Wielki los (de Montépin, 1889)/Część pierwsza/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki los |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888–1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le gros lot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Benichon nie tak łatwo się zniechęca, za nadto pragnie zdobyć przyobiecane wynagrodzenie, ale gdy zobaczył, że ci wszyscy, którzy czekali opuścili urząd jeden po drugim — zrozumiał, że mu samemu pozostać nie wypada. Mógłby wzbudzić podejrzenie. To też wyszedłszy na ulicę, zasiadł w powozie najętym na godziny i wlepił oczy w bramę przez którą Placyd Joubert musiał przechodzić.
Po czwartej dopiero ukazał się ten ostatni, z miną zawiedzioną, z twarzą bardziej niż zwykle zasępioną.
— Nie kontent widocznie z rezultatu poszukiwań, pomyślał Bonichon. — Gdzie też teraz się uda?
Joubert powrócił na ulicę Geoffroy-Marie.
Szpieg odprowadził go pod samą bramę i powrócił do kantoru.
— No i cóż? — zawołał Jacquier — dowiedziałeś się pan czego przez te trzy dni?...
— Opowiem wszystko porządkiem, jeżeli pan pozwoli... odrzekł Bonichon, wyciągając notatnik z kieszeni.
— Po za wczoraj nic się niedowiedziałem... Wczoraj wyszedł Joubert z domu o dwunastej i udał się na ulicę Buci do adwokata Lamarcha... Co tam robił nie wiem, ale gdy siadał następnie do powozu, zdawał się być okrutnie rozsierdzionym... mówił coś do siebie z widocznem oburzeniem. Powóz przywiózł go znowu na ulicę Geoffroy-Marie, a w niecałe dwadzieścia pięć minut potem, jeden z jego urzędników, pełniący przy nim takie same jak ja przy panu obowiązki, wyszedł pospiesznie... Udałem się naturalnie za nim i doprowadziłem go pod Nr. 27, na ulicę Saint-Paul.
— Po co tam chodził?...
— Na pogawędkę z odźwierną.
— Czegóż chciał od niej?...
— Byłoby niezręcznie wypytywać się o to, ale znajdę sposób dowiedzenia się prawdy. Po kwadransie, powrócił tą samą drogą na ulicę Geoffroy-Marie, a zaledwie wszedł do domu, Joubert wyszedł znowu... Nowa tedy znowu moja obserwacya... Udał się pod Nr. 9, na ulicę Fontaine-Saint-Georges...
— A... bo tam mieszka Lucyna Bernier, kochanka jego głupiego syna...
— Być może... kiedy się ukazał po godzinie, miał minę mocno rozradowaną, zacierał wesoło ręce i więcej nic...
— A cóż dzisiaj?...
— Dzisiaj miał posłuchanie u dyrektora Opieki Publicznej.. Doszedłem, że zajmuje się poszukiwaniem jakiegoś dziecka, znalezionego, czy zgubionego, tego nie wiem na pewno...
Bonichon opowiedział to co już wiedzą czytelnicy nasi, a Jacquier słuchał go rozpromieniony.
— Doskonale! — doskonale!... pomrukiwał pod nosem. Mój dystyngowany kolega, jest widocznie na tropie sukcesyjki, spadającej na jakieś dziecko znalezione i chce je wylegitymować... Chodzi na pewno o dziewczynę... No, Bonichon... jestem zupełnie zadowolony z ciebie. — Podwoję nagrodę, jeżeli zdołasz rozplątać węzeł, którego już trzymamy końce...
— Rozplączę go na pewno, panie pryncypale... rozplączę!...
Klara Gervais kończyła pospiesznie robotę, aby ją odnieść do magazynu i uprzedzić właścicielkę, że nadal pracować nie będzie. Od jutra obejmuje wszak stałe miejsce, zapewniające jej dostatek prawdziwy.
Młoda dziewczyna, robiła już sobie mały w myśli rachunek. Z dziewiędziesięciu franków, jakie otrzyma z końcem miesiąca, da coś na rachunek zaległego komornego i kupi sobie nową suknię, bo trzeba koniecznie lepiej się prezentować w magazynie pani Thouret.
Czyż nie mogło pozwolić sobie na te marzenia biedne dziecko, literalnie jakby nowo w tej chwili na świat narodzone.
Powracając na ulicę Saint-Paul, zwolniła kroku i zatrzymywała się przed wystawami sklepów.
Przystanęła właśnie na bulwarze Beaumarchais, przed magazynem nowości i medytowała, na który z wystawionych materyałów padnie jej wybór, gdy będzie posiadała sumę potrzebną na zrobienie sprawunku.
Pogrążyła się cała w tej zadumie tak miłej dla każdej córki Ewy, jakiekolwiek położenie jej i majątek, gdy w tem — młody jakiś człowiek, przystanął przy niej: aż krzyknął ze zdziwienia i radości.
Klara machinalnie odwróciła głowę i spojrzała na owego młodego człowieka. Był bardzo blady i tak wzruszony, że aż mu drżały usta.
— Nie pierwszy raz widzę tę twarz... a przynajmniej tak mi się zdaje... pomyślała sobie sierota i... nie zwracając wielkiej uwagi na nieznajomego, zaczęła iść dalej.
Młody człowiek, w którym czytelnicy odgadli zapewne Adryana Couvreur, zastąpił jej drogę.
— Przepraszam za moję śmiałość, ale muszę pomówić z panią, odezwał się drżącym głosem.
— Czego pan chce odemnie?... zapytała Klara ostro.
— Racz mię pani objaśnić, czy to nie złudzenie moje?... Czy pani jesteś tą samą osobą, za którą biorę panią?...
— Zkądże ja mogę wiedzieć, czy jestem tą samą osobą?
— Czy trzy tygodnie temu, pewnego zimnego bardzo poranku, nie przechodziłaś pani ulicą Sekwany?...
— Cóż to pana obchodzi?...
— Zdawała mi się pani bardzo osłabioną... bardzo cierpiącą... i trzymała pani w ręku bilet na loteryę...
Słysząc te słowa, Klara przypomniała sobie ową scenę, której byliśmy świadkami.
Przestała się obawiać jakiejś impertynencyi — i złagodniała.
— Rzeczywiście... przypominam sobie... odrzekła z uśmiechem. — Byłeś pan bardzo wtedy wesoły i pytałeś mnie, czy ja liczę na wygranie wielkiego losu na mój bilet.
— Ah! byłem pewnym, że się nie mylę! — zawołał Adryan z zapałem...
Obraz pani wyrył się w mojej pamięci, w moim umyśle, w mojem sercu i szukałem pani wszędzie... Umierałem z rozpaczy, że może nigdy odnaleźć jej nie potrafię... Głos Adryana chociaż drżący, pełen był jednak słodyczy.
Przemawiał wprost do duszy.
— Pan mnie szukał?... zapytała wzruszona... A. dla czego?
— Dla czego?... powtórzył młody człowiek...
Czy pani nie domyśla się tego, widząc mnie uszczęśliwionego przed sobą?...
Sierota zrozumiała i zmieszała się bardzo.
Spuściła głową i chciała odejść.
Adryan wyszeptał:
— Pozwoli pani towarzyszyć sobie przez chwilę...
Pytanie to oprzytomniło Klarę i mocno podrażniło.
Zaledwie zdołała przyjść do siebie, po okropnem wzruszeniu jakiego doznała rano z powodu poniżającej propozycyi Leopolda Jouberta, a oto znowu przychodzi jej może wysłuchać upokarzających oświadczyn nieznajomego, widzianego raz kiedyś przypadkiem na ulicy. Więc też odpowiedziała sucho:
— Zabraniam panu mi towarzyszyć!
— Mam pani bardzo wiele do powiedzenia:
— Ale ja nic nie mam do słuchania!
— Niechaj się pani nie obawia... Ani jednem słówkiem nie obrażę cię pani z pewnością.
— Bardzo proszę mnie opuścić!.
— Przez litość, wysłuchaj mnie pani... Błagam panią... Ja jestem człowiek uczciwy!..
Klara; zaczerwieniła się cała.
— Nie! — zawołała gwałtownie.
— Nie... Uczciwy człowiek, nie postępuje w podobny sposób, a ja nie zasłużyłam wcale na zniewagę jaką mi pan w tej chwili wyrządzasz... Raz jeszcze proszę pana... opuść mnie pan w taj chwili. Żądam tego...
Ani głos, ani głowa młodej dziewczyny nie pozwalały na replikę.
Adryan Couvreur, zasmucony, że został tak źle rozumianym i tak błędnie osądzonym, skłonił się Klarze i odszedł.
Sierota zaczęła iść tak szybko, jakby uciekała, malarz, nie chciał jednak stracić okazyi jedynej może.
Poszedł za ukochaną, jeszcze próbował coś przemówić:
— Błagam panią, nie rób mi śmiertelnej zniewagi przypuszczeniem, że cię obrazić chciałem. Od dnia kiedy cię po raz pierwszy zobaczyłem, kocham panią... Od tego dnia miałem jednę tylko jedynę myśl... jedno tylko życzenie, odnaleźć cię... zobaczyć i... powiedzieć, że nigdy młoda kobieta nie była goręcej uwielbianą, nie była szczerzej szanowaną i kochaną od ciebie... Toć to chyba nie zniewaga...
Klara nie zwolniła kroków, ale słyszała dobrze słowa Adryana, i uspokoiła się po mału.
Może nawet dałaby się była przekonać, ale spostrzegła, iż przechodnie gonitwę tę zauważyli i zaczęli spoglądać z ciekawością trochę ironiczną, co ją znowu zirytowało.
— Czy pan mnie chcesz zmusić, bym zażądała pomocy policyanta? — zapytała nie zatrzymując się wcale.