Wielki los (de Montépin, 1889)/Część druga/XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki los |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888–1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le gros lot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Ah! zawołał dyrektor Opieki publicznej — czy oba imiona nie zgadzają się w zupełności?...
— Nie, panie dyrektorze... odparł Joubert, oznajmiłem już wszak o tem panu pomocnikowi naczelnika wydziału, w którym z łaski pańskiej zbierałem potrzebne mi wyjaśnienia.
— W czemże jest różnica?...
— Młoda panna, której poszukujemy, nazywa się Joanna-Marya, ale w regestrach opieki publicznej zapisaną została jako Marya-Joanna... Nie ma w tem nic szczególnego, ponieważ według wszelkiego prawdopodobieństwa, dziecko zapytane o swe imiona i zestrachane, wymieniło je w odwrotnym porządku. To rzecz najzwyczajniejsza w świecie... Pozostaje kwestya medalionu... Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że Joanna-Marya i Marya-Joanna to osobistość jedna i ta sama, jeżeli medale są jednakie.
— Dla czego się pan dotąd o tem nie przekonałeś?...
Wszak nic panu nie przeszkadzało to zrobić, ponieważ byłeś pan w Benneuil u pani Ligier, której dziewczynka została powierzoną...
Joubert przygryzł wargi.
Nie mógł ukrywać tego przed sobą, że był brany na spytki formalne.
Pod grozą narażenia się na podejrzenia, nie mógł ukrywać prawdy.
— Ależ panie dyrektorze — odpowiedział, skoro panu wiadomo, że byłem w Bonneuil u pani Ligier, musi też być wiadomo mu także, żem tam Maryi-Joanny nie znalazł.
— I z tego powodu właśnie muszę panu zrobić wymówkę...
— Wymówkę?... mnie... a za co?...
— Za to, żeś mnie pan nie powiadomił o tem jednakże.
— Nie chciałem sprzeciwiać się pani Ligier, która miała tu być z tem nazajutrz...
— Nie wiedziałem o niczem...
— Sądziłem także — dorzucił Joubert, że wiek tej młodej osoby, uwalniał ją już z pod władzy pana...
— Jak pan mogłeś przypuszczać coś podobnego... pan, człowiek prowadzący takie przeróżne interesa?... Opieka publiczna wykonywa sumiennie opiekę i wykonywa ją albo do pełnoletności pupilki, albo do wejścia przez nią w związki małżeńskie.
— To prawda... Powiedziałem bez zastanowienia...
— Jako zainteresowany w sprawie, szukałeś pan i natrafiłeś na ślad zbiegłej?...
— Tak panie dyrektorze, ale Bogu jednemu wiadomo, czy te wszystkie zabiegi przydadzą się na co!...
— Widziałeś pan Maryę-Joannę?..
— Nie, panie dyrektorze.
— Dla czego?...
— Wczoraj zgłaszałem się do niej, objaśniono mnie jednakże, że nie ma jej od onegdaj, a nie potrafiono mi powiedzieć kiedy powróci. Mam nadzieję, że może to dziś nastąpi...
— Będziesz pan łaskaw dać mi adres tej zbłąkanej, panie Joubert. Nie możemy dziecka w tym wieku pozostawić na łup jego złych instynktów... Nasze prawa do Maryi-Joanny trwają w całej swej mocy, aż do jej pełnoletności, a do tego dobry jeszcze kawał czasu; czy jest czy nie jest córką p. de Rhodé, przytrzymamy ją i ściągniemy przez policyę. Do nas to a nie do niej musisz pan zwrócić się o poświadczenie tożsamości, i my to a nie pan, powrócimy ją jej matce, jeżeli się przekonamy nie zbicie, że jest córką pani de Rhodé. Proszę o adres Maryi-Joanny.
Joubert pomyślał:
— A oto interes, który mi wykręca piekielnego młynka! Ale... z tem wszystkiem,.. Skoro ta awanturnica nie jest wcale przecie córką niewidomej, niechaj że ją licho bierze. Inaczej poradzę sobie...
I głośno powiedział:
— Ulegam pańskiemu żądaniu, panie dyrektorze... Marya-Joanna mieszka pod Nr. 44, przy bulwarze świętego Michała...
Zapisawszy adres, dyrektor zapytał:
— Kto panu adres ten wskazał?...
— Sam uwodziciel pupilki pańskiej...
— Jego nazwisko?...
— Vice hrabia da Quercy...
— Gdzie mieszka?...
— Wybrzeże Bourbon, Nr. 22.
— Będzie on miał za swoje, i będzie się musiał uważać za bardzo szczęśliwego, jeżeli mu nie wytoczymy procesu o uwiedzenie nieletniej...
— Pozwoliłem sobie dać mu już uczuć przedsmak tych przyjemności, na jakie go narazi postępowanie jego niegodziwe — wtrącił Joubert słodziutkim głosem.
— Dobrze pan bardzo zrobiłeś, aleś postąpił wielce niewłaściwie, nie zawiadamiając nas o swych odkryciach.
— Błąd to mimowolny, panie dyrektorze i racz mi go pan przebaczyć.
— Jeżeli ta dziewczyna, która tak fatalnie rozpoczęła życie, jest rzeczywiście córką pani de Rhodé, czy myślisz pan powiadomić jej matkę o tem wszystkiem?...
— Sądzę, że należałoby to ukryć przed nią bezwarunkowo... Racz pan, panie dyrektorze, zwrócić uwagę na to, że zadanie moje nie ogranicza się bynajmniej na wyszukaniu Joanny-Maryi czy tam Maryi-Joanny. Poszukuję ja dziedziczki półtrzecia miliona franków, dziedziczki spadku, który przepadnie je żeli spadkobierczyni nie obejmie go w posiadanie w czasie właściwym... Oto moje zadanie... Czy wychowanica instytucyi panów jest w samej rzeczy tą dziedziczką?... Wydaje się to wielce prawdopodobnem, ale okaże się dopiero wtedy gdy sprawdzenie dwu medalionów — tożsamość jej potwierdzi.
— W czyim ręku znajduje się ów medalion przekazany pannie de Rhodé testamentem, z którego byłeś pan łaskaw odczytać mi kilka ustępów?
— Mam go w tej chwili u siebie.
— Pokaż mi go pan proszę...
— Oto jest — odrzekł Placyd, wyjmując medalik z portmonetki. Prawdziwy srebrny jak pan widzi i ma trzy dziurki wywiercone w kształcie trójkąta... Nie mogę go oddać w tej chwili, ale skoro odnajdziecie panowie Maryę-Joannę i powiadomicie mnie o tem, stawię się bezzwłocznie dla skonfrontowania....
— Liczę na pana.
— A teraz czy potrzebny jeszcze jestem panu dyrektorowi?
— Nie. Może pan już odejść.
Joubert skłonił się i wyszedł bardzo niezadowolony.
— Najniepotrzebniej nawarzyłem sobie piwa... mruczał pod nosem. Zanim czterdzieści ośm godzin upłynie, poróżniona z balią i żelazkiem praczka, wpadnie znowu w moc Opieki publicznej. Jedno spojrzenie na medalion, dostatecznie przekona, że nie ma ona nic wspólnego z córką panny de Rhodé i po wszystkiem! Idzie tedy o to, ażeby teraz wytrzasnąć sobie inną jaką dziewczynę, inną jaką dziedziczkę, ponieważ prawdziwej odnaleźć niepodobna... A no niech dyabli porwą tę oślicę Maryę-Joannę!... Co ja jednakże powiem tej ślepej, ażeby niestraciła cierpliwości?...
Spojrzał na zegarek.
Było wpół do jedenastej.
Właśnie w tej chwili Jacquier, Marya-Joanna i Bonichon wsiadali do powozu — a Jacquier kazał stangretowi jechać pod Nr. 12, na ulicę Saint-Honore.
Od wczoraj panna de Rhodé była w stanie gorączkowej obawy, łatwiejszej do zrozumienia niżeli do opisania.
Nieszczęśliwa matka obliczała minuty, dzielące ją od chwili, w której ucałuje i odbierze swoje dziecko.
Teresa podzielała niecierpliwość swojej pani.
Wierna służąca przechodziła bezustannie z saloniku do przedpokoju, od którego drzwi nawet uchyliła, ażeby posłyszeć najmniejszy szelest, albo kroki na schodach. A powtarzała co chwila:
— Tylko niechno panienka będzie cierpliwa... Ja wiem jak to się czas okrutnie dłuży, kiedy się wyczekuje na takie szczęście... Odrobinką jeszcze cierpliwości, a będzie pani mogła uściskać córkę swoję...
Niewidoma słuchała i płakała rozrzewniona — a poczciwa Teresa nie mniej wzruszona, ocierała co chwila oczy.
Naraz stanęła i nadstawiła ucha.
Zdawało się jej, że słyszy idących po schodach.
Wyleciała do sieni, a przechyliwszy się przez poręcz, zobaczyła dwóch panów i panienkę.
Poznała od razu Jacquiera, który ją również spostrzegł i skłonił się z uśmiechem.
— Proszę!... proszę prędzej! — zawołała drżącym głosem.
Wpadła do saloniku i zaledwie miała siłę wyjąkać:
— Idzie, proszę pani... idzie...
I znowu wybiegła na schody.