Wielki los (de Montépin, 1889)/Część pierwsza/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki los |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888–1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le gros lot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Czy dobrze?... zapytał Joubert...
— Dobrze... odpowiedziała Paulina de Rhodé. — Zgadzam się w zupełności na to, co pan napisałeś... Proszę mi podać pióro, i umieścić rękę na papierze, w ten sposób, abym mogła położyć podpis w miejscu właściwem.
Prawnik spiesznie wykonał co mu kazano i dodał:
— Przed podpisaniem imienia i nazwiska trzeba będzie zamieścić te słowa. „Dobrowolne zobowiązanie powyższe w zupełności potwierdzam i przyjmuję.“
Czy pani będzie mogła to uczynić?...
— Jak najlepiej... potrzeba tylko przyłożyć pióro w miejscu, w którem mam zacząć...
— Proszę pani...
Panna Paulina de Rhodé wolniutko, ale bardzo wyraźnie, napisała wyrazy żądane i następnie się podpisała.
— To wszystko... — powiedział Joubert, odebrał pióro od niewidomej, a akt schował pośpiesznie do pugilaresu.
— Teraz nie pozostaje mi nic więcej, jak zapewnić panią, że zabieram się do roboty z całą energią i pożegnać...
— Odnaleź mi pan córkę... — zawołała Paulina. — Przewróć cały Paryż do góry nogami, szukaj wszędzie, a jeżeli suma, jaką przeznaczyłam okaże się za małą, jestem zawsze gotową dać nowe zobowiązanie... Ale na Boga... rób pan co tylko można i... oddaj mi moje dziecko!
Okaże się z pewnością godnym zaufania... Rozpoczynam od dziś poszukiwanie.
— I będziesz mnie pan powiadamiał o rezultatach, nieprawdaż?...
— Będzie to najpierwszym i najmilszym... Skoro tylko natrafię na ślad, zaraz dam znać szanownej pani.
— Idź pan zatem i niech Bóg błogosławi, niech kieruje twoimi krokami!...
Placyd Joubert opuścił niewidomą, odprowadzony przez Teresę, która, zamknąwszy za nim drzwi, powróciła do swojej panienki.
— Ach! droga kochana pani, — odezwała się z miną wystraszoną, — cóż to za monstrum z tego człowieka. Już sam wzrok jego budzi odrazę. I to tej obrzydłej twarzy powierza pani swoje interesa?...
— Nie trzeba nigdy sądzić z pozoru moje dziecko — odpowiedziała niewidoma.
— Gdyby był tylko brzydki, to nic, ale on ma okrutnie niedobrą minę... Oczy zezowate, spojrzenie fałszywe...
— To wszystko niczego nie dowodzi... Pan Joubert został mi poleconym przez pana Davida, u którego byłyśmy wczoraj, i pomimo jego brzydoty, o jakiej mi mówisz, ufam mu najzupełniej. Pod najbrzydszą powierzchownością może się ukrywać piękna i szlachetna dusza... On pierwszy ulitował się nad mojem położeniem, on pierwszy ofiarował swoje usługi, biednej ociemniałej, nie znającej nikogo i nie potrafiącej sobie radzić!... Wierzaj mi, Tereso, moje zaufanie nie dozna z pewnością zawodu... To człowiek czynny, inteligentny, człowiek z poświęceniem... Odnajdzie on moje dziecko... odda mi moję córkę...
Wierna służąca nie odpowiedziała nic, ale z niedowierzaniem potrząsła głową.
Nie mogła się przekonać.
Placyd Joubert opuściwszy Paulinę de Rhodé, wsiadł do czekającego nań powozu, i kazał się zawieźć pod N. 154 na ulicę la Roquette.
Jadąc zacierał ręce.
— Niech mnie dyabli porwą, mówił do siebie, jeżeli ja nie wyszukam tej dziedziczki dwóch i pół milionów! — jeżeli w razie potrzeby nie podstawię jakiej innej!... Nie tak przecie trudno w Paryżu o dziewczynkę, nie znającą swojego pochodzenia!... Największy sęk z tym medalionem... Ale moja ślepa posiada egzemplarz, który jej doręczył adwokat... Wyciągnę go od niej pod jakimkolwiek pozorem, a pierwszy lepszy grawer zrobi mi najdokładniejszą kopię... Dalekoby lepiej jednak było odnaleźć prawdziwą Joannę-Maryę... To by mi wszystko ułatwiło znacznie...
Pod N. 154 przy ulicy de la Roquette, mieszkał kiedyś mechanik Prosper Richaud, którego żonie, Joachim Estival powierzył córeczkę panny Pauliny Rhodé.
Placydowi Joubert, chodziło o dokładniejsze wskazówki, co się stało z dzieckiem, wypytywał więc sąsiadów o Prospera Richaud, i doszedł do przekonania, iż mechanik, jego żona i mała dziewczynka, jaką wychowywali, znikli gdzieś bez wieści od czasu komuny.
Jegomość o fizyognomi drapieżnego ptaka, nie mógł poprzestać na tem, trzeba mu było dotrzeć do gruntu. Dużo ludzi zaginionych, zostaje jednak przy życiu.
Jeżeli szczęśliwym trafem, żyje przynajmniej jedno z małżonków, to dojdę na pewno co się stało z córką niewidomej!
Joubert wszedł do domu przy ulicy de la Roquette; przeprowadził tam formalne śledztwo, a następnie udał się do kancelaryi stanu cywilnego jedenastego okręgu.
Tu przekonał się na pewno, iż oboje małżonkowie Richaud nie żyli.
Po uśmierzeniu krwawej a ohydnej walki, którą pewna garść nędzników, radaby wskrzesić i teraz, starano się pospisywać akta zejścia jak tylko można najdokładniejsze, tych wszystkich co zginęli na barykadach, albo schwytani z bronią w ręku zostali rozstrzelani.
Znalazły się więc dokumenty co do mechanika i jego żony, ale co do Joanny-Maryi, żadnego śladu — żadnej wskazówki — nic a nic.
Placyd nie dał za wygranę jednakże. Dowiedział się w kancelaryi, że po haniebnej wojnie domowej, wielka liczba dzieci, błąkających się po ulicach, lub znalezionych w mieszkaniach opustoszałych, zostały zabrane przez Towarzystwo dobroczynności publicznej.
Może Joanna-Marya znalazła się w tej liczbie?
— Trzeba mi tam skierować poszukiwania — mówił sobie Joubert. — Będzie to zadanie dosyć trudne, ale mniejsza oto, byleby dojść do rezultatów pomyślnych.
Nazajutrz zaraz zażądał posłuchania u prezesa dobroczynności publicznej.
∗
∗ ∗ |
Chwiejny umysł Leopolda Jouberta, poruszał się za lada powiewem wiatru.
Projekty w jego głowie snuły się jeden po drugim, ale bez żadnego ładu i składu.
Widzieliśmy go jak przybył na ulicę Saint Paula, najzupełniej zdecydowany uczynić z Klary Gervais swoję kochankę i jak wyszedł z mocnem postanowieniem zawarcia z nią związków małżeńskich, widzieliśmy nadto jak po wyjściu znowu od ojca, po owej burzliwej rozmowie, jakiej byliśmy świadkami, chorągiewka znów się odwróciła. Leopold nie myślał już narażać się na utratę pensyi przez Klarę, ale nie myślał jej porzucić, i więcej niż kiedykolwiek, pragnął ją mieć znowu za swoję kochankę.
— Odźwierna utrzymuje, że mała nie da się namówić, ale to blaga! Po prostu blaga i nic więcej — mówił do siebie, zakręcając swoje rudawo-blond wąsiki — nie ma kobiety, któraby się na to nie zgodziła... trzeba tylko umieć się brać do rzeczy! — Jaskółki same lecą do olśniewającego je lustra... Ja olśnię Klarę... Ja ją oczaruję, nie obietnicami, które nie wiele znaczą i do niczego nie zobowiązują, i których rzadko kto dotrzymuje, ale ofiarą realną, jak się to mówi w języku prawniczym, którym mój papa włada doskonale... Co ja bym mógł ofiarować jej takiego?... Pomyślmy no nad tem trochę... Coby takiego?.. Leopold zastanowił się dłuższą chwilę, ale nie mógł nic wymyśleć.
— A gdybym kupił jej ładny jaki domek wiejski, odpowiednio umeblowany... zdaje mi się, że to byłoby wcale ponętne... I ja bym się przeprowadził do tego ślicznego domku i z pensyi jaką mi mój papko wypłaca, żylibyśmy sobie i wygodnie i szczęśliwie... Tylko, że — dodał skrobiąc się w ucho — dla kupienia podobnego domku potrzeba będzie pieniędzy... Trzebaby także oporządzić trochę Klarę, trzebaby ją ubrać z szykiem, bo biedactwo nie ma co włożyć na siebie. — Wszystko to dyabelnie kosztuje... Gdybym zażądał pieniędzy od ojca, nie da na pewno! Za mądra to ryba!... Co zrobić!?...
— E! obejdę się bez ojca... Najprzód wyszukam coś ładnego, a potem udam się do mojego przyjaciela, pana Jacquier... zawziętego przeciwnika mego starego... Domku, o jakim myślę, nie będzie trudno znaleźć w okolicach Paryża.
Zaraz nazajutrz Leopold wybrał się na poszukiwania i w Fontenay-sous-Bois, znalazł pałacyk umeblowany, prawdziwe pieścidełko, prawdziwe cacuszko, ukryte w cieniu drzew, z ogrodem trzysta metrów obwodu. Zażądano za to dwadzieścia pięć tysięcy franków — o kupno potrzeba się było udać do adwokata, którego mu wskazano.
Młody człowiek zażądał czterdziestu ośmiu godzin do namysłu, powrócił do Paryża i udał się pod Nr. 7, na ulicę Bleue. Wszedł na schody antresoli i zastukał do drzwi, na których przybita była tabliczka z napisem: „Biuro pośrednictwa.” Otworzono mu i znalazł się w przedpokoju agenta.
— Czy zastałem pana Jacqnier?... zapytał siedzącego przy biurku urzędnika.
— O! panie Joubert, dla pana jest on zawsze i zawsze gotów służyć panu — rzekł urzędnik, skłoniwszy się uprzejmie, poczem wprowadził młodego człowieka do gabinetu, bardzo podobnego do gabinetu pana Placyda przy ulicy Geoffroy-Marie.
Jacqnier — skryty wróg Jouberta ojca — był człowiekiem trzydziesto letnim, o bardzo ruchliwej fizyognomii,
Podniósł się, uśmiechnął i podał rękę Leopoldowi z okrzykiem:
— Kochany przyjacielu! nie widziałem cię ze trzy tygodnie przynajmniej!... — Jakże się miewasz! — Siadaj-no proszę i powiedz co cię sprowadza...
— Możesz się pan łatwo chyba domyśleć, kochany panie Jacquier — odrzekł Leopold z uśmiechem także.
— Potrzebuję pana..
— T-a-a-a-k?... to widzę ojciec pański, mój znakomity kolega, zaciska coraz bardziej woreczek?...
— Coraz bardziej... ale to z pragnienia, aby zebrać dla mnie jak najwięcej... Zostawi mi ładny majątek...
— Z kilka milionów... wiem o tem dObrze... i gdyby nie to, lubo jesteś młodzieńcem niezmiernie miłym, nie otworzył bym, jak to czynię, kasy mojej przed tobą... — O! tak, ojczulek jest bogaty, jest obrzydliwie bogaty... ale co to za osobistość nietowarzyska, co za niedobry kolega!.. Ile razy ubiegamy się wspólnie, o jaką dobrą sprawę, On mi zawsze nogę podstawi... — Nie tak dawno wydarł mi znowu proces graniczny, na którym mogłem zarobić z jakie dwadzieścia pięć tysięcy franków... — O! bardzo jest złośliwy twój ojciec!... bardzo złośliwy! Zdolny — oddaję mu tę sprawiedliwość, ale nie lubię go wcale...
— No, on także pana nie znosi!... Czy mieliście kiedy jakie grubsze zajście ze sobą?
— Nigdy nic osobistego... — Walka to poprostu zawodowa... — Płatał mi i płata różne figle, może i na mnie przyjdzie kolej.. — Ale odchodzimy od celu twojej wizyty... — Wieleż ci potrzeba?...