Wielki los (de Montépin, 1889)/Część pierwsza/XXX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki los |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888–1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le gros lot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Doskonale zrozumiałem, — odrzekł Bonichon i natychmiast puszczam się do Bonneuil... Ale potrzebuję dwóch rzeczy...
— Jakich? — zapytał Jacquier.
— Najprzód pieniędzy...
— Daję ci je w tej chwili.
— Następnie wskazówek z pugilaresu.
— Siadaj i przepisz je sobie.
W dziesięć minut potem Bonichon, zaopatrzony we wskazówki i bilety bankowe, opuszczał dom przy ulicy Bleu.
Wkrótce po jego odejściu, Jacqnier, przepisawszy potrzebne wiadomości dla siebie, wsunął pugilares do kieszeni, wziął kapelusz i wyszedł. Na bulwarze Montmartre, zatrzymał przechodzącego posłańca publicznego, przeprowadził go aż na przedmieście Montmartre, do rogu ulicy Goffroy-Marie, i tu mu dopiero oddał pugilares.
— Zaniesiesz to pod Nr. 1 do pana Jouberta... Udasz się na pierwsze piętro i powiesz, żeś to znalazł na ulicy Saint-Honoré, tuż przy ulicy Preuvaires, i odnosisz właścicielowi, którego imię i nazwisko wyczytałeś wybite na okładce pugilaresa... Oto masz czterdzieści sous...
Jeżeli ci ofiaruje jaką nagrodę, co jest bardzo prawdopodobnem... możesz ją przyjąć...
— Dobrze panie...
I posłaniec przeszedłszy ulicę Geoffroy-Marie, zniknął w bramie Nr. 1.
Powróćmy do Placyda Joubert.
Wychodząc od panny de Rhodé, poszedł ta samą drogą jaką przyszedł, rozglądając się po trotoarach, i doszedł tak aż do miejsca, gdzie owe potrącenie miało miejsce.
Naturalnie, że nic nie znalazł.
— Widocznie jestem okradziony... pomyślał.
— Z temi dwu tysiącami franków trzeba mi się z pewnością pożegnać, co zaś do notatek no toć strata ich nie jest tak bardzo znowu ważną. — Na nic się nikomu nie przydadzą, bo nikt nie potrafi się domyśleć co znaczą i ku czemu służą... Zapiszę sobie wszystko na nowo, bylebym tylko przypomniał sobie jak się ta praczka w Bonneuil nazywa... Ale niestety, zapomniałem widzę zupełnie... Jeżeli mi do jutra nie przyjdzie na pamięć, udam się ponownie na ulicę Valeria i ponownie zajrzę do regestrów... Nie na rękę mi to będzie, ale co robić?...
Placyd wsiadł do powozu i powrócił do domu w bardzo złym humorze.
— Nie przyniesiono tu czego dla mnie? — zapytał zaraz pisarza w przedpokoju.
— Nie proszę pana.
Joubert zajrzał do kantoru, a potem wszedł do swojego gabinetu, usiadł przy biurku, wziął arkusz papieru i zaczął przypominać sobie nazwisko, jakiego mu brakowało.
Silił się atoli napróżno.
Po jakiej godzinie zastukano dc drzwi.
— Proszę wejść! — zawołał Placyd.
Ukazał się buchalter główny.
— A! to ty Marquay... cóż tam nowego?...
— Posłaniec publiczny odnosi panu jakiś przedmiot, któryś pan zgubił, a który on znalazł...
Joubert aż podskoczył na fotelu.
— Dawaj mi go tutaj co najprędzej.
— Czy pan jesteś panem Joubert? — zapytał posłaniec wchodząc.
— Tak... Ja...
— Przynoszę panu to, co znalazłem na trotuarze ulicy Saint-Honoré, tuż przy ulicy des Preuvaires. Przeczytałem na okładce nazwisko i adres pańskie i odnoszę... Oto jest zguba.
Joubert spiesznie naturalnie otworzył pugilares i odetchnął swobodnie zobaczywszy, iż nie tylko notatki, ale pieniądze wszystkie się znajdują.
— Dziękuję ci, mój przyjacielu... proszę przyjmij pięć franków za fatygę...
Posłaniec uradowany, wziął pieniądze, skłonił się i wyszedł. Na rogu ulicy Jacquier nań oczekiwał.
— Zastałem pana Jouberta, — rzekł, oddałem mu pugilares do rąk własnych i dostałem za to pięć franków.
— O! pan Placyd Joubert to bardzo wspaniałomyślny człowiek, — odpowiedział Jacqnier i uśmiechnął się ironicznie.
∗
∗ ∗ |
Wyszedłszy z ulicy Bleu, Bonichon udał się wprost na dworzec Vincennes, wziął bilet do Varenne-Saint-Hilaire, dokąd przybył o czwartej po południu, i z trudnością znalazłszy furmankę kazał się zawieźć do Benneuil.
Kiedy przybył na miejsce, była już noc zupełna.
Polecił zajechać do oberży.
— Zaprowadź konia do stajni, a sobie każ podać obiad... — odezwał się do furmana.
— Nie wiem, o której godzinie wyruszymy z powrotem...
Bonichon jak tylko dostał pieniędzy od pryncypała, sprawił sobie zaraz nową tualetę, co naturalnie zmieniło go bardzo.
Porządnie i ciepło ubrany, w nowym czarnym tużurku, w krawacie nieposzlakowanej białości, nie miał już teraz takiej nędznej, jak przedtem miny, wyglądał owszem na jakiego ajenta kupieckiego, mającego się wcale nieźle.
Zanim poszedł na ulicę główną „Paryzką,” która musi być zawsze we wszystkich małych miasteczkach, zapytał jakiegoś przechodnia:
— Czy nie byłbyś pan łaskaw objaśnić mnie, gdzie mieszka praczka, pani Ligier?
— O sto kroków ztąd... na prawo, — odrzekł zapytany.. — Idź pan prosto, a zobaczysz zaraz sklep oświetlony i usłyszysz śpiewające pracownice.
Bonichon puścił się w ciemności i niezadługo zobaczył szyby oświetlone, po za któremi kilka młodych dziewcząt prasowało bieliznę i śpiewało głośno jakiś chór operetkowy.
Bonichon wszedł do sklepu.
Zjawienie się nieznajomego w czarnym garniturze i białym krawacie, wywołało ogólne zdziwienie. Ustały śpiewy, zapanowało głębokie milczenie.
— Chciałem się widzieć z panią Ligier, — odezwał się ajent Jacquiera z ukłonem.
— Ja nią jestem, proszę pana... — odpowiedziała kobieta w poważniejszym wieku. zajęta w głębi rachowaniem bielizny.
— Potrzebowałbym pomówić z panią parę słów na osobności.
— Służę panu...
Powiedziawszy to, pani Rigier powstała, wzięła małą lampkę ze stołu i poprosiła nieznajomego do sąsiedniego pokoju, od którego drzwi zamknęła za sobą..
Zdawała się jakaś zaniepokojona — a podając krzesło gościowi, zapytała nieśmiało:
— Czy nie jest pan inspektorem opieki publicznej.
Słysząc, że mu pani Ligier nadaje tytuł, jaki właśnie miał zamiar sobie przywłaszczyć... Bonichon zgłupiał, ale nie dał nic poznać po sobie i odrzekł tylko:
— Tak jest, szanowna pani...
— A! mój Boże! — odezwała się praczka, widocznie coraz bardziej zafrasowana. — Pan zapewne w interesie Maryi-Joanny...
Bonichon także co raz bardziej był zdziwiony. Zkąd pani Ligier mogła odgadnąć cel jego przybycia? Zkąd i jakim sposobem, mówi mu pierwsza o tej młodej dziewczynie?
Nie przeszkadzało mu to jednakże odpowiedzieć z dobrą miną:
— Nie myli się pani bynajmniej, właśnie przychodzę w interesie Maryi-Joanny.
— A! panie! — nie wiem sama doprawdy jak się to stało, iż nie napisałam dotąd do pana dyrektora... Ale czekałam... Miałam nadzieję...
— Co takiego? Na coś pani czekała? czegoś się pani spodziewała? — pytał Bonichon zaniepokojony w najwyższym stopniu, bo domyślił się odrazu, że się coś przytrafiło młodej dziewczynie.
— Spodziewałam się, że powróci... odrzekła z cicha Ligier.
— Co u licha znaczy to wszystko? — wrzasnął agent Jacqniera. Spodziewałaś się pani, że powróci — a zatem jej tu nie ma?...
— Czy pan nie wie?!...
— Nic a nic nie wiem?.. Dla czego się oddaliła, co się z nią stało? gdzie się obraca?...
— O! panie, gdybym była przewidzieć mogła — lamentowała pani Ligier.
Uciekła ośm dni temu... Ktoby się był tego spodziewał... Taką miała minkę niewinną!...
— Zobaczymy... zobaczymy... tłumacz się pani jaśniej. Jesteś pani odpowiedzialną za dziecko które ci powierzono!.. Możesz bardzo za to odpowiadać...
— To właśnie martwi mnie straszliwie.
— Dla czego Marya-Joanna oddaliła się od pani?
— Z wiadomości jakie zebrałam, pokazuje się, iż pojechała z pewnym młodym mężczyzną...