Wielki los (de Montépin, 1889)/Część druga/XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le gros lot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXX.

Jacquier, Bonichon i Marya-Joanna, znajdowali się już na górze.
Młoda dziewczyna była śmiertelnie blada, drżała jak liść.
— Proszę... proszę — powtarzała Teresa. — Proszę!... Oh! jakże moja kochana pani będzie szczęśliwą!..
I pociągnęła za sobą Maryę-Joannę i Jacquiera.
Bonichon postępował za nimi, przymknąwszy drzwi, ale nie troszcząc się wcale o to, czy je zamknął jak należy.
Niewidoma wzruszona do głębi duszy, postąpiła naprzód z rękami wyciągniętemi przed siebie.
Dwa okrzyki rozległy się jednocześnie:
— Córko moja!...
— Matko najdroższa!...
I Marya-Joanna rzuciła się w objęcia panny de Rhodé, która milcząc przyciskała ją do serca, bo głosu wydobyć nie była w stanie.
Przez kilka chwil rozlegał się po saloniku odgłos pocałunków i głośne łkania niewidomej, oraz wychowanki Opieki publicznej. Nie pozwalało to słyszeć kroków czyichś w przedpokoju.
— Moja córka!.. moja córka!... — zawołała nareszcie Paulina. — Więc mi wracacie moje dziecko ukochane, po szesnastu latach strasznych cierpień i łez!... O! w taki nikczemny sposób wyrwali cię odemnie, pozbawiono cię moich pieszczot!... Szesnaście lat!... Nie śmiałam już nawet marzyć, że cię odzyskam!... Myślałam, żeś na zawsze dla mnie stracona!... A jednakże mam cię, tu przy sobie, moja ubóstwiona Joanno-Maryo!... — Pan Bóg nie pozwala mi cię widzieć, bo jestem niewidoma, ale mi pozwala przycisnąć cię przecie do łona, słyszeć i czuć bicie twego serca to też i chociaż doświadczył mnie srodze, błogosławię Go gorąco za tę jego dobroć dla mnie...
Mówiła to głosem drżącym, co chwila przerywanym pocałunkami.
Marya-Joanna oddawała niewidomej pieszczotę za pieszczotę.
— Matko — szeptała — zapomnijmy przeszłości.. Cieszmy się teraźniejszością, myślmy o przyszłości... — Czuję co musiałaś wycierpieć, ale zapomnij o tych katuszach wszystkich, skoro jestem przy tobie... Wyobraź sobie, że to był tylko sen przykry, z którego się obudziłaś..
— Tak... tak... moje dziecko... był to istotnie sen okropny... Ale ja muszę o nim pamiętać, muszę zachować wieczną wdzięczność, dla tych co cię odnaleźli i przyprowadzili!...
Jacquier ujął Paulinę de Rhodé za ręce, które do niego wyciągała.
— Zrobiłem to, com zrobić obiecał — rzekł. — Spełniłem swój obowiązek, a dopomagał mi w tym wielce mój dzielny współpracownik, ten oto Bonichon, który czuje się bardzo szczęśliwym z pani radości.
Bonichon patetycznie położył rękę na sercu i wykrzyknął:
— Patrzeć na taką radość, to prawdziwa dla mnie nagroda!
— Oddajemy pani dziecko — ciągnął Jacquier — a jednocześnie wszystkie dowody, potrzebne dla potwierdzenia jego tożsamości... — Jeżeli pani życzy sobie powierzyć mi dalsze zajęcie się interesami, oddaję się na jej usługi...
— Przyjmuję te usługi, przyjmuję z niewymowną wdzięcznością! — odpowiedziała niewidoma. — Trzeba będzie poczynić zaraz wszelkie niezbędne kroki, a przedewszystkiem uprzedzić notaryusza z ulicy Condé, żeśmy odnaleźli moję córkę...
— To konieczne ze względu na sukcesyę, bo czas ubiega, a kiedy chodzi o opłatę za prawa własności, skarb jest bez litości... — Nie pozwolimy jednak na to, aby termin upłynął...
— Jakież to są dokumenty, o których pan wspomniałeś przed chwilą, a które trzeba będzie przedstawić notaryuszowi? — zapytała panna de Rhodé...
— Te, o których wspominałem pani wczoraj... Akta zejścia Prospera Richaud i jego żony, protokół spisany w dniu i miejscu, w którem Marya-Joanna została znalezioną...
— Joanna-Marya — poprawiła żywo Paulina.
— Nazywano mnie raz Joanną-Maryą, drugi raz Maryą-Joanną, moja mateczko — odezwała się ex-praczka. — Kiedy mnie znaleziono, byłam tak małą, iż mogłam łatwo tak lub owak powiedzieć...
— To prawda... to prawda, moje kochanie... — zauważyła niewidoma, całując uciekinierkę z Bonneuil. — Jak sobie pomyślę, żeś ty była ranną na tej barykadzie!... że mogłaś być także zabitą, to wszystka krew ścina mi się w żyłach!...
Jacquier ciągnął dalej.
— Oprócz protokółu, jest oto wyciąg z regestru, w którym córka pani zapisaną była pod Nr. 1,087. Wyciąg ten dowodzi, że Marya-Joanna jest tą samą co wymieniona w protokóle... sprawdzonym i podpisanym przez dyrektora Opieki publicznej...
— Jakże to musiało być trudno wydobyć panu to wszystko! — zauważyła niewidoma...
— Rzeczywiście, że to było i bardzo trudne i dużo potrzebowało czasu... Odezwał się Bonichon... Przy dobrej woli i staraniach, zdołaliśmy jednakże pokonać wszystkie zawady...
— Matko! — odezwała się Marya-Joanna — obiecałam panu Jacquier, że go wynagrodzę za jego starania. Winneśmy mu bardzo wiele, bo przecież dzięki jemu tylko, jesteśmy połączone...
— To coś obiecała, będzie dotrzymane moje dziecię...
— Obiecałam dać panu Jacquier sto tysięcy franków, w dniu, w którym wejdę w posiadanie majątku, jakie mam odziedziczyć...
— Dobrześ zrobiła... trzeba nawet wystawić na tę sumę zobowiązanie piśmienne, a żeś nie pełnoletnia, ja je potwierdzę i podpiszę...
— Więc niech mama odrazu poświadczy mój podpis, przecież mi mama tego nie odmówi...
— Odmówić!... tobie kochane dziecko?... a niechże mnie Pan Bóg zachowa i broni!... Daj mi pióro i połóż rękę w miejscu gdzie podpisać potrzebuję!...
Jącquier rozłożył na stole papier stemplowy, który Marya-Joanna wzbogaciła swoim podpisem, i kładł właśnie pióro w palce niewidomej, gdy naraz drzwi saloniku nagle się otworzyły i Placyd Joubert ukazał się na progu i odezwał głosem pełnym szyderstwa i złości:
— Nie trzeba tego podpisywać!
Jacquier i Bonichon, wykrzyknęli zdziwieni, Marya-Joanna i Teresa cofnęły się wystraszona, Paulina de Rhodé, poznawszy głos zadrżała...
— Nie potrzeba tego podpisywać... powtórzył Placyd, rzucając groźne spojrzenia na Jacquiera i Bonichona!... O! wcale a wcale nie potrzeba!... Oszukują panią, szydzą sobie z pani!... Każą pani całować jak własnę córkę, dziewczynę zupełnie dla pani obcą...
— Obcą?... krzyknęła z rozpaczą niewidoma. — Joanna-Marya nie jest moją córką?...
— Czy pan się zastanowił nad tem, co mówisz, panie Joubert? — odezwał się Jacquier, prostując się z godnością.
— O! wiem doskonale co mówię!... Utrzymuję i dowiodę tego, że obecna tu Marya-Joanna, powierzona przez instytucyę Opieki publicznej, pani Ligier, praczce w Bonneuil, nie jest wcale Joanną-Maryą córką panny de Rhodé. I to prawdziwe dla nieszczęśliwej matki szczęście, ta młoda bowiem osoba, którąście wynaleźli, nie w Bonneuil, ale pod Nr. 44 na bulwarze Saint-Michel, opuściła dobrowolnie miejsce, w którem się uczyła, aby uciec z kochankiem!... No!... zaprzeczajcie, jeżeli śmiecie!...
— Więc pan uważasz, że te akta są fałszywe? — pytał Jacquier, który lubo zbity z tropu, nie uważał się jeszcze za pokonanego.
— Wcale nie. — Akta są prawdziwe, ale i to także prawda, że ta panna nie jest wcale dzieckiem, którego poszukujemy...
— O! mój Boże! O! mój Boże! więc to nie moja córka! — jęczała niewidoma, zanosząc się od płaczu...
— Dowiedź pan tego, panie Joubert! — wrzasnął Jacquier.
— Bardzo mi to łatwo przyjdzie!... Jakkolwiek jesteś pan bardzo zręcznym panie Jacquier, postąpiłeś jak żak! — Chcesz pan dowodu? Panna de Rhodé, przedstawi panu najlepszy...
— Ja?...spytała niewidoma, podnosząc głowę...
— Tak... pani sama... Czy żądałaś pani okazania medalionu jaki musi mieć na szyi dziecko!...
— Nie... nie pomyślałam o tem... odrzekła drżąc Paulina.
— Ależ medalion ten panna Marya ma na szyji... odezwał się Jacquier. — Proszę go pokazać!...
— Służę.
I Marya-Joanna odwiązała szybko sznureczek jedwabny z szyi i dodała:
— Medalion ten nie opuszczał mnie nigdy... weź go matko weź...
I włożyła w rękę panny de Rhodé medalion kupiony przez Bonichona.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.