Wielki los (de Montépin, 1889)/Część pierwsza/XXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki los |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888–1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le gros lot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Klara zwróciła się potem do dependenta, na którego twarzy malowało się naturalne bardzo pomieszanie i zakłopotanie.
— Przepraszam pana stokrotnie, że dałam w obec pana folgę mojemu oburzeniu. Nie byłam w stanie się powstrzymać. Jeżeli jesteś pan człowiekiem honorowym, musisz mnie mieć za wytłómaczoną.
Dependent skłonił się młodemu dziewczęciu z najgłębszem uszanowaniem — a do Leopolda odezwał się sucho:
— Dziwię się panu mocno panie Joubert, że się pan odważył na podobną kompromitacyę — a mnie naraził na tak fałszywe i śmieszne położenie. Będę pana oczekiwał w biurze, dla zregulowania kwestyi innego rodzaju.
I skłoniwszy się raz jeszcze z uszanowaniem Klarze, wyszedł z poddasza.
Leopold blady jak śmierć i cały drżący nie ruszył się z miejsca.
Sierota drzwi mu wskazała.
— Proszę wyjść... rozkazuję!...
Joubert padł na kolana i wyciągnął błagalnie ręce.
— Nie wypędzaj mnie pani, ale... zmiłuj się nademną... czyż to moja wina, że cię kocham?..
— Kto kocha, ten nie znieważa...
Ciebie znieważać?... Ależ ani mi to przez myśl nie przeszło!... Przysięgam pani, że mam dla niej największy szacunek... że żywię dla niej miłość najczystszą.
— Nie szanuje się i nie kocha młodej dziewczyny, jeżeli się ją posądza, że zdolna sprzedać swój honor.
— Pani mnie źle zrozumiała. — Ja mam chęci najlepsze...
— Piekło całe, jak mówią, zabrukowane podobnemi chęciami...
— Proszę powstać... bo wyglądasz pan — bardzo śmiesznie w tej pozycyi i proszę wychodzić...
Leopold powstał i z płaczliwą miną zamruczał:
— Gdyby pani wiedziała...
— Ja nic wiedzieć nie potrzebuję... — przerwała Klara.
— Bez pani żyć nie potrafię...
— Musisz się pan jednakże przyzwyczaić do tego, bo ja widzieć pana nie chcę wcale...
— Przynajmniej przebacz mi pani...
— Dobrze... przebaczam więc panu!... ale pod warunkiem, że nie będę więcej o nim słyszeć...
— Pozwól pani mieć nadzieję, że kiedyś...
— Nie spodziewaj się pan niczego — przerwała po raz drugi sierota. — Nie spodziewaj się pan niczego i wychodź!!
— Ale...
— Proszę wyjść! chcę pozostać sama!
I młoda dziewczyna przeprowadziła popychając aż do sieni ogłupiałego zupełnie Leopolda i drzwi zasunęła.
— Boże mój — zawołała, gdy się znalazła samą — Boże, jakże ci dziękuję, żeś mi dał siłę i odwagę wypędzić tego człowieka... Wzbudza on we mnie i zawsze wzbudzać będzie odrazę i pogardę... Jestem pewną, że dusza jego jest tak samo fałszywą jak jego oczy zezowate!.. — Bogaty!.. — A cóż mnie to może obchodzić? — Kiedy przyjdzie czas, że oddam swoje serce, oddam go temu tylko, którego pokocham, bez względu czy bogaty czy biedny!... Będę go kochać... to dosyć...
I wzięła się znowu do roboty.
Leopold schodził ze schodów, z miną godną politowania, ze spuszczoną głową.
Odźwierna zaintrygowana prędkiem odejściem dependenta, wyczekiwała na niego.
— No cóż proszę pana, nie udało się?... — zapytała, gdy przechodził obok jej stancyi, z twarzą zmienioną z czerwonemi oczami.
— O, zupełnie się nie udało... — odpowiedział płaczliwie.
— Wyobraź pani sobie, że odmówiła!... — Podarła akt i mnie za drzwi wypchnęła...
— Podarła akt!... — wykrzyknęła oburzona stróżka.
— Na jakie dwadzieścia może kawałków...
— Akt, który ją robił właścicielką?...
— Pałacyku przepysznie umeblowanego, pałacyku z pięknym ogrodem, zapłaconego gotówką...
— I wyrzuciła pana za drzwi?... — Pana... panie Joubert?... młodzieńca tak uczciwego?... tak dobrze myślącego?... Nieszczęśliwa mała zwaryowała!... kompletnie zwaryowała!
— Ale jeszcze nie wszystko między nami skończone... — wrzasnął gwałtownie Joubert. — Nie uważam się za pobitego.. — Musi mnie kochać i będzie kochała!... — Jak się do tego wezmę, sam jeszcze nie wiem, ale wiem, że tak będzie!.. — Klara Gervais nazywać się będzie panią Joubert, albo ja nie będę Joubertem.
I wybiegł na ulicę i skoczył do czekającego nań powozu.
∗ ∗
∗ |
Placyd Joubert wyszedłszy z gabinetu dyrektora biura Opieki Publicznej, udał się jakieśmy to widzieli do naczelnika sekcyi pierwszej, a Bonichon, agent Jacquiera, poszedł za nim w nadziei, że przypadek pozwoli mu zdobyć jaką nową wskazówkę.
W korytarzu i przedpokoju sekcyi trzeciej, znajdowali się także interesanci. Siedzieli oni na ławkach i oczekiwali na wezwanie, bo interesa biura dzieci znalezionych, są zawsze liczne i ważne.
Kancelista piszący przy biurku, odpowiadał na zapytania interesantów.
Placyd poszedł prosto do niego i pokazawszy bilet dany mu przez dyrektora, rzekł:
— Chciałem się zobaczyć z panem naczelnikiem sekcyi trzeciej.
— Chodzi zapewne o poszukiwanie dziecka? — zapytał pisarz rzuciwszy Okiem na bilet.
— Tak panie...
— Naczelnika nie ma w tej chwili, ale jego pomocnik go zastąpi... Proszę pana zemną...
W parę minut później, Joubert opowiadał pomocnikowi naczelnika po co przychodzi.
— Niech pan usiądzie tam, odrzekł ostatni, wskazując stolik w kącie pokoju. Zaraz każę panu podać regestra specyalne, w które wpisane zostały wszystkie dzieci przygarnięte po usunięciu komuny przez Opiekę Publiczną,
Niebawem położono też przed Joubertem grubą oprawną księgę, którą spiesznie otworzył.
Karty były porubrykowane. Pierwsza rubryka zawierała nazwiska dzieci, których pochodzenie odnaleźć się udało. W drugiej wpisane były czerwonym atramentem imiona, nadane dzieciom nieznanym, przez administracyę.
Rubryki następne, obejmowały wiek w przybliżeniu, miejsce znalezienia dziecka, ubrania jakie miały na sobie, przedmioty znalezione przy niektórych, jako też paciórki, łańcuszki, medaliki, zabawki i t. p.
Regestra sięgały daty 23 maja 1871 roku.
Placyd Joubert zaczął jak najtroskliwiej odczytywać noty zawarte na trzystu stronnicach cennego rękopisu.
— Niepodobna mi będzie przejrzeć dzisiaj całej tej księgi, odezwał się do urzędnika.
— Niech się pan wcale nie krępuje, kiedy tylko przyjść się panu podoba, oddam panu regestra do dyspozycyi, szukaj pan, dopóki skutku nie osiągniesz.
Wielka liczba dzieci zebraną została po komunie i drugiem oblężeniu, a dziewczątek więcej niż chłopców.
Liczba tych, prawdziwe nazwiska których odszukano, była naturalnie znacznie mniejszą.
Czy imię Joanny-Maryi — znajduje się tutaj?
A jeżeli nie ma jej nazwiska, czy będą jakie wskazówki z których będzie można dowiedzieć się czegoś pewnego i prawdopodobnego?
O godzinie czwartej — gdy nadszedł czas zamykania biura — Placyd Joubert z próżnym żołądkiem, bo nie jadł wcale śniadania, siedział jeszcze zgarbiony nad regestrami, ocierając pot z czoła.
— I cóż, nie znalazł pan? — zapytał pomocnik naczelnika.
— Nie jeszcze, nie znalazłem! odpowiedział Placyd.
— Biuro się w tej chwili zamyka, ale jeżeli pan będzie sobie tego życzył, jutro o dziewiątej, będzie pan mógł w dalszym ciągu robić poszukiwania...
— Przyjdę jutro i dopóty będę przychodził, dopóki nie przewertuję wszystkiego do ostatniej kartki...
— A zatem do widzenia... do jutra!...
— Do jutra... Dziękuję po tysiąc razy za łaskawość pańską.
Placyd skłonił się i wyszedł.
W przedpokoju i w korytarzu nie zastał już nikogo.
Cóż się stało z agentem Bonichon?
Czy dał za wygranę i opuścił stanowisko?