Wielki los (de Montépin, 1889)/Część druga/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki los |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888–1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le gros lot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Ależ panie, tak nie jest, jak pan przypuszcza... — zawołała Klara. — Ja nic nie ukradłam... spólnika żadnego nie mam, ani go mieć nie mogę, bo nie zrobiłam nic złego!
— Więc któż jest ten mężczyzna, z którym panna mówiłaś? — zapytał komisarz, nic nie zważając na zaprzeczanie obwinionej.
Klara miała już odpowiedzieć. Ale się zatrzymała w chwili, gdy już z ust jej wymykały się słowa.
Cóż miała rzec?
Wymienić Adryana? Czyż to było możebne?
Przecie kiedy ją pani Thouret zapytywała rano, co porabiała wczoraj po południu, odrzekła jej:
— Pracowałam u siebie bardzo długo...
Zatem skłamała.
Przyznać się do kłamstwa, czyż nie byłoby to samo co upoważnić do podejrzeń, że teraz znowu kłamie.
Zresztą czyż Adryan mógł ją czemkolwiek oczyścić z zarzutu?
Zapewnićby tylko mógł, że powrócili ze wsi o północy i że nie może być winna! Ale pocóż twierdzić to czego nie można dowieść?..
Czy zresztą nie uważają już jego za jej wspólnika?
Zamiast ją samą obwiniać, oskarżonoby ich oboje; taki tylko byłby skutek.
Należało więc jej milczeć i nie wymieniać Adryana za nie w świecie!..
Te myśli kolejno przesuwały się w umyśle sieroty znacznie prędzej, niż zdążyliśmy je opisać.
— Zadałem pannie pytanie, — podchwycił komisarz, — cóż to za człowiek czekał na pannę?
— Nikt na mnie nie czekał.
— A! patrzcie ją jaka cnotnisia!! — zawołała sługa ze śmiechem. — Cóż to, zaślepłam czy co?
— Więc nie chcesz panna podać nam nazwiska swego wspólnika?
— O! panie — odparła Klara, nie posiadając się z rozpaczy — widzi pan dobrze, że jestem zgubiona, ponieważ wszystko się przeciw mnie zwraca, wszystko mnie potępia!... Kiedy panu mówię, że nic nie wzięłam, i że nie mam wspólnika, nie chcesz mi pan wierzyć!.. Uczyń pan ze mną, co zechcesz, ale nie męcz mnie pan dłużej... to już po nad me siły!...
— Dość tych frazesów teatralnych!... Dobre to, ale w melodramacie... Potrafię cię zmusić do mówienia!... Gdzie mieszkasz?...
— Ulica św. Pawła Nr. 27.
— Zarządzone będzie sądowe przeciwko pannie dochodzenie... ale przedewszystkiem musimy cię zrewidować.
Klara jęknęła boleśnie.
— Rewidować mnie? — krzyknęła. — O, cóż to za hańba okrutna... ja tego nie chcę... ja nie pozwolę na to...
— Nie potrzeba nam bynajmniej takiego pozwolenia, a wszelki opór byłby bezużytecznym.
Sierota zwiesiła głowę na piersi. Była zgnębioną, osłupiałą, jakby martwą.
Panna Irma, pierwsza magazynu, na znak dany jej przez komisarza, zbliżyła się dla przeszukania kieszeni posądzonej pracownicy.
Znalazła jedynie portmonetkę z kilku frankami, stanowiącemi cały majątek Klary, chustkę od nosa i klucz.
— Co to za klucz?... — zapytał komisarz, chwytając za takowy.
— Od mieszkania... — odpowiedziała Klara, szczękając zębami.
— Zatrzymam go — rzekł komisarz, a następnie zwróciwszy się do dwóch policyantów dodał:
— Do aresztu.
Sierota zdrętwiała, zobaczywszy, że żołnierze ją otaczają.
— Do aresztu?... krzyknęła głosem rozdzierającym... Każesz pan mnie ciągnąć do aresztu!... Mnie każesz pan zatrzymywać!... O, panie, panie, ulituj się pan nademną... nie czyń mi pan tego... Pan mnie zabijesz doprawdy.. Zabijesz pan dziewczynę niewinną...
A widząc, że komisarz przekonany o jej winie pozostawał niewzruszonym, wyciągnęła błagalnie ręce do pani Thouret i padając na kolana wołała:
— Pani, na miłość Bozką, wstaw się za mną... Pani, ja nic nie jestem winną... ja nic a nic nie ruszyłam... ja taka tu byłam szczęśliwa... taką czułam głęboką wdzięczność dla pani!... Czyż nie znajdę słów, aby się usprawiedliwić, aby panią przekonać?... Jestem najzupełniej niewinną, a chcą mnie aresztować... Chcą mnie wtrącić do więzienia... do domu poprawy... posadzić na ławie złodziejskiej... a ja nic nie jestem winną... Czy pani nie rozumiesz tego?... Okaż się pani dobrą i szlachetną... Jedno słowo pani wystarczy, aby mi przywrócić wolność... Wyrzeknij pani to słowo... ulituj się nad nieszczęśliwą... Ja pani nic nie zrobiłam...
— Okradłaś mnie... fuknęła oschle pani Thouret... Żadnej litości dla złodziejek...
Klara zachwiała się... wyciągnęła ręce i nie znajdując nic o coby się powstrzymać mogła, runęła bezprzytomnie na podłogę.
— Podnieście ją... krzyknął komisarz i dalej do aresztu!... Niech no kto powóz sprowadzi.
Rozkaz ten został spełnionym bezzwłocznie.
W chwili gdy powóz z zemdloną Klarą ruszał z przed magazynu mód, fiakr na dwie osoby, wystający od pewnego czasu po drugiej stronie ulicy naprzeciw magazynu, z zapuszczonemi firankami, podążył przez bulwar na przedmieście Montmartre, a ztąd na ulicę Geoffroy-Marie.
Zatrzymano się przed domem Nr. 1.
Jednę z firanek podniesiono, jedne z drzwiczek otworzono i wysiadły dwie osoby — Placyd Joubert i jakaś dama zawoalowana.
Oboje weszli do domu i udali się do kantoru człowieka o fizyognomii drapieżnego ptaka.
Placyd poprowadził swoję towarzyszkę do swego gabinetu własnego, zamknął drzwi na klucz i zasuwkę.
Lucyna, którą czytelnicy nasi poznali już zapewne — odsłoniła teraz woalkę.
Była bladą śmiertelnie.
— Joubert również blady jak jego towarzyszka, rzucił się na fotel i zaczął wycierać czoło, silnie potem zroszone...
— Weźmiesz mnie pani za babę — odezwał się drwiąco — ale daję słowo honoru, że mnie to wzruszyło.
— Nie mogłam przebierać w środkach... odparła Lucyna... Chciałeś pan, aby została zbezczeszczona... Doprowadziłam do tego...
— Więzienie... to klęska dla nieszczęśliwej...
— Czy zaczynają trapić pana wyrzuty sumienia?... Czy pan zaczynasz żałować, że pomiędzy idyotą, synem pańskim, a tą dziewczyną, powstała niczem nie przeparta zapora?... Byłoby to o tyle smutniejsze, że cofnąć się już nie podobna...
— Nie, nie... zawołał Joubert, robiąc wysiłek, aby odzyskać naturę łotra, który nie ma nic dla siebie świętego!...
Nie... nie.. nie odczuwam żadnych zgryzot, niczego zgoła nie żałuję!.. Ta dziewczyna... stała mi w poprzek mej drogi i musiałem ją usunąć... To trudno... Każdy przedewszystkiem dla siebie!...
— A dyabeł dla wszystkich!... szepnęła śmiejąc się Lucyna. Musisz pan przyznać, że spisałam się doskonałe, żem ci usłużyła bardzo zręcznie — dodała głośno.
— Przeprowadziłaś pani interes, który się niemożliwym wydawał!... Uwielbiam cię!.. Jesteś prawdziwym złym geniuszem!...
— A zatem, załatwimy rachunki nasze...
— W tej chwili.
W pięć minut potem Lucyna Bernier wyszła z kantoru pośrednictwa przy ulicy Geffroy-Marie, z czekiem na bank kredytu liońskiego.
Powtórne omdlenie Klary było znacznie silniejsze niż pierwsze i ruch powozowy nie zdołał jej przebudzić.
Gdy po dobrej godzinie czasu, odzyskała nareszcie przytomność, znalazła się w jakiejś ciemnicy, pośród czterech ścian wilgotnych.
Była to cela aresztu, do którego została dostawioną, cela, w której oczekiwać miała na przybycie omnibusu więziennego, zwanego pospolicie w żargonie miejskim: „koszyk do sałaty“.
Jednocześnie z przytomnością i pamięć odzyskała.
Uważała się za zgubioną, za zgubioną ostatecznie, bez żadnej na ocalenie nadziei.
— A więc... szeptała, a łzy ciekły jej z oczu zaczerwionych i spływały po policzkach, a więc faktem jest, iż zostałam zaaresztowaną... Jestem w więzieniu... będę sądzoną jako złodziejka, i jako złodziejka skazaną!... Tak jest będę skazaną, bo nie będę miała ani jednego wyrazu na obronę swoję... I nie będę miała nawet prawa skarżyć się na niesprawiedliwość ludzką...
„Wszystko się przeciwko mnie spiknęło!...
„Wszystko przeciwko mnie świadczy!...
„Zgniotły mnie pozory!.. Fałszywe one to prawda... ale kto oprócz mnie jednej wiedzieć może o tem?...
„Co się stało z temi koronkami?... miałam je w moim własnym ręku... pokazywałam je... schowałam z powrotem do pudełka... postawiłam pudełko na swojem miejscu... co się więc stać mogło z niemi?... To rzecz dla mnie niepojęta!... To coś szczególnego naprawdę!“