Wielki los (de Montépin, 1889)/Część druga/XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le gros lot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

Jacquier i Bonichon wznieśli na raz ręce ku górze, ze zgodnością którejby się baletnicy z „Edenu* nie powstydzili, a Jacquier zawołał jednocześnie:
— Pani chcesz wrócić do siebie?...
— Ależ naturalnie — odpowiedziała Marya-Joanna.
— Nie myśl nawet pani o tem!...
— A to dla czego? — zapytała młoda kobieta.
— Bo to stanowczo niemożliwe!... tego zrobić nie podobna...
— Niepodobna abym wróciła do domu?... Cóż to za areszt jakiś?...
— Niepodobna o tyle, o ile nie chcesz się pani dostać w ręce Opieki publicznej, która nakazała poszukać pani i przytrzymać ją w jej mieszkaniu, na bulwarze św. Michała...
— Ależ, panowie... — odezwała się ex-praczka — cóż mnie może obchodzić Opieka publiczna, jeżeli panowie zwrócicie mnie mojej matce?...
— Co cię obchodzić może, moje dziecko, Opieka publiczna?... O, trzeba, aby cię to bardzo nawet obchodziło!... Opieka nie lubi żartować wcale!... Jesteś niepełnoletnią i bezwzględnie od niej zależysz!... Umieszczono cię u pani Ligiér... Uciekłaś ztamtąd. Opieka ma prawo wezwać policyę aby cię przytrzymała i osadziła w areszcie. Przetrzymanoby cię za kratką aż dotąd, dopókiby matka twoja swych praw do ciebie nie dowiodła... Czy pojmujesz w jakiem szkaradnem znalazłabyś się położeniu?... Matka musiałaby się domyśleć, żeś zbiegła z pralni dla kochanka... Nieszczęśliwa kobieta, domyśliła by się, żeś jest dziewczyną upadłą, a to przekonanie zatrułoby jej pierwszy zaraz pocałunek!... Jakże więc myślisz o tem?...
— O! nie! nie... za nic na świecie!... zawołała Marya-Joanna, zasłaniając twarz rękami... Gdyby moja matka dowiedziała się o czemkolwiek, umarłabym ze wstydu z pewnością, Co więc potrzeba?...
— Potrzeba, to rzecz bardzo prosta, aby cię niepotrafiono odnaleźć przez te parę dni, jakich potrzebuję na zebranie dokumentów i odprowadzenie cię do matki. Skoro tylko znajdziesz się pod jej dachem, pokierujemy wszystkiem jak należy. Udam się do dyrektora Opieki publicznej, i zawiadomię go, że jeżeli porzuciłaś panią Ligiér, to dla tego jedynie, aby się rzucić w objęcia swojej matki... Błąd jaki popełniłaś, zatrzymany zostanie w tajemnicy i biedna pani Paulina Rhodé nigdy się o nim nie dowie...
— Tak... tak... panie... Masz pan racyę najzupełniejszą.. Zrobię jak mi pan radzisz... Gdzie zatem mam się udać?...
— Pragnę zatrzymać panią tutaj — pod bokiem żony mojej, która zaopiekuje się panią serdecznie.
— Zapewne — wybąkała Marya-Joanna, owładnięta nagle jakimś niepokojem, którego dotąd nie doznawała wcale... zapewne... ale... są pewne względy... które...
Zmieszała się znowu i zamilkła.
— Pan vice hrabia de Quercy... dokończył śmiejąc się Jacquier. No, trzeba o nim zapomnieć... choćby na jakiś czas przynajmniej... Kto wie, czy nie zapragnie wejść jeszcze z panią w związki małżeńskie...
— Będzie mnie poszukiwał...
— Mniejsza o to... niechaj sobie poszukuje... byleby tylko nie znalazł...
— Nie mam żadnego ubrania tutaj... nie mam bielizny... pieniędzy...
— Pani Jacquier znajdzie to wszystko... Zresztą, dwa czy trzy dni nam potrzebne, miną nadzwyczaj szybko... W ciągu trzech dni znajdziesz się pani na łonie matki stanowczo.
A potem z cicha dorzucił Jacquier:
— W ciągu tych trzech dni Placyd Joubert zostanie pobitym na głowę.
— Poddaję się... oświadczyła Marya-Joanna. Chcę się do wszystkich wymagań pańskich stosować.
— Uczynisz pani bardzo rozumnie, Panno Joanno.
— Przedstawię panią mojej żonie, ale przedtem, powróćmy do tematu o jakiś pani potrąciła przed chwilą.
— O czem pan myśli?... szanowny panie.
— Powiedziała pani... powtarzam jej własne słowa: „Panu będę winna moję fortunę... słuszną jest rzeczą abyś część onej otrzymał...
— Powiedziałam to i powtarzam z całego serca... zawołała Marya-Joanna. Jaką sumę, gdy otrzymam spadek, winną będę pana?...
— To od pani zależy zupełnie...
— Nie dam sobie sama z tem rady... nie miałam nigdy pieniędzy i zupełnie nie znam ich wartości. Wyświadczysz mi pan prawdziwą przysługę, jeżeli wyręczyć mnie raczysz..
— Czy nie byłoby zawiele, gdyby mi pani przeznaczyła sto tysięcy franków, posiadłszy z górą dwa miliony?...
— Zapewne że nie, szanowny panie, zapewne, że to nie będzie zawiele.
— Przygotuję zatem stosowny akcik który pani podpisać raczysz.
— Najchętniej szanowny panie... najchętniej... obu rękami...
— Jedną... zupełnie wystarczy!... zauważył śmiejąc się Jacquier.
I przedstawił Maryę-Joannę pani Jacquier, którą w kilku słowach poznajomił z sytuacyą.
W pięć minut powrócił do gabinetu.
— Tatusiu Bonichon — odezwał się do swego pomocnika, klepiąc go po ramieniu — chwat jesteś co się nazywa i będziesz wynagrodzonym za swe zasługi! Przybijamy do portu!... Zakręć no się około dokumentów i medalionu!...
— W ciągu czterdziestu ośmiu godzin zdobędziemy wszystko pryncypale!...


∗             ∗

Adryan Couvreur udał się w poniedziałek rano do swej pracowni przy ulicy Montparnasse, stanął energicznie przy robocie, zrobił wszystko co do niego należało i o trzeciej poprosił swego chlebodawcę o zwolnienie, na co tenże zgodził się jaknajchętniej.
Poszedł zejść się z Placydem Joubert dla podpisania aktu kupna wiadomej nam posesyjki, na wyspach świętej Katarzyny.
Schadzka oznaczoną została na przedmieściu Montmartre, więc ulica Caumartin nie była bynajmniej po drodze.
Podążył tamtędy jednakże, mając nadzieję zobaczyć Klarę Gervais w oknie magazynu pani Aleksandry Thouret.
Nadzieja ta spełzła na niczem.
Klary nie było w sklepie.
— Wyszła na miasto widocznie... pomyślał Adryan i przyspieszył kroku.
W godzinę potem akt został podpisany i Couvreur stał się właścicielem, otrzymawszy przygotowane przez Jouberta upoważnienie do odebrania kluczy od ogrodnika z Port-Créteil.
Była godzina wpół do siódmej.
Młody malarz miał zaledwie tyle czasu, aby zjeść pospiesznie obiad i podążyć na godzinę siódmą, żeby spotkać narzeczoną wychodzącą z magazynu.
Pani Thouret sama jedna znajdowała się za kontuarem, magazyn był rzęsiście oświetlony.
— Co to znaczy, że Klary nie ma tu wcale?..
Zaniepokojony wielce, Adryan zaczął przechadzać się tam i z powrotem, ale Klary dojrzeć nie mógł. Czas upływał szybko.
Wybiła godzina ósma.
Wychodziły pracownice jedna za druga.
Pani Thouret wyszła z po za kontuaru i przywołała Rozalię, która przybyła posprzątać w magazynie.
Serce Adryana silnie zabiło.
Sklep został zamknięty.
Światło z zewnątrz pogaszono.
— A to dziwne doprawdy! — rzekł do siebie młody malarz. Co się stało takiego?... Czyżby Klara zasłabła?...
Czekał jeszcze, przechodził się jeszcze trawiony jakiemś przeczuciem nieokreślonem, i dotrwał tak do dziesiątej, poczem, przekonany, że czekałby napróżno, odszedł w stronę ulicy Malher, na której zamieszkiwał.
Idąc zwolna, z głową smutnie zwieszoną, z ciężarem przytłaczającym piersi, mówił ciągle do siebie:
— Klara jest chorą widocznie... Ta wczorajsza przechadzka, ten kurs ogromny, jakiśmy zrobili, wyczerpały siły kochanego dziewczątka... Delikatne to i potrzebuje bardzo się oszczędzać... Wróciliśmy zapóźno trochę... Czas był bardzo chłodny... Kto wie, czy się nie przeziębiła czasem... O Boże! Boże!.. Zaziębienie może mieć następstwa fatalne!... Nie wiem, jak na złość, jej adresu. Niepozwoliła mi nigdy towarzyszyć sobie do bramy, a ja głupiec, przystawałem na to... — Gdybym miał adres, mógłbym się przynajmniej dowiedzieć, poinformować, uspokoić może, w razie gdyby była cierpiącą, mógłbym jej ofiarować moje usługi... pomódz jej pieniężnie, bo nie miałaby przecie prawa odmówić mi, jako narzeczona moja!... A ja nie wiem nic a nic... i nic się dowiedzieć nie potrafię. Straszna rzecz czekać w niepewności i trwodze... to można oszaleć doprawdy!...
Adryan zrozpaczony, widzący wszystko w najczarniejszych kolorach, przypuszczający jakieś wielkie nieszczęście, przyszedł do domu i położył się do łóżka.
Nie potrzebujemy bodaj dodawać, iż całą noc nie zmrużył oka ani na chwilę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.