Wielki los (de Montépin, 1889)/Część druga/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki los |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888–1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le gros lot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nieszczęśliwa Klara oparła głowę na rękach i oddała się rozmysłaniu.
Nagle zadrżała i jakieś światło przemknęło w jej wypłakanych oczach.
— Koronek nie ma... powtórzyła. Ale czy były one w pudle kiedym takowe stawiała na swoje miejsce?... Przypominam sobie, żem wychodziła na kilka minut z magazynu do pracowni... Chodziłam poszukać pudełka do kapelusza dla tej Klientki nieznajomej... Ej... czy to nie ona dopuściła się kradzieży?... Tak... tak... to bardzo możebne... to tak się stać na pewno musiało!... Ale ja nie znam owej pani!... Komisarz nie chciał mi wierzyć, gdym mu jak było mówiła... sędziowie także mi z pewnością nie uwierzą... Utrzymywać będą tak samo, żem miała wspólnika... że wyczekiwał ma ulicy pod drzwiami magazynu... i że jemu doręczyłam rzeczy skradzione.
— Adryan... wie, że to kłamstwo i oświadczy to z pewnością... Ale... powoływać się na niego?... Po co, kiedy dowieść niczego nie potrafi... Posądzonoby go również... i... może także aresztowany... Niechaj lepiej nie wie o niczem... Tylko... czy może się niedowiedzieć żem jest więzioną?.. Czy nie posądzi mnie czasem i on również o kradzież?...
Czy i on nie zwątpi o mnie?... Czy nie stanę się dlań stworzeniem upodlonem i nikczemnem?... O, jakież straszne to wszystko!... Lepiej mi było umrzeć sto razy, niż doczekać się hańby takiej... A tymczasem jestem najzupełniej niewinną... Boże, Boże, dla czegoś mnie opuścił?...
Główka biednego dziewczątka zwisła znowu na piersi, wstrząsane łkaniem.
Drzwi celi otworzono.
Klara zerwała się na równe nogi.
— Oprzytomniałaś zatem?... odezwał się agent policyjny... No to daleko stało się lepiej, niżeliśmy przypuszczali... Zbieraj się zatem i marsz... Koszyk do sałaty już oczekuje...
Sierota chwiejnym krokiem wyszła z celi, a potem z aresztu.
Omnibus więzienny stał tuż przy trotuarze, a otaczali go ciekawi przypatrujący się i dowcipkujący.
Klara widząc, że jest wytykaną palcami i narażaną na szyderstwa przechodniów, zrobiła wysiłek i wcisnęła się do okrutnego wehikułu.
W godzinę potem zapisywano ją w prefekturze do regestru przestępców kryminalnych, przy czem owładnęła ją czarna rozpacz, zazwyczaj do samobójstwa prowadząca.
∗ ∗
∗ |
Bonichon, agent Jacquier’a, doszedł do przekonania, że Marya-Joanna, młoda praczka z Bonneuil, powróciła ze wsi w niedzielę wieczorem lub w poniedziałek rano.
Z tego powodu, w poniedziałek, około drugiej po południu, znalazł się pod zdobytym adresem na bulwarze świętego Michała.
— Czy zastałem pannę Maryę-Joannę? — zapytał odźwiernej.
— Nie ma bodaj pięciu minut jak powróciła... Ale może pan zajść tam zresztą.
— Które piętro?...
— Drugie... drzwi na lewo.
Bonichon poszedł i zadzwonił.
Joanna ex-praczka, pospieszyła mu otworzyć.
Marya-Joanna była ładną szesnastoletnią brunetką, z dużemi czarnemi oczami, bardzo żywemi, z wargami różowemi i prześlicznemi zębami.
Wzrostu średniego i kształtnie zbudowana, mogłaby być uważaną za piękność prawdziwą, gdyby nie jakaś dzikość w obejściu i ordynaryjność w ruchach, rażąco sprzeczna z urodą.
— Czy z panną Maryą-Joanną mam szczęście mówić? — zapytał Bonichon kłaniając się uprzejmie.
— Tak jest panie... ja jestem Maryą-Joanną. Co pan sobie życzysz odemnie?...
— Chcę pani prosić o chwileczkę posłuchania.
— Dla czego?
— Mam interes nadzwyczaj ważny.
— Jaki mianowicie?...
— Nie mogę tak na poczekaniu odpowiedzieć pani na to.
— Od kogóż pan jednakże przychodzi?...
— Od swego pryncypała, który jest pośrednikiem...
— Nie mam i nie chce mieć żadnych interesów z ludźmi podobnego gatunku... wszystko to licha warte, jak powszechnie wiadomo...
— Mój pryncypał jest wyjątkiem.
— Tem lepiej dla niego!.. Zkąd potrafił dostać mój adres?...
Bonichon nie był przygotowany na podobne zapytanie, ale odpowiedział rezolutnie.
— Opieka publiczna... proszę panią
Marya-Joanna zmieszała się. Rumiane jej policzki pobladły nagle.
Uczuła obawę jakąś.
Widocznie energicznie jej poszukują, skoro ją tak prędko odnaleźli.
Uciekła z pralni bez przyczyny, kto wie czy jej nie zechcą aresztować?...
— Niech pan raczy pozwolić dalej — rzekła.
I wprowadziwszy przybysza do saloniku umeblowanego dość wytwornie ale bez żadnego gustu, odezwała się głosem drżącym nieco:
— Zatem... przybywa pan tutaj... na żądanie biura Opieki publicznej?...
— Uchowaj Boże!... Przybywam w imieniu mego pryncypała, jak to już miałem honor powiedzieć pani... Jeżelim wspomniał o Opiece publicznej, to dla tego jedynie, aby zmusić panią do przyjęcia mnie i rozmówienia się ze mną. Opieka publiczna nie wie nic a nic dotąd o tem, żeś pani zbiegła od pani Ligier, właścicielki pralni w Bonneuil i dotąd się o tem nie dowie, dopóki my nie doniesiemy jej tego.
— Ależ nareszcie — odezwała się młoda dziewczyna, troszeczkę już swobodniej — po co i w jakim celu pryncypał pański przysłał pana do mnie?...
— Chcemy dać pani fortunę... — odparł Bonichon tajemniczo.
— Fortunę? — zawołała Marya-Joanna. — I pod jaka to postacią?...
— Pod postacią spadku dajmy na to.
— Istotnie?...
— Ależ żarty miejsca tu przecie mieć nie mogą.
— Może ze sto tysięcy franków?...
— Nie zgadłaś pani.
— Dwieście może?...
— I to nie... proszę pani.
— Trzysta... czterysta tysięcy?...
— Daleko więcej... bo z górą dwa miliony!...
— Dwa miliony!... — powtórzyła Marya-Joanna, zaśmiawszy się grubym śmiechem i chwyciwszy się rękami za biodra z miną bardzo przypominającą córkę pani Angot. — Pan sobie pokpiwasz ze mnie?... hę?...
— Jakto?...
— Pańska historyjka jest sobie żarcikiem jakimś. Ale śmiej się pan z tego... nie dam się ja wziąć na pańskie kłamstwo...
— Skoro pani zobaczysz się z moim pryncypałem, zmienisz odrazu przekonanie.
— Gdzież mieszka ten jakiś pański pryncypał?...
— Na ulicy Bleue.
— Dobrze... chodźmy zaraz do niego.
I Marya-Joanna powiedziawszy to, wzięła kapelusz i okrycie i zabierała się do wyjścia.
— Jedno zapytanie tylko... — rzekł Bonichon. — Czy to pani meble własne?...
— Nie... to hotel umeblowany.
— Czyś pani nic nie jest winna?...
— Zapłaciłam z góry na dwa miesiące... Ale dla czego pan się pytasz o to?...
— Dowie się pani wkrótce. Idziemy...
Boniechon i Marya-Joanna zeszli razem, wzięli powóz, który przejeżdżał i kazali się zawieźć na ulicę Bleue.
Gdy woźnica ruszył tylko, ex-praczka zaraz się odezwała:
— Mówiłeś mi pan o ogromnej sukcesyi!.. Zkądże ona się bierze?...
— Nie mam upoważnienia zdradzić pani tajemnicę jej pochodzenia... — odpowiedział agent Jacquiera.
— Tajemnicę mego pochodzenia? — powtórzyła ex-praczka z pewnem naturalnem wzruszeniem. Ależ ja jestem znajdą!... Czyżby przypadek jakiś dawał mi ojca albo matkę?...
— Bardzo być może.
— Nie rozumiem co to „być może,” odpowiadaj pan wyraźnie. Powiedz tak albo nie i kwita. Po licha te komedye?...
— Zapewniam panią, że nic a nic nie wiem.
— A te niby dwa miliony?...
— Pryncypał objaśni panią o wszystkiem.
— Jakże się wlecze ten fiakr!... zawołajże pan na wożnicę, że nie ze śmieciami jedzie!...
W dwadzieścia minut później, w dwadzieścia minut, które dla niecierpliwej Maryi-Joanny wiekiem się całym wydały — przyjechali do biura pośrednictwa Jacquiera.
Bonichon poprosił młodej kobiety, aby się zatrzymała chwilę w kancelaryi, a sam udał się do zwierzchnika.
— No... no — zawołał ten ostatni — a cóż tam za wiadomości?... Czy przynosisz co nowego?...
— Nie przyniosłem nic, alem za to przywiózł ją samą!... Jest tam i czeka...
— Kto?...
— Marya-Joanna.
— Czy być może?..,
— Możesz się pan zaraz przekonać...
— Proś... proś... co najprędzej!...
— Chwileczkę tylko... panie pryncypale... — zawołał Bonichon pospiesznie. — Pozwól mi pan objaśnić się szczegółowo.. To potrwa bardzo krótko.
I rozpowiedział w kilku słowach spotkanie swoje i rozmowę z ex-praczką z Bouneuil.
— Wybornie — rzekł Jacquier. — Dawajże tu tę dziewczynę i pozostań sam także.
Bonichon poprosił Maryi-Joanny do gabinetu zwierzchnika, który skłonił się przybyłej z powagą dygnitarza, podsunął jej fotel, i odezwał tonem wielce poważnym:
— Racz pani zająć miejsce, oto... tutaj... przy mnie... Musimy dłużej trochę pomówić ze sobą, ale bądź pani pewną, że będzie to rozmowa nadzwyczaj ciekawa, a wynik onej jak najszczęśliwszy dla pani...
— Wiem... wiem... — wtrąciła bez ceremonni Marya-Joanna — wiem, że chodzi o jakiś ogromny spadek.
— Tak jest, chcę panią objaśnić i o ogromnej sukcesyi jaka spada na panią i o wielu rzeczach innych... Potrzebuję dać pani pewne w tych sprawach wskazówki, muszę jednak przedewszystkiem zadać pani kilka pytań...
— A pytaj się pan — o co się panu żywnie podoba, będę ci odpowiadać jak najchętniej...
— Zbierz pani z łaski swej wszystkie myśli, postaraj się przypomnieć sobie wszystkie szczegóły życia, uprzytomnij sobie swoję epokę dziecięcą, i opowiadaj drobiazgowo to wszystko...
co ci tylko na myśl przyjdzie...
— Będzie to zadanie niełatwe — odpowiedziała Marya-Joanna.
— Zdaję mi się przedewszystkiem, że przypominam sobie trochę oboje moich rodziców...
— Właściwie oboje tych ludzi, którym zostałaś pani powierzoną wkrótce po urodzeniu... — przerwał Jacquie<br
— Więc oni rodzicami mojemi nie byli?...
— Nie byli o tyle... o ile jesteś pani tą osobą, której poszukujemy!...
Gdzie mieszkali ci ludzie, ten niby ojciec i ta niby matka pani?...
— Nie wiem tego zupełnie... ja sobie jedno tylko przypominam...
— Co mianowicie?...
— To, że przez ulicę przeciągało mnóstwo pogrzebów...
— Przez ulicę Roquette?... nieprawda?...
— Bardzo być może...
— Tak... tak... nie mam żadnej co do tego wątpliwości — zawołał Jacquier, który miał cel dwojaki: dowiedzieć się czego tylko dowiedzieć się będzie można, i tak Maryę-Joannę przygotować, aby nie domyślając się niczego odpowiadała w danej chwili jak tego interes wymaga.
— Czy ten, którego pani mianujesz ojcem swoim, nie nazywał się przypadkiem Prosper Richaud?... — zapytał w dalszym ciągu.
— Richaud?... — powtórzyła młoda kobieta usiłując przypomnieć sobie.
— Uderzyło panią to nazwisko... widzę to już doskonale.
— Zaraz... zaraz...
— Przypomniej no pani sobie dobrze!... Prosper Richand... Pros...per...
Ri..chaud... nie podobna, aby to nazwisko w dzieciństwie nie obijało się pani o uszy... No jakże?... pewny jestem, że pani już sobie coś przypominasz...
— Zdaje mi się... proszę pana...
— Nie mów pani „zdaje mi się...” ale powiedz, żeś tego pewna!.. No a teraz czy przypominasz sobie pani chwilę — w której cię znaleziono?...
— O, co to, to pamiętam doskonale!... Było to podczas wojny!... Słyszałam jakiś huk piekielny i jakieś jakby grzmoty, które mnie strasznie przerażały. Dowiedziałam się potem, że to tak z armat i z karabinów strzelano... Widziałem żołnierzy pędzących cwałem... krzyczałam... płakałam... aż nareszcie upadłam...
— Tak... tak.. padłaś raniona na barykadzie, obok poległych Prospera Richaud i jego żony... tak właśnie zapisano i w aktach zejścia i w protokóle policyjnym, w tak zwanym wywodzie słownem...
— Żem została ranioną, to prawda... Mam dotąd znak na ramieniu...
— A więc nie ma najmniejszej nawet wątpliwości — zawołał Jacquier, tonem stanowczym... Tak jest... to pani właśnie jesteś córką panny Izabelli Pauliny de Rhodé, dziedziczki znakomitego imienia...
— Co?... ja... pochodzę ze znakomitej rodziny... ja!... — zawołała Marya-Joanna, z prawdziwie uciesznem ździwieniem... — A to ci osobliwość doprawdy. Więc ja jestem wielka pani?...
— Stanowczo... łaskawa pani... a przytem, mam honor oświadczyć pani, że jej matka żyje jeszcze...
— Moja matka!... żyje jeszcze moja matka!... — zawołała młoda kobieta z pewnem naturalnem wzruszeniem — Czy pan znasz moję matkę?...
— Znam ją dobrze proszę pani!... Niestety!... nieszczęśliwa kobieta niewidomą jest od lat piętnastu!...
— Moja matka jest niewidomą!... O, jakże serdecznie jej żałuję... Ale to nic mnie nie obchodzi... tem ją bardziej kochać będę!... Zaprowadź mnie pan czemprędzej do mojej matki... mój dobry panie!... Niechże ją jak najprędzej zobaczę i ucałuję!... O, panie, panie, oddaj mi tę moję matkę. O! jakże mnie ta myśl zajmuje... jak mną wstrząsa... jakiem mnie szczęściem napawa!.. Ach... gdybym była wiedziała o tem... gdybym to mogła była przewidzieć!. Ale ja się poprawię... ja się zmienię zupełnie... przysięgam panu na to...
— Rozumiem panią doskonale i wierzę pani zupełnie... Tak — oddam ci twoję matkę... potrzeba atoli, abyś mi zaufała zupełnie.. abyś się ściśle do wskazówek moich stosowała...
— Zrobię wszystko co mi pan każesz, bylebym tylko odnalazła moję matkę, bylebym jaknajprędzej rzuciła się na jej ramiona... wyszeptała młoda dziewczyna, podnosząc oczy łez pełne, a jednocześnie dodała:
— Jakimże to stało się sposobem żeśmy zostały rozdzielone?...
— Zostałaś pani porwaną przez jednego z krewnych matki, prawie zaraz po urodzeniu...
— Nie podobna się było dowiedzieć co zrobiono z panią... Wszystkie usiłowania matki przedsiebrane w tym względzie, nie odniosły żadnego skutku, i dopiero z chwilą zgonu owego krewnego, można było natrafić na ślad pewien.
— O, panie, jakże będę wdzięczną panu!...
— Co do tego... to się później porozumiemy ze sobą... Tymczasem objaśniam dalej: Hrabia de Rhodé... wuj pani... umierając, poczuł wyrzuty sumienia, zrozumiał całą ohydę czynu, jaki popełnił i postanowił złe naprawić. Testamentem, który sporządził, zapisał pani cały kolosalny swój majątek, przyznając matce prawo dożywocia jedynie. Majątek hrabiego de Rhodé przenosi znacznie dwa miliony...
— Dwa miliony!... powtórzyła Marya-Joanna oszołomiona tą cyfrą, lubo wcale nie umiała sobie zdać sprawy co ona wyobrażała właściwie... Dwa miliony?... I to ja mam mieć tyle pieniędzy?...
— Tak jest... kochana pani! Aby ci oddać ten spadek, potrzeba cię było odnaleźć. Nie szczędziliśmy kosztów, ani trudów, ani żadnych zgoła zabiegów. Pracowaliśmy na prawdę w pocie czoła!... Ale nareszcie, jak to pani najlepiej widzisz, dopływamy do brzegu. Nam to, nam, kochana panno Maryo-Joanno, winna będziesz i nową pozycyę swoję i ogromną swoję fortunę!...
— O! panie, jestem gotową dowieść panu mojej najgłębszej wdzięczności. Skoro dajesz mi pan majątek w rękę, należy ci się sprawiedliwie pewna część z takowego..
— Pomówimy później o tem panno Joanno... pomówimy o tem we właściwym czasie i miejscu... a teraz idźmy dalej:
— Więc to nie koniec jeszcze?... zawołała Marya-Joannma... mnie tak pilno uściskać swoję matkę...
— Owa niecierpliwość, której szczerze winszuję pani, świadczy pięknie o jej serduszku... ale cóż robić... kiedy nienadeszła jeszcze chwila właściwa.
— Jakiż powód opóźnienia?...
— Przedstawiając panią jej matce, musimy mieć ze sobą dowody tożsamości, dowody przekonywające, że to pani istotnie jesteś jej córką.
— Więc panowie nie macie tych dowodów?...
— Nie... potrzeba nam wywodu słownego, przekonywającego, że znaleziono panią zranioną na barykadzie... po trzeba nam aktu zejścia Prospera Richaud i jego żony, potrzeba wyciągu? wykazów Opieki publicznej, w które wciągnięto panią pod numer właściwy.
— Czy pan był łaskaw odnosić się już do biura Opieki?... zapytała Marya Joanna przerażona.
— Już, proszę pani, ale nie obawiaj się pani... upewniam panią, że się niczego obawiać nie potrzebujesz...
Jacquier mówił dalej.
— Potrzeba nam posiąść medaljon, który pani miałaś na szyi, gdy cię znaleziono. Ten dowód będzie najpewniejszym ze wszystkich.
— Ten medalion pozostawiłam w Bonneuil, zawołała młoda dziewczyna, pozostawiłam go w ręku pani Ligier.
— Wiemy o tem i będziemy go mieli...
— Zanim atoli nie zdobędziesz pan tego wszystkiego, nie zobaczę mojej matki?
— Tak, niestety!... odpowiedział Jacquier.
— A ile czasu potrzeba na to wszystko?...
— Dwa dni lub trzy conajwyżej...
— To strasznie długo!... Panie... pan przecie rozumieć musisz jak mi pilno zobaczyć i uściskać moją matkę...
— Rozumiem doskonale, panno Joanno, i zrobię wszystko co tylko będzie w mojej mocy, aby nienadużywać cierpliwości pani.
— Poddaję się, ale z sercem bardzo ściśnionem.
Marya-Joanna powstała i zaczęła się zbierać do wyjścia.
— Gdzie pani iść zamierza? — zapytał Jacquier pospiesznie.
— Muszę wracać do domu, gdzie czekać będę na ponowne pańskie wezwanie...