pasową i odpowiedziała z cicha.
— Nic nadzwyczajnego, proszę pani... pracowałam trochę wieczorem...
położyłam się później trochą niż zwykle...
— To bardzoś nie dobrze zrobiła... Nie trzeba ślęczyć po nocach, bo nie jesteś jeszcze zupełnie zdrową... Pośpiesz się z uporządkowaniem magazynu, a ja przygotuję faktury... Musisz wyjść przed śniadaniem.
Klara zabrała się do okna wystawowego.
O dziewiątej dostała rachunki i wyszła.
Skoro tylko opuściła magazyn, wszedł posłaniec i doręczył pani, Thouret list i gazety.
List był od Lucyny.
Pani Thouret odczytała go, udała się do pracowni i rzekła do tej, która pełniła obowiązki tak zwanej panny pierwszej:
— Czy pamiętasz pani, panno Irmo, ów kapelusz, który sprzedałam przed kilku dniami pani Lucynie Bernier?...
— Doskonale proszę pani.
— A zatem, przygotuj pani z łaski swej fason prawie taki sam zupełnie, a gdy będzie gotów, zechciej mnie zawiadomić. Powiem pani jak go ubrać potrzeba.
— Będę się spieszyć, proszę pani.
Pani Thouret powróciła do magazynu, a że nie miała na razie nic do roboty, zabrała się do czytania dzienników.
Upłynęła dobra godzina.
Panna pierwsza zjawiła się z fasonem kapelusza i rzekła do magazynierki:
— Oto jest proszę pani, zupełnie już gotowy.
— Dobrze. Przybierzemy go aksamitem wielor i perłami... ugarnirujemy najpiękniejszemi staremi koronkami angielskiemi. Pani Lucynie Bernier nie chodzi wcale o cenę... Masz pani aksamit wielor?...
— Mam i wielor i perły.
— Bierz się więc pani do roboty a ja ci zaraz przyniosą tam koronki... dam; pani cały rulon i odetnij pani tyle ile ściśle potrzeba... Dziesięć centimetrów kosztuje dwadzieścia franków. Proszę pamiętać o tem.
— Zapamiętam dokładnie!... Dwieście franków za metr... to nie żarty!...
Panna pierwsza powróciła do pracowni z fasonem.
Pani Thouret podeszła do szafy stojącej nieopodal kontuaru — a mieszczącej w sobie wstążki, pasmanterye i koronki.
Wzięła pudełko z koronkami wysokiej wartości, postawiła je na kontuarze, otworzyła i zaczęła poszukiwać potrzebnego sobie rulonu.
— A to dziwne — zawołała półgłosem po chwili... brakuje mi starożytnych angielskich i i alensońskich koronek. Klara musiała schować je do innego pudełka... To wielka nieuwaga z jej strony... Wyburczę ją za to, jak tylko powróci.
Magazynierka dostała z szafy drugie pudełko i znowu zaczęła poszukiwania.
Przejrzała z kolei pudełko trzecie, czwarte, piąte — a nareszcie wszystkie w których były przechowywane koronki.
W miarę, jak zajmowała się tą pracą bezużyteczną, opanowywał ją gniew i coraz większy.
— Ale to coś strasznego! — odezwała się prawie na cały głos, wzburzona... Co to jest?... co to znaczy?... Brak mi rulonu z dziesięciu metrami najdroższych koronek angielskich!... Co to jest?... Dwa dni temu, miałam je sama w ręku... I rulon koronek alensońskich... piętnaście metrów... co się z niemi stało?...
— Co to może znaczyć to wszystko?...
— Panno Irmo... — zawołała.
Pierwsza panna nadbiegła w tej chwili.
— Czy nie brałaś pani tych pudełek, aby wyszukać koronek?... — zapytała magazynierka.
— Nigdy w życiu... proszę pani...
Jeżeli czegokolwiek potrzebuję, udaję się oto albo do pani, albo gdy pani niema, do panny sklepowej...
— A czy nie żądałaś pani od panny Klary koronek angielskich lub alensońskich?...
— Nie, nie żądałam, proszę pani. Czy pozwoli mi się pani zapytać, o co to właściwie chodzi?...
— Brakuje mi dwóch rulonów z koronkami angielskiemi i alensońskiemi...
— To dziwne... — powiedziała panna pierwsza przestraszona. — Nikt nie dotyka się koronek, z wyjątkiem pani Klary...
— O!... — powtórzyła pani Thouret — to więcej niż dziwne... to nadzwyczajne prawdziwie!... Gdybym została okradzioną... byłabym zresztą sama sobie tylko winną. Przyjęłam tę dziewczynę, nie pytając nikogo o jej opinię...
W tej samej chwili drzwi się otworzyły i weszła Klara.