Wielki los (de Montépin, 1889)/Część pierwsza/XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le gros lot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.

Placyd Joubert wykonywał co do joty plan, jaki sobie zakreślił.
Nie liczył wcale na zazdrość Lucyny Bernier, chcąc ją zmusić do dopomożenia sobie, bo wiedział dobrze zaraz, iż nie może być ona zakochaną w Leopoldzie, powtóre, że kobiety tego rodzaju, zazdrosne są tylko przez dumę, albo dla korzyści.
To też manewrował w ten sposób, iżby wzbudzić w młodej kobiecie zazdrość podobnego rodzaju i dobrze obrachował.
Usłyszawszy ostatnie słowa Jouberta ojca, Lucyna dotąd najzupełniej panująca nad sobą, nagle zimną krew straciła.
Oczy jej zabłysły wściekłością i zacisnęła pięście.
— Dom wiejski tej dziewczynie!... — wykrzyknęła ze złością. — On chce jej dom podarować?...
— Przepysznie umeblowany... — wtrącił z naciskiem Placyd.
— Mnie nigdy nie proponował nic podobnego! — sądzi zapewne, że skromne mieszkanko za parę tysięcy dukatów rocznie, aż nadto dostateczne dla mnie!...
— I pani mu pozwolisz na coś podobnego?...
— Cóż mam zrobić, ażeby przeszkodzić?...
— Dałeś mu pan pieniędzy na kupno?...
— Oprócz pensyi, jaką stale pobiera, nie dostał ani grosza...
— Zapewne zatem zapożyczył się na gruby procent?...
— Bardzo się obawiam tego...
— Ależ ten nieszczęśliwy zgubi się... zrujnuje...
— Ze stracił zupełnie głowę, to widoczne!...
— Gotów czekać pełnoletności, podnieść swój majątek i ożenić się z tą istotą...
— Jedna tylko osoba jest w możności przeszkodzić temu...
— Kto taki?...
— Pani... jeźli tylko będziesz chciała.
— Czy będę chciała? — Pytasz mnie pan; czy będę chciała? — zawołała Lucyna i zaśmiała się okrutnie. — Tak... tak... ja chcę!... — mów pan.
— Dziewczyna, o której mówię, odgrywa komedyę cnotliwej, uczciwej, bezinteresownej.. — Tym właśnie trzyma Leopolda... — Domu wiejskiego, który jej chce ofiarować, zapewne przyjąć nie będzie chciała...
— Może.. ażeby go przyjąć za tydzień!...
— I ja tak przypuszczam, ale w ośm dni można coś zrobić przecie... — Leopold w swojem głupiem zaślepieniu, sądzi, iż ideał jego jest aniołem... — Dostatecznem będzie do otworzenia mu oczu dowieść, że to ladacznica ostatniej próby i złodziejka...
Lucyna patrzyła na Placyda ździwiona.
— Złodziejka?... — powtórzyła. — A czy naprawdę ta dziewczyna jest złodziejką?...
— Nie wiem... nie sądzę nawet.. — Można by jednak stworzyć pozory.. skompromitować ją... i... zgubić...
— Ach!... — wykrzyknęła Lucyna z wyrazem odrazy. — Rozumiem pana...
— No i cóż pani myślisz o tym projekcie?...
— Oburza mnie!.. Nic więcej!... — To byłoby podłością!... To byłoby nikczemną zbrodnią!...
— Wyrazy nic tu nie znaczą! — Ażeby rzecz zdrowo osądzić, trzeba ją rozpatrzeć na wszystkie strony. Zgubić tę dziewczynę jest zapewne czynem nie tak bardzo szlachetnym, ale że czyn ten ocali Leopolda, jest więc godnym przyjęcia. Syn mój, przyznasz to pani zapewne, zasługuje na to, aby go uwolnić od awanturnicy, która stanie się przyczyną jego ruiny i hańby, bo on się zhańbi, bo on się z nią ożeni!... Przeciw tak niebezpiecznej istocie każda broń jest właściwą...
— Jednakże.. zaczęła Lucyna.
— Liczę, że mi pani nie odmówi tej ogromnej przysługi... i będę umiał ją ocenić... przerwał Placyd, nie dając młodej kobiecie przyjść do słowa... Uczyń pani niemożliwem to małżeństwo niedorzeczne, a dam ci sto tysięcy franków...
Oczy Lucyny zabłysły na nowo, ale tą razą z chciwości.
— Sto tysięcy franków!... mruknęła! — Pan mi na prawdę sto tysięcy franków ofiarujesz?...
— Tak pani...
— A kiedy wypłata?
— W chwili gdy dziewczynę o jakiej mówię uwierzą jako złodziejkę.
Lucyna podniosła się i zaczęła chodzić pomieszana.
Gwałtowną walkę toczyła pomiędzy chciwością a oburzeniem, że jej coś podobnie nieuczciwego zaproponowano.
— Chciwość zwyciężyła.
— Dobrze!... rzekła zatrzymując się przed Placydem. — Zgadzam się... pod warunkiem, że mi pan dasz zgóry połowę sumy obiecanej. Jeżeli dostanę zaraz pięćdziesiąt tysięcy franków, to daję słowo honoru, iż zacznę działać — i to działać szybko... a energicznie...
Zaznaczamy mimochodem, że Lucyna mówiła to bez żadnego wahania i najnaturalniej w świecie, że z pewną powagą dawała słowo honoru, tak dziwnie brzmiące w jej ustach.
— Przystaję — odrzekł Joubert ojciec, bo mam do pani najzupełniejsze zaufanie... Osobiste interesa pani w ocaleniu Leopolda, dają mi najzupełniejszą gwarancyę, że zrobisz wszystko jaknajlepiej...
— Mówiłeś mi pan, że ta dziewczyna nazywa się Klara Gervais? — spytała Lucyna.
— Tak.
— Czem się ona zajmuje?
— Magazynierka, raczej panna z magazynu.
— Mieszka?
— Przy ulicy Saint-Paul Nr. 27.
Placyd Joubert, wyrwał kartkę z konotatnika i napisał adres Klary Gervais.
— Umówiliśmy się zatem... wszak prawda? — odezwała się Lucyna, biorąc kartkę. — Obowiązuję się od dziś za dwa tygodnie najdalej — przekonać Leopolda, że niegodna intrygantka — dla której stracił głowę jest złodziejką... Co do pana, obowiązujesz się wypłacić mi połowę obiecanej sumy, tytułem zadatku tej umowy?...
— Zgadzamy się najzupełniej.
— Czekam tedy na pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Mam przy sobie tylko dziesięć. — Daję je pani i dołączam czek na czterdzieści tysięcy franków, płatny na okaziciela w banku kredytu Lyońskiego.
Placyd wyjął z kieszeni książeczkę bankową, wpisał sumę, położył datę, i podał czek swojej przyszłej wspólniczce razem z paczką biletów bankowych.
— Tylko ani słowa mojemu synowi...
— Czy masz mnie pan za tak głupią? spytała Lucyna, wzruszając ramionami.
— Broń Boże — ale można się zapomnieć i zepsuć wszystko jednem nierozważnem słówkiem.
— Nie obawiaj się pan... Nie wymówię z pewnością takiego słówka...
— Do widzenia z kochaną panią.
— Do widzenia, nie zadługo...
Lucyna przeprowadziła aż do przedpokoju pana Placyda Jouberta, który na pożegnanie pocałował ją w rękę z najwyszukańszą galanteryą.
Zaledwie drzwi się zamknęły po za szczególnym gościem, młoda kobieta udała się do swej gotowalni, zmieniła szlafroczek na suknię wizytową, włożyła kapelusz, narzuciła na ramiona okrycie jedwabne przybrane koronkami, zadzwoniła na pokojówkę i oświadczyła tejże:
— Wychodzę. — Jeżeli przyjdzie pan Leopold, poproś, aby zaczekał na mnie... Nie wspominaj wcale o tem, że się tu ktoś zgłaszał w jego imieniu.
— Dobrze, proszę pani. Czy mam pójść powóz sprowadzić?...
— Czas jest tak ładny, że przejdę się z przyjemnością.
W pół godziny potem, Lucyna weszła do wystawnego magazynu mód, położonego przy ulicy Caumartin obok bulwaru.
W witrynach stało tu mnóstwo przepysznych kapeluszy, z których najskromniejszy, nie mniej z pewnością niż pięć lub sześć luidorów kosztował.
Na prawo od magazynu znajdował się salon do przymierzania i pracownia, w której pięć panien z nadzwyczajną zręcznością, stwarzały arcydzieła mody bieżącej.
Na lewo był inny mały salonik.
Przełożona magazynu, pani Thouret — kobieta lat czterdziestu do czterdziestu pięciu, zobaczywszy Lucynę, podeszła żywo ku niej i ze zwykłą uprzejmością kupiecką, a słodkim uśmiechem rzekła:
— Jakżem szczęśliwa, że panią widzę, kochana pani Bernier... A to już miesiąc przeszło nie zaglądała pani do nas... Myślałam sobie nieraz, czyś mi się pani nie sprzeniewierzyła przypadkiem, daję na to słowo honoru, ale odpędzałam precz zawsze tę brzydką myśl od siebie...
— I miałaś pani słuszność zupełną... — odpowiedziała wesoło Lucyna — byłam, jestem i na zawsze zostanę najwierniejszą pani klientką...
— Czem mogę dziś służyć pani?...
— Dwoma lub trzema kapeluszami, które w tej chwili wybierzemy... — Ale główny cel wizyty mojej obecnej, to uregulowanie mego małego rachuneczku...
— To nie takie bynajmniej pilne... Mamy zawsze dość czasu do pomówienia o tem...
— Jestem przy pieniądzach i pragnę się uiścić...
— Pani żąda tego koniecznie?...
— Bezwarunkowo!.. Ile należność wynosi?...
— Będę służyć pani w tej chwili, ale muszę zajrzeć do książki.. Czy pani pozwoli na to?...
— Proszę bardzo...
Magazynierka wzięła z biurka książkę kasową, otworzyła ją, wzięła pióro do ręki, blankiet i zabierając się do pisania, zapytała:
— Czy wymieniać szczegółowo?...
— Nie potrzeba.
— A zatem tysiąc pięćset dwadzieścia pięć franków i to wszystko.. Zanotuję sumę na rachunku i poświadczę takowy...
Lucyna wyjęła portmonetę, wydostała z niej ostentacyjnie grubą paczkę biletów tysiąc frankowych i dwa z nich podała modystce.
— Oto reszta... rzekła ta ostatnia, kładąc po przed swoją klientką cztery bilety stufrankowe, trzy sztuki dwudzięsto frankowe, jednę dziesięcio i jednę pięcio frankówkę.
— Dziękuję!... Nie jestem nic już zatem winną i mogę rozpocząć na nowo...
Pokaż mi pani swoje nowości.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.