Wielki los (de Montépin, 1889)/Część pierwsza/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki los |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888–1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le gros lot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wyszedłszy od Jocquiera, Leopold Joubert kazał się zawieźć na ulicę Saint-Paul.
Paczki biletów tysiąc frankowych, jakie czuł w kieszeni, nadawały mu nadzwyczajną pewność siebie, to też z miną zwycięzcy przestąpił próg domu Nr. 27.
— Ah! to pan, — zawołała odźwierna, kręcąc głową nie obiecująco. Przyrzekłam panu napisać, w razie jeżeli będę miała jaką dobrą dla pana nowinę...
— No i cóż kochana pani?..
— Skoro nie pisałam do pana, to znaczy, że nie miałam żadnej dobrej nowiny...
— Nie miałaś pani okazyi pomówienia z Klarą? — zapytał młodzieniec żałośnie.
— Mówiłam jej... mówiłam wszystko, co można było powiedzieć — odrzekła odźwierna.
— I nie zrobiło to żadnego na niej wrażenia?
— Przeciwnie, zrobiło, ale bardzo złe... Oziębiło to nawet moje z nią stosunki.
— Nie zrozumiała, że się chcę z nię ożenić?
— Nie wierzyła ani słowa...
— A to jednakże szczera prawda... Ja się z nią ożenię... daję na to najuroczystsze słowo.
— Kiedy?
— Skoro tylko dojdę do pełnoletności i będę się mógł obejść bez zezwolenia ojca...
— Tra la... la la... piękna lala... tymczasem radbyś bałamucić małą... Znamy my się dobrze na tem... Za parę tygodni, albo za miesiąc w trąbę ją puścisz!... Wszyscyście licha warci, wszyscyście hurtem łajdaki! Doskonale mała robi, że ani nie chce o panu słuchać. Ja na jej miejscu to samo bym zrobiła.
— Chyba żebyś jej dał dowód swoich dobrych chęci...
— Ale ja ją chcę właśnie dokładnie przekonać! — wykrzyknął Leopold. — Dam jej domek wiejski umeblowany... dam jej go zaraz na własność!... Zdaje mi się, że to będzie dostatecznym dowodem!... Jutro może akt podpisać, jeżeli będzie chciała...
Odźwierna patrzyła na swojego interlokutora z miną zupełnie ogłupiałą.
— Dom wiejski umeblowany! — powtarzała. — Pan naprawdę dałbyś dom Klarze Gervais?...
— Ależ tak!.. zapłacony gotówką... a oprócz domu, dam jej fundusz na zagospodarowanie się na sprawienie garderoby, na urządzenie zupełne. Oto jakie mam zamiary!... Tak postępować może ten tylko, co się chce żenić na prawdę!...
— Tak... tak!.. To wspaniale... tO prześlicznie!... Niepodobna, ażeby Klara odmówiła przyszłemu swojemu mężowi!.. Musiałaby chyba być waryatką!.. Przyjdź pan z aktem kupna, z biletami bankowemi w kieszeni... Zaprowadzę pana zaraz do małej, przemówię do niej i myślę, że da się przekonać. Jeżeli nie, jeżeli się uprze, to będzie tylko dowodem, że ma stałe postanowienie, ażeby umrzeć z głodu...
— Lecę wyznaczyć termin gospodarzowi i zamówić rejenta!...
I Leopold wybiegł z mieszkania, pozostawiając stróżkę, olśnioną wielkością swojego zadania, oburzoną w najwyższym stopniu na tę, jak mówiła, małą indyczkę Klarę, która nie będzie może śmiała skorzystać z okazyi, jaką jej zsyła Opatrzność.
Dzisiaj zapóźno już było iść do adwokata, upoważnionego do sprzedaży domu w Fontenay-sous-Bois, ale zaraz nazajutrz rano, Leopold, wybrał się do pana Lamarche na ulice Bacy.
Opowiedział za czem przyszedł.
— Zwiedził już pan tę posiadłość? — zapytał adwokat.
— Zwiedziłem.
— Daje pan żądaną cenę?
— Dwadzieścia pięć tysięcy franków...
— Zapłata ma być uskutecznioną od razu...
— Mam pieniądze przygotowane.
— Racz pan zatem złożyć mi do depozytu pięć tysięcy franków, które wręczę rejentowi upoważnionemu do napisania aktu, i podaj mi pan nazwisko swoje, miejsce zamieszkania i zajęcie.
— Ja jestem pośrednikiem tylko... odrzekł Leopold, zarumieniwszy się trochę...
— Wskaż pan zatem nazwisko kupującego?
— Klara Gervais.
— Wolna czy działająca wspólnie z mężem.
— Wolna
— Zamieszkała?
— Ulica Saint Paul Nr. 27. Pragnął bym aby akt podpisanym był w mieszkaniu parny Gervais... Czy to może być zrobionem?...
— Dla czegożby nie — poprosimy notaryusza, aby się udał na ulicę Saint-Paul, albo aby wydelegował tam, którego z dependentów.
— Kiedy podpisanie będzie mogło nastąpić?
— Zaraz jutro, o jedenastej przed południem jeżeli pan sobie życzy.
— Bardzo dobrze... O w pół do jedenastej udam się do kancelaryi rejenta... Racz mi pan wskazać jego adres...
— Pan Thierry ulica Dauphine Numer 26.
Leopold zanotował sobie w książeczce.
— Teraz zatem nie pozostaje mi niC, jak wręczyć panu pięć tysięcy franków kaucji...
— Na które wydam panu pokwitowanie... Tylko na jakie nazwisko jeżeli łaska?...
— Na moje... Leopold Joubert!
Adwokat spojrzał żywo na młodego człowieka.
— Leopold Joubert... powtórzył. — Czy pan nie jest przypadkiem krewnym pana Placyda Jouberta z ulicy Geoffroy-Marie?...
— Jestem jego rodzonym synem... Czy pan zna mego ojca?...
— Ktoby nie znał tego zręcznego i jak powiadają najbogatszego prawnika w Paryżu... Jego biuro, warte więcej jak pięć kancelaryj notaryalnych, pod względem pieniężnym ma się rozumieć!... Oto jest pańskie pokwitowanie panie Joubert... postaram się, aby rejent był do dyspozycyi pańskiej jutro rano...
Leopold odszedł uszczęśliwiony.
∗
∗ ∗ |
Mała zapewne liczba czytelników naszych, ma pojęcie o tem, co to jest pracownia malarza dekoratora teatralnego.
Pracownia podobna nie przypomina w niczem pracowni artysty-malarza i chociażby najskromniejsza, nie może zajmować mniej niż trzysta metrów przestrzeni.
Nie na stalugach bynajmniej rozpina swoje płótna dekorator, rozkłada on je na podłodze i maluje przy świetle, rzucanem z góry z oszklonego sufitu.
Ogromna taka sala, wsparta na filarach, przypomina hallę handlowę.
Na ścianach zwyczajnie malowanych, nie spostrzeżesz ani kosztownych makat, ani zbroi starożytnych, ale parę po prostu grubo nakreślonych szkiców, tytuły sztuk z datami i afisze teatralne.
Zamiast lekkich pendzelków, szczotki na długich kijach.
Zamiast palet tace, a na nich garnki z farbami.
W tych to garnkach dekorator macza szczotki i nakłada farby na płótno. Jaskrawe i krzyczące przy świetle dziennem, stają się one łagodnemi i harmonijnemi przy oświetleniu wieczornem.
Prosimy czytelników, ażeby raczyli udać się z nami na ulicę Montparnasse — do jednego ze sławniejszych dekoratorów paryzkich.
W pracowni jego, podobnej we wszystkiem do obszernej halli, spotkamy się ze czterema młodymi ludźmi — z którymi widzieliśmy się już raz na trotoarze ulicy Sekwany.
Wzięli oni wówczas bilet na loteryę tunetańską i minęli się z Klarą Gervais, podążającą z trzymanym w ręku biletem na loteryę sztuki przemysłowej, jaki się jej dostał w spadku.
Owi czterej młodzieńcy, jak już wspominaliśmy o tem, byli to: Adryan Couvreur, Jakób Levand, Karol Vivier i Klaudyusz Fremy.
Malarz kierujący pracownią, przygotowywał wzory w gabinecie oszklonym.
Dwa ogromne płótna, leżały rozciągnięte i przybite do podłogi.
Adryan Couvreur, zajmował się specyalnie pejzażami i w tej chwili przy pomocy Levanda i Fremy’ego, pracował przy pierwszem płótnie. Ci dwaj ostatni pośpiewywali sobie przy robocie — Adryan zaś milczał głęboko.
Poruszając prawie machinalnie szczotkę, nakładał tony blado-niebieskie na blado-różowe, pod skały pokryte śniegiem i zamykające horyzont płótna.
Miał minę zadumaną, a przyczyna tej zadumy, nie musiała być wesołą.
Klaudyusz Fremy, zajęty u dołu płótna cieniowaniem wielkiego pnia dębowego, którego liście służyły za odpoczynek dla dalekich podróżnych, rzucał od czasu do czasu ukradkowe spojrzenia na swojego przyjaciela.
— Co jemu jest u dyabła? — pomrukiwał. — Od czasu, jak nabyliśmy bilet na loteryę, ma jakąś minę pogrzebową. A taki był zawsze wesoły... najweselszy był z nas czterech... Słowo daję, że mnie to zaczyna niepokoić!...
W chwili, kiedy Fremy robił sobie te uwagi, czysty donośny głos Jakóba Levand, dał się słyszeć z drugiego końca pracowni.
— Wiesz ty Fremy — wołał — że za trzy dni przypada ciągnienie i że my napewno los wielki wygramy!... — Bo po cóż byśmy brali byli bilet w innym razie?...
— I co będziemy robić z pieniędzmi?..
— Mam dla nich pomieszczenie gotowe, mój chłopcze, — odpowiedział Klaudyusz. — Kupimy teatr Ambigu od Rocharda, zamówimy dramat u Busnach i będziemy u siebie samych dekoratorami. He?.. Czy to nie będzie szyk prawdziwy?..
— Gdy zaś okaże się nam potrzebną dekoracya cmentarza, każemy ją zrobić Couvreurowi, który nakłada tak piękne kolory niebieskie i różowe, a sam jak żałobnik jaki wygląda.
Levand i Vivier porzucili robotę i zbliżyli się do Fremeya.
— To prawda, — odezwał się Vivier, że ten chłopak ma minę rzetelnego grabarza... nie słyszy on nawet, co w tej chwili mówimy... Od tygodnia już tak wygląda i zaczyna mnie na seryo niepokoić...
— Hej!.. Couvreur! — zawołał Levand, przykładając do ust obie ręce.
Adrian drgnął, jak człowiek nagle ze snu przebudzony, podniósł głową, spojrzał pa kolegę i zapytał:
— Co takiego?
— O czem ty tak myślisz u licha?..
— Ja?.. o niczem... widzisz przecie... że pracuję...
— Prawda, że pracujesz, ale myśli twoje są gdzieś daleko od płótna... Ponuryś jak noc, a smutniejszy niż szlafmyca.. Doprawdy, tobie coś jest mój chłopcze...
— Ależ nic zgoła...
— Ależ nie udawaj!.. Robisz nam wielką przykrość braciszku, bo od pewnego czasu zaniedbujesz nas zupełnie!..
— Zawsze żyliśmy razem... Teraz kiedy my idziemy w jednę, ty uciekasz w drugą stronę...
— Przy śniadaniu nie powiesz nigdy nic wesołego... a tu... machasz szczotką z zaciśniętemi jak niedźwiedź zębami, kiedy dawniej ożywiałeś zawsze pracownię, zapełniałeś ją śmiechem swoim i twojemi dowcipami. No, gadaj no, co tobie?..
— Nic mi nie jest...
— Możeś słaby?
— Boże uchowaj!..
— No więc cóż ci się zrobiło?.. Możeśmy ci jaką przykrość wyrządzili?.. gadaj zaraz... cóż to nie uważasz nas za przyjaciół?..
— Nie mam wam niC do wyrzucenia, wiecie dobrze, żem zawsze szczerym waszym przyjacielem...
— Ale masz jednak jakieś widocznie zmartwienie...
Adrianowi sprawiały boleść te pytania, z serca widocznie pochodzące.
— Zapewniam was stanowczo, że mi dobrze, że mi nic a nic nie jest...
— Wolne żarty braciszku...
— Ukrywasz coś przed nami, a to bardzo nieładnie!..
— Że ciebie kochamy, to chyba nie wątpisz o tem, nie możesz też mieć nam za złe, iż to, co ciebie boli i nas dotyka również. Rozsznuruj-że nareszcie buzię i powiedz co to takiego?.. I zachowanie twoje się zmieniło i twarz przybrała inny wyraz... Zmizerniałeś... policzki ci zapadły, oczy się podkrążyły... Wszystko to nie naturalne...
— Musi tu rolę grać miłość... — zaopiniował Vivier.
Adrian drgnął pomimowoli, tak samo jak wtedy, kiedy go wyrwali z zadumy.
— Założę się, że zgadłem.. — ciągnął Vivier, który dostrzegł owo drżenie.
— A no więc tak! — odezwał się Adrian, jak gdyby nagle powziął postanowienie. — Zgadłeś... dotknąłeś bolesnej rany...
— Więc to miłość istotnie uczyniła cię takim, chłopaczku?..
— Tak... miłość, mój drogi... opanowała mnie tak silnie, iż czyni mnie prawie waryatem...
— Żartujesz, czy mówisz prawdę?..
— Mówię najzupełniejszą prawdę...
— Zakochałeś się zatem nieodpowiednio... Może w mężatce... i mąż zazdrośnik...
— Nie.
— Może w kobiecie, która nie rozumie uczucia bez pieniędzy.
Adrian wzruszył ramionami.
— Czyż bym zdolnym był kochać taką, — odrzekł pogardliwie. — Czyż bym się zgodził na miłość kupioną, gdybym nawet miał czem płacić za nię?..
— No więc w kim że u licha?.. W panience uczciwej, dobrze wychowanej, której ci odmawiają.
Couvreur zaprzeczył głową.
— Ani jedno, ani drugie, ani trzecie...
— A niech mi kot wygryzie język, jeżeli nie bredzisz mój stary...
— Mówiłem wam, że zwaryuję... więc może już zwaryowałem... — odezwał się Adrian. — Tę, którą kocham, spotkałem na ulicy. Dziewczątko to słabe, blade, drżące z zimna w leciutkiem ubraniu, oznaczającem wielki niedostatek, nędzę, cierpienie... Odtąd nie widziałem jej więcej...
— Trzebaż ją było zobaczyć do licha...
— Zobaczyć?.. A jakim że sposobem?.. kiedy nie wiem ani gdzie mieszka, ani jak się nazywa...
— Chyba to jakiś rozdział z romansu, drukowanego w feljetonie „Petit Journal’u” opowiadasz nam, mój drogi?..
— Opowiadam wam najszczerszą prawdę. Widzieliście wy ją także i
mimo jej bladości, mimo boleści widocznej w twarzyczce, uznaliście ją prześliczną...
— Myśmy ją także widzieli?.. — wykrzyknęli na raz trzej towarzysze Adriana.
— Tak.
— Kiedy?... gdzie?..
— Na ulicy Sekwany... Tego samego dnia, w którym kupiliśmy bilet na loteryę...
— Jakto? — zapytał Levand. — To ty mówisz o tej mizernej blondyneczce, do której coś zagadałeś, i która także bilet trzymała w ręku?.
— A właśnie o tej samej.
— Przypominam sobie jej bladość... Chwiała się idąc i zdawała się ledwie dyszeć...
— Niestety!..
— Że ładna to ładna, to nie ma o czem mówić... No, ale nie ma także czego desperować i rąk zakładać rozpacznie...
— Zarabiasz dużo, a gdy jest za dużo dla jednego, to dla dwojga wystarczy!.. Trzeba tylko odnaleźć blondyneczkę.
— Żeby ją odnaleźć, potrzeba naprzód wiedzieć gdzie ją szukać...
— To prawda, a ja akurat nie wiem adresu! Zadanie zatem dosyć trudne.
— Więc kochasz się na zabój, nie wiedząc nawet czy kiedy zobaczysz ukochaną?.. Cóż za szał cię ogarnął?..
— A no szał, nic innego. Ubóstwiam ją, a myśl, że jest dla mnie straconą na zawsze, zabija mnie po prostu... Rano, zanim przyjdę do pracowni, wieczorem po robocie, latam po całym Paryżu...
zwiedzam wszystkie dzielnice, wszystkie ulice, mając nadzieję, że jaki szczęśliwy wypadek naprowadzi mnie na jej drogę... I powracam wieczorem znużony, zmordowany, powtarzając sobie: „Może ona cierpi bardzo w tej chwili... może bardzo chora... może umierająca, oczekująca i wyglądająca pomocy, która nienadchodzi... i nie nadejdzie!.. Wtedy serce mi się ściska, a łzy z oczu płyną!.. Tak moi przyjaciele... ja mężczyzna, a jednak płaczę, i to płaczę, jak dziecko...
— No, no, — odezwał się Vivier poważnie, — trzeba mieć rozum przecie...
Choćbyś nie odnalazł małej, nie powinieneś zaniedbywać tego, co ci chleb daje... mój bracie.
— Oh! ja ją odnajdę! wykrzyknął Couvreur, — dopóty będę szukał, aż znajdę...
— W takim razie nie trać odwagi!.. Na co ci się przyda lamentować jak baba i schnąć ze zmartwienia?... Słowo honoru, że to okrutnie głupie!.. Jeżeli ja ją kiedy spotkam, pójdę za nią, dowiem się gdzie mieszka i powiem ci zaraz o tem.
— I ja także!.. — potwierdził Levand.
— No to i ja, — dorzucił Fremy.
Adrian Convreur uścisnął kolegom ręce, a łza wdzięczności popłynęła mu po policzku.
— Czas na śniadanie moje dzieci!.. wykrzyknął Vivier, spojrzawszy na zegarek. — No, marsz do mamy Filip!..
Pamiętajcie, że to dziś flaki z muszkatołową gałką... Ja się już oblizuję!..
Wziął pod rękę zakochanego i wszyscy czterej opuścili pracownię.
Dzielny był to chłopak ten Adrian Couvreur, natura wyjątkowa, serce złote, ale wrażliwy okrutnie. Miłość, o której mówił, była rzeczywistą i szczerą.
Widział Klarę zaledwie przez parę sekund, zaledwie, że ich spojrzenia skrzyżowały się ze sobą i oto wszystko. I Couvreur idąc dalej nie domyślał się nawet, że jego serce nie należy już do niego, dopiero w pracowni, przy robocie spostrzegł nagle, że miła twarzyczka młodej nieznajomej, ciągle mu stała przed oczyma.
Wieczorem, gdy powracał do domu, obraz osłabionego sympatycznego dziewczątka, nie wychodził mu z myśli ani na chwilę, we śnie zobaczył ją znowu, a po obudzeniu znowu miał ją obok siebie...
Budziła się w nim miłość — co się atoli z nią stanie?
Adrian zadawał sobie to pytanie, ale nie umiał na nie odpowiedzieć.
Uważał to za szaleństwo, ale że było mu ono niezmiernie miłe, nie starał się otrząsnąć z niego.
I stało się jedynem jego marzeniem odnaleźć tę, którą ukochał.
Bardzo pracowity i inteligentny, zarabiał, jak już o tem wiemy, bardzo dużo, a że był sam jeden, bez żadnej rodziny zrobił więc oszczędności, skromne wprawdzie, ale pozwalające bez obawy spoglądać w przyszłość.
— Że jest uczciwą przysiągłbym na to, — mówił sobie myśląc o Klarze — Taka anielska, bolesna twarzyczka kłamać z pewnością nie umie... Gdybym ją odnalazł, podzieliłbym się z nią tym com sobie zdobył pracą... Pracowałbym za dwóch i zdaje mi się, że przyjemniej i pilniej...
Ale nagle uczuł, że mu, się serce ściska.
— Kto wie czy ją odnajdę — myślał i zaczynał płakać, jak i wtedy gdy to opowiadał swoim towarzyszom. Wesołe chłopaki nie śmieli nawet żartować sobie z niego.
∗
∗ ∗ |
Placyd Joubert, jakeśmy to powiedzieli, czekał na odpowiedź na prośbą wniesioną do dyrektora opieki publicznej, o wyznaczenie mu audyencji.
Wyrozumował on sobie, iż jeden tylko dyrektor stowarzyszenia, mógł mu wskazać drogę za pomocą której możnaby odnaleźć ślad Joanny-Maryi, córki Pauliny de Rhodé.
Sprawa ta zajmowała go bardzo żywo, nie przeszkadzała wcale jednakże temu, aby tak samo rozdawał jak zwykle robotę pracownikom swoim.
Pewnego razu, główny jego urzędnik odezwał się do niego:
— A pan raczy nie zapominać, że pan ma się widzieć dzisiaj z adwokatem, upoważnionym do sprzedaży posiadłości d’Asnièrs... Przygotowałem ogłoszenia do druku...
— Daj mi je pan — zaraz po śniadaniu udam się do adwokata.