Wielki los (de Montépin, 1889)/Część pierwsza/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki los |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888–1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le gros lot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Dnia 16 stycznia 1884 r., o godzinie dziesiątej z rana, przed domem Nr.5, przy ulicy Kondeusza, zatrzymał się mały powozik publiczny.
Powietrze było mroźne i wietrzne.
Z fiakru wysiadła kobieta lat około trzydziestu pięciu, ubrana bardzo skromnie i wyglądająca na służącą.
Przystanąwszy przy drzwiczkach, wyciągnęła rękę, aby dopomódz do wyjścia innej kobiecie, która nie miała jeszcze bodaj czterdziestki, ale włosy miała zupełnie białe, a twarz melancholiczną, zdradzającą wielkie cierpienie ciała i duszy — jakąś boleść długą, ciężką a niepocieszoną.
Wcale nie modna suknią tej kobiety nie licowała bynajmniej z wielką jej, prawdziwie pańską dystynkcyą.
Pod odzieniem bardziej niż skromnem, czuć było krew arystokratyczną.
— Czyśmy już przyjechały, Tereso? — zapytała owa dama, opierając się na ramieniu tej, która jej wysiąść pomogła.
— Tak jest panienko — odpowiedziała zapytana i dodała: „Proszę dobrze uważać i postępować ostrożnie... jest trotuar.“
Panienka... bo Teresa tak tytułowała swoję panię, zastosowała się do informacyi, wysunęła naprzód nogę prawą i starała się odnaleźć ów trotuar o którym została uprzedzoną.
Ten ruch mechaniczny wystarczył za wszelkie objaśnienia.
Panienka była niewidomą, wielkie jej niebieskie oczy były nieruchome i nie miały żadnego w sobie wyrazu.
Pani i sługa zatrzymały się na progu bramy wjazdowej, w głębi której błyszczały herby na złotej blasze rzeźbione, poczem Teresa podeszła do okienka odźwiernego i zapytała:
— Za pozwoleniem... gdzie mieści sie kancelarya notaryusza pana David’a?...
— Schody prawe... pierwsze piętro... drzwi na lewo.
— Dziękuję ślicznie.
Teresa powróciła do pani i poprowadziła ją ku schodom, podtrzymując z tą serdeczną czułością, z jaką córka tylko, matce służyć może.
Gdy znalazły się na piętrze, służąca pociągnęła za dzwonek u drzwi, zaopatrzonych w tabliczkę z napisem: „Notaryusz“ i wprowadziła ociemniałą do izby obszernej zastawionej biurkami, przy których siedziało z pół tuzina dependentów
Na lewo znajdował się pokój zarządzającego kancelaryą, na prost gabinet samego pana David, notaryusza.
Kilkanaście osób siedziało na ławkach i oczekiwało spokojnie.
Zauważywszy wchodzącą ociemniałą ijej chód chwiejny, mimo podtrzymywania przez służącą — jeden z dependentów, najmłodszy, zerwał się od biurka, podszedł ku dwom kobietom i odezwał się uprzejmie.
— Czem możemy służyć paniom?...
— Panienka otrzymała list od pana notaryusza — odparła Teresa.
— A!... to co innego — rzekł dependent — a w jakim interesie?...
Niewidoma wyciągnęła z kieszeni kopertę i podając ją na chybił trafił, rzekła:
— Bądź pan łaskaw to zobaczyć.
Młody człowiek wziął papier i zaczął czytać głośno:
— „Panna lzabelia Paulina de Rhodé, proszoną jest uprzejmie, o łaskawe przybycie w przyszłą środę, dnia szesnastego stycznia, o godzinie dziesiątej z rana, do kanceiaryi mojej, dla powzięcia wiadomości w interesie ważnym, osobistym.”
— Bardzo dobrze, szanowna pani — odezwał się dependent, zwracając pismo, które Teresa wsunęła z powrotem do kieszeni panienki i dodał: niech pani raczy usiąść i poczekać. Jest już kilka osób w tej samej sprawie.
Skoro zgromadzą się wszyscy zawezwani, zarządzający kancelaryą poprowadzi państwa do pana David.
Powiedziawszy to, młody człowiek wskazał ręką na cztery osoby, siedzące nieopodal na ławce.
— Czy pan nie byłbyś łaskaw objaśnić mnie, w jakim celu nas zwołano?.. — zapytała Paulina de Rhodé?...
— Nie, szanowna pani, bo nic a nic o tem nie wiem.
Skłonił się i poszedł z powrotem do biurka.
Teresa usadowiła swoję panię, zasiadła sama przy niej i zaczęła przypatrywać się osobom wskazanym, które ze swej strony, posłyszawszy coś z rozmowy, jakąśmy powtórzyli, skierowały także swoje oczy ku przybyłym.
Było dwóch mężczyzn i dwie kobiety.
Mężczyźni, z których jeden mógł mieć około piędziesięciu, drugi około lat trzydziestu, zdawali się należeć do klasy kupieckiej.
Kobiety, ubrane przyzwoicie ale bez najmniejszej elegancyi, miały, pierwsza lat około czterdziestu, druga dwadzieścia sześć do dwudziestu siedmiu.
Ani jedni ani drugie, nie zdawały się znać ze sobą.
Pana de Rhode nachyliła się ku Teresie i zapytała z cicha:
— Kto są ci co oczekują?...
— Dwie panie i dwaj panowie.
— Czy to ludzie z wyższego stanu?...
— O, wcale nie panienko... Mają miny bardzo mieszczańskie.
— To dziwne — mruknęła niewidoma — dla czego wezwano mnie razem z temi jakiemiś nieznajomemi?...
— Może to o spadek chodzi, panienko?... — odezwała się Teresa.
Smutny uśmiech przemknął po bladych wargach ociemniałej.
— Spadek — powtórzyła. — E! moja biedna kochana Tereso, zkąd tam mógłby przyjść dla mnie spadek?...
— Kto to wie, proszę panienki...
— Nie chcę się wcale łudzić takiemi dziecinnemi nadziejami. Rozczarowanie byłoby zanadto ciężkie i to biedne życie, na które jesteśmy skazane, jeszcze by nam cięższem uczyniło.
— Ja nie myślę wcale o sobie, gdy pragnę, aby nam się co dostało — zawołała żywo Teresa — ja jestem bardzo szczęśliwą tak jak jestem... Mnie chodzi tylko o panienkę... wyłącznie tylko o panienkę...
— Wiem... wiem... drogie dziecko — odpowiedziała czule niewidoma. — Znam dobrze twoje dla mnie uczucie, wiem jak mi jesteś serdecznie oddaną.
I panna de Rhodé, zaczęła szukać ręką ręki swej towarzyszki, aby ją uścisnąć gorąco.
Dwaj mężczyżoi, o których wspominaliśmy powyżej, wydobywali co chwila zegarki i byli widocznie mocno znudzeni długiem wyczekiwaniem.
Jeden z nich, nie mogąc wreszcie wytrzymać, powstał i zbliżywszy się do młodego człowieka, który przyjmował niewidomą i Teresę, zapytał:
— Czy jeszcze nie wszyscy jesteśmy, łaskawy panie?...
— Tak!... nie wszyscy.
W chwili, gdy wymawiał te słowa, drzwi wchodowe otworzyły się ponownie i na progu ukazała się młoda dziewczyna, lat najwyżej szesnastu, wysoka, szczupła, nadzwyczajnie blada i tak osłabiona, że zaledwie zdołała dowlec się parę kroków do stołu.
Drzwi zaopatrzone w przyrząd stosowny, same się po za nią zamknęły.
Pomimo dokuczliwego zimna, ubraną była leciuteńko.
Sukienka wełniana czarna, dobrze znoszona, słabo bardzo osłaniała jej członki od mroźnych poświstów wiatru, a szalik trykotowy zarzucony na ramiona, kompletował ubranie. Jedwabiste promienie włosów złotawo blond, wymykały się z pod skromnego kapturka, który miała na głowie.
Pomimo bladej, prawie zsiniałej twarzy, pomimo podków pod oczami i widocznej boleści w fizyognomii, kształtne i piękne rysy dziewczęcia wzbudzały podziw i jednały dlań sympatyę.
Dependent, spostrzegłszy, że przybyła zachwiała się, podbiegł ku niej, podał jej ramię, poprowadził ku ławce i posadził obok niewidomej.
— Czy pani cierpiąca?... — zapytał potem.
— Cierpiąca?... tak... panie... jestem jeszcze trochę cierpiącą... odpowiedziała... dopiero co wyszłam ze szpitala...
— Ze szpitala!... zawołał dependent zdziwiony.
— Tak panie... pozostawałam tam przez dwa miesiące... Wczoraj otrzymałam wezwanie, aby się dziś stawić w kancelaryi notaryusza pana David...
przybyłam... ale czuję, żem zmarzła w drodze...
Głos dziewczęcia pomimo, że był słaby i jakby złamany, był nadzwyczaj słodki i dźwięczny. Spływał on bezpośrednio do serca.
Gdy go usłyszała niewidoma, poczuła się nagle wzruszoną i odwróciła głowę w stronę z której pochodził.
— Czy nie zechce pani okazać mi listu wzywającego?... zapytał dependent.
— A oto... proszę pana.
Młody człowiek przebiegł papier oczyma.
— Tak jest... dobrze... niech pani raczy zaczekać, to nie będzie już wcale długo.
I zamiast powrócić do biurka, udał się do gabinetu zwierzchnika.
Młoda dziewczynka zwróciła machinalnie spojrzenie na osobę znajdującą się najbliżej...
Tą osobą była panna de Rhodé, która lubo nie mogła zobaczyć pary ładnych patrzących na się oczu, odezwała się zaraz jednakże:
— A więc ze szpitala przybyłaś, moje dziecko... Cóż ci to było takiego?...
— Zapalenie płuc, proszę pani... w skutek przeziębienia... Zdaje się, że byłam bardzo chorą... Uważano mnie za straconą... Boże drogi! gdybym była umarła, byłoby daleko lepiej dla mnie... — dorzuciła z westchnieniem.
To westchnienie, miało w sobie coś tak rozdzierającego, że uderzyło ociemniałą.
— Jakto, więc pożądałabyś śmierci?... — zawołała.
— Nie pożądam jej wcale, sądzę jednak, że gdyby była przyszła, byłoby to szczęście dla mnie prawdziwe.
— Nie kochasz więc wcale swojej rodziny i nie jesteś przez nikogo kochaną?...
— O! pani, ja nie mam żadnej a żadnej rodziny.
— Biedne dziecko!.. — odezwała się niewidoma z widocznem wzruszeniem. Żadnej rodziny!.. Ileż lat masz kochanko?..
— Szesnaście, proszę pani.
— Szesnaście... — powtórzyła panna de Rhodé, w głowie której przemknęła jakaś myśl smutna co zasępiła jej czoło.
— Kto to wie, — zaczęło znowu dziewczę, — kto to wie, czy znajdę miejsce w pracowni, którą musiałam opuścić. Po dwumiesięcznej nieobecności, może już kogo innego przyjęto...
— Trzeba mieć ufność w Bogu, moję dziecię...
— O! pani droga, gdybym nie miała w sobie wiary i nadziei, z pewnością już bym nie żyła.
— Czyś już zupełnie przynajmniej wyleczona?...
— Prawie zupełnie, ale sił nie mam jeszcze wcale. Ciągle nogi drżą podemną... Ciągle zdaje mi się, że upadnę... Ta droga bardzo nużąca była... Przyszłam pieszo z przedmieścia świętego Antoniego... Tam, w tamtej dzielnicy byłam w szpitalu.
— Biedne dziecko!... Przybyłaś tu za interesem...
— Otrzymałam wezwanie od notaryusza... I z powodu tylko tego wezwania poprosiłam aby mnie wypisano, bo miałam jeszcze przez kilka dni pozostać...
— Może to ważny jaki interes?
— Nic nie wiem proszę pani... W wezwaniu nic zgoła nie powiedziano... Zażądano abym przybyła i nic a nic więcej.
W tej chwili zarządzający kancelaryą wyszedł ze swego gabinetu z papierem w ręku.
Zapanowała cisza wielka, w kancelaryi.
Zarządzający po rozpatrzeniu papieru jaki trzymał w ręku i na którym wypisane były liczne nazwiska, wywoałał:
— Panna Izabela Paulina de Rhodé...
Niewidoma powstała.
— Jestem — odpowiedziała.
Zarządzający ciągnął dalej:
— Pan Ernest Lecourt... Panna Eugenia Darier... Pan Alfred Denau... Pani Brinon, wdowa.... Panna Klara Gervais...
Każda z osób wymienionych powstawała przy posłyszeniu swojego nazwiska.
— Są zatem wszyscy wezwani — oświadczył zarządzający — to dobrze...
Proszę zatem panie i panów pofatygować się za mną do gabinetu pana David’a.
Zabierał się do pójścia gdy Teresa zbliżyła się ku niema żywo i rzekła: — Pani moja, panna de Rhodé, jest ociemniałą szanowny panie. Czy mogę jej towarzyszyć?...
— Nie, pani, to niemożliwe. Sami tylko interesowani mogą być dopuszczeni....
— Niechaj pani wesprze się na mnie, wtrąciła Klara Gervais, młode dziewczę przybyłe ze szpitala i podsunęło ramię swoje ociemniałej. — Będę chętnie przewodniczką pani.
— Dziękuję ci serdecznie moje dziecię — wyszeptała panna de Rhodé — jesteś wyjątkowo dobrą panienką, odgadłam to po dźwięku twego głosu... i z pewnością się nie mylę...
W chwilę potem, wszyscy wywołani przez zarządzającego kancelaryą notaryalną, znaleźli się w obec notaryusza pana David’a.
Nie był on sam w gabinecie.
Siedział przy nim mężczyzna lat około pięćdziesięciu, mocno pokrzywiony i przerażająco brzydki. Głowę miał łysą, twarz pokrytą szrammami, cerę zsiniałą. Wyłupiaste oczy i nos długi mocno zakrzywiony, czyniły go podobnym do jastrzębia.
Wyszukana elegancya z jaką był ubrany, pomogła do tem jaskrawszego uwydatnienia wyjątkowej jego brzydoty.
Notaryusz poprosił przybyłych, aby zechcieli zająć miejsca, co znowu zaintrygowało ich niezmiernie, bo jak przypominamy, nikt wcale nie wiedział po co i dla czego został wezwanym, potem usiadł sam i po chwili odezwał się w te słowa:
— Panowie i panie, miałem honor zaprosić państwa do mej kancelaryi, aby was powiadomić o treści testamentu pana René-Joachima Estival, zmarłego w dniu 1-m stycznia roku bieżącego.
Dwa te wyrazy o „treści testamentu“ wywarły bardzo głębokie wrażenie na każdego ze słuchaczów — a wrażenie było widocznie bardzo dodatnie.
Nie można wcale wątpić, że chodzi o jakiś spadek...
Jedna tylko panna de Rhodé zachowała się obojętnie.
— Zaszła chyba jakaś pomyłka — odezwała się z cicha. René-Joachim, Estival... Nie znałam nigdy i nie znam wcale tego nazwiska.
Pan David mówił dalej:
— Odczytam państwu testament, którego głównym spadkobiercą jest obecny tu pan Sosthen Placyd Joubert...
I wskazał ręką na jegomościa o fizyognomi ptasiej który siedział obok niego.
W chwili gdy notaryusz wymawiał słowa „legataryuszem głównym“ twarze wszystkich obecnych mocno się powyciągały, oblicza rozpromienione oblekła jakaś posępność.
Urzędnik państwowy stłumił uśmiech jaki cisnął mu się na wargi, na widok tej zmiany i zaczął znowu:
— Wezwany zostałem przez p. Joubert do ogłoszenia państwu zapisów objętych testamentem jaki zaraz odczytam.
Skoro są zapisy, mogą być dosyć znaczne.
Fizyognomie rozjaśniły się na nowo.
Notaryusz otworzył kopertę leżącą przed nim na stole, wydobył z niej duży arkusz papieru i czytał:
„Ja René Joachim Estival, kapitalista zamieszkały w Paryżu, przy ulicy św. Pawła Nr. 27, nie posiadając krewnych którzyby prawnie po mnie dziedziczyli, zapisuję niniejszym, cały niewielki mój majątek, wynoszący w przybliżeniu około stu dwudziestu pięciu tysięcy franków, panu Sosthene’owi Placydowi Joubert, zamieszkałemu w Paryżu przy ulicy Geoffry-Marie, Nr. 1, przyczem proszę go o doręczenie osobom później wymienionym legatów następujących:
1. „Panu Alfredowi Denau, pieczętarzowi, zamieszkałemu w Paryżu, przy ulicy Pétites Ecuries, Nr. 82, zegarka srebrnego z memi cyframi na kopercie, na dowód wdzięczności mojej, za uratowanie mi życia, mianowicie za wydobycie mnie z pod najeżdżającego na mnie omnibusu w dniu 20-m września 1879 roku.“
Nieboszczyk kreśląc powyższe słowa przypuszczał zapewne, że postępuje bardzo wspaniałomyślnie.
Pan Alfred Denau, pieczętarz, wcale tej opinii nie podzielał. Skrzywił się wcale nie dwuznacznie i dość głośno powiedział:
— A!.. żeby cię.. gdybym mógł przewidzieć, byłbym się napewno nie fatygował...
Notaryusz czytał dalej:
2. „Panu Ernestowi Lecourt, kupcowi, zamieszkałemu w Paryżu, przy ulicy Ursyna, Nr. 29, przeznaczam pierścień herbowy, złoty, z cyframi, na pamiątkę przyjaźni jaka nas ze sobą łączyła.“
— Prawda żem bardzo kochał tego biednego, poczciwego Estiyala! — zawołał Lecourt — i lubo nie obchodzi mnie wartość pierścienia, bardzo mi przyjemnie, że nie zapomniał o mnie.
3. „Pani Brinon, wdowie, ciągnął notaryusz, zamieszkałej w Paryżu, przy ulicy Roquette, Nr. 108, zegarek złoty i takiż łańcuszek, na pamiątkę starej przyjaźni.“
4. „Pannie Eugenii Darier, infirmerce w szpitalu Świętego Antoniego, sumę dwieście pięćdziesiąt franków.”
5. „Pannie Klarze Gervais, modniarce, zamieszkałej w Paryżu, ulica ś-go Pawła Nr. 27, przeznaczam bilet na loteryę artystyczno przemysłową, oznaczony numerem: siedm milionów dziewięćset siedmdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć!
Pomimo uroczystego nastroju notaryusza, dwaj czy trzej słuchacze, nie byli w stanie się powstrzymać i parsknęli głośnym śmiechem przy ogłoszeniu tego oryginalnego zapisu.
Sam nawet pan David nie mógł pohamować lekkiego uśmiechu.
Klara taka przed chwilą blada, zarumieniła się po same uszy.
— A to co, czy sobie kpi, czy sobie żartuje ze świata ten nieboszczyk — zawołał prawie głośno Alfred Denau, pieczętarz niezadowolony.
— Biedne dziewczę!... — westchnęła panna de Rhodé.
Notaryusz poprosił, aby się uciszono i czytał w dalszym ciągu co następuje:
— „Ten bilet loteryjny, nabyty przezemnie, tem się odznacza, że pojedyńcze cyfry numeru jakim jest opatrzony, dodane do siebie, dają liczbę piędziesiąt dziewięć, to jest tyle, ile lat sobie liczę. Okoliczność ta budzi we mnie niezłomne przekonanie, że na numer ów padnie wielki los, czyli pięćset tysięcy franków.“
Objaśnienie rzeczone przyjęte zostało nowym wybuchem śmiechu.
— Czy podobna, żeby człowiek przy zdrowych zmysłach, zdolny był pleść coś podobnego, wtrącił pieczętarz wzruszając pogardliwie ramionami.
„Przeznaczając ten bilet dla Klary Grerwais, sieroty, panienki szlachetnej i dzielnej, którą kocham i którą szanuję, czytał notaryusz David, — pragnę zabezpieczyć jej nietylko fortunę, ale szczęście...“
— Zacny pan Estival!... szepnęła panienka, której oczy były łez pełne; — jakakolwiek jest wartość zapisu, jaki dla mnie uczynił, jestem mu za pamięć o mnie, wdzięczną szczerze i głęboko.
Zaledwie Klara wypowiedziała te słowa, gdy otworzyły się drzwi gabinetu.
Wszedł zarządzający kancelaryą notaryalną z listem i jakiemiś papierami w ręku, zbliżył się do pana Davida i złożył przed nim i list ów i owe papiery, przy czem szepnął mu jakichś kilka słów po cichu.
Twarz notaryusza wyrażała najwyższe zdziwienie, przez kilka chwil wpatrywał się uważnie w pannę de Rhodé; potem zaczął się rozpatrywać w liście i papierach jakie mu przyniesiono i coraz większe ogarniało go zdumienie.
Sosthené Placyd Joubert, legataryusz główny zmarłego, badał z boku jego fizyognomię.
Panna de Rhodé, nie mogąc widzieć tego co się działo, a zaintrygowana głęboką ciszą jaka nastała nagle, zapytała:
— Czy odczytywanie testamentu zostało ukończone?... nie słyszałam, aby była o mnie jaka wzmianka...
— Jesteś pani ostatnią z wymienionych, odpowiedział notaryusz David — przerwałem czytanie z powodu potrzeby rozpatrzenia listu z Algeru, jaki mi doręczono w tej chwili, a jaki pani dotycze.
— List z Algeru, który mnie dotycze!... mówiła niewidoma.
— Tak pani, list niezmiernie ważny...
— Nic a nic nie rozumiem.
— Za chwilę objaśnię panią, bo potrzebujemy pomówić ze sobą... Powiadamiam panią jednocześnie, że nieboszczyk uczynił zapis dla pani; przedewszystkiem jednak zajmę się doręczeniem osobom tu zebranym przedmiotów lub pieniędzy im przeznaczonych i odebraniem na to pokwitowań właściwych.. Następnie będę też służyć pani...
Kwity były przygotowane i każdy z obdarowanych potrzebował się tylko podpisać.
Skoro przyszła kolej na Klarę Gervais, notaryusz wręczył jej bilet loteryjny, po drugiej stronie którego Joachim Estival położył swój podpis o tyle nizko, aby było dość miejsca na wpisanie ustąpienia.
— Weź to, moję dziecię... rzekł. Podarek to jak się zdaje, bez wartości, kto wie jednak, czy nieboszczyk, nie daje ci w rzeczywistości fortuny, jak był o tem gorąco przekonany?... Kto to wie, czy to co się wydaje głupstwem zabobennem, nie jest rodzajem jakiegoś jasnowidzenia, przeczucia?... Życzę ci, aby się sprawdziło.
— Dziękuję panu, za jego poczciwe słowa, wyszeptało młode dziewczę przyjmując bilet; ale nie durzę się bynajmniej... fortuna nie jest mi przeznaczoną... nie miałam nigdy szczęścia; i nie będę go miała nigdy.
Panna de Rhodé wsłuchiwała się z niepojętem jakiemś wrażeniem w w dzwięczny głosik, który to mówił.
— Nie trać nadziei, moję dziecię, odezwała się, kto to wiedzieć kiedy może...
— Ma pani słuszność... dodał notaryusz.. i zaraz przekonam ją o tem...
Obdarowani w miarę jak podpisywali kwity, wynosili się jeden za drugim.
Placyd Joubert, spadkobierca główny, podniósł się w tej chwili.
— Pan notaryusz już mnie nie potrzebuje?... zapytał biorąc za kapelusz umieszczony obok na krześle.
— Owszem... proszę pana... Obecność pańska... będzie nieodzownie potrzebną!... Bądź pan łaskaw zająć jeszcze miejsce...
Człowiek o fizyonomii ptasiej postawił z powrotem kapelusz na krześle i nie okazując najmniejszego zdziwienia zasiadł ponownie.
Podczas gdy w kancelaryi notaryusza pana Davida działo się to wszystko cośmy powyżej opowiedzieli, czterej młodzi ludzie, ubrani czysto i starannie, wyszli z domu i podążali ulicą Sekwany, rozmawiając i śmiejąc się wesoło.
Należeli oni, jak się zdawało do klasy rękodzielników czy artystów, prędzej jednak wypadało ich brać za ostatnich niż za pierwszych.
Jeden z nich — wyjątkowo ładny chłopiec, lat dwudziestu pięciu co najwyżej — wydawał się szczególniej ożywionym i rozradowanym.
— Czy nie uważacie, w jakim Adryan pysznym humorze?... — odezwał się któryś z kamratów i zwracając mowę do kolegi, dorzucił:
— Co się z tobą stało od wczoraj?... Czy z jakich kilka ładnych panien nie oświadczyło ci swej miłości?... Czy nie odnalazłeś jakich bogatych krewnych, o istnieniu których nie wiedziałeś?...
— Ani jedno, ani drugie — odparł wesoło młody człowiek, nazywający się Adryan Couvreur; — ale miałem za to sen szczególny...
— Pies mu się śnił!
— Śnił mu się kot!.. — wykrzyknęli jeden za drugim trzej towarzysze.
— Nie... śnił mi się bilet loteryjny...
— Numer, na który padnie główna wygrana?...
— Nie wiem... Znalazłem go niby na trotuarze, a w nagłówku zawierał te tylko dwa wyrazy: „Loterya tunetańska.“ Był tak zniszczony, tak zmiętoszony, tak uwalany w błocie, żem go rzucił ze wstrętem. Ale w tej chwili wydało mi się, jakby głos jakiś z cicha ale najwyraźniej szepnął mi do ucha: — Niedołęgo!... odpychasz od siebie fortunę!.. Ten szept oprzytomnił mnie, podniosłem bilet i schowałem do kieszeni... Od tej chwili jestem jakiś rozmarzony i z tego powodu oto taki zarazem wesoły... Ten sen, to przepowiednia... Nie pozostaje mi jak tylko nabyć los tunetański, a wielka wygrana moja; jestem najpewniejszy, że mi się mój sen sprawdzi.
— No i cóż — i ożenisz się potem?...
— Zostaniesz przemysłowcem?..
— Znowu, ani jedno ani drugie... Mojem marzeniem kupić sobie na brzegu rzeki chałupkę z ogrodem i czółno i zajmować się po całych dniach połowem. Przepadam za rybołówstwem i zapraszam was kiedy na niedzielę na ryby smażone i potrawkę z ryb na sposób okrętowy. Dam wam przytem potrawę z królików, bo będę hodował i króliki.. no i jajek świeżych, bo będę miał i kury także...
— Zgadzamy się chętnie!... — zawołali, śmiejąc się trzej kamraci: Jakób — Klaudyusz Tremy i Karol Vivier.
— Aleś nie kupił jeszcze biletu?... — odezwał się znowu któryś.
— Nie jeszcze.
— Bagatela!... Daję do spółki dziesięć sous. Podzielimy się wygraną. Zgoda?..
— Najchętniej.
— Zróbmy inaczej trochę. Złóżmy się po pięć susów i będziemy grać we czterech...
— Jeżeli padnie sto tysięcy franków, dostaniemy po dwadzieścia pięć tysięcy... to i tak nam wystarczy!... Czy przystajesz?...
— Ależ... Boże drogi... z całego serca... — odpowiedział Adryan Couvreur, nie śmiejący odmówić, aby go nie posądzono o chciwość.
Czterej młodzi ludzie znaleźli się w tej chwili przed dystrybucyą.
W wystawie sklepowej pośród papierosów, cygar, cygarnic i bursztynów, porozkładane były przerozmaite losy loteryjne, których ciągnienie odbywać się miało w mniej lub więcej niedalekiej przyszłości, były tu bilety loteryi artystyczno-przemysłowej, loteryi sztuki dekoracyjnej, loteryi tunetańskiej, loteryi Ancers, Lille, Blois i niezliczona massa innych, bo gorączka loteryjna, dzisiaj przygasła trochę, grasowała wówczas straszliwie.
Zatrzymano się.
— A oto co nam potrzeba — odezwał się jeden z przyjaciół Adryana — trzeba się obrewidować, aby zgromadzić kapitały...
Mówiąc to wydobył pięć sous z kieszeni — trzej koledzy inni uczynili to samo.
— Któż wyciągnie numer?... — zapytał.
— A to rzetelnie głupie zapytanie!... — rozległa się odpowiedź. Do licha! nad tem obradować nie ma potrzeby. Los musi wziąć ten tylko, komu się śniła wygrana, bo on jeden ma tytuł do tego!.. No, Adryan, masz tutaj moje pięć susów...
— I moje...
— I moje...
Młody człowiek wziął siedmdziesiąt pięć centimów, dodał do tego część swoję, co razem złożyło franka i wkroczył do dystrybucyi w towarzystwie przyjaciół.
Za kontuarem wysiadywała jakaś podstarzała, chuda jejmość z nosem spiczastym, z fizyognomią zgorzkniałą.
— Proszę bilet na loteryę tunetańską — rzekł skłoniwszy się uprzejmie Adryan. — Proszę tylko pani, jeżeli ją to za zbyt nie utrudzi, dać mi numer na który wyjdzie główna wygrana...
Zamiast roześmiać się z tego żartu, zwyczajnego ale nie obrażającego, pani kupcowa burknęła:
— Cóż to, kpisz pan sobie czy co?... Gdybym to wiedziała to bym z pewnością zachowała...
— Miałabyś pani najzupełniejsze do tego prawo, szanowna i kochana pani, że jednak nie wiesz pani, zrób mi zatem tę, przyjemność i mnie go ofiaruj!... Czy wolno wybierać z paczki?... — mówił młody człowiek, sięgając ręką do skrzyneczki z biletami tunetańskiemi, ustawionej na kontuarze.
— Wolno...
— A zatem, zamykam oczy.
Adryan nie patrząc, wyciągnął bilet palcami.
— A więc ten?... — burknęła kupcowa, ciągle mocno rozsierdzona.
— Tak, ten i oto proszę franka. Dziękuję drogiej, kochanej pani. Do przyjemnego nie zobaczenia się nigdy więcej... Szanuj pani swoje czcigodne nerwy... bo są w takim niedobrym stanie, że mogą panią na nieprzyjemność narazić!...
I parskając śmiechem czterej przyjaciele wyszli ze sklepu.
— Który numer?... — zapytał jeden z nich.
Adryan przeczytał na głos:
— Dwa miliony pięćset czterdzieści dziewięć tysięcy sześćset siedmdziesiąt pieć. I pomyśleć tu — dodał — że za ten numer będziemy mogli nabyć coś sobie, naprzykład pałac na Polach Elizejskich, umeblowany w garnitury kryte materyą indyjską, że będziemy mogli trzymać powozy i konie w stajni... To moje chłopcy rozczulające prawdziwie. Wyobrażam sobie, jakiego będziecie zadawać szyku...
— Kto będzie miał los w zachowaniu?... — odezwał się znowu głos jakiś.
— Naturalnie, że Adryan, bo on go wyciągnął.
— A zatem, uprzedzam was, że czas już na nas wielki i że potrzeba się dobrze ruszać, bo i tak przyjdziemy trochę zapóźno...
Czterej przyjaciele przyśpieszyli kroku i podążali ulicą Sekwany, aby się dostać do pracowni malarskiej położonej przy Montparnasse, gdzie się znajdowały magazyny dekoracyjne owego biednego teatrzyku opery komicznej, dziś nieistniejącego, chwilowo zresztą, bo Opera komiczna na placu Châtelet nie jest bynajmniej operą komiczną.
Zaledwie uszli ze dwadzieścia kroków, gdy Adryan Couvreur, postępujący na czele grupy, zatrzymał się i cofnął do muru, aby zrobić przejście młodej kobiecie, która postępowała z trudnością i której sympatyczny buziak miał wygląd bardzo cierpiący.
Ta młoda kobieta trzymała w ręku bilet loteryjny.
— Niesie pani wielką wygraną... — odezwał się Adryan z uśmiechem.
Klara Gervais, którą nasi czytelnicy poznali odrazu bezwątpienia, zwróciła na tego, który do niej przemówił, swoje niebieskie oczy, wielkie a smutne.
Spojrzenia ich skrzyżowały się ze sobą; sierota odwróciła głowę i słaby uśmiech przemknął po jej wargach, potem zaraz opuściła znowu oczy i poszła dalej, nie odpowiedziawszy ani słowa.
Czterej malarze odwrócili się, aby popatrzyć na nią.
— Szampańska blondyneczka!... — odezwał się któryś — trochę za wątła, trochę przyblada może, ale pomimo to wszystko, osobliwość...
— Zdaje mi się, że cierpiące biedactwo... — wtrącił Adryan Couvreur. — Jeszcze zatem jedno stworzenie, które się zamordowywa, które praca wyczerpuje, które upada pod brzemieniem i bardzo się obawiam, czy po zapłaceniu za bilet, starczy jej na kupno gruszki dla zaspokojenia żołądka.
Adryan i koledzy jego ruszyli w drogę.
Uwaga, jaką wygłosił młody człowiek była wielce zbliżoną do prawdy.
Klara nie była wprawdzie bez szeląga przy duszy, ale miała bardzo niewiele.
Sześć franków, jakie jej dano, gdy wychodziła ze szpitala, stanowiły cały jej majątek i zapytywała sama siebie strwożona co to będzie, jak sobie da radę na świecie, gdy po dwu miesięcznej nieobecności znajdzie swoje miejsce zajęte i gdy jej sił i odwagi zabraknie.
Opuszczając kancelaryę pana Davida, młode dziewczę szło przed siebie, na chybił trafił, rozmyślając nad oryginalną spuścizną, jaka jej przypadła w udziale, przypatrując się biletowi loteryjnemu, który kosztował dwadzieścia sous, a który nieboszczyk przeznaczył dla niej, jak najbardziej przekonany, że jej daje w rękę majątek i szczęście.
Czy potrzebujemy nadmieniać, że wcale tej ułudy nie podzielała?...
Od chwili, gdy się urodziła i wzrosła, najmniejszego szczęścia nie miała
Zkąd i dla czego miałby się jej los teraz uśmiechnąć?...
— Łudzić się nieziszczonemi nadziejami, byłoby wierutnem głupstwem!... — mówiła sobie — bo kto zresztą wygrywa na loteryi?.. Jeden wybrany na sto tysięcy powołanych... co najwyżej... a przytem... Jeżeli pan Bóg zachowa mi życie, mogę liczyć wyłącznie na moję pracę, na nic więcej tylko na pracę...
W chwilę potem, po spotkaniu czterech młodych ludzi, wsunęła bilet do kieszeni sukni i przyśpieszyła kroku, o ile przy osłabieniu mogła się zdobyć na to.
Chłód poranny, dobrze dojmujący, dawał się coraz mocniej uczuwać.
Klara przybywszy nad brzeg, rzuciła wzrokiem do koła, aby się pomiarkować.
— Zapędziłam się zadaleko — szepnęła — powinnam była iść prosto bulwarem Saint-Germain... Aleć dojdę jako tako... zmęczę się tylko więcej trochę.
Szła z trudnością, jak wiemy o tem i w pół godziny zaledwie, biedne dziewczę, dotarło na ulicę Św. Pawła, w stanie zupełnego wyczerpania.
Zamiast udać się do bardziej niż skromnego mieszkanka, jakie zajmowała, udała się do odźwiernej.
Poczciwa ta kobieta, lat pięćdziesięciu ośmiu do sześćdziesięciu, wydała okrzyk ździwienia, skoro ujrzała sierotę.
— Ah! czyż to nasza kochana Klarunia... — przemówiła nareszcie. — Czyż by mi się w oczach mieniło?...
— Tak... to ja jestem... dobra pani... — odpowiedziała sierota — alem tak strasznie osłabiona, iż zaledwo utrzymuję się na nogach.
I osunęła się bezwładnie na krzesło.
— Biedna stokrotka moja!... Zbliż no się do piecyka trochę... piekielnie zimno na dworze!... A niech ich licho porwie... otóż wybrali dzień odpowiedni... jak oni sumienie mieli pozwolić ci wyjść dziś ze szpitala?...
— Nie mogłam pozostać dłużej, bo już jestem wyleczona...
— Wyleczona!.. Bodaj ich z ich opieką... Widać to przecie jak jesteś wyleczona... bledziuteńka i jak cień jaki...
— Siły powrócą... To już tylko kwestya czasu...
— Jak lekarze zalecili się zachowywać panience?.. — zapytała odźwierna, z najżywszą czułością w głosie.
— Nakazali mi się wzmacniać... — odpowiedziała Klara.
— W jaki sposób?...
— Jadać tylko mięso po angielsku i pić wino Bordeaux.
Odźwierna parsknęła śmiechem i wzruszyła pogardliwie ramionami.
— Głupie osły!... — zawołała następnie. — Oburza mnie jak słyszę coś podobnego!... Wszyscy oni jednacy i wszyscy dyabła warci!... Doskonali sobie doprawdy!.. Przepyszne polecenie!... Kotlety... Bewsztyki!... wino Bordeaux!... I powinno być potem dobrze!... Wydaj, kiedyś taki mądry, trzy franki na śniadanie i drugie tyle na obiad, gdy na cały Boży dzień, jesteś w stanie pięćdziesiąt sous zarobić!... Ale co im to szkodzi, przecie to ich nie nie kosztuje!...
— To prawda...
— Powiadam ci, że to wierutne osły!... Zamiast cię odsyłać do domu, byliby poczciwiej zrobili, gdyby cię byli wysłali do przytułku dla rekonwalescentów i tam pozostawili do czasu powrotu sił, to jest przynajmniej do wiosny.
— Potrzeba mi było wyjść dziś bezwarunkowo...
— Dla czegóź to?...
— Przyniesiono mi do szpitala list, który tu pierwotnie przysłano...
— Aha.. onegdaj... Pod opaską była jakaś kartka zadrukowana... Podobno od notaryusza wezwanie...
— Tak.. Wzywał mnie, abym się dziś rano stawiła w jego kancelaryi.
— Czy przypadkiem nie dostał ci się jaki spadek?...
— Tak właśnie.
— Bogu niech będzie za to chwała. No, w takim razie, to będziesz się mogła stosować do rozkazów tych niedołęgów lekarzy!...
— O! moje dziedzictwo wcale mi nie starczy na to... zapis, który otrzymałam, składa się ze zwyczajnego biletu..
— Z biletu tysiąc frankowego?...
— Z biletu loteryjnego.
— Czy panienka mówi na seryo?...
— Nie mam wcale usposobienia do żartów!...
— A zatem, to farsa jakaś prawdziwa!... Figiel jakiś nieosobliwy...
Czym ja też nie znała tego, kto z panią tak postąpił?...
— To jeden z lokatorów waszych.
— Za pozwoleniem!... Czy niebędzie to przypadkiem, nieboszczyk pan Estival?...
— Tak...
— No, to się nie dziwię wcale... Uważałam go zawsze za manjaka, za starego śledziennika... Miał pieniądze, lubił panienkę ogromnie, bo wiem o tem doskonale i zamiast ci dać jaki fundusik, zapisał bilet na loteryę... Obrzydły potwór!... Było to głupie za życia i głupiem po śmierci pozostało!... Czy też moja stokrotko — jadłaś przynajmniej śniadanie?... rzuciła nagle dzielna kobiecina, zawieszając na chwilę wymyślania zmarłemu lokatorowi.
— Nie jeszcze, kochana pani... Chcę zajść zrobić jaki ład w mojem mieszkanku, które bardzo tego z pewnością potrzebuje... a potem pójdę po szklankę bulionu do owocarki...
— Jeżeli panience potrzeba czego, proszę pamiętać, że ja tu jestem... Nie potrzeba się wcale żenować...
— Dziękuję... wiem jak pani jesteś dobra...
— Czy też gospodyni panienki była ją odwiedzić w szpitalu?...
Klara westchnęła.
— Nikt się mną nie interesował, odpowiedziała po chwili smutnie.
— Mogła przynajmniej na tyle się zdobyć aby posłać się dowiedzieć...
— I tego nie uczyniła... ale nie mogę mieć żadnej oto urazy, bo mi nic nie winna przecie...
— Czy ją masz zamiar odwiedzić?...
— Naturalnie... muszę poprosić o zajęcie, bo bym nie miała za co...
— O zajęcie?.. Ależ moję dziecię, przecie tak sobie, za kwadrans, sił chyba nie odzyskasz?...
— Mam nadzieję, że w ciągu kilku dni zupełnie wydobrzeję — odpowiedziała Klara powstając. Czy nie byłabyś pani łaskawa pozwolić mi mego klucza?...
— Proszę cię... Czy będziesz miała jednak możność palenia przynajmniej w piecu, podczas tych dni tak mroźnych?...
— Pozostało mi trochę węgli drzewnych...
— Pamiętaj o sobie moje dziecko... Zdrowie to jedyny skarb ubogich...
— Będę o nie dbała jak potrafię najlepiej.
Zabrawszy klucz, sierota, poszła na schody prowadzące do mieszkania.
Gdy się znalazła na piątem piętrze, ostatniem, zmuszoną była zatrzymać się i wypocząć.
Po pewnej chwili otworzyła drzwi i stanęła na progu.
Mieszkanko, bardziej niż skromne, składało się z maleńkiej stancyjki wyobrażającej kuchnię i zaopatrzonej w tym celu w trzon z dwoma otworami oraz z drugiego niewiele większego pokoiku, który stanowił salon, pracownię i sypialnię zarazem.
Umeblowanie tego pokoiku składało się z łóżka żelaznego, komody, stołu okrągłego, czterech krzeseł i maleńkiego stolika-warsztacika, na którym rozłożone były manekiny papierowe, służące do ubierania kapeluszy.
Klara była modystką bardzo zręczną, i pracowała u siebie ale nie na swój rachunek.
Rzuciła okiem po tym kącie wyziębionym, który opuściła przed dwoma miesiącami, dla udania się do szpitala. Kurz pokrywał wszystko.
Serce się jej ścisnęło, padła na krzesełko i zalała się łzami.
— Sama, zawsze sama!... wyszeptała głosem złamanym. Sama jedna na świecie i w dodatku chora!..
— O! jakże by była śmierć dobrze uczyniła, gdyby mnie pierw była zabrała niż matkę!... Bogu wiadomo, że nie pragnęłam życia... A jeżeli nie potrafię wynaleźć sobie roboty, co pocznę nieszczęśliwa?... Jeżeli przyjęto inną na moje miejsce, jak sobie poradzić potrafię?... Potrzeba będzie szukać czegoś... narażać się a odmowy... na upokorzenia!... Za miesiąc trzeba będzie płacić komorne. Właściciel domu jest człowiekiem bezwzględnym — co to jego obchodzić może, żem spędziła dwa miesiące w szpitalu?... Należą mu się pieniądze i basta... Jeżeli się nie uiszczę, wymówi mi lokal i zabierze ruchomości... gdzie się obrócę wtedy?...
Sierota załamała ręce, zwiesiła smutnie głowę na piersi i rzewnie płakała
Po chwili uspokoiła się trochę.
Światełko jakby zabłysło na jej czarnem niebie.
— Nie mam sobie nie do wyrzucenia — szepnęła... Nie podobna jest aby mnie pan Bóg opuścił. Nie będzie niemiłosiernym dla mnie Ten, który daje liliom w polu osłonę i ogrzewa ptactwo nieopierzone!... Nie powinnam tracić odwagi, nie powinnam dać się złamać nieszczęściu. Złe minie i lepsza mi dola zaświeci!...
Powstała z krzesła, otworzyła okno, aby odświeżyć powietrze i podpaliła na kominku.
Gdy to zrobiła, zawołała.
— Trzeba iść kupić sobie co do pożywienia...
Potem ubiorę się w najlepszą moję suknię i pójdę do mojej magazynierki... Ale przedewszystkiem trzeba zająć się moim spadkiem... A jeżeli ten bilet będzie szczęśliwym?... A jeżeli wygram los wielki?...
Podczas gdy te myśli krążyły po głowie biednego dziewczątka, po bladych jej usteczkach przemykał uśmiech rozkoszny. Wydostała z kieszeni bilet loteryjny, jaki jej doręczył pan David i zaczęła mu się uważnie przypatrywać.
Siedm milionów dziwięćset siedmdziesiąt dziewięć tysięcy, dziewięćset dziewiędziesiąt dziewięć!.. Nie, nigdy a nigdy, ten numer nie wyjdzie z koła!...
Odwróciła bilet.
Wspominaliśmy już powyżej, że stary maniak, poprzedni właściciel losu, na odwrotnej stronie tegoż, położył swoje nazwisko.
— Ten biedny pan Estival obawiał się widocznie, aby nie zgubił swego skarbu, lub aby mu go kto nie ukradł — szepnęła Klara. Podpisał się, aby w razie wypadku mógł dochodzić swojej straty... Był to człowiek nadzwyczaj ostrożny... Nie zrobił nic dla mnie poczciwiec, ale myślał o mnie przynajmniej!... Gdyby był atoli przeznaczył mi zwyczajny bilet bankowy, choćby tylko stufrankowy, byłby mi sprawił większą przyjemność, a przedewszystkiem byłby mi daleko bardziej wygodził... Sto franków dla mnie, która nie mam nic a nic, byłoby skarbem prawdziwym.
Klara otworzyła małą szkatułkę orzechową, umieszczoną na komodzie i schowała w nią bilet loteryjny.
Wzięła potem pudełko blaszane i zeszła zwolna ze swego piątego piętra, aby kupić chleba i mleka.
Porzućmy na chwilę tę ponurą scenę życiową i powróćmy na ulicę Kondeusza, do kancelaryi notaryusza pana Davida.
Zatrzymał on jak sobie przypominamy pana Sosthéna Placyda Jouberta generalnego spadkobiercę René-Joachima Estivala, w chwili gdy zabierał się był do wyjścia.
Człowieczek o fizyognomii ptasiej był mocno z tego niezadowolony, ciekawym był atoli dowiedzieć się dla czego notaryusz przerwał czytanie testamentu, którego treść on, Joubert, znał od wczoraj doskonale.
Czyżby zaszła jaka komplikacya nieprzewidziana? Co znaczy ten list i te papiery nadeszłe z Algieru i doręczone panu David przez zarządzającego kancelaryą notaryalną?..
Notarynsz odczytał list i zwrócił się do niewidomej:
— Zakomunikuję pani wiadomość bardzo ją obchodzącą, którą otrzymałem przed chwilą przypadkiem takim dziwnym, że się nieprawdopodobnym wydaje. Chodzi oto, że testament zmarłego Estivala ulega zmianie na wyłączną pani korzyść.
Joubert nadstawił uszy ale pozór obojętny zachował.
Przeciwnie panna de Rhodé nie była w stanie pokonać febrycznego dreszczu jaki nią owładnął.
Notaryusz mówił dalej:
— Dla tego to mianowicie prosiłem pana Jouberta aby zechciał pozostać z nami, bo będziemy, jestem tego pewny, potrzebowali niektórych od niego wyjaśnień.
— Odemnie?.. — zawołał legataryusz główny, niezmiernie niby ździwiony.
— Tak, od pana.
— Ale do czegoż to się odnosi, szanowny panie?.. — odezwała się ociemniała
— Zanim będę mógł pani odpowiedzieć, proszę mi pozwolić uczynić sobie jedno zapytanie...
— Służę panu.
— Czy pani nie ma w tej chwili nikogo zgoła ze swej rodziny?..
— Nie mogę dać co do tego zupełnie pewnego objaśnienia... Miałam kuzyna, ale od szesnastu lat nic nie wiem co się z nim stało...
— Był to wuj pani, nieprawdaż?... Wuj z linii ojczystej?..
Ociemniała zbladła śmiertelnie.
— W istocie, — odpowiedziała, a zaraz następnie z wyraźną goryczą dodała: — Czy chodzi o tego człowieka?... O hrabiego Juljusza de Rhodé, brata mojego ojca?..
— O niego właśnie, proszę pani...
Wargi niewidomej wykrzywiły się nerwowo.
Twarz jej gwałtownie wstrząśnięta, przybrała wyraz dziki.
— Ah!.. — zawołała głosem świszczącym, dobywającym się po przez zaciśnięte ze złości zęby. — Ah! więc chodzi o nędznika, który mnie na całe życie nieszczęśliwą uczynił?..
Notaryusz odpowiedział:
— Z papierów, które przed chwilą otrzymałem, przekonałem się istotnie, że hrabia de Rhodé, zadał kiedyś sercu pani cios śmiertelny, ale jednocześnie przekonałem się z nich także, że mu chodzi o wynagrodzenie krzywdy...
— On!.. On żałuje złego i chce je naprawić! zawołała ociemniała. — Co też pan mi powiada?.. Dowodzi to tylko, że pan nie znasz go wcale... On nie jest zdolnym do czegoś podobnego, bo to człowiek bez serca, bez duszy, zimny i zakamieniały!..
— Poczucie zbliżającej się śmierci zdolne jest skłonić do upamiętania.
— Każdego tylko nie jego... On... nie, nigdy a nigdy...
— Boję się aby pani nie żałowała tego surowego sądu.
— Czy więc hrabia de Rhodé złożony jest ciężką chorobą, czy inne jakie przytrafiło mu się nieszczęście?.. — zapytała żywo Paulina.
— Nie ma go już na świecie.
Niewidoma zerwała się na równe nogi.
— Nie żyje!.. — zawołała, — nie żyje!..
— Tak.
— Więc to list, który pan otrzymałeś przyniósł panu tę nowinę?.
— Tak jest, — odpowiedział notaryusz pan David.
— I z tego listu dowiedział się pan o jego upamiętaniu!.. Więc naprawdę żałował niegodziwości, jakiej się dopuścił, gdy mi porwał córeczkę moję lat temu szesnaście!.. Nie obchodziła go nic rozpacz moja, nie wzruszały go wcale prośby moje... wydarł mi bez litości kochaną dziecinę moję, której po dziś dzień opłakuję!..
— Chodzi tu istotnie o dziecię.
— I, — przerwała niecierpliwie panna de Rhodé, widocznie coraz bardziej rozgorączkowana, — uznał istotnie zbrodnię swoję?.. I... wskazał istotnie ślad, po którym mogłabym odszukać córkę moję?.. O! mów pan, szanowny panie... mów co prędzej... mów zaklinam cię na imię Boże!.. Od lat szesnastu straciłam wszelką a wszelką nadzieję... A pan rzucasz mi w duszę jakieś słowa ułudne.. Juliusz de Rhodé umarł, a umierając opamiętał się i chce naprawić ciężką krzywdę, jaką mi wyrządził... Powiedz mi pan czy to prawda?.. Powtórz mi co powiedziałeś, bo nie wiem, czym dobrze słyszała... Powiedz mi pan, czy to możliwe... czy ja nie umrę nie przytuliwszy do serca biednej mojej dzieciny...
— Uspokój się pani, błagam cię o to... — rzekł pan David i dał znak zarządzającemu kancelaryą, aby dopomógł niewidomej i doprowadził ją de fotelu, obok biurka notaryusza. — Miałem zamiar odczytać pani pismo, jakie otrzymałem od kolegi mego z Algieru i... pani rozumie przecie...
— O! czytaj pan... czytaj... ja pragnę gorąco wiedzieć...
Panna de Rhodé siadła w fotelu.
Joubert, człowieczek o fizyognomii ptasiej, intrygowany coraz silniej, wsłuchiwał się z najgłębszą uwagą we wszystkie szczegóły sceny, jaką opowiadamy.
Pan David zaczął głosem dobitnym czytać co następuje:
„Kochany kolego, udaję się do ciebie z prośbą, abyś raczył bez najmniejszej straty czasu postarać się o adres panny Izabelli, Pauliny de Rhodé, która przemieszkiwała poprzednio w Paryżu przy ul. Varrene nr. 16, i abyś zechciał zawezwać ją o natychmiastowe zgłoszenie się do kancelaryi twojej, gdzie racz jej odczytać załączający się przy niniejszym odpis testamentu wuja jej, pana hrabiego Juljusza de Rhodé, zmarłego w Algierze w d. 8 grudnia r. z.
„Potrzeba się jest dowiedzieć czy panna de Rhodé ma obecnie przy sobie młodę dziewczę, o której wspomina testament, a wrazie gdy tak nie jest, zakomunikować jej określone w nocie dołączonej do testamentu, sposoby odnalezienia córki. Potrzeba następnie abyś raczył ustanowić radę familijną tej nieletniej, aby rada wybrała opiekuna i aby tenże nadesłał mi jak najprędzej pełnomocnictwo do dopilnowania praw pupilki, mianowicie do sporządzenia inwentarza pozostałości po zmarłym, w terminie, jaki prawo na to oznacza.
„Majątek jest bardzo znaczny. Dosięgnie on prawdopodobnie a może i przewyższy nawet sumę dwa miliony pięćset tysięcy franków.“
Joubert, zwiesiwszy głowę i przymknąwszy powieki, przysłuchiwał się wszystkiemu z nabożeństwem, ale gdy posłyszał cyfrę dwa miliony pięćset tysięcy franków, nie był wstanie opanować wzruszenia,
Panna de Rhodé trzęsła się cała.
Notaryusz David przemówił znów:
— Teraz przystąpię do zapoznania pani z treścią testamentu.
I zaczął czytać:
„Ja niżej podpisany, Juliusz Aleksander hrabia de Rhodé, zamieszkały w Algierze przy ulicy Kasbuk nr. 7, zdrów na umyśle lubo słaby ciałem, przeznaczam i zapisuję siostrzenicy mojej Izabelli Paulinie de Rhodé, dożywotnie użytkowanie ze wszystkich dóbr, ruchomości i nieruchomości, jakie w dniu zgonu mego pozostaną po mnie.
„Właścicielką tego wszystkiego ustanawiam wnuczkę moję cioteczną, urodzoną w dniu 20 września 1868 roku i zapisaną do listy stanu cywilnego okręgu siódmego, jako Joanna Marya de Rhodé, córka Izabelli Pauliny hrabianki de Rhodé i ojca niewiadomego.“
W chwili gdy notaryusz przeczytał wyrazy ostatnie, drżenie, jakie wstrząsało ciałem niewidomej, zmieniło się w gwałtowny atak nerwowy.
— Zimnej krwi, szanowna pani — odezwał się pan David. — Proszę panią o uspokojenie się. Lubo wzruszenie pani jest całkiem naturalne i zupełnie usprawiedliwione, staraj się je pani pokonać.
— Zrobię to... łaskawy panie... — wyszeptała biedna kobieta, prostując się jak mogła najlepiej. — Otóż już mi zupełnie dobrze.. Racz pan czytać dalej..
Notaryusz zaczął:
— „Przez czas dożywocia, Paulina de Rhodé, wypłacać będzie córce swojej Joannie-Maryi, tytułem renty, po dwanaście tysięcy franków rocznie.
„W razie gdyby Joanna-Marya zmarła pierw niż jej matka, własność wszystkich moich majątków ruchomych i nieruchomych. przejdzie na miasto Algier, pod warunkiem, że zarząd tegoż zbuduje i uorganizuje dom przytułku dla dzieci moralnie zaniedbanych.
„Kończę, błagając Boga, aby wielkim nieprawościom moim, przebaczyć raczył, aby zmiłował się nad grzeszną duszą moją, ze względu na mój żal szczery i głęboki.
„Pisałem w Algierze dnia 3 listopada 1883 r. „Juljusz Aleksander hrabia de Rhodé.”
— Widzi pani zatem — odezwał się notaryusz po skończeniu czytania — że miałem powód zapewniać panią przed chwilą, o zupełnem przeobrażeniu się moralnem kuzyna pani...
— Co mi tam z tak późnego przeobrażenia? — zawołała niewidoma. — Ta skrucha, w którą wcale nie wierzę, to obłuda i podłość wywołane obawą śmierci i nic więcej. Co mi z niej przyjdzie... czy powróci mi ona moję córkę?.. Nędznik, który zadał mi cios taki straszny lat temu szesnaście, nędznik, który wydarł mi dziecinę, w której złożyłam wszystkie nadzieje moje, wszystkie pragnienia i marzenia moje, który urągał łzom moim i pozostał obojętnym wobec męczarni moich, czyż jest w stanie zwrócić mi moję córkę?.. Czy istnieje ona jeszcze na świecie, a jeżeli tak, czy ją odnaleźć potrafię?..
— Da Bóg, że się jej nic złego nie stało — wyrzekł pan David — i że przy pomocy wskazówek podanych w nocie dołączonej do testamentu, zdoła ją pani odszukać.
— O! czytaj pan te wskazówki!... czytaj co prędzej...
— W tej chwili...
Notaryusz wziął papier z biurka i zaczął głośno:
— „Z powodów które powinny zostać nieznane, dziecię Izabeli Pauliny de Rhodé zostało przezemnie porwane w kilka dni po urodzeniu i umieszczone u człowieka, do którego miałem zaufanie. Człowiek ten nazwiskiem René Joachim Estival zamieszkiwał w Paryżu przy ulicy św. Pawła, Nr. 27.
— René Joachim Estival! — krzyknęła niewidoma. Czyż autor testamentu, z powodu którego wezwaną zostałam do pańskiego biura, nie tak samo się nazywał?...
— Tak, pani, i o nim właśnie mowa. Ale pozwól mi pani dokończyć, wszystko to zaraz nam się wyjaśni...
I notaryusz zaczął znowu czytać:
„Wręczyłem panu Estival jednocześnie fundusz więcej niż wystarczający na wychowanie dziewczynki i na takie jej wykształcenie, aby pracą własną zarabiać mogła z czasem na swoje utrzymanie.
„Dziś, gdy poprzednie zarządzenia moje stają się zbytecznemi, Izabella Paulina de Rhodé powinna pismo niniejsze przedstawić panu Joachimowi Estival i zażądać objaśnienia, gdzie się córka jej obraca jeżeli znajduje się przy życiu. Jeżeli umarła, powinien udowodnić to odpowiednią urzędową kopią aktu zejścia.
— Boże wielki!.. Boże wielki!.. wołała szlochając ociemniała. Wszystko się przeciw mnie sprzysięga... Człowiek który mógł mnie objaśnić, Joachim Estival umarł!.. Nie dowiem się nic...
— Wierz mi pani, że nie śmiałbym robić jej nadziei niemożliwych do ziszczenia — przerwał notaryusz pan David. W tej chwili poznajomię panią z tym paragrafem testamentu Joachima Estivala, który pani dotyczy. O zapisie jaki dla pani uczynił, powiadomię panią w obecności jego legataryusza głównego, który jest tu obecnym.
Placyd Joubert, którego twarz ptasia pozostała nieprzeniknioną, skłonił się z uszanowaniem.
— Nie wstrzymuj mnie szanowny panie!... zawołała panna Rhodé, wyciągając błagalnie ręce do notaryusza; Obudź w biednem sercu mojem nadzieję, przywróć mi pragnienie życia!...
— Oto, paragraf który pani dotyczy:
— Po szóste: Pannie Izabelli Paulinie de Rhodé, mieszkającej albo poprzednio zamieszkałej w Paryżu, przy ulicy Varenne Nr. 16, przeznaczam mały medalion srebrny, trójkątny, potrójnie przedziurawiony, z wizerunkiem po jednej stronie Matki Bozkiej, a po drugiej z napisem Ave Maria. Medalion ten znajduje się pod kloszem zegara, w małem pudełeczku tekturowem.
„Jakkolwiek zapis ten może się z pozoru wydawać śmiesznym, będzie on dla panny de Rhodé wielce przyjemnym i bardzo cennym, gdy się dowie, że medal zawieszony był na szyi dziewczątka, które jej porwano w dniu dziesiątym października 1868 roku, dzieciątka jakie w zastosowaniu się do wydanych mi instrukcyj, powierzyłem na wychowanie pani Prosperze Richaud, żonie mechanika, zamieszkałej przy ulicy. Roquette nr. 154.
„Suma trzydzieści tysięcy franków złożona jednocześnie u pana Henriot, notaryusza, bulwar Beaumarchais, Nr, 7, przeznaczoną została na rzecz dzieciny w ten sposób, iż małżonkowie Richaud, upoważnieni zostali do podnoszenia co kwartał przypadających od niej procentów, na koszta utrzymania i wychowania dziewczątka.
„W dniu w którym Joanna Marya dojdzie do pełnoletności, otrzyma połowę z owych trzydziestu tysięcy, czyli piętnaście tysięcy franków, druga zaś połowa przejdzie na własność małżonków Richaud.
„Legataryusz mój główny, znajdzie w papierach moich dowód notaryalny potwierdzający prawdę słów moich — a dowód ten, przekona jednocześnie pannę Paulinę de Rhodé, że śmierć dopiero uwolniła mnie od przysięgi, mocą której zobowiązałem się nie objaśniać bezwzględnie nikogo o miejscu pobytu Joanny Maryi.
— Widzi pani zatem — odezwał się notaryusz, składając na biurku testament Joachima Estivala — że wskazówki są bardzo dokładne.
Jestem najmocniej przekonany. iż po tym śladzie potrafi pani odnaleźć swoję córkę, jestem przytem przekonany, iż pan Placyd Jourbert zechce potwierdzić, jako przypuszczenia moje nie są bynajmniej płonnemi.
Joubert zaatakowany tak niespodziewanie przez pana David, podniósł głowę.
Twarz jego tak nic nie zdradzała, jakby w maskę przybraną była.
— Tak... tak — zawołała panna de Rhodé, zwracając się ku jegomości o fizognomii ptasiej; pan jesteś głównym legataryuszem pana Estivala, pan mi zatem możesz dopomódz. Bodaj, że odnalazłeś pan już w papierach nieboszczyka ów wypis notaryalny o jakim mowa w testamencie; a może pan zająłeś się już moją córką?... Może widziałeś się pan już z małżonkami Richaud... Jeżeli tak... to prowadź mnie pan do mego dziecka!.. Domyślasz się pan zapewne jakbym ją uścisnąć pragnęła...
Powoli i chłodno, głosem znamionującym najzupełniejszą obojętność, pan Joubert odpowiedział.
— W istocie łaskawa pani, znalazłem w papierach po moim najdroższym i nigdy nieodżałowanym przyjacielu Joachimie Estivalu akt, o którym jest wzmianka w testamencie i zgłaszałem się do notaryusza pana Henriot, aby go powiadomić, że zostałem egzekutorem testamentu jego zmarłego klienta... Pan Henriot w odpowiedzi na to oświadczył mi rzecz szczególną...
— Co takiego?.. zapytała niewidoma trwożliwie.
— To, że małżonkowie Richaud od r. 1871 nie podnoszą wcale procentów od kapitału złożonego u pana Henriot?
— Dla czegóż to?... wyjąknęła panna Rhodé zestrachana.
— I mąż i żona gdzieś od owego czasu zniknęli,.
— Czy nie wiadomo co się z nimi stało?... dopytywała niewidoma z sercem boleśnie ściśniętem. Czy pan szanowny nie badał tego?.. czy się nic o tem nie poinformował?...
— Udałem się pod Nr. 154 na ulicę Roquette proszę pani...
— No więc zapewne osiągnąłeś pan jakieś objaśnienia?...
— Objaśnienia dosyć smutne... Przypuszczają — bo zastrzegam, że to wszystko przypuszczenia tylko, że oboje małżonkowie.. i mąż i żona... zostali zabici podczas komuny...
— Ale córka moja... Ale Joanna Marya? — zawołała Paulina de Rhodé z przestrachem łatwym do zrozumienia.
— Dziecko zaginęło tak samo jak ci którzy się niem opiekowali... Od mieszkańców dzielnicy, żadnego pod tym względem nie można się domacać śladu...
Ociemniała pobladła śmiertelnie.
— Zatem — wypowiedziała głosem drżącym i załamując ręce — po szesnastu latach cierpień, mąk i tortur, zjawia się promyk nadziei wśród ciemności grobowych, przez które jestem pochłoniętą za życia; zdaje mi się żem już, już na tropie do odnalezienia córki i wszystko przepada w jednej chwili... Ułudny to więc był pobłysk nadziei!... Dziecko moje umarło bezwątpienia, zginęło razem z tymi, którym zostało powierzone, a jeżeli żyje nawet, ślad jego został dla mnie zatracony... O! widocznie jestem przeklęta...
— Uspokój się pani... — przemówił uprzejmie notaryusz David.
— Czy pan zatem przypuszczasz, że mogę się jeszcze spodziewać?...
— Dla czegóżby nie?... Pan Joubert nie miał ani czasu ani środków na przedsiębranie i zarządzanie poszukiwań odpowiednich... Któż może wiedzieć, czy poszukiwania gorliwie i rozumnie poprowadzone nie wydadzą skutków szczęśliwych?...
— W samej rzeczy — wtrącił Joubert — ja musiałem się ograniczyć na zapytaniach kilku czy kilkunastu osób, ale w głąb rzeczy nie wnikałem...
— Dałby Bóg aby tak było... — szepnęła ociemniała a potem zaraz dodała: jest jednakże pewna okoliczność całkiem dla mnie nie zrozumiała...
— Jaka?... — podchwycili jednocześnie i notaryusz David i człowieczek o fizyognomii ptasiej.
— Jakim sposobem stać się mogło, że nieboszczyk pan Estival nie wiedział nic o zaginięciu małżonków Richaud i dziecka, które im powierzył?...
— Nie wiem i nie pojmuję tego wcale, proszę pani — odpowiedział legataryusz główny. — Być może, że nie zajmował się wcale owem dzieckiem od chwili gdy je oddał w inne ręce.
— Co sądzić teraz i co robić?... powtarzała nieszczęśliwa matka, załamując ręce rozpaczliwie.
— Poszukiwać gorliwie córki, doradził notaryusz.
— Poszukiwać!.. Ależ ślad zagubiony... a ja w dodatku jestem bezsilną... bo jestem niewidomą. Czy mam możność poszukiwania?... czy mogę pędzić z ulicy na ulicę, chodzić od drzwi do drzwi, wypytywać ludzi, którzyby kalectwu memu urągali... Gdyby dziecko moje obok mnie przechodziło, zkądże dowiedziałabym się, że to ono?... Jeżeli nie istnieje żaden znak po którym poznać bym mogła Joannę, nie zobaczą jej z pewnością!. O! tak jest... Bóg mnie opuścił!... Widocznie jestem przeklętą!..
Zawsze obojętny, zawsze lodowaty Joubert zawołał:
— Nie masz pani tytułu oddawania się takiej rozpaczy. Czego pani sama zrobić nie jesteś w stanie, to inni w zastępstwie zrobić przecie mogą...
— Inni — powtórzyła niewidoma; — któż naprzykład?...
— No, choćby ja pierwszy...
— Pan, szanowny panie?...
— Tak jest, ja Placyd Joubert, spadkobierca główny i egzekutor testamentu pana Estivala. Ta już pozycya moja, zobowiązuje mnie do wniknięcia w położenie pani — a ja jestem człowiekiem obowiązku!.. Uczynię wszystko, wierz mi pani, aby jej dopomódz do odzyskania szczęścia, którego byłaś pozbawioną tak długo. Nie myślę przytem, przed odnalezieniem śladu Joanny-Maryi, żywej czy umarłej, korzystać z pieniędzy złożonych w depozyt notaryuszowi Panu Henriot... Czy chcesz pani zatem zaufać mi zupełnie, bezwzględnie, bez żadnych zastrzeżeń, bez żadnych ograniczeń. Czy chcesz upoważnić mnie do poszukiwań, które może powrócą ci córkę?...
— Może pani śmiało przyjąć usługi pana Jouberta, odezwał się notaryusz pan David. Trudno dziś o ludzi szlachetnego serca, o ludzi którzy potrafią odczuć pani nieszczęście i zechcą się poświęcić dla niej.
— Przystaję... przystaję... mój zacny panie... zawołała żywo Paulina de Rhodé! Jestem głęboko wzruszona łaskawością pańską i oddaję ci się z zaufaniem bezgranicznem.
— Dodam — odezwał się notaryusz, że poszukiwania powinny być prowadzone nadzwyczaj energicznie. Potrzeba aby były ukończone przed upływem terminu oznaczonego do sporządzenia inwentarza pozostałości po zmarłym panu de Rhodé i do opłacenia należności przypadających skarbowi z tytułu przelewu praw dziedziczenia.
— A jaki to termin, szanowny panie? — zapytała niewidoma.
— Sześć miesięcy od dnia zgonu testatora. Potrzeba, aby przed tym czasem, udowodniła pani prawa swoje do spadku, aby rada familijna została uorganizowaną, i aby pani jako opiekunka główna, lub też opiekun przydany, oświadczyli przyjęcie spadku.
— A w razie przeciwnym?..
— Prawa spadkowe przejdą na miasto Alger...
— A czy, szanowny panie, pieniądze skarbowi należne, nie mogłyby być zaczerpnięte z kapitałów do spadku należących?...
— Nie, bo w testamencie nie powiedziano wcale, iż sukcesorka może z nich użytkować...
— Ile wyniesie suma przypadająca fiskusowi?...
Notaryusz chwycił za pióro, zaczął obliczać na kawałku papieru i po chwili odpowiedział:
— Spadek został oznaczony na dwa miliony pięćset tysięcy franków, zatem opłata odeń wyniesie dwieście dwadzieścia pięć tysięcy franków około...
Niewidoma załamała ręce.
— Dwieście dwadzieścia pięć tysięcy franków... zawołała z widocznem osłupieniem. Ależ ja nie mam żadnego majątku łaskawy panie!... Szesnaście lat z górą żyję skromnie z renty dożywotniej, wynoszącej dwa tysiące franków wszystkiego... Toż to nędza prawie!... Nie, ja nie zdołam zapłacić za moję córkę tej należności skarbowi.
— To będzie bardzo nie dobrze, bo prawo jest nieugięte i miasto Alger skorzysta z niemożności pani...
Człowieczek o fizyognomii ptasiej zażądał głosu.
— Nie trzeba — rzekł — tak się ciągle zagalopowywać w rozpaczy. Pomówimy o tem wszystkiem z panią, jeżeli pani pozwoli przedstawić mi się jutro w jej mieszkaniu...
— Będę prawdziwie szczęśliwą, gdy mnie pan odwiedzić raczysz...
— Jak zawsze ulica Varenne Nr. 16?...
— Nie... mieszkam obecnie pod Nr. 129, przy ulicy świętego Honorego.
Joubert zapisał sobie adres w notatniku.
— Ja — odezwał się pan David — mam jeszcze do doręczenia pani: medalion od pana Estivala i notę należącą do testamentu hrabiego Juliusza de Rhodé... Oto — jedno i drugie...
— Czy może pani podpisać mi pokwitowanie?...
— Mogę... racz pan tylko podać mi pióro i umieścić rękę w miejscu gdzie mam położyć podpis.
Notaryusz zrobił o co prosiła niewidoma i podpisała się bardzo nawet czytelnie.
Cała czynność została ukończona.
Pan David przeprowadził pannę de Rhodé do kancelaryi, gdzie na nią oczekiwała służąca.
Teresa ujęła ją pod rękę a Joubert żegnając się powtórzył:
— Jutro zatem w południe, będę miał zaszczyt przedstawić się pani.
∗
∗ ∗ |
Opuściliśmy Klarę Gervais w chwili gdy wziąwszy blaszankę w rękę, udała się za zakupem prowizyi.
Gdy przechodziła obok odźwiernej, ta odezwała się do niej w te słowa:
— Poczekaj no chwileczkę, moja kochana Klaruniu, bo ci zapomniałam czegoś powiedzieć?...
— Czego takiego?... — zapytała młoda dziewczyna.
— Znasz wszak dobrze — zaczęła odźwierna — tego młodego człowieka, nie zbyt ładnego ale dobrego, tego ot wygalantowanego złotego młodzieńca, który wystaje codzień przed bramą, aby cię tylko zobaczyć, gdy wychodzisz do magazynu lub powracasz od zajęcia?...
— Tak... tak... znam go... — odpowiedziała pospiesznie Klara; — już nieraz ani nie sto razy zapowiadałam mu, aby mnie nie śmiał zaczepiać na ulicy... Więc?...
— Więc!.. moja panienko, od czasu gdyś się udała do szpitala, nie minął ani jeden dzień, żeby tu nie był i żeby nie dopytywał się o ciebie... Zadawał mi zawsze pytania tysiączne i chciał się koniecznie dowiedzieć gdzie się znajdujesz...
— Spodziewam się, żeś mu pani nic nie powiedziała.
— Ani jednego słowa!.. A toż on by był z pewnością poleciał dowiadywać się do szpitala... a to by bardzo było nieładnie!.. Podejrzewano by zaraz rozmaite takie rzeczy, o których nawet ci się nie śniło...
— Bardzo szlachetnie pani postąpiła i dziękuję jej za to z całego serca, — zawołała Klara. — Nie mam nic droższego na świecie nad dobre imię moję, nad opinię uczciwej dziewczyny... Przynajmniej to zachować też pragnę w całości...
— I masz najzupełniejszą słuszność moję dziecię... potwierdziła odżwierna. Franciszka Gervais, twoja matka przybrana, wychowała cię w poczciwych zasadach i gdyby dobra, zacna kobieta żyła jeszcze, cieszyła by się była niezmiernie, słysząc, że mówisz podobnie. Ale, przy okazyi, powiedz-że mi, czy jeżeli zgłosi się ten gagatek, ten modny paniczyk, nie trzeba go przepędzić z pod bramy?..
— Powiedzcie mu grzecznie, ale stanowczo, aby się mną nie zajmował. To mu się na nic zgoła nie przyda... Powiedzcie mu, że go proszę, aby czatować na mnie zaniechał, bo traci czas niepotrzebnie, bo mnie na pewno nie zjedna, a owszem obraża mnie swojem natręctwem.
— Bądź spokojną moje dziecię; powiem mu to wszystko z najsłodszą, na jaką potrafię się zdobyć, miną. A czy też wiesz, jak się nazywa ten pauper?..
— Nie wiem i wcale wiedzieć nie pragnę... Gdy się dopytywał gdzie się obracam, co mu pani powiedziałaś?..
— Że przebywasz na wsi u krewnych...
— Może się już nie pokaże zatem?...
— E, gdzietam, zjawi się lada dzień potępieniec; ponieważ jednak wiem, że cię to męczy i żenuje, znajdę sposób na pozbycie go się skuteczny...
— Byle niezbyt energiczny tylko...
— Najsłodziej się z nim rozprawię, powiadam ci moje dziecko, najsłodziej!...
Klara poszła, — kupiła co jej było potrzeba — powróciła — spożyła skromne śniadanie, a potem włożyła najlepszą swoję suknię i udała się do magazynierki, u której pracowała przed zasłabnięciem.
Biedne dziecko nie miało szczęścia.
Podczas dwu miesięcznej nieobecności, miejsce jej zostało zajęte — a że roboty zamiast zwiększyć, zmniejszyły się raczej, wyszła z obietnicą jedynie, że jeżeli trafi się możność, to będzie miała ofiarowaną sobie robotę.
— Co ja teraz pocznę ze sobą — zapytywała się Klara odchodząc ze spuszczoną smutnie głową, z oczami łez pełnemi.
Nie upadła jednakże na duchu, bo przecie żyć potrzebowała. Zabrała się i kołatała odedrzwi do drzwi licznych pracowni, które znała, lub w których była znaną.
Wszędzie otrzymała jednę i tę samę odpowiedź:
— Znajdujemy się w chwili ciężkiego przesilenia i nie możemy zwiększać personelu i tak już za dużego..
Nareszcie w jednym wypadku otrzymała odpowiedź mniej nieprzychylną.
Magazyn, do którego zgłosiło się młode dziewczę, trudnił się wyrobem kapeluszy żałobnych na eksportacye i przesilenia handlowego wcale się nie potrzebował obawiać — że jednak odstępował towar po cenach tanich, musiał go produkować również bardzo tanio.
Lubo sierota nasza była pracownicą nadzwyczaj zręczną i wprawną, mogła zarobić najwyżej jakie trzydzieści sous dziennie.
Kwota to strasznie mizerna, ale da przynajmniej możność nabycia chleba powszedniego i uchroni od śmierci głodowej.
Wahać się nie można było.
Klara przystała na warunki, otrzymała pakiecik z materyałami do roboty i znużona fizycznie, z sercem ściśniętem, z chwiejącemi się pod nią nogami, udała się do swego mieszkanka.
Była piąta godzina z południa.
Noc zapadła i zimno stawało się dotkliwsze.
W chwili gdy wychodziła z magazynu, pomieszczonego przy ulicy Angoulème, w którym znalazła robotę, wysoki młody mężczyzna, lat około dwudziestu, mizerny, bardzo blady i mocno widocznie wycieńczony, zatrzymał się przed domem Nr. 27 przy ulicy świętego Pawła.
Ten wysoki chłopak miał włosy rudawe, nos haczykowaty, oczy szare, jakby żółtawe, powieki nabrzmiałe i zaczerwienione, piersi wązkie, nogi cienkie i jakby lekko ku sobie wygięte.
Wąsy bez koloru i sterczące jak prawdziwe wąsy kota, źle okrywały usta zaopatrzone w zęby ogromne i nieregularne
W monoklu założonym na prawe oko, człowiek ów, którego podobiznę skreśliliśmy nie dość jeszcze dokładnie, miał pozór zachwyconego swoją osobą i pogardzającego wszystkiem co nie było nim samym. Pozór miał eleganta nie mającego najmniejszego gustu, trzewiki spiczaste, spodnie bardzo wązkie i bardzo krótkie; palto bardzo obcisłe, kamizelkę bardzo wygorsowaną, krawat bardzo jaskrawy, kapelusz bardzo wysoki.
W lewym ręku ubranym w rękawiczkę czerwoną, trzymał trzcinę bardzo grubą, zaopatrzoną w wielką gałkę złotą.
Pokasływał bezustannie, a kasze] miał dźwięczący.
Wszedłszy w bramę domu opatrzonego Nr. 27, otwartą i słabo oświetloną płomieniem gazowym, umieszczonym obok izby odźwiernego, młody człowiek zbliżył się do drzwi tej izby i zlekka zastukał.
— Proszę|... — odezwała się odźwierna, która poznawszy przybyłego, powitała go zapytaniem: — Jakto?.. więc to pan znowu jesteś?...
— Ja, we własnej mojej osobie kochana pani... ja... zawsze i ciągle... Czy to się niepodoba pani?...
— Ależ byłeś pan przecie wczoraj...
— I wiedziałem, że będę dzisiaj... To panią najlepiej przekona, jaki mam ważny interes do panny Gervais i jak mi wiele zależy na dowiedzeniu się, kiedy powróci..
— I... ron, ron, ron i ron, ron, ron... mon petit patapon... — zawołała śmiejąc się odźwierna; a potem dodała zaraz tonem wielce familiarnym nie pozbawionym pewnej dobroduszności: — Przyszedł czas, młody człowieku, abyśmy pogadali troszkę ze sobą, tak sobie we cztery oczy!... Już prawie od dwóch miesięcy, przyłazisz tu bezustannie i męczysz mnie, jakby tu powiedzieć, niby swoję chustkę od nosa. Znosiłam wszystko cierpliwie, odpowiadałam na zapytania i wcale nie badałam, co to za jakiś ważny taki interes możesz mieć do mojej lokatorki!... Ale od dziś dnia, basta. Powiadam ci krótko: „nie dla psa kiełbasa,” no i koniec i nie powiem więcej ani słowa...
— Nawet tego, czy panna Klara, nie powróciła jeszcze ze wsi?...
— Ani tego... nawet właśnie, szczególnie tego!.. A. może ty sobie, mój gagatku, wyobrażasz przypadkiem, że ja jestem taka głupia i nie pojmuję twoich zamiarów?.. Daj pokój, chłopaczku, daj pokój!... W moim wieku zna się wszystko i rozumie się wszystko... czuje się jak trawa rośnie... Panna Klara jest ładna dziewczynka i to cię tak kole w oczy...
Dowiedziałeś się pan, że jest sama jedna na świecie, że jest ubogą sierotą, a że masz sam zapewne portmonetkę nieźle wypakowaną, więc też powiedziałeś sobie: „To dziecko ma lat szesnaście lub siedmnaście najwyżej... Nie może się znać jeszcze na życiu i musi być bardzo naiwne... Będzie ono najzupełniej zadowolone, gdy poczuje kilka złotych monet w kieszonce i dostanie umeblowanie mahoniowe... Ja jej to ofiaruję i złapię sobie panieneczkę ładniuchną za tanie pieniądze!... Tak sobie pomyślałeś mój panie i dalejże zastępować drogę dziewczynie. No gadajże... prawda, czy nieprawda?...
Młody człowiek, słuchał przemówienia odźwiernej, uśmiechając się szyderczo i pokasłując.
— No dobrze... przypuśćmy, że miałem takie zamiary?... — zawołał.
— Jakto, więc się przyznajesz?...
— Dla czegóżby nie?...
— Więc chciałeś uwieść moję lokatorkę?...
— Chciałem ją uczynić szczęśliwą...
— A następnie ją porzucić! Oho! znamy my się dobrze na tem i nic też z tego nie będzie mój panie!... — Zaproponuj pan ten świetny los komu ci się żywnie podoba, pierwszej lepszej, którą spotkasz na ulicy, ale nie nam!... My jesteśmy za uczciwe i takich propozycyj nie przyjmiemy!...
— Gdyby panna Klara nie była uczciwą, z pewnością bym się nią nie zajmował?..,
— Co?... Więc panu by się chciało uwodzić tylko różyczki?... Patrzcie go, co za śliczna lala... Wynoś się pan pókiś cały, radzę ci to po dobroci!... — Nie dla nas podobni konkurenci, nam potrzeba takiego, coby seryo myślał o małżeństwie... Zapisz pan to sobie w mózgownicy i pozostaw nas w spokoju!...
— Ale ja kocham pannę Klarę nad życie i przysięgam na to... wykrzyknął młodzieniaszek gotowy na wszelkie pozorne ustępstwa, byleby dopiąć swego celu...
— A jej co z takiej miłości?... Nam potrzeba pana mera i księdza proboszcza... jednego w komży, drugiego w szarfie...
— Jestem tak szalenie zakochany droga pani, że gdyby koniecznie było tego potrzeba... gotów bym się i ożenić...
Odźwierna spojrzała w oczy swojemu interlokutorowi.
— Czy to mi pan na seryo prawisz? spytała.
— Najzupełniej na seryo! i mogę powtarzam — przysiądz najchętniej na to!...
Szaleję za panną Gervais, tracę dla niej głowę i pani musisz mi dopomódz, abym ja mógł przekonać o mojej miłości!
— Dla jej dobra?
— Rozumie się...
— Oj! gdybym mogła w to uwierzyć!...
— Możesz pani i powinnaś... Bo posłuchaj mnie tylko dobra pani i zrozumiej, że szczęście Klary, jest w twoim ręku... Jestem bogatym, a mam ojca daleko bogatszego odemnie... Mogę więc fortunę, bardzo wielką fortunę złożyć u stóp panny Klary, która nie ma nic a nic, nie ma jak to powiadają rzodkiewki w majątku i igłą zarabia na życie...
— Ale ażebym tak postąpił, muszę być przecie pewnym, że jestem wzajemnie kochanym... nie prawdaż?... W zamian za los tak świetny a niespodziewany, mam chyba prawo — żądać miłości... Otóż Klara nie kocha mnie jeszcze... Wątpi o mnie... Podejrzywa moje zamiary...
— No, co do tego — przerwała stróżka — to nie ma się czemu dziwić!... Ma racyę, że podejrzewa... Postaw się pan w jej położeniu...
— Dla tego też, kochana pani, do ciebie się udaję, dla tego też ciebie proszę, abyś ją z błędu wyprowadziła, skoro zwłaszcza, wiesz czego się trzymać...
Interesujesz się pani panną Klarą, co dowodzi wielkiej szlachetności twojej... Od pani zależy zapewnić szczęście temu kochanemu dziecku... Pani winna będzie kiedyś wdzięczność, jeżeli zechcesz pośredniczyć pomiędzy nam... A i ja wierzaj pani, potrafię ocenić przysługę jaką nam wyświadczysz... — Na początek proszę przyjąć skromny zadatek przyszłej mojej wdzięczności...
Mówiąc to młodzieniec, wyjął z kieszeni bilet stu frankowy i położył go przed stróżką, olśnioną to prawdziwie książęcą hojnością.
— Sto franków! — dla mnie... szepnęła!...
— Skromniutkie wynagrodzenie!... przegrywka.. mały strumyczek wody przed otworzeniem upustów wspaniałomyślności... Nie ma dość hojnej zapłaty, za czyn tak piękny jaki pani możesz spełnić, zapewniając przyszłość pannie Gervais...
— Kochana mała — szeptała stróżka, żeby ją też los taki spotkał.
— Jej los to ja!... Nie obawiaj się pani!... nie ukrywaj nic!... powiedz czy Klara ciągle jeszcze bawi na wsi?...
Odźwierna zawahała się na chwilę.
— Cóż ja tu ryzykuje? — pomyśliła potem sobie... Ma minę uczciwego chłopca ten kawaler i zdaje się, że mówi prawdę... Nie plecie żadnych facecyj, ale mówi wprost o małżeństwie...
— Dla czegobym w interesie nawet Klary, nie miała zrobić tego o co mnie prosi...
— Czekam na odpowiedź, odezwał się nieznajomy!...
— A no moja odpowiedź jest taka.
Ponieważ kochasz pan na prawdę moję pieszczoszkę, więc się żeń jak najprędzej... Wielki czas... Nędza i praca mogą ją zabić bardzo łatwo i bardzo prędko!... Tak... tak... przy jej osłabieniu nie długo na to potrzeba czekać...
— Czyż słaba? — wykrzyknął młodzieniec.
— O! kochany panie, a toż biedne dziecko dopiero co wyszło ze szpitala!
— Ze szpitala!
— W którym przez dwa miesiące walczyła pomiędzy życiem a śmiercią.
— Czyż może być?
— Ależ tak jest, wyszła ztamtąd dopiero dzisiaj rano... Szkoda, że jeszcze trochę nie została, bo zaledwie trzyma się na nogach...
— Mówiłaś pani, że była na wsi u krewnej...
— Mówiłam to, co mi kazano powiedzieć panu... ale to była bajka...
— I Klara jest jeszcze cierpiącą?
— Ma się rozumieć, że jest cierpiącą!... A wiesz pan co jej może siły poprawić?... — Kotleciki, befsztyk, wino Burgundzkie!... — To bardzo łatwo, nieprawda? prowadzić taką kuracyę, jak się zarabia zaledwie trzy franki dziennie!...
— Kochana pani — przerwał żywo i ze szczerem jak się zdawało współczuciem, młody człowiek, — ja muszę się widzieć z panną Klarą!... ja muszę się z nią widzieć!... ja muszę jej sam powiedzieć jakie są moje zamiary...
— O! co to, to na nie!... przerwała stróżka.
— Dla czego?
— Najprzód dla tego, że Klary nie ma w domu... Poszła szukać roboty... A powtóre, żeby się nie zgodziła za nic w świecie na przyjęcie pana u siebie!..,
— Ponieważ upoważniłeś mnie pan do działania, to pozwól mi pan poprowadzić tę rzecz rozumnie... Powiem Klarze to, co będzie jej potrzeba powiedzieć, a gdy interes pański wprowadzę na dobrą drogę, powiadomię cię o tem...
— Więc pani mi stanowczo przyrzekasz swoję pomoc?...
— O tem nie ma już co gadać. Skoro przyjęłam sto franków, to muszę na nie zapracować...
— Liczę na panią i proszę zaraz o niektóre objaśnienia...
— Jakie?
— Czy Klara ma jaką rodzinę?
— Żadnej a żadnej, ani z bliższych, ani z dalszych, od roku gdy umarła dzielna kobieta, której była córką przybraną...
— Przybraną córką? powtórzył młodzieniec. — Więc ona się nie nazywa Klara Gervais?
— Dano jej to nazwisko i nie wiem czy ma jeszcze jakie inne... To cała po prostu historya mój panie... historya, którą poczciwa matka Gervais opowiadała mi nie raz jeden...
„Było to w 1871 roku... po wojnie... podczas ostatnich dni komuny, wtedy, kiedy Wersalczycy weszli do Paryża, ażeby się rozprawić z komunistami... a matka Gervais, mieszkała wówczas przy ulicy Lappe, na której pełno domów stało w płomieniach.
„Zmuszona ogniem do ucieczki, nie zdołała nic uratować z rzeczy, zdążyła jednak zabrać oszczędności, które dochodziły jednak do dwóch, czy trzech tyś., (trzeba wiedzieć że pracowała w wyższym świecie i dobrze zarabiała). — Chciała się przedostać na koniec ulicy de la Roquette, gdzie miała przyjaciół i gdzie mogła znaleźć schronienie.
„Walczono na wszystkich punktach na przedmieściu św. Antoniego, na bulwarach Richard Lenoir, na placu Bastylii i na bulwarze Beaumarchais. Rozmaitemi zaułkami dostała się nareszcie na ulicę Montreuil i przybyła na ulicę Roquette, zawaloną barykadami zdobytemi już przez wojsko — i tysiącami poległych mężczyzn, kobiet i dzieci na kamieniach krwią zalanych.
„Na raz znalazła się przed stosem trupów w pośród których maleństwo jakieś z krzykiem i płaczem rozdzierającym duszę ciągnęło za spódnicę jakąś kobietę, zapewne matkę, której granat pękający zmiażdżył doszczętnie piersi.
„Maleństwo, mające może dwa, może trzy latka, nie rozumiało naturalnie tego co się działo dokoła i wrzeszczało tylko:
— Mamo, mamo, chodźmy ztąd, do domu chodźmy, bo ja się bardzo boję...
„Kule od czasu do czasu świszczały jeszcze, obijając się o stosy kamieni lub o mury domów...
„Pani Gervais skoczyła ku małej, nie zważając, że może być zabitą, chwyciła ją na ręce i uniosła...
— No, no! — wykrzyknął młodzieniec, to naprawdę interesująca historya!... Słuchając pani, zdaje mi się, że słucham prologu z jakiegoś melodramatu w Ambigu, z panią Laurent w roli mamy Gervais... Ale nie przerywam kochanej pani i słucham z nabożeństwem dalej...
Odźwierna zaczęła znowu:
— Pan Bóg czuwa nad uczciwemi... Matka Gervais dostała się bez żadnego szwanku z maleństwem do domu swoich znajomych... Czując się bezpieczną, zaczęła rozpytywać dziecko, gdzie mieszka i kto jej rodzice.
„Mała nic nie wiedziała. Powtarzała tylko, że tatuś zabrał fuzyę i wyszedł na ulicę, że upadł razem z mamą, która biegła za nim, chcąc go zapewne zawrócić do domu...
„Nazajutrz wersalczycy opanowali cały Paryż... Nie walczono już na ulicach. Matka Gervais postanowiła skorzystać z tego i pójść na zwiady w stronę barykady, przy której znalazła małą... Nie potrafiła się dowiedzieć niczego, nie zdobyła najmniejszej wskazówki.
„„Wtedy przyszła poczciwej kobiecinie myśl zatrzymania dziecka i udała się z prośbą o pozwolenie na to, do komisarza policyi. Naturalnie nic przeciwko temu nie miano.
„W owym czasie — a jest temu lat czternaście! — wynajęła była mieszkanie w naszym domu, i tu wyrastała Klarunia, kochająca przybraną matkę tak, że i własnej goręcejby nie kochała... Jej śmierć stała się dla dziewczątka stratą niepowetowaną, tembardziej, że dwuletnia prawie choroba przedtem pani Gervais, pochłonęła wszystkie jej oszczędności. Podwójna sierotka, znalazła się sama otóż na świecie, bez żadnych środków utrzymania... Jeżeli nie weszła na złą drogę, znajdując się w podobnych warunkach i pomimo wyjątkowej swojej piękności, to widocznie przyniosła ze sobą na świat spory zapas uczciwości. Wierzaj mi pan, że zamach na nią, byłby wyjątkowem łajdactwem!
— Nie obawiaj się oto wcale, droga pani — odrzekł młody człowiek. — To com usłyszał, utwierdza mnie jeszcze bardziej w mojem postanowieniu. Teraz zależy tylko od Klary Gervais, czy chce zostać moją żoną...
— Jeżeli tak to dobrze, to dopomogę panu chętnie i z całego serca...
— Ale musisz mi pan zostawić czas do działania — a teraz na początek... bądź pan łaskaw wynieść się co duchu. Klary tylko co patrzeć — a nie chcę, ażeby zastała pana tutaj... Mam pewien projekt... Jak tylko znajdę sprzyjającą chwilę na spotkanie się wasze, zaraz pana o tem powiadomię... Powiedz mi pan tylko swoje nazwisko i mieszkanie... Zapiszę to sobie do książki.
Mówiąc to, odźwierna roztworzyła księgę regestrową i umaczała pióro.
— Nazywam się Leopold Joubert... mieszkam: ulica Saint-Georges Nr. 7.
— No, a teraz — zmykaj pan, gdzie pieprz rośnie!..
— Umykam!..
I Leopold Joubert wyszedł ze stancyi i z domu.
Nazwisko jego nasi czytelnicy znają dokładnie.
Objaśniamy więc tylko, że oryginalny, o rudych włosach kawaler, zakochany w Klarze Gervais, był rodzonym synem Sosthéna Placyda Jouberta, głównego spadkobiercy nieboszczyka René Joachima Estivala.
Z synem spotkamy się niezadługo, a teraz zajmiemy się jego ojcem.
Ten ostatni wyszedł z kancelaryi pana Davida zaraz za panną de Rhodé, wsiadł na najbliższej stacyi do fiakra i kazał się zawieźć na ulicę Geofroy-Marie Nr. 1.
Przybywszy w pół godziny pod adres wskazany, wszedł do domu, następnie na schody pierwszego piętra, a wyjąwszy klucz z kieszeni, otworzył nim jedne z drzwi, mieszczących się po prawej i lewej stronie sieni.
Na najwidoczniejszem miejscu tych drzwi, widniała tabliczka mosiężna z napisem: „Cabinet d’affaires.”
Placyd Jeubert wszedł do małego pokoiku, zastawionego masą pudeł, pół tuzinem krzeseł i dużem biurkiem do pisania.
Jakiś człowieczyna wątły, nieokreślonego wieku, siedział przy tem biurku i adresował koperty.
Powstał on z automatyczną sztywnością i skłonił się wchodzącemu.
— Czy nie ma nic nowego? — zapytał Joubert.
— Nic zgoła, panie pryncypale.
Spadkobierca Joachima Estivala, przeszedł do następnego pokoju, którego opisywać nie będziemy, bo nie różnił się w nieczem od pierwszego...
Mężczyzna pięćdziesięcioletni, mocno czerwony, łysy, starannie bardzo ubrany, siedział tutaj przy biurku, nad jakiemiś rachunkami i tak samo jak pisarz w poprzednim pokoju, powstał i skłonił się panu Joubert, który go również zapytał:
— Nic nowego Marqnay?
— Nic szanowny panie...
Wyjąwszy inny klucz z kieszeni, naczelnik domu otworzył teraz drzwi trzecie, prowadzące do jego własnego gabinetu, do którego nikt nie wchodził w czasie jego nieobecności i którego umeblowanie było i skromne i bogate jednocześnie.
Tu Placyd Joubert postawił kapelusz na krzesełku, zdjął palto i usiadł, albo raczej rzucił się w ogromny fotel, wybity czerwonym safianem, a ustawiony przed prawdziwie ministeryalnem biurkiem, zarzuconem przeróżnemi papierami.
Placyd Joubert, podparł na ręku swoję straszliwie niezgrabną głowę i mocno się zadumał.
— Dwa miliony pięć kroć sto tysięcy franków!... to potężna co się zowie suma... — mruknął do siebie. — Dziwne zdarzenie!... — Testament Joachima Estivala, zapoznał mnie z panną de Rhodé, odziedziczającą taki majątek, jeżeli nie bezpośrednio, to przynajmniej przez swoję córkę... — Otóż a jej córka została porwaną i zginęła bez śladu. Spadek w takim razie przechodzi na miasto Alger!... To być nie może i nie będzie!... — Te dwa miliony pięć kroć sto tysięcy franków muszą przejść na mojego syna i przejdą!.. — Możemy je zdobyć bardzo prostym sposobem... Potrzeba tylko, aby Leopold zaślubił córkę panny da Rhodé.. Nie jest on wprawdzie ładnym chłopcem, ale ma sprytu bardzo dużo i elegancyę... Jest już przecie bogatym, skoro ja mam pieniądze... Mała powinna być szczęśliwą, że dostanie takiego męża!... — Będzie to wprawdzie trochę trudne, ale nie jest niepodobne! Nic nie ma niepodobnego na świecie!... Przy zręczności i śmiałości, a ja posiadam jedno i drugie, wszystkiego można dokazać. — Choćby cały świat poruszyć to poruszę, a muszę dojść do celu... Dzięki temu, dziecko moje, jedyna istota którą kocham, stanie się królikiem finansowym Paryża!... — To będzie moja zemsta! — Pogardzanym, uważanym za wyzyskiwacza, za lichwiarza, za nocnego puszczyka, przez tych, których zła gwiazda zmusiła udawać się do mnie... ale co mnie to obchodzi?... — Leopolda będą otaczać szacunkiem; ci co mną pogardzają, jego milionom kłaniać się będą uniżenie.
Rozgorączkowany Placyd Joubert uspokoił się zaraz, i ożywiona na chwilę twarz jego, przybrała wyraz obojętny.
Wstał z fotelu, otworzył żelazną skrzynię sekretną, umieszczoną w jednym z rogów gabinetu, wyjął zeń książkę i zaczął takowę przeglądać.
U dołu jednej stronnicy, znajdował się szereg cyfr, wyobrażający sumę majątku, jaki posiadał istotnie.
— Dwa miliony, pięć kroć, sześćdziesiąt pięć tysięcy, czterysta sześćdziesiąt siedm franków! — przeczytał głosem drżącym z radości i dumy. — Jeżeli doda się do tego dwa miliony pięćkroć sto tysięcy franków Joanny-Maryi córki panny Rhodé, to się przejdzie pięć milionów!.. — Ale ja nie poprzestanę i na tem!... — Wielka operacya na loteryach, powinna mi dać rezultaty ogromne... Oj, pan Leopold, będzie potężnie bogaty!... będzie prawdziwie bogaty!...
W tej chwili dzwonek elektryczny rozległ się w gabinecie.
Placyd Joubert złożył księgę do kufra, zamknął go dobrze i dopiero wtedy otworzył drzwi do pokoju swojego głównego pracownika.
— Marquay, — rzekł, — ja idę teraz na śniadanie... a następnie wyjdę na miasto... Jeżeliby zapytywał kto o mnie, powiedz, że można mnie zastać tylko o czwartej...
— Dobrze, szanowny panie!.
Potem zasunął drzwi na zasuwę i po przez tajne za obiciem przejście, udał się do swojego apartamentu.
W ładnie urządzonej sali jadalnej nakrycie już było gotowe, a stara służąca, dobrze jeszcze wyglądająca, czekała na rozkazy.
— Pan Leopold był tutaj dzisiaj rano... — rzekła, stawiając pasztet z wątróbek przed panem.
— Ah! — odrzekł Joubert z radością, w oczach, — jakże się ma kochane dziecko.
— Trochę mizerny... jak zwykle...
— Przytem kaszle jakoś...
— Tak... tak... wiem, ale nie obawiam się tego wcale... rośnie i dla tego kaszle...
— Dla czego nie zaczekał na mnie ze śniadaniem?..
— Powiedział, że mu pilno i że przyjdzie dziś wieczorem.
— Przyjdzie dziś wieczorem, a to bravo! — wykrzyknął rozpromieniony ojciec — W razie postaraj się o porządne menu... Wiesz, że Leopold jest smakoszem...
— Może pan być zupełnie spokojny... Zaraz się sama wszystkiem zajmę...
Służąca wyszła do kuchni po potrawkę z kaczek, a Joubert, pozostawszy sam, mówił do siebie:
— Dzisiaj zaraz muszę grunt zbadać... — muszę przygotować kochane dziecko do małżeństwa, jakie mam na myśli...
Ponieważ krótka biografia — Sosthenesa-Placyda Joubert — wydaje nam się konieczną, więc ją w tem miejscu podamy.
Człowieczek o fizyonomii drapieżnego ptaka, którego przedstawiliśmy już czytelnikom naszym, był synem właściciela niedużej winnicy w okolicy Amboise.
W chwili przyjścia na świat, przeraził swoją brzydotą i matkę i ojca. Była to brzydota małpy, brzydota nie ta, co wzbudza litość, ale ta, co do śmiechu pomimowoli podnieca.
Wyrastając, nie wypiękniał wcale, a ułomności jego moralne, nie ustępowały w niczem fizycznym. — Zarodki przerozmaitych występków, kiełkowały w tem dziecku, gotowe się zawsze rozwinąć, po nad wszystkiemi zaś górowała chciwość i łupieztwo.
Jakby na poparcie tych złych instynktów, natura obdarzyła Placyda nadzwyczajnemi zdolnościami, dzięki którym Placyd miał sobie utorować drogę w życiu.
Dziecko było chciwe wiedzy.
Oddano go da szkoły, którą, szturchany, popychany i wyśmiewany przez kolegów, skończył jednak mimo szyderstwa i świetnie i prędko.
W ósmym roku pisał już doskonale a rachował bez zarzutu.
Malec zrozumiał też niebawem, że ta jego wyższość moralna, powinna mu zapłacić za brzydoto fizyczną. — Dzieckiem jeszcze prawie, ukradł ojcu dwieście franków i uciekł do Paryża. Tu szukał sobie jakiego zajęcia, ale nie mógł nic znaleźć od razu i doszedł do takiej nędzy, iż musiał rękę wyciągać po kawałek chleba. — Jego brzydota, przydała mu się w tym razie, jałmużnę sypano mu obficie. — Prowadzić dalej to rzemiosło, byłoby bardzo łatwo, ale karyera żebracza nie podobała się Placydowi wcale. — Jego duma wyżej sięgała, pragnął być czemś na świecie, to też odkładał sporą liczbę miedziaków i srebrnych pieniędzy jakie dostawał, i czekał okazyi. Przypadek posłużył mu szczęśliwie.
W owym czasie gdy żył z dobroczynności publicznej, istniało już przy ulicy Geoffry-Marie na pierwszem piętrze biuro interesów, połączone z kantorem stręczeń. Utrzymywał je człowiek pewien dziwnie zręczny i obrotny w swoim zawodzie.
Młody tureńczyk zrealizowawszy oszczędności, szukał zajęcia, ażeby w niem zdolności swoje zużytkować. Przeczytawszy w pewnym dzienniku, że biuro przy ulicy Greoffry-Merie poszukuje ekspedytora z płacą dwustu franków miesięcznie, udał się tam w tej chwili.
Dyrektor agencyi Paweł Dubois, nie mógł pokonać odrazy pewnego nawet przestrachu na widok przybyłego, powstrzymał się jednak i odpowiedział na zapytanie Placyda.
— Miejsce, o którem ogłaszaliśmy, zostało zajęte dziś rano, ale wkrótce będę miał inne. Złóż pan na koszta poszukiwań, a zobowiązuję się dać ci w krótkim czasie coś stosownego.
Placyd zapłacił żądaną sumę.
— Proszę jutro... — odezwał się pan Dubois.
Nazajutrz dyrektor biura nie miał jeszcze posady dla Placyda, ale rozmawiał z nim bardzo długo i spostrzegł niezmierne w nim zdolności — a że opatrzył się już z jego brzydotą, zaproponował mu zatrudnienie w agencyi, z pensyą stu franków miesięcznie, oprócz mieszkania i życia.
Było to uposażenie skromne, jednakże Joubert przyjął je bez namysłu i odrazu się zainstalował.
We dwa tygodnie, dzięki czynnej pomocy, liczba interesów powiększyła się znacznie, Placyd polubił nowe swoje zajęcie, a sprytem i obrotnością przeszedł samego nawet pryncypała. Dnie mu schodziły na załatwianiu interesów, wieczory spędzał na studyowaniu kwestyj prawnych, szczególniej zaś na wynajdywaniu sposobów obchodzenia artykułów kodeksu, bez narażenia się policyi, lub dostania na ławę oskarżonych.
Po roku on już właściwie kierował agencyą. Paweł Dubois uważał go za drugiego siebie i z chęcią odstąpiłby mu swój interes za dobrą zapłatę, ale na nieszczęście, młody człowiek gotówki nie posiadał wcale.
Pewnego dnia, w jednym z pism, pomieszczono taką wiadomość.
Pan Perron, notaryusz w Amboise, prosi Sosthena Placyda Jouberta, urodzonego w owem mieście, o przybycie do jego kancelaryi w interesie spadkowym.
Placyd przeczytawszy te kilka wierszy, udał się zaraz do Amboise.
Ojciec i matka poumierali, zostawiwszy winnicę i sumkę dosyć okrągłą.
Sukcesor podniósł pieniądze, sprzedał winnicę i powrócił do Paryża, gdzie zaczął teraz traktować ze swoim pryncypałem.
Zostawszy właścicielem biura, zniósł oddział stręczeń, istniejący przy agencyi i rzucił się w grube interesa, obracał kapitałami publicznemi, spekulował na ziemi, a wszystko z ciągłym powodzeniem. Ożenił się i miał z tego małżeństwa syna, którego przyjście na świat matka życiem przypłaciła.
Placyd Joubert, który nigdy nie kochał nic oprócz pieniędzy, poczuł teraz, że jakaś struna, istnienia której ani się nie domyślał nawet, poruszyła się w jego oschłem sercu. Była to miłość rodzicielska.
Kochał, a właściwie uwielbiał swojego syna, dla niego żył tylko, dla niego zbierał majątek, dla niego marzył o milionach, dla niego gotów był nie cofnąć się przed niczem, nawet przed oszustwem i podstępem, dla niego gotów był kraść, ażeby mu tylko dostarczyć pożądanych milionów.
I rzeczywiście, nie cofał się przed niczem na co wkrótce będziemy mieli nowy dowód.
Słowa wypowiedziane przez Jouberta w chwili, gdy przeglądał osobiste swoje rachunki, musiały uderzyć czytelnika.
— Wielka moja operacya na loteryach musi mi dać rezultaty ogromne!..
Cóż to znaczyło?
Cóż to za wielka operacya, na którą tak bardzo liczył?..
Musimy to wytłómaczyć, bo operacya ta bardzo ściśle z opowiadaniem naszem związana.
Ażeby czytelnicy nasi jasno całą rzecz zrozumieli, poprosimy ich ze sobą do pałacu Przemysłu, na kilka godzin przed stawieniem się sukcesorów Joachima Estivala w gabinecie pana Davida, notaryusza z ulicy Kondeusza.
Wchodzimy do biura urzędu loteryi sztuki przemysłowej, dozwolonej decyzyą ministra skarbu z dnia 31-go maja 1882 r.
Po przez otwartą bramę pałacu, od strony pól Elizejskich, wchodziło się do tego biura i do gabinetu dyrektora.
Wybiła ósma godzina rano.
Wszystkiego dwu ludzi zajmowało się zamiataniem i porządkowaniem lokalu.
Kancelista, chłopak młody około lat trzydziestu, znajdował się sam jeden w gabinecie dyrektora.
Miał on polecenie otwierać co rano listy i rozdzielać je na trzy serye: listy z Paryża należały do seryi pierwszej, z departamentów do drugiej, z zagranicy do trzeciej.
Listy te kancelista obowiązanym był układać na biurku dyrektora, który po przyjściu przeglądał je i odsyłał nadeszłe przekazy do kasy. Kasa przygotowywała wykaz sum, przypadających do odebrania z poczty i przedstawiała takowy dyrektorowi do sprawdzenia i podpisania; rozsyłał także codziennie przez woźnego zażądane i opłacone bilety. Koperty z owemi biletami opatrzone były w stemple administracyi i rekomendowane.
Powiedziawszy to, powróćmy do młodego kancelisty, któregośmy widzieli już w gabinecie dyrektora.
Siedział on przy małym stoliczku, odpieczętowywał i klasyfikował listy.
Był to mężczyzna średniego wzrostu, silnie zbudowany.
Twarz miał wygoloną i inteligentną, ale czoło nizkie, policzki wystające, oczki szare, nadzwyczaj ruchliwe, a usta tak wązkie, że wyglądały niby szrama nożem przecięta. Cały wygląd tego jegomości, dla uważnego spostrzegacza nie był obiecującym bynajmniej.
Pochylony nad korespondencyą jegomość, o jakim mowa, rzucał od czasu do czasu niepewne i szybkie spojrzenia ku drzwiom gabinetu.
Zamiast trzech seryj listów, leżało ich przed nim cztery.
Czwarta była najmniejszą co do ilości, ale najważniejszą co do jakości, czyli, że przekazy w niej zawarte, wcale bagatelnemi nie były.
Niektóre z nich dochodziły, a nawet przechodziły sumę pięciuset franków.
Niektóre zawierały także bilety bankowe.
Kancelista otworzył kopertę ostatnią i wyjął z niej przekaz na sto dwadzieścia franków, za który wysłać miano sto piędziesiąt biletów.
Na kopercie był stempel z Bordeaux.
Kancelista włożył w nią przekaz z powrotem i... wsunął list do bardzo dużej koperty, którą następnie po starannem zaklejeniu gumą, wsunął do własnej kieszeni po za podszewkę kamizelki.
Wszystko to robił nie spuszczają oczu ze drzwi wchodowych.
Pewny, że go nikt nie widział, wziął rozklasyfikowane trzy paczki listów, i położył na biurku dyrektora, wyszedł z gabinetu, zamknął drzwi na klucz i odniósł takowy do pokoju, w którym siedzieli zwykle woźni biurowi.
— Co to?... skończyłeś już klasyfikacyę Baudoin? zapytał go jeden z kolegów, znajdujący się w tej chwili w biurze.
— Skończyłem i potrzebuję tylko otrzymać wykaz, ażeby pójść po pieniądze... że jednak nie dostanę go na pewno przed jedenastą, pójdę zjeść tymczasem śniadanie...
— Życzę ci dobrego apetytu.
Urzędnik nazwiskiem Baudoin, wziął czapkę, wyszedł z pałacu Przemysłowego, minął pola Elizejskie, ulice Marigny, przedmieście Saint-Honoré, i na ulicy des Saussaces wszedł do domu oznaczonego Nr. 7. Dostawszy się na schody drugiego piętra, zastukał dwa razy do drzwi, które otworzyły się zaraz i zaraz się następnie za nim zamknęły.
Baudoin odpiął surdut, wydostał z tajemniczej kieszeni kamizelki kopertę ze skradzionemi listami i podał takowe mężczyźnie co mu drzwi przed chwilą otworzył.
— Wykaz niech będzie gotów za godzinę, rzekł i wyszedł zaraz, nie powiedziawszy ani słowa więcej.
Tajemnicza osobistość, otrzymawszy listy weszła do pokoju mającego pozór szczególny.
Było w nim pełno pras różnych, pełno kamieni litograficznych, pełno płyt miedzianych, stalowych narzędzi grawerskich, pełno tektury, rozmaite regestra, a na sznurku przeciągniętym po przez pokój, suszyły się duże jakieś arkusze papieru, na których odbita była bardzo dokładnie pewna liczba biletów loteryi Sztuki Przemysłowej, przed ich ostęplowaniem i zaopatrzeniem w numery.
Pokój ten był po prostu pracownią fałszerza, należącego do stowarzyszenia i puszczającego w obieg wielką liczbę biletów loteryi przemysłowej i tunetańskiej.
Fałszerz ów zasiadł przed małym biureczkiem, rozpieczętował kopertę, wyjął przekazy, rozklasyfikował je, poczem wziął blankiet z nagłówkiem „Loterya Sztuki Przemysłowej — Administracya“, i zaczął pracować nad wykazami sum do odebrania z poczty.
Po nad sumą siedm tysięcy pięciuset franków, fałszerz ów nadzwyczaj wprawną ręką napisał charakterem zupełnie odmiennym od tego, jaki był na wykazach, wyrazy następujące:
„Rachunek zgodny. — Dobry do podniesienia pieniędzy z poczty za okazaniem przekazów.”
Na dole położył najdokładniejszy podpis dyrektora z mistrzowskim strychem.
Pozostawało mu tylko wycisnąć stemple administracyi, co też uskutecznił za pomocą pieczątki mosiężnej; zwilgoconej tuszem niebieskim.
Zrobiwszy to, uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Piękna, choć trudna robota! — mruknął — no ale praca zostanie godnie wynagrodzoną. Przy ciągnieniu loteryi, bez narażania się na wielkie ryzyka, wygramy sumy ogromne. Nie oddałbym mojej części za milion! Kochany mój przyjaciel Placyd Joubert, może sobie przyznać, iż miał myśl genialną.
Schowawszy do szuflady wykazy i przekazy, fałszerz rzekł.
— Teraz przygotujmy ekspedycyę biletów... i otworzył ogromną księgę
regestrową, zawierającą fałszywe bilety loteryjne, wykonane tak świetnie, iż nie podobna ich było odróżnić od prawdziwych, poczem wyjął liczbę losów żądanych, pokładł je w koperty najzupełniej podobne do kopert administracyi i na każdej przyłożył pieczątkę tuszową niebieską.
Wszystko było dobrze przewidziane i doskonale skombinowane... — Nie rachowano nic na przypadek. To też tajemnicza pracownia czynną już było od roku blizko i puściła więcej już niż dwa miliony biletów fałszywych na Paryż, prowincję i zagranicę.
Stowarzyszenie składało się z trzech członków: Placyda Joubert, Marchala (tak się nazywał lokator z domu Nr. 7 przy ulicy des Saussaies) i z Baudoina, urzędnika z pałacu przemysłu.
Joubert był wynalazcą, Marchal wykonawcą, Baudoin niezbędnym wspólnikiem i należał do równego działu.
Prawie od dwóch godzin Marchal zajęty był pracą, gdy ktoś zadzwonił do przedpokoju.
— Zapewne to Baudoin po wykaz — pomyślał, wychodząc otworzyć.
Ale zanim to uczynił, przyłożył oko do szpary we drzwiach prawie niewidzialnej, przez którą można było jednak zobaczyć, kto przybywa i uniknąć tym sposobem wszelkiej niepożądanej niespodzianki.
Gdyby był nie poznał gościa, byłby go z pewnością nie wpuścił. Każdy obcy, budził naturalne podejrzenie.
W domu, w którym mieszkał, uchodził za myśliciela, za wynalazcę pracującego zapamiętale i nie lubiącego, aby mu przeszkadzano.
Odźwierny, względem którego był zawsze bardzo wspaniałomyślnym, uważał go za maniaka, za człowieka niespełna zmysłów, ale robił wszystko, co mu tylko polecił.
Zresztą Marchal, mający inne mieszkanie w kwartale Montmartre, nie przyjmował nikogo przy ulicy des Saussaies. Nawet ci co go najlepiej znali, nie wiedzieli o tem jego drugiem pomieszczeniu, bardzo wygodnem, bo mającem dwa wejścia, a jedno prowadzące na podwórze sąsiedniego domu, należącego do tego samego właściciela.
Gdyby kto w imieniu prawa zastukał do jednych drzwi, on, mógł wymknąć się drugą stroną.
Dodajmy, że fałszerz w domu przy ulicy des Saussaies, nazywał się Marchal — przy ulicy zaś Cadet, znanym był i meldowanym, jako Franciszek Garnier.
Sprawdziwszy kto idzie, Marchal otworzył Baudoinowi, przybywającemu po wykaz. Miał on powrócić o czwartej z pieniędzmi i zająć się zapakowaniem i zabraniem biletów fałszywych, dla oddania ich za rekomendacyą na pocztę.
Placyd Joubert, w którym dwaj ci wspólnicy mieli najzupełniejsze zaufanie, zabierał dochody i obracał niemi, do czasu, dopóki nie nadejdzie chwila podziału.
O czwartej, tak jak powiedział swojemu głównemu pracownikowi, Joubert powrócił, zasiadł w swoim gabinecie i przyjmował klijentów. Potem sprawdzał rachunki i porządkował papiery, a o pół do siódmej, jak zwykle, po pozamykaniu podwójnych okiennic, po zasuwaniu drzwi, pozakładaniu łańcuchów bezpieczeństwa, udał się do swojego apartamentu.
— Tutaj nie jestem już aferzystą — rzekł sam do siebie — przekroczywszy ten próg, jestem już tylko ojcem... — Jutro zajmę się panną de Rhodé. — Jeżeli zmuszony będę przedsięwziąć jakie środki, mogę w zupełności liczyć na Marchala i Baudoina — Trzymam ich w garści zupełnie... — Nie mogą mi nic odmówić.. — Ale dziś ferye...
dziś cały się oddam mojemu synowi!...
Joubart zmienił ubranie, przywdział wygodny szeroki szlafrok, który pokrywał trochę niezgrabność jego osoby i przeszedł do małego eleganckiego saloniku, gdzie na kominku palił się wesoły ogień.
Zasiadł tu w wygodnym fotelu i czekał.
Oczekiwanie nie długo trwało.
Zaledwie upłynęło pięć minut, posłyszał dzwonek i Leopold uśmiechnięty, z miną zadowoloną z samego siebie, jak to było jego zwyczajem, wszedł do salonu i poskoczył uścisnąć ojca za rękę. Ojciec wstał na przyjęcie syna, a jego ptasia twarz promieniała radością.
— Dzień dobry ojcze... — odezwał się młodzieniec. — Zdrów jesteś?...
— Dziękuję ci kochane dziecko...
odpowiedział Placyd pieszczotliwie, wpatrując się w syna z troskliwością — zdrów jestem... a ty?
— On! ja, wiesz ojcze, trzymam się zawsze jak lew, jestem w kwiecie wieku... — Mam dobre nogi, dobre oczy, dobry żołądek... muskuły z żelaza i nerwy kauczukowe, czyli, że nic mi nie brakuje...
— Jednakże, zawsze pokasłujesz trochę...
— Nie ma o czem mówić... rosnę...
— Obawiam się, abyś nie nadużywał przyjemności...
— Ja niczego nie nadużywam!... Nie robię nic nadzwyczajnego, żyję jak wszyscy moi towarzysze, lubo oni daleko są słabszej kompleksyi odemnie...
— Że często przepędzasz noce w klubie...
— Wetuję to, wysypiając się we dnie...
— To niezdrowo... — Sen we dnie, to wcale nie to, co w nocy...
— Basta!.. Daj ojciec pokój temu wszystkiemu, to głupstwo... do życia potrzebny ruch... czynność... fantazya...
— Obawiam się właśnie, ażeby nie zanadto było w tobie fantazyi... Chciałbym cię widzieć poważniejszym... — To przyjdzie z czasem mój ojcze... to przyjdzie prędzej bodaj niż myślisz, a miłość będzie temu przyczyną...
Placyd Joubert zadrżał.
— Miłość!... — powtórzył — czyż byś zechciał się ożenić?...
— Eh! ojczulku nie powiadam jeszcze nic...
Głęboka zmarszczka zarysowała się ma czele ojca, co oznaczało żywe zainteresowanie.
— Siadaj no tutaj — i porozmawiajmy, zanim podadzą obiad...
Leopold rzucił się na fotel, a ojciec zaczął:.
— Czy ty seryo mówiłeś do mnie przed chwilą?... — Czy naprawdę myślisz się żenić?
— Na prawdę... słowo honoru! — Przychodzi mi wielka ochota mieć swój własny dom, własną żonę i własne dzieciaki, dawać obiady, wieczory, baliki.. wyjeżdżać z rodziną na wieś, do kąpieli morskich... na zimę powracać do Paryża do własnego pałacu z szykiem urządzonego... być nakoniec panem siebie...
— Panem siebie!... A czyż nim nie jesteś obecnie?..
— Wcale nie! ponieważ ty ojcze trzymasz mnie krótko!... Czyż młody człowiek jest panem siebie, z mizerną pensyjką tysiąca pięciuset franków miesięcznie... — Ośmnaście tysięcy franków rocznie — toż to nędza kochany ojcze! okropna nędza po prostu! — Co to znaczy jakieś marne ośmnaście tysięcy franków! Ja mam taki apetyt, żebym jak nic przejadł sto tysięcy!...
— No, to — odrzekł Placyd Joubert — ożeń się z kobietą, która ci zapewni ze sto tysięcy liwrów renty.
— Gdzie znaleźć posag podobny ojczulku kochany? — zapytał Leopold z uśmiechem.
— Obowiązuję ci się go wyszukać i jestem pewnym, że mi się to uda w przeciągu sześciu miesięcy...
— Czyż to być może?...
— Mówię na seryo...
— No, to chyba panna będzie garbata, ślepa albo kulawa.
— Nie przypuszczam...
— Więc to tylko przypuszczenie?.. Więc to nic pewnego jeszcze?.. No to daj pokój poszukiwaniom. Jesteś ojciec dosyć bogatym i możesz mnie sam wyposażyć. Zresztą, gdybyś nawet znalazł milionerkę musiałbym jej odmówić...
— Odmówiłbyś? — wykrzyknął Placyd, — a to dla czego?
— Bom za silnie został ugodzony postrzałem kupidyna... Jestem szalenie poprostu zakochany... oh! zakochany na zabój!..
— Żartujesz chyba!.. ty zakochany?.. tak, abyś myślał o małżeństwie?
— Tak ojcze... daję ci słowo na to!.. Może to głupstwo, nie przeczę, ale cóż kiedy tak jest, jak mówię...
— Kto jest kobieta, którą kochasz?..
Leopold przyłożył trzy palce do ust, jakby przesyłał całusa i odpowiedział:
— Ładna, jak wiosna... e... daleko ładniejsza od wiosny...
— Bogata?
— Ale gdzie tam... bodaj, że rzodkiewki w majątku nie posiada...
Placyd patrzał na syna ze zdumieniem pełnem obawy.
Widocznie nie był pewnym, czy syn nie zwaryował czasami.
— Co znowu... co znowu? żartujesz chyba... mruczał, aby się uspokoić. Jesteś jakiś bardzo wesoły dzisiaj...
— Mówmy mało ale mówmy dobrze... mój ojcze... odpowiedział synek... Zakochałem się szalenie w młodej osóbce prześlicznej i cnotliwej!.. Nic a nic mnie to nie obchodzi, że nie posiada pełnego worka, bo jeżeli ja go będę miał pełny, to najzupełniej wystarczy.
Ty tatuńciu dasz pieniędzy, my się pobierzemy i będziemy szczęśliwi... będziemy mieli sporo dzieci, co cię uczyni: dziadkiem... No... cóż?... Czy to nie będzie prawdziwie pięknie?... Zostaniesz papo dziadkiem... daje ci słowo na to...
Placyd zaczął się przechadzać po pokoju z widocznem wzburzeniem.
Potem stanął przed Leopoldem.
— Więc ty przypuszczasz, że ja bym przyłożył rękę do takiego małżeństwa śmiesznego, głupiego, niedorzecznego?... zapytał cały drżący.
— Naturalnie, że przypuszczam kochany ojcze.
— No to się grubo mylisz!... ja się nie zgodzę na to nigdy... nigdy
— Koszałki... opałki... tateczku!... za nadto kochasz Leopoldka, ażebyś chciał jego nieszczęścia, a jeżeli się nie ożenię z moją ubóstwianą... będę bardzo, ale to bardzo nieszczęśliwym...
— Właśnie dla tego, że cię kocham, nie mogę ci pozwolić na spłatanie głupstwa, któregobyś żałował całe życie!... Jakto! trzydzieści lat na to tylko żeby ci przygotować jaknajświetniejszą przyszłość, zbieram grosz do grosza, talar do talara, złoto do złota, jedynie po to, żeby cię widzieć kiedyś bilionerem, a ty dla zadowolenia głupiej swojej fantazyi albo niedorzecznego kaprysu, miałbyś — zniszczyć moje nadzieje, zniweczyć marzenia moje! Ty.. zaślubiłbyś golca bez grosza przy duszy, kiedy ja obowiązuję się, dać ci w przeciągu sześciu miesięcy, kobietę z posagiem dwóch przeszło milionów?... Cóż znowu! cóż znowu! cóż znowu!
— Ja bym wcale nie kochał mój ojcze, tej twojej milionerki.
— Dla czego?.. Cóżby ci to szkodziło?... W życiu serce nie znaczy nic, pieniądz wszystko.
— Traktujesz rzeczy zanadto po kupiecku tatuńku!...
— Ma się rozumieć, że po kupiecku i mam zupełną racyę!... Na życie trzeba się zapatrywać rozumnie, syntementa torby sieczki nie warte!...
— I ja tak dawniej myślałem!... ale teraz, od czasu jak jestem zakochany...
— No, ale nareszcie... któż jest ta kobieta, co ci tak w głowie przewróciła, co ci raczej wypędziła z mózgownicy tę odrobinę sensu, jakąś tam posiadał?...
— To sierota... istota biedna, wątła i słaba, której przywrócę zdrowie, dając majątek i szczęście... Zdaje mi się, że będzie to dobry uczynek, nieprawda ojcze
— Jak się nazywa ta sierota?
— Klara Gervais...
Joubert aż podskoczył.
— Klara Gervais!... powtórzył ze źle poskromioną złością... Ta dziewczyna z przedmieścia... ta nieszczęśliwa szwaczka, co wyszedłszy ze szpitala, nie ma ani sukienki, ani chustki, którąby mogła zarzucić na siebie! Miałem cię zawsze za głupca, ale teraz widzę, żeś waryat najzupełniejszy...
— To ojciec znasz Klarę? — — wyszeptał zdziwiony Leopold.
— Zmam! znam! i dla tego właśnie, że ją znam, nie mogę pojąć twojej słabości do tej dziewczyny, nie ładnej, wynędzniałej, bez dystynkcyi i dyszącej zaledwie... Ależ! doprawdy chyba że ślepy jesteś?...
— Różne są gusta na świecie, co się niepodoba ojcu, może się podobać synowi — ośmielił się przemówić Leopold.
— Niech tak będzie... nie sprzeczajmy się o gusta... ty nie masz gustu, ale to twoja rzecz!... Ponieważ jednak jesteś zakochany w tem brzydactwie, albo raczej, ponieważ zdaje ci się żeś jest zakochany, weźże sobie Klarę Gervais na kochankę.. w jej położeniu niepodobna, aby się na to nie zgodziła... Na sześć miesięcy będziesz miał zupełnie dosyć tej sroczki, a potem zaślubisz dziedziczkę, którą ci przeznaczam — dziedziczkę dwóch i pół milionów... W razie przeciwnym, odbiorę pensyę jaką daję na utrzymanie... i urządzaj się jak ci się żywnie podoba... Pracowałem ja i ty pracuj! — Oto moje ostatnie słowo!
Placyd mówił głosem porywczym, irytował się coraz bardziej.
Leopold pobladł.
Znał przywiązanie ojca, ale wiedział, że wymaga posłuszeństwa, wiedział, że jak co postanowi, to święcie dotrzyma.
Rozprawy nie doprowadziłyby do pożądanych wyników, owszem, pogorszyłyby na pewno położenie.
— No, dobrze... dobrze... — pośpieszył z odpowiedzią Leopold. — Niepotrzebnie się ojciec tak gniewa. Irytacya napędza krew do głowy... To się może źle kiedy skończyć... Czy doda mi ojciec 6 tysięcy franków na rok?... W takim razie postaram się zapomnieć o małej, a po sześciu miesiącach pogadamy...
Placyd Joubert odetchnął swobodniej.
Leopold się rozmyśli. Czy Klara Gervais zgodzi się być jego kochanką, czy nie, ale się przynajmniej z nią nie ożeni... A za sześć miesięcy... sam będzie pragnął poślubić nieznaną sobie jeszcze spadkobierczynię dwóch i pół milionów, po hrabim Rhodé pozostałych.
Rozmowa zresztą przerwaną została wejściem służącej do salonu. Otworzyła ona drzwi na rozcież i wygłosiła uroczyście:
— Obiad!...
— Chodźmy do obiadu — odezwał się Leopold. — Głodny jestem jak wilk!...
Ojciec i syn przeszli do sali jadalnej i zasiedli przy stole, ale podczas całego objadu, Placyd był milczący, zachmurzony, pomimo usiłowań Leopolda ażeby go rozruszać.
Obiecywał sobie, że za sześć miesięcy wszystko się ułoży, że syn jego zapomni o chwilowym kaprysie, ale pomimo to, nie mógł się powstrzymać od pewnego niepokoju.
Zasępiona twarz rodzica nieprzyjemne robiła wrażenie, więc też Leopold śpieszył się z jedzeniem, i zaraz po kawie powstał od stołu,
— Odchodzisz? — zapytał Placyd.
— Uciekam na gwałt, bo widzę, że ojciec dzisiaj nie w dobrem usposobieniu wcale.
— Namyśl się nad tem co ci powiedziałem.
— To rzecz już ułożona. — Jedno tylko jeszcze słowo... Podwyższa mi ojciec pensyę o sześć tysięcy franków?... Jeżeli tak, to proszę o tysiąc dukatów zaliczki...
Przemysłowiec wyjął pugilares, wydobył zeń trzy bilety po tysiąc franków i wręczył synowi, który uścisnął go za rękę i wyszedł.
Leopold idąc mruczał sobie.
— Żeby mi obciął pensyę, to więcej niż pewno!... Uparty jak muł! Znam ja go dobrze... Niech go dyabli porwą razem z jego bogatem małżeństwem! — Muszę powrócić do moich pierwotnych zamiarów... Klara Gervais musi zostać moją kochanką, nie żoną. A zastanowiwszy się dobrze, kto wie czy to nie będzie nawet lepiej.
Gdy się syn oddalił, Placyd zamknięty w swoim gabinecie rozmyślał:
— Mazgaj!!... Nie był bym nigdy przypuszczał, żeby teraźniejsza młodzież mogła być tak głupia!...
— Zakochany!.. ładna historya!... Dla takiej marnej sroczki, gotów się wyrzec półtrzecia miliona franków, o które mam zamiar wystarać się dla niego!... Ale to być nie może!... i nie będzie!... Źle to bardzo dla tej Klary Gervais, że wlazła w drogę moim zamiarom. Wszelkiemi sposobami postaram się ją usunąć!... Przeszkody jeżeli są, to się je złamie!... Ja je złamię!...
I twarz Placyda Joubert, ta twarz o okrągłych oczach, podobna do drapieżnego ptaka, przybrała wyraz złowrogo groźny.
Biedna Klara Gervais, pomimowolna i bezwiedna przyczyna burzy, jaka wrzała pod czaszką przemysłowego człowieka, ani się domyślała wracając osłabiona i znużona do swego biednego mieszkania, że nietylko spokój jej został zakłócony, ale i życie może zagrożone.
Kiedy wchodziła do domu, czatująca na nią odźwierna, zaczepiła ją w tej chwili.
— Niech no panienka wejdzie — ogrzać się trochę u mnie... Tak zimno na dworze, że rynsztoki pozamarzały... panienka lekko ubrana i musiała zziębnąć bardzo...
— Oh prawda, że zimno — odrzekła Klara wchodząc do stancyi i siadając przed piecem, ale tyle się nachodziłam, że go nie czułam wcale.
— Jadła też panienka obiad przynajmniej?
— Jeszcze nie... Może mi pani pożyczy filiżanki, to nie będę potrzebować wchodzić na piąte piętro... pójdę ztąd po buljon i zupę sobie sporządzę...
— I to wszystko?
— Naturalnie, że wszystko... pani wie że jestem bardzo biedną, a dwa miesiące choroby, nie zbogaciły mnie przecie!... Trzeba się oszczędzać dobra pani...
— Kosztem zdrowia?... oszczędzać na życiu!
— Oóż robić.
— Co robić? co robić!... A! ja wiem co robić i co pannie by było potrzeba... Ale to nie o tem chciałam teraz mówić... ja teraz będę jeść obiad?... a ja sobie niczego nie żałuję!... U mnie zdrowie przedewszystkiem!... Mam zupę z kapustą i potrawkę z baraniny z kotlecikami... To zdrowe na żołądek... Zjesz panna zemną i napijesz się szklankę wina... To pannę wzmocni...
— Jesteś pani zanadto dobrą, szeptała Klara, i nie wiem czy powinnam...
— Powinnaś... powinnaś moja panno... przerwała odźwierna... Kładę oto dwa nakrycia i nawet czysty obrus dla większego honoru...
Sierota była bardzo głodna.
Nie dała się długo prosić. — Kiedy rozgrzewała zmarznięte nogi, porwał ją kaszel suchy.
— Stróżka stawiając talerze spoglądała z pod oka na Klarę i myślała sobie:
— Jeżeli jej się zaraz nie polepszy, to za jakie trzy miesiące, pochowają z pewnością biedne dziecko...
A potem napełniwszy talerz po brzegi rzekła:
— No koteczko, chodź, siadaj i zajadaj...
Klara siadła zawstydzona.
— Czy znalazłaś robotę u swej dawnej pryncypałki? zapytała, ażeby podtrzymać rozmowę.
— Niestety! nie... Wzięła już inną na moje miejsce... Znalazłam zajęcie na wysyłkę... z płacą taką małą, że prawie się zabijając zdołam zaledwie trzydzieści sous na dzień zarobić...
Ah! miłosierdzie Bozkie!.. Czyż te możebne?...
— Tak jest moja pani!...
— Jakże zapłacić z tego mieszkanie, światło i opał i jak się wyżywić za te trzydzieści sous dziennie?
— Musi mi to jednak wystarczyć...
— To rozpacz! Zamordujesz się przy tej robocie i za jakie dwa tygodnie, będziesz musiała powrócić do szpitala!
— Bardzo się tego obawiam!.. Ale jaki sposób uniknięcia złego?...
Pytanie to ułatwiało stróżce rozpoczęcie pożądanej rozmowy, nie omieszkała też z niego skorzystać.
— Sposób... sposób! powtórzyła. — O, ja mam na to sposób.
Sierota podniosła na mówiącą swoje duże zdziwione oczy i z melancholicznym uśmiechem powiedziała:
— Jeżeli pani wiesz jaki sposób — to powiedz mi go co prędzej.
— Widzisz, moja koteczko, nie trzeba nigdy sądzić z pozorów. Myśmy bardzo źle sądziły o pewnym człowieku młodym...
— O! pani! — przerwała Klara, której blada twarzyczka zaczerwieniła się mocno, — pani, mam nadzieję, że niezechcesz mi mówić o nim?...
— Dla czegoby nie moja droga?...
— Bo ja nie chcę nic o nim słyszeć... Pani znasz moje postanowienie.
— Ba! postanowienia się zmieniają i twoje właśnie się zmienią...
— Nigdy a nigdy!...
— No, no! niechno ci najpierw opowiem to co chcę powiedzieć... W każdym razie wysłuchanie mnie, nie zobowiązuje cię do niczego, ale muszę powiedzieć ci...
Klara zwiesiła główkę z rezygnacyą osoby, która musi się poddać losowi.
Stróżka zaczęła:
— Był u mnie ten biedny młodzieniec podczas gdy chodziłaś za robotą...
przed chwilą dopiero odszedł... Oczy miał pełne łez mówiąc o tem jak cię kocha, jak ubóstwia...
— I zapewne prosił panią abyś mi to powtórzyła...
— Tak, a ja się zgodziłam zobaczywszy jak on cierpi, gdy mu powiedziałam co znosisz na świecie...
— Nie miałaś prawa moja matko zdradzać przed obcym moich dolegliwości.
— Zawsze ma takie prawo ten, kogo któś inny bardzo obchodzi. Nie mogę pozwolić na to abyś się na śmierć zamartwiła.
— Gotowam umrzeć ze zgryzoty, ale się nie spodlę!... Przestań pani zatem wstawiać się za swoim protegowanym... bo cię uprzedzam, że się to na nic nie przyda... Prosiłam panią, abyś mu dała odprawę, abyś mu powiedziała, iż nie może się niczego spodziewać odemnie... Pani mi to przyrzekłaś... I jakże dotrzymałaś obietnicy?...
— Dotrzymałam słowa, ale zmieniłam zdanie, jak ty go zmienisz zapewne...
— Nie rozumiem.
— Cóż byś odpowiedziała oto, gdybyś dowiedziała się iż ten młody człowiek jest bardzo szlachetnym mężczyzną — i że zamiary ma jaknajbardziej uczciwe?
Klara uśmiechnęła się niedowierzająco.
— Jeżeli byś się dowiedziała, że on chce się ożenić z tobą? — ciągnęła dalej odźwierna.
— Nie uwierzyłabym — odpowiedziała sierota, wzruszając ramionami.
— To byś bardzo źle zrobiła, bo to jest najświętsza prawda. A młodzieniec jest i bogaty...
— To tembaraziej, nie może myśleć o ożenieniu się zemną... Czyż młodzieńcy bogaci zaślubiają kiedy dziewczęta tak jak ja ubogie?...
— Dla czegóżby nie... jeżeli się zakochają! Nie raz tak było i będzie jeszcze nieraz... A on na zabój rozkochany w tobie...
— Kaprys to chwilowy a nie miłość. Zresztą ja go nie kocham wcale...
Jeżeli miałabym wyjść za mąż, to tylko za takiego, któregobym szczerze pokochała.
— Wszystko to, moja mała, piękne słówka, ale nie prowadzące do niczego. Najprzód trzeba myśleć, żeby było z czego żyć...
— Żyć? — powtórzyła sierota z goryczą. — Co mnie życie obchodzi?... Co za urok ma dla mnie życie?... Pani wiesz co ja wycierpię... Śmierć byłaby prawdziwem dla mnie zbawieniem...
I biedne dziecko rozpłakało się głośno.
— No, no... kochana córeczko — zawołała pieszczotliwie stróżka — płakać wcale nie potrzeba. Cóż ci z tego przyjdzie, że będziesz miała zaczerwienione oczki!... Potrzeba być rozsądną... Zobaczysz się z tym młodym człowiekiem?
— Nigdy w życiu! Ja nie chcę tego.
— Powie ci, że cię kocha... oznajmi ci o swoich zamiarach...
— Ja go wcale nie chcę słyszeć...
— Jednakże...
— Błagam panią — przerwała Klara, błagam panią, nie wspominaj mi już o nim...
Stróżka zrozumiała, że w obec tej stałości byłoby zbytecznie i niezręcznie nastawać dłużej na teraz, ale pomyślała sobie:
— Kiedy jej zbraknie nawet suchego kawałka chleba, to się musi zdecydować i posłuchać dobrej rady... na to nie trzeba będzie czekać zbyt długo... Wtedy się do niej wezmę...
Klara jeść przestała.
Podniosła się.
— Jużeś nie głodna pieszczotko? — zapytała stróżka.
— Dziękuję... mam już dosyć...
— Jeszcze może troszeczkę tej potrawki baraniej?...
— Dziękuję bardzo... już bym nie potrafiła... Pojdę przygotuję lampkę i położę się spać, bo o piątej muszę już być na nogach.. Obiecałam odnieść robotę jutro wieczorem o dziewiątej... Do widzenia kochana pani... jestem ci nieskończenie wdzięczną, za doskonały obiadek...
— Na twojem usługi dzieweczko. Życzę ci dobrej nocy, ale zanim zaśniesz, pomyśl no o tem com ci mówiła... Wierzaj mi, że to dla twego dobra... Można ominąć szczęście, i po niewczasie żałować tego bardzo... Rozmyśl sobie dobrze koteczko wszystko...
Klarze ciągle na płacz się zbierało...
Nie odpowiedziała ani słowa, wzięła pakiecik z robotą i wolno, z ciężkością weszła na schody piątego piętra.
Wyszedłszy z biura pana Davida, notaryusza z ulicy Kondeusza, panna de Rhodé, pod wrażeniem tego co ją spotkało, nie była w stanie zebrać i uporządkować swoich myśli.
Teresa, wierna służąca, spostrzegła to pamięszanie, skoro wsiadły do dorożki co miała je zawieźć na ulicę Saint Honoré Nr. 129 i zaraz się zaczęła wypytywać.
Teresa od wielu już lat otaczała swoję panię staranną troskliwością, niewidoma nie miała też żadnego przed nią sekretu.
Na zapytanie służącej, odpowiedziała najpierw głośnem łkaniem — a potem dopiero drżącym odezwała się głosem:
— Moja córka... moja córka...
— Ma panienka jakie wiadomości o swojem dziecku? — wykrzyknęła poczciwa sługa.
— Żyje i mogę ją odzyskać... Mogę mieć nadzieję uściskania jej jeszcze kiedyś...
— Więc u notaryusza dowiedziała się pani o tem?
— Tak... u niego. — Nędznik co wydarł mi ten mój skarb jedyny, już nie żyje. Jego śmierć pozwala mi mieć nadzieję, iż dziecko będzie mi zwróconem.
I panna de Rhodé opowiedziała Teresie co zaszło u pana Davida.
Po wysłuchaniu wszystkiego z uwagą, Teresa ośmieliła się na te słowa:
— Gdzież szukać tego dziecka, jeżeli osoba której było powierzone, zniknęła?...
— Nie wiem jeszcze... Ale ja ją odnajdę... Serce moje mi to powiada... moje przeczucia mnie upewniają... Przyjdzie tu jutro pewien człowiek... główny spadkobierca Joachima Estivala... On obiecał mi zająć się wyszukaniem, bom ja niedołężną... dotrzyma mi słowa... pewną jestem, że mu się powiedzie...
— Ah! moja biedna... kochani pani! Cóż to będzie za łaska Boża, jeżeli pani doczeka tej pociechy po tylu ciężkich zmartwieniach... Mogłaby pani żyć szczęśliwie i spokojnie... Słusznie się to pani należy.
— Mam wielką nadzieję w Bogu!.. Ciężko mnie doświadczył, ale ulituje się nademną.
Fiakr się zatrzymał nareszcie. Przybyły na miejsce. Dzielna służąca zapłaciła dorożkarza, wysadziła panią i pomogła jej wejść na trzecie piętro do mieszkanka, składającego się z trzech pokoików i kuchenki, w głębi dziedzińca.
Panna de Rhodé, biedna teraz, zmuszona żyć ze skromnej renty dwóch tysięcy franków, była kiedyś posiadaczką znacznego majątku.
Musimy opowiedzieć w krótkości naszym czytelnikom, jakim sposobem straciła całe mienie.
Paulina-Izabella de Rhodé pochodziła z dobrej, bardzo starożytnej rodziny z Poitou, z której ostatni potomek z linii męzkiej, hrabia Juliusz de Rhodé, umarł właśnie w Algierze. Juliusz de Rhodé miał brata młodszego od siebie o trzy lata.
Brat ten był ojcem Pauliny.
Chociaż bogaci obadwa, nie chcieli żyć bezczynnie.
Skończywszy wzorowo szkołę politechniczną, Juliusz de Rhodé zasłynął wkrótce jako zdolny inżynier.
Paweł de Rhodé, ojciec Pauliny, poszedł na drogę prawną i zajmował w Paryżu stanowisko prezesa trybunału cywilnego.
Juliusz charakteru zmiennego, egoista i zazdrosny, nie pojmował przyjemności życia rodzinnego i nie miał się zamiaru żenić, przeciwnie Paweł, wzdychał do spokojnego szczęścia przy domowem ognisku.
Ożenił się młodo z panną Gabryelą de Ronceray.
Pomimo sprzecznych charakterów i odmiennych zapatrywań na życie, dwaj bracia żyli w przyjaźni.
Po roku małżeństwa, pani Gabryela de Rhodé, wydała na świat córkę, co uczyniło jej małżonka najszczęśliwszym w świecie. Ale szczęście to, niestety, nie miało trwać długo.
W kilka miesięcy po urodzinach dziecka, któremu na chrzcie dano imiona Pauliny, Izabelli, młoda matka nagle zachorowała i umarła, a zrozpaczony Paweł poprzysiągł sobie, że się nie ożeni powtórnie.
Dziecko-dziewczynka wyrastała bez opieki matczynej.
Skończyła lat piętnaście, gdy i ojciec poszedł za jedyną kobietą, którą kochał na świecie.
Zwołana rada familijna, wybrała Juliusza de Rhodé na opiekuna sieroty i zarządcę jej majątku, wynoszącego około pięciu kroć stu tysięcy franków.
Bezżenny egoista, utrzymujący nie wielki lubo bardzo elegancki apartament, pan de Rhodé, aby w niczem nie zmienić swych nawyknień i zwyczajów, postanowił umieścić bratankę na pensyi, i pozostawić ją na niej aż do jej pełnoletności.
Paulina powiadomiona o tem, rozpaczała, że sześć lat jak wieki długich, zmuszoną będzie przepędzić niby więzień w klasztorze, i błagała wuja aby ją wziął do siebie po skończonej żałobie.
Juliusz de Rhodé odmówił.
Paulina musiała pozostać w klasztorze, ale nie mogła się do niego przyzwyczaić.
Pomimo młodocianego swego wieku, gwałtownie pożądała wolności, wzdychała za nią i za zabawami, których nie znała, ale o których rozpowiadały jej koleżanki, śniła o świecie tylko.
Kiedy nadchodziły wakacye, wuj zawoził ją do swych przyjaciół, do starego zamku w Paitou, rzuconego w pośród lasów. Przepędzała tam dwa miesiące, w towarzystwie sześćdziesięcio pięcio letniego dziedzica i nie o wiele młodszej dziedziczki.
Gdyby nie dalekie spacery po okolicy, odbywane w towarzystwie umyślnie przyjętej guwernantki, przełożyłaby z pewnością ciężkie nudy klasztorne, nad cięższe jeszcze tutejsze.
Jakkolwiek wolno czas przechodził jednakże. Upłynęło lat pięć.
Paulina zaczęła rok dwudziesty...
— Za dwanaście miesięcy zdam rachunki i wydam ją za mąż — mówił sobie wuj, zacierając ręce — i... żegnaj opieko!
Na nieszczęście dla sieroty, nie miało się to ziścić.
Dziedzice zamku u których przepędzała wakacye, przyjmowali bardzo mało gości, i to przeważnie ludzi starych.
Nie tak atoli było w roku ostatnim, a to z powodu siostrzeńca, którego uważali za swojego spadkobiercę.
Siostrzeniec ów zjechał na dwa lub trzy miesiące do zamku na polowanie i przywiózł ze sobą kilku przyjaciół i znajomych, a pomiędzy nimi młodego ładnego i wielce sympatycznego dwudziesto pięcio letniego Paryżanina, który śmiałością i pewnością siebie, umiał pokryć braki rozumu.
Ubogi, gracz namiętny, używał życia ile sił starczyło. Psuty przez kobiety, wszędzie był dobrze widziany, lubo nie wiele ceniony. Jako bardzo elegancki i nadzwyczaj szykowny, podobał się niezmiernie pannie Rhodé.
Od pierwszego dnia, od pierwszego spojrzenia, Paulina czuła się zwyciężoną. — Trzeba dodać w tem miejscu, że nie umiała ona wogóle oprzeć się żadnemu uczuciu.
Gaston Dutil — tak się nazywał młodzieniec. — słyszał wiele o pannie de Rhodé.
Wiedział, że posiada co najmniej z pięćkroć sto tysięcy franków posagu i że za rok, w dzień swojej pełnoletności, stanie się wyłączną panią swego.
majątku i ręki.
Ładna i bogata! — Ponętna to gratka dla próżniaka, zawdzięczającego dotąd istnienie jedynie kobietom i kartom.
Gratki takiej nie wypadało porzucać! — Gaston Dutil, zabrał się zręcznie do rzeczy, i osiągnął cel zamierzony. Paulina powróciła do klasztoru, zakochana szalenie, a pan Gaston znalazł sposobność podsycania namiętności, za pośrednictwem nauczyciela muzyki, który się zobowiązał doręczać listy młodej dziewczynie.
Paulina odpowiadała na nie najregularniej.
Gorąca korespondencya trwała przez rok cały.
Następnych wakacyj, młodzi spotkali się znowu w zamku.
Gaston Dutil bynajmniej nie rozkochany, rachował zupełnie na zimno, Chodziła mu wyłącznie o zdobycie posagu. Ale komedyę odgrywał po mistrzowsku...
Paulina przeciwnie, zakochała się, jak wspominaliśmy, prawie do szaleństwa.
Juliusz de Rhodé przyjechał również, aby z jakie trzy dni przepędzić ze swoją bratanką, następnego już tygodnia dochodzącą do pełnoletności.
Potrzebując wyjechać do Algieru, gdzie jakieś ważne powierzone mu przez rząd roboty, miały go zatrzymać przez parę miesięcy, pan de Rhodé postanowił zdać bezzwłocznie pupilce rachunki z opieki, i wydać ją za mąż za syna swojego przyjaciela.
Zaraz jej to po przybyciu oznajmił.
— Więc myślisz mnie wydać za mąż mój wuju! — wykrzyknęła młoda dziewczyna z przerażeniem.
— A naturalnie?
— Nie zapytawszy się mnie o to nawet?
— A to po co?...
Jako twój opiekun i wuj, muszę sam myśleć za nas dwoje... Znalazłem dla ciebie doskonałą partyę... chłopak dobrze urodzony, dobrze wychowany, przystojny, posiadający po matce trzy kroć sto tysięcy kapitału i drugie tyle mający dostać od ojca...
Ty mu wniesiesz pięć kroć sto tysięcy, powiększone składanemi za lat sześć procentami.
Będziesz bogatą... Za kilka dni przedstawię ci przyszłego narzeczonego, — który podróżuje w tej chwili — a w wigilię podpisania kontraktu ślubnego, wręczę ci rachunki i kapitały.
— Proszę wuja o rachunki — odrzekła stanowczo Paulina, ale proszę również o niezajmowanie się moim kontraktem ślubnym... Nie potrzebuje mi wuj przedstawiać młodego człowieka, o którym wuj myślisz... Nie znam go, ale stanowczo mu odmawiam...
Juliusz de Rhodé nie odznaczał się cierpliwością.
— Co to znaczy wykrzyknął-marszcząc brwi gwałtownie.
— To znaczy, że serce moje do mnie należy — odpowiedziała Paulina, nie spuściwszy oczu przed rozgniewanem spojrzeniem wuja, to znaczy, że ja życzę sobie rozporządzać nim dowolnie, nie pytając nikogo o radę...
I ażeby raz koniec położyć wszelkim w tej mierze gawędkom... oświadczam, że oddałam już swoję rękę... Kocham już...
Pan de Rhodé uszom własnym nie wierzył.
— Ty już kochasz! — powtórzył. — Ty pozwalasz sobie kogoś kochać!...
— Tak mój wuju!
— Bez mojego zezwolenia?...
— Nie przyszło mi to nawet na myśl.
Przyzwyczaiłam się żyć z daleka od ciebie, nie żądałeś nigdy mojego zaufania, nie zbliżałeś do siebie, odpychałeś raczej... Zkądże zatem miałam ci się zwierzać z moich uczuć?...
Za to teraz dowiedziałeś się wszystkiego...
— Jeszcze nie, ponieważ nie wiem nazwiska ukochanego przez ciebie!
— Człowiek, którego pokochałam, nazywa się Gaston Dutil...
— Gaston Dutil! powtórzył pan de Rhodé, wzruszając ramionami i parskając śmiechem.
Chłopak bez imienia, bez majątku, bez stanowiska!... Bezwstydny awanturnik, żyjący z kobiet i kart...
— To potwarz kochany wuju! — przerwała oburzona Paulina.
— Potwarz i nic więcej?... Doprawdy żeś zwaryowała... Ale na szczęście, że ja tu jestem... Nie wyjdziesz wcale za Gastona Dutil..
— Któż mi zabroni?
— Ja.
— Jakiem prawem?
— Prawem jakie mi nadaje mój wiek, pokrewieństwo i nazwisko jakie noszę!
Nie pozwolę ci splamić nazwiska, nie pozwolę ci złączyć go z nazwiskiem rycerza przemysłu, węszącego za posagami! — Tak jest u wszystkich dyabłów, nie pozwolę i kwita...
— Nie obawiam się tego mój wuju! — Ulegałam dotąd żelaznej twojej woli, która mnie przygniatała, ale dzisiaj jestem pełnoletnią i nie potrzebuję tego... Chcę być i będę wolną w rozporządzaniu moją osobą i przyszłością, od ciebie żądam dwóch tylko rzeczy, rachunków z opieki i majątku...
Pan de Rhodé czerwony był dotąd od złości, usłyszawszy ostatnie słowa, zbladł śmiertelnie, ale wielkim wysiłkiem woli zapanował nad sobą.
— Dobrze... rzekł z pewnym spokojem, lubo, ze drżeniem w głosie.
Zdam ci rachunki i wejdziesz w posiadanie swoich własności, ale pamiętaj, że nie jestem już twoim krewnym... jestem twoim wrogiem.. dowiodę ci tego...
I pan de Rhodé opuścił pokój.
W godzinę wyjechał z zamku.
Naturalnie Gaston Dutil, zapytał Paulinę o powód tak nagłego wyjazdu.
Młoda dziewczyna opowiedziała szczerze o całej gwałtownej scenie.
Opowiadanie to przeraził Gastona:
Obawiał się powrotu wuja, i umyślił postawić Paulinę w położeniu, nie pozwalającem się cofnąć.
Dla dopięcia zamiarów, potrzeba było uczynić z narzeczonej, kochankę...
Ufna i rozkochana, Paulina uległa. — Uważała już Gastona za męża, ponieważ za parę, kilka tygodni, a zresztą za kilka dni zostanie panią Dutil.
Będąc panem położenia, Gaston mógł oczekiwać spokojnie.
Nie czekał długo.
We dwa dni po wyjeździe pana de Rhodé, Paulina otrzymała od notaryusza, list wzywający ją na dzień następny do odebrania rachunków z opieki i pokwitowania.
Gaston tego samego wieczora udał się do Paryża, i oczekiwał na stacyi na pannę de Rhodé, a następnie odwiózł ją do domu, w którym wynajął apartament.
Nazajutrz o godzinie naznaczonej, Paulina udała się do notaryusza.
Zastała tam już Juliusza de Rhodé.
Był spokojny, zimny i milczący. Sprawdzono rachunki, obliczono kapitały. trzymane w depozycie u notaryusza i okazało się, że majątek sieroty doszedł do sześciuset dwudziestu pięciu tysięcy franków.
Skoro tylko czynność ukończona, pan Juliusz de Rhodé skłonił się notaryuszowi i wyszedł z kancejaryi, nie przemówiwszy ani słowa do swej bratanki.
Paulina powróciła do mieszkania, z czekiem na sześćset dwadzieścia pięć tysięcy franków, na bank francuzki.
Narzeczony czekał tu na nią.
— Jestem zatem panią swojej woli — powiedziała — bierzmy ślub co najprędzej.
Gaston odpowiedział, że to jedyne i najgorętsze jego pragnienie, że mu tak samo pilno, dodał tylko, że jako urodzony w Belgii z rodziców francuzów, potrzebuje ściągnąć ztamtąd niezbędne papiery i ażeby tego nie opóźniać, sam po nie pojedzie.
I rzeczywiście pojechał, ale nie z próżnemi rękoma. Zabrał oprócz jakichś trzydziestu tysięcy franków w gotowiźnie, wszystkie kapitały Pauliny, jakie powierzyła mu do podniesienia z banku i korzystnego poumieszczania.
Nie potrzebujemy dodawać, że nie pokazał się więcej.
Szuler ten i łowca posagowy, rozmyślił się naturalnie, że żona to ciężar zupełnie niepotrzebny, że Paulina napewno chciałaby kontrolować. dochody, że nareszcie, jak się ożeni, liczni jego wierzyciele nie dadzą mu spokojności i życie stanie mu się nieznośnem.
Przeciwnie, gdy się sam znajdzie posiadaczem takiej wcale pięknej sumy, będzie się dowolnie urządzał za granicą, będzie zaglądał do Baden i do Homburga, będzie mógł walczyć wielkiemi kapitałami i wkrótce zostanie milionerem.
Powiedzmy od razu, ażebyśmy niepotrzebowali zajmować się dłużej tym nędznikiem, że w kilka tygodni stracił wszystko do ostatniego grosza z tego co ukradł i że następnie w skutek kłótni, z godnym siebie kamratem, pojedynkował się na pistolety, dostał kulą w łeb i skończył na miejscu.
Powróćmy do Pauliny i wyobraźmy sobie jej rozpacz, gdy się zobaczyła opuszczoną, ograbioną z całego mienia i — gdy wiedziała, że niezadługo zostanie matką dziecka nędznika, którego już nigdy nie zobaczy. Jeżeli nie rzuciła się do Sekwany, to dla tego jedynie, że ją myśl o dziecku powstrzymywała. Nie miała prawa pozbawiać życia biedactwa... Zebrawszy całą energię, panna de Rhodé najęła przy ulicy de Varenne małe, stosowne do swoich obecnie bardzo skromnych funduszów mieszkanko — i przyjęła do usług Teresę, jeszcze młodą bardzo, która już jej odtąd nie opuściła. Nadeszła chwila i Paulina wydała na świat córeczkę. Cała miłość macierzyńska, obudziła się naraz w jej sercu, które niezdolne już było do żadnego zgoła uczucia.
Nad kolebką małej istotki, zapomniała o swojem opuszczeniu i hańbie, przestała rozpaczać; poczuła nowe więzy łączące ją z życiem.
W miesiąc po powiciu dzieciny, młoda matka, została sama z córeczką w mieszkaniu.
Teresa wyszła za sprawunkami i miała dłużej zabawić po za domem.
Otworzyły się drzwi od mieszkania i wszedł jakiś mężczyzna.
Panna de Rhodé krzyknęła przerażona, bo poznała wuja i domyśliła się, że córce jej grozi niebezpieczeństwie. Stanęła też pomiędzy hrabią de Rhodé a kolebką.
Hrabia zbliżył się do niej.
— Wiem wszystko co się stało — przemówił ponuro. — Przewidziałem to wszystko... — rzuciłaś w kałużę nazwisko, które ja także noszę... Jesteś nędzną, shańbioną istotą! — Nie mogłem ci przeszkodzić, ale niepozwolę twemu przynajmniej dzieciakowi, aby z kolei kalał nazwisko, jakie mu zapewne pozostawisz. — Dosyć tych brudów, w naszej rodzinie. — Zabieram dziewczynkę i oświadczam, że nie zobaczysz jej już nigdy.
Paulina zadrżała do szpiku kości.
Padła na kolana i błagała:
— Miej litość nademną i przebacz!... Pozostaw mi moję córkę! Jeżeli mi ją zabierzesz, umrę z rozpaczy...
Juliusz de Rhodé, nic nie odpowiedział, tylko podszedł do kolebki, chwycił dziecko na ręce i... skierował się ku drzwiom.
Paulina powstała i skoczyła za nim. Ze łkaniem przerywanem prośbami i przekleństwami, chwytała wuja za ramiona, aby go powstrzymać.
Co mogła atoli słaba kobieta, wobec silnego mężczyzny?...
Niewzruszony w swej nienawiści, Juliusz de Rhodé odepchnął ją z taką siłą, że potoczyła się i padła z głuchym jękiem na drugim końcu pokoju. Upadając, uderzyła się głową o jakiś sprzęt i silnie zraniła. Utraciła w skutek tego przytomność, a wuj tymczasem, nie troszcząc się wcale, czy ją pozostawia martwą czy żywą, odszedł, unosząc dziecko.
Gdy w pół godziny potem Teresa powróciła do domu, zastała kołyskę próżną, a panią omdlałą...
Długo panna de Rhodé walczyła pomiędzy życiem a śmiercią.
Młodość zwyciężyła w strasznej walce z czyhającą, na nią śmiercią, ale w skutek skomplikowanej choroby, Paulina ociemniała, bez żadnej nadziei odzyskania wzroku.
Jak tu radzić sobie?...
Te trzydzieści tysięcy franków, jakie Gaston Dutil raczył pozostawić, umieściła na swoje imię i żyła z procentu, wystarczającego na skromne potrzeby i utrzymanie służącej albo raczej towarzyszki.
Czytelnicy nasi wiedzą, jak po szesnastu latach nadziei odnalezienia córki — nadziei bardzo słabej i niepewnej — teraz tę nadzieję rozbudzono w niej na nowo.
Placyd Joubert pożądając dla swojego syna dwóch i pół milionów, pozostawionych przez hrabiego Juliusza Rhodé, kuzynie swojej Joannie-Maryi, nie zapomniał o wizycie, jaką nazajutrz zapowiedział u niewidomej.
Punkt o dwunastej, stawił się podedrzwiami mieszkania, jakie na trzeciem piętrze przy ulicy Saint-Honoré, zajmowała matka zaginionego dziecięcia.
Panna de Rhodé i uprzedzona przez nią Teresa, czekały.
Poczciwa służąca, posłyszawszy dzwonek, pobiegła w tej chwili otworzyć i nie potrafiła powstrzymać, ździwienia a bodaj przerażenia, gdy zobaczyła na progu dziwnie odrażającą istotę,
Pan Joubert, przyzwyczajony do podobnych powitań, wszędzie gdzie się tylko po raz pierwszy pokazał, nie zwrócił na to żadnej uwagi i odezwał się z uśmiechem, podobnym raczej do grymasu:
— Panna Rhodé musiała zapewne uprzedzić, że oczekuje na kogoś... To na mnie właśnie.
— Proszę... — odpowiedziała Teresa. I poprowadziła do „panienki“ jegomości o fizyognomii ptasiej.
— Jestem punktualnym i stawiam się na wezwanie, — rzekł nowoprzybyły, kłaniając się niewidomej.
— Dziękuję panu bardzo za tę punktualność. Proszę, siadaj pani przebacz, że nie mogę go przyjąć lepiej w tem skromnem mieszkanku mojem.
— Rzeczywiście, że skromne... — pomyślał Joubert, rzuciwszy do okoła badawcze spojrzenie.
— Nędza w oczy bijąca.. Nie podobna było lepiej trafić... pomyślał sobie.
Wziął krzesło i usiadła niewidoma zmierzając wprost do celu, zaczęła w ten sposób rozmowę:
— Wczoraj przyrzekłeś mi pan zająć się poszukiwaniem mojej córki...
— Ofiarowałem się z tem pani i to dla dwóch przyczyn: — najprzód, że głęboko współczuję boleści pani, a powtóre, że sama pani żadną miarą zająć się tem nie może.
— Zdaje mi się, że pan wspominał, iż już poczynił pewne kroki w tej mierze.
— Tak, ale to jeszcze niczego nie dowodzi. Skoro tylko zgodzimy się z panią co do niektórych szczegółów, na seryo zabiorę się do roboty.
— Oh! zabierz się dobry panie, jak tylko można najprędzej, błagam cię o to... — wykrzyknęła panna de Rhodé, składając ręce. — Pomyśl pan tylko, że od lat szesnastu rozłączonam z moją dzieciną.
— Nie stracę ani chwili na próżno, przyrzekam to pani uroczyście... Czy może mi pani udzielić jakie wskazówki?..
— Żadnych a żadnych, niestety!.. Moja córka została mi porwaną gdy miała zaledwie miesiąc życia, wczoraj dopiero, przy znanej panu sposobności, posłyszałam wygłoszone jej imię i wczoraj dopiero powzięłam nadzieję, że może żyje jeszcze to biedactwo...
— Będę więc zmuszony dla odnalezienia jakiego śladu, cofnąć się aż do chwili wyjazdu wzmiankowanego w testamencie, zmarłego mojego przyjaciela Joachima Estival... To jedyna droga, jakiej chwycić się muszę...
— O! żeby tylko doprowadziła do celu...
— Niech się pani o to nie obawia... Mam węch prawdziwie charci.. Gdy raz na trop natrafię, nic już mnie z niego nie zbije.
— Oby panu Bóg dopomógł!.. Pomówmy też teraz o sukcesyi... hrabia zapisał cały majątek mojej córce, a mnie użytkowanie z niego...
— Po co się mamy zajmować tem w tej chwili?.. — przerwał Joubert. — Bez dziedziczki działać nie możemy... Myślmy najprzód o jej odnalezieniu.
— Zapewne, ale ja mam jakieś nieomylne przeczucie, że moja córka żyje, i że zostanie mi oddaną... Muszę więc myśleć o przyszłości, jak gdyby moje najgorętsze marzenia już się spełniły... Jak się dziewczątko moje odnajdzie, trzeba będzie uiścić z góry potężną sumę, ażeby ją w posiadanie spadku wprowadzić.
— Suma to rzeczywiście dosyć znaczna, jak nas objaśnił pan David...
— Ja nie będę jej w możności zapłacić...
— Słyszałem już o tem i oświadczyłem, że i co do tego porozmawiamy z sobą.
— Właśnie pragnęłabym wiedzieć co pan zamyślasz?...
— Zajmuję się interesami i posiadam klijentelę bardzo rozległą. Mam stosunki z bankierami, których kapitały umieszczam. Na każde moje żądanie, skoro tylko wynajdziemy sukcesorkę, jeden z tych panów założy potrzebną sumę za umówionym procentem.
Będziemy płacić takowy do chwili, gdy córka pani obejmie w posiadanie spadek, którego dożywotne używanie należy do pani...
— W takim tedy razie — nie ma żadnej przeszkody...
— Podejmuję się usunąć wszystkie jakieby się znalazły, muszę tylko przestrzedz panią, że moi kapitaliści są ludźmi ciągnącymi ze swoich pieniędzy jak największe możliwie korzyści. Procent będzie dość wygórowany... bardzo może nawet wygórowany...
— Co nas to może obchodzić, gdy idzie o uratowanie olbrzymiego majątku? — żadna ofiara nie będzie dla mnie za kosztowną...
— Bardzo rozsądnie pani mówi...
— Mojem zdaniem, pan masz także tytuł do znacznego honoraryum...
— Później pomówimy o tem...
— Wolałabym, żebyśmy się zaraz ułożyli... Podejmujesz się pan mozolnego poszukiwania, które ci z pewnością dużo czasu zabierze... będziesz musiał zapewne wydawać na to pieniądze...
— To bardzo prawdopodobne, a nawet zupełnie pewne...
— Dożywocie na majątku mojej córki, jakie mi przeznaczono, stanowi sumę znaczną. Mogę panu przeznaczyć jakąś część z takowej, na pokrycie koniecznych wydatków i honoraryum.
— Niepodobna proszę pani...
— Nie podobna?... a dla czego?
— Najprzód z powodu warunków testamentu hrabiego de Rhodé. Funduszów dożywotnich ani ustępować ani przekazywać nie można...
— Więc jakże zrobić?
— Sposobów na usunięcie trudności nie brakuje. Mogłaby pani wystawić rewers na sumę, jaką pani w swojej duszy, w swem sumieniu, za właściwą uważa, albo napisać poprostu zobowiązanie, że mi pani wypłaci taką a taką sumę, w przeciągu lat trzech, w terminach oznaczonych...
— Najchętniej, gotową jestem podpisać podobne zobowiązanie...
— Trzeba będzie nadto zastrzedz, że zobowiązanie to uznanem zostanie przez radę familijną, jaką wybierzemy, skoro się dziecko odnajdzie...
— Dla czegóż to? — zapytała ze zdziwieniem panna de Rhodé,
— Bo w razie śmierci pani, stracił bym prawo do odebrana należności, gdyby rada familijna nie uznała tego długu, za obowiązujący sukcesorkę główną.
— Słusznie. A więc napisz pan zobowiązanie a ja je podpiszę...
— Nie ma nic tak bardzo pilnego...
— Przeciwnie, to rzecz bardzo pilna, bo ja chcę pana zobowiązać aktem koniecznie... Zdaje mi się, że to będzie pierwszy krok do urzeczywistnienia moich nadziei...
— Jeżeli tak pani bardzo na tem zależy, będę posłusznym. — Nasza umowa zresztą będzie ważna, dopiero wtedy, gdy zabiegi nasze uwieńczy skutek pomyślny. Bądź pani łaskawa powiedzieć, jaką sumę pani przeznacza za szczęśliwy obrót sprawy...
— Dwa miliony i pół spadku, dadzą mi około stu tysięcy renty... wszak prawda?... spytała niewidoma.
— Tak około tego...
Czy więc sto tysięcy franków płatne w przeciągu trzech lat, będą wynagrodzeniem dostatecznem?
— Ah! proszę pani! to bardzo wspaniałomyślna nagroda.
— Proszę zatem akt przygotować...
— Tutaj zaraz? — wykrzyknął Joubert udając zdziwienie.
— Dla czegożby nie? — powtarzam panu, że mi bardzo pilno.
— Niech będzie jak pani każe... Mam zawsze papier stemplowy przy sobie, nie mam tylko kałamarza i pióra!...
— Wszystko pan znajdzie na tym biurku na lewo. — Jeżeli czego brak, to zaraz zadzwonię.
— Nie ma potrzeby... znalazłem co potrzeba...
Joubert usiadł przy stoliku wskazanym przez Paulinę, wyciągnął z kieszeni pugilares, wyjął zeń arkusz papieru stemplowanego, rozłożył przed sobą, i skreślił kilka wierszy obmyślanych naprzód.
Kiedy skończył, podniósł się i powiedział:
— Oto jest... akcik... Służąca pani może go przeczytać... pani zresztą może być pewną... Zatrzymał się.
Że mnie pan nie oszukał?... dokończyła biedna matka... Nie obawiam się o to. Mam w panu zupełne zaufanie... Cóż za człowiek byłby z pana, gdybyś nadużył wiary biednej niewidomej?...
— Osądziła mnie pani zupełnie dobrze, odparł Joubert głosem bardzo wzruszonym. — Masz pani najzupełniejsze prawo liczyć na mnie bezwzględnie...
Z całem poświęceniem oddaję się na rozkazy pani...
— Nie wątpiłam o tem ani na chwilę... Bądź pan łaskaw przeczytać...
I jegomość z miną drapieżnego ptaka zaczął czytać wolno a dobitnie, co następuje:
— Winną jestem panu Sosthénesowi-Placydowi Joubert, prawnikowi zamieszkałemu w Paryżu przy ulicy Geoffroy-Marie, sumę sto tysięcy franków; za koszta i różne wydatki, bądź już poczynione, bądź w przyszłości poczynić się mające, na poszukiwania córki mojej Joanny de Rhodé. Sumę powyższą zobowiązuję się wypłacić w przeciągu lat trzech, w równych częściach, kwartalnych poczynając od dnia, w którym ja i moja córka wejdziemy w posiadanie spadku, pozostałego po nieboszczyku wuju moim hrabi Juliuszu de Rhodé, zmarłym w Algierze dnia 8 grudnia 1883 r. — Obowiązuję się nadto, jako naturalna opiekunka córki mojej, wyjednać uznanie tego dokumentu przez radę familijną, aby dług obowiązywał córkę moję, w razie gdybym ja przed zapłaceniem takowego umarła.
Dan w Paryżu 17 stycznia 1884.
— Czy dobrze?... zapytał Joubert...
— Dobrze... odpowiedziała Paulina de Rhodé. — Zgadzam się w zupełności na to, co pan napisałeś... Proszę mi podać pióro, i umieścić rękę na papierze, w ten sposób, abym mogła położyć podpis w miejscu właściwem.
Prawnik spiesznie wykonał co mu kazano i dodał:
— Przed podpisaniem imienia i nazwiska trzeba będzie zamieścić te słowa. „Dobrowolne zobowiązanie powyższe w zupełności potwierdzam i przyjmuję.“
Czy pani będzie mogła to uczynić?...
— Jak najlepiej... potrzeba tylko przyłożyć pióro w miejscu, w którem mam zacząć...
— Proszę pani...
Panna Paulina de Rhodé wolniutko, ale bardzo wyraźnie, napisała wyrazy żądane i następnie się podpisała.
— To wszystko... — powiedział Joubert, odebrał pióro od niewidomej, a akt schował pośpiesznie do pugilaresu.
— Teraz nie pozostaje mi nic więcej, jak zapewnić panią, że zabieram się do roboty z całą energią i pożegnać...
— Odnaleź mi pan córkę... — zawołała Paulina. — Przewróć cały Paryż do góry nogami, szukaj wszędzie, a jeżeli suma, jaką przeznaczyłam okaże się za małą, jestem zawsze gotową dać nowe zobowiązanie... Ale na Boga... rób pan co tylko można i... oddaj mi moje dziecko!
Okaże się z pewnością godnym zaufania... Rozpoczynam od dziś poszukiwanie.
— I będziesz mnie pan powiadamiał o rezultatach, nieprawdaż?...
— Będzie to najpierwszym i najmilszym... Skoro tylko natrafię na ślad, zaraz dam znać szanownej pani.
— Idź pan zatem i niech Bóg błogosławi, niech kieruje twoimi krokami!...
Placyd Joubert opuścił niewidomą, odprowadzony przez Teresę, która, zamknąwszy za nim drzwi, powróciła do swojej panienki.
— Ach! droga kochana pani, — odezwała się z miną wystraszoną, — cóż to za monstrum z tego człowieka. Już sam wzrok jego budzi odrazę. I to tej obrzydłej twarzy powierza pani swoje interesa?...
— Nie trzeba nigdy sądzić z pozoru moje dziecko — odpowiedziała niewidoma.
— Gdyby był tylko brzydki, to nic, ale on ma okrutnie niedobrą minę... Oczy zezowate, spojrzenie fałszywe...
— To wszystko niczego nie dowodzi... Pan Joubert został mi poleconym przez pana Davida, u którego byłyśmy wczoraj, i pomimo jego brzydoty, o jakiej mi mówisz, ufam mu najzupełniej. Pod najbrzydszą powierzchownością może się ukrywać piękna i szlachetna dusza... On pierwszy ulitował się nad mojem położeniem, on pierwszy ofiarował swoje usługi, biednej ociemniałej, nie znającej nikogo i nie potrafiącej sobie radzić!... Wierzaj mi, Tereso, moje zaufanie nie dozna z pewnością zawodu... To człowiek czynny, inteligentny, człowiek z poświęceniem... Odnajdzie on moje dziecko... odda mi moję córkę...
Wierna służąca nie odpowiedziała nic, ale z niedowierzaniem potrząsła głową.
Nie mogła się przekonać.
Placyd Joubert opuściwszy Paulinę de Rhodé, wsiadł do czekającego nań powozu, i kazał się zawieźć pod N. 154 na ulicę la Roquette.
Jadąc zacierał ręce.
— Niech mnie dyabli porwą, mówił do siebie, jeżeli ja nie wyszukam tej dziedziczki dwóch i pół milionów! — jeżeli w razie potrzeby nie podstawię jakiej innej!... Nie tak przecie trudno w Paryżu o dziewczynkę, nie znającą swojego pochodzenia!... Największy sęk z tym medalionem... Ale moja ślepa posiada egzemplarz, który jej doręczył adwokat... Wyciągnę go od niej pod jakimkolwiek pozorem, a pierwszy lepszy grawer zrobi mi najdokładniejszą kopię... Dalekoby lepiej jednak było odnaleźć prawdziwą Joannę-Maryę... To by mi wszystko ułatwiło znacznie...
Pod N. 154 przy ulicy de la Roquette, mieszkał kiedyś mechanik Prosper Richaud, którego żonie, Joachim Estival powierzył córeczkę panny Pauliny Rhodé.
Placydowi Joubert, chodziło o dokładniejsze wskazówki, co się stało z dzieckiem, wypytywał więc sąsiadów o Prospera Richaud, i doszedł do przekonania, iż mechanik, jego żona i mała dziewczynka, jaką wychowywali, znikli gdzieś bez wieści od czasu komuny.
Jegomość o fizyognomi drapieżnego ptaka, nie mógł poprzestać na tem, trzeba mu było dotrzeć do gruntu. Dużo ludzi zaginionych, zostaje jednak przy życiu.
Jeżeli szczęśliwym trafem, żyje przynajmniej jedno z małżonków, to dojdę na pewno co się stało z córką niewidomej!
Joubert wszedł do domu przy ulicy de la Roquette; przeprowadził tam formalne śledztwo, a następnie udał się do kancelaryi stanu cywilnego jedenastego okręgu.
Tu przekonał się na pewno, iż oboje małżonkowie Richaud nie żyli.
Po uśmierzeniu krwawej a ohydnej walki, którą pewna garść nędzników, radaby wskrzesić i teraz, starano się pospisywać akta zejścia jak tylko można najdokładniejsze, tych wszystkich co zginęli na barykadach, albo schwytani z bronią w ręku zostali rozstrzelani.
Znalazły się więc dokumenty co do mechanika i jego żony, ale co do Joanny-Maryi, żadnego śladu — żadnej wskazówki — nic a nic.
Placyd nie dał za wygranę jednakże. Dowiedział się w kancelaryi, że po haniebnej wojnie domowej, wielka liczba dzieci, błąkających się po ulicach, lub znalezionych w mieszkaniach opustoszałych, zostały zabrane przez Towarzystwo dobroczynności publicznej.
Może Joanna-Marya znalazła się w tej liczbie?
— Trzeba mi tam skierować poszukiwania — mówił sobie Joubert. — Będzie to zadanie dosyć trudne, ale mniejsza oto, byleby dojść do rezultatów pomyślnych.
Nazajutrz zaraz zażądał posłuchania u prezesa dobroczynności publicznej.
∗
∗ ∗ |
Chwiejny umysł Leopolda Jouberta, poruszał się za lada powiewem wiatru.
Projekty w jego głowie snuły się jeden po drugim, ale bez żadnego ładu i składu.
Widzieliśmy go jak przybył na ulicę Saint Paula, najzupełniej zdecydowany uczynić z Klary Gervais swoję kochankę i jak wyszedł z mocnem postanowieniem zawarcia z nią związków małżeńskich, widzieliśmy nadto jak po wyjściu znowu od ojca, po owej burzliwej rozmowie, jakiej byliśmy świadkami, chorągiewka znów się odwróciła. Leopold nie myślał już narażać się na utratę pensyi przez Klarę, ale nie myślał jej porzucić, i więcej niż kiedykolwiek, pragnął ją mieć znowu za swoję kochankę.
— Odźwierna utrzymuje, że mała nie da się namówić, ale to blaga! Po prostu blaga i nic więcej — mówił do siebie, zakręcając swoje rudawo-blond wąsiki — nie ma kobiety, któraby się na to nie zgodziła... trzeba tylko umieć się brać do rzeczy! — Jaskółki same lecą do olśniewającego je lustra... Ja olśnię Klarę... Ja ją oczaruję, nie obietnicami, które nie wiele znaczą i do niczego nie zobowiązują, i których rzadko kto dotrzymuje, ale ofiarą realną, jak się to mówi w języku prawniczym, którym mój papa włada doskonale... Co ja bym mógł ofiarować jej takiego?... Pomyślmy no nad tem trochę... Coby takiego?.. Leopold zastanowił się dłuższą chwilę, ale nie mógł nic wymyśleć.
— A gdybym kupił jej ładny jaki domek wiejski, odpowiednio umeblowany... zdaje mi się, że to byłoby wcale ponętne... I ja bym się przeprowadził do tego ślicznego domku i z pensyi jaką mi mój papko wypłaca, żylibyśmy sobie i wygodnie i szczęśliwie... Tylko, że — dodał skrobiąc się w ucho — dla kupienia podobnego domku potrzeba będzie pieniędzy... Trzebaby także oporządzić trochę Klarę, trzebaby ją ubrać z szykiem, bo biedactwo nie ma co włożyć na siebie. — Wszystko to dyabelnie kosztuje... Gdybym zażądał pieniędzy od ojca, nie da na pewno! Za mądra to ryba!... Co zrobić!?...
— E! obejdę się bez ojca... Najprzód wyszukam coś ładnego, a potem udam się do mojego przyjaciela, pana Jacquier... zawziętego przeciwnika mego starego... Domku, o jakim myślę, nie będzie trudno znaleźć w okolicach Paryża.
Zaraz nazajutrz Leopold wybrał się na poszukiwania i w Fontenay-sous-Bois, znalazł pałacyk umeblowany, prawdziwe pieścidełko, prawdziwe cacuszko, ukryte w cieniu drzew, z ogrodem trzysta metrów obwodu. Zażądano za to dwadzieścia pięć tysięcy franków — o kupno potrzeba się było udać do adwokata, którego mu wskazano.
Młody człowiek zażądał czterdziestu ośmiu godzin do namysłu, powrócił do Paryża i udał się pod Nr. 7, na ulicę Bleue. Wszedł na schody antresoli i zastukał do drzwi, na których przybita była tabliczka z napisem: „Biuro pośrednictwa.” Otworzono mu i znalazł się w przedpokoju agenta.
— Czy zastałem pana Jacqnier?... zapytał siedzącego przy biurku urzędnika.
— O! panie Joubert, dla pana jest on zawsze i zawsze gotów służyć panu — rzekł urzędnik, skłoniwszy się uprzejmie, poczem wprowadził młodego człowieka do gabinetu, bardzo podobnego do gabinetu pana Placyda przy ulicy Geoffroy-Marie.
Jacqnier — skryty wróg Jouberta ojca — był człowiekiem trzydziesto letnim, o bardzo ruchliwej fizyognomii,
Podniósł się, uśmiechnął i podał rękę Leopoldowi z okrzykiem:
— Kochany przyjacielu! nie widziałem cię ze trzy tygodnie przynajmniej!... — Jakże się miewasz! — Siadaj-no proszę i powiedz co cię sprowadza...
— Możesz się pan łatwo chyba domyśleć, kochany panie Jacquier — odrzekł Leopold z uśmiechem także.
— Potrzebuję pana..
— T-a-a-a-k?... to widzę ojciec pański, mój znakomity kolega, zaciska coraz bardziej woreczek?...
— Coraz bardziej... ale to z pragnienia, aby zebrać dla mnie jak najwięcej... Zostawi mi ładny majątek...
— Z kilka milionów... wiem o tem dObrze... i gdyby nie to, lubo jesteś młodzieńcem niezmiernie miłym, nie otworzył bym, jak to czynię, kasy mojej przed tobą... — O! tak, ojczulek jest bogaty, jest obrzydliwie bogaty... ale co to za osobistość nietowarzyska, co za niedobry kolega!.. Ile razy ubiegamy się wspólnie, o jaką dobrą sprawę, On mi zawsze nogę podstawi... — Nie tak dawno wydarł mi znowu proces graniczny, na którym mogłem zarobić z jakie dwadzieścia pięć tysięcy franków... — O! bardzo jest złośliwy twój ojciec!... bardzo złośliwy! Zdolny — oddaję mu tę sprawiedliwość, ale nie lubię go wcale...
— No, on także pana nie znosi!... Czy mieliście kiedy jakie grubsze zajście ze sobą?
— Nigdy nic osobistego... — Walka to poprostu zawodowa... — Płatał mi i płata różne figle, może i na mnie przyjdzie kolej.. — Ale odchodzimy od celu twojej wizyty... — Wieleż ci potrzeba?...
Leopold obliczył się dokładnie.
— Dwadzieścia pięć tysięcy franków, na kupno pałacyku, piętnaście tysięcy na wyekwipowanie Klary i kupienie biżuteryj. dziesięć tysięcy na wydatki nieprzewidziane i żeby mieć trochę zapasu.
Więc też na zapytanie Jacquiera: „Wiele ci potrzeba?” — odpowiedział bez wahania:
— Pięćdziesiąt tysięcy franków, panie Jaequier kochany.
Agent skrzywił się szkaradnie i powtórzył:
— Pięćdziesiąt tysięcy franków!.. No, no, to wcale nieźle idzie!..
— To bagatela...
— Dla mojego kolegi milionera z ulicy Geoffroy-Marie, zapewne, ale dla mnie to nie!.. Rachunek twój już i tak bardzo znaczny... w tej chwili winieneś mi sto dwadzieścia tysięcy franków...
— Winienem i przyznaję, ale że mi potrącałeś z góry procenta, wcale nie małe, zmniejszyło to ogromnie zaliczki...
— Czy sądzisz, że twój ojciec pożycza bez procentów? — zapytał oschle Jacquier — A kiedyż ja odbiorę te sto dwadzieścia tysięcy franków, jeżeli zapytać wolno?..
— Jak dojdę do pełnoletności... wyszeptał Leopold, straciwszy pomimo woli zwykłą pewność siebie.
— Bajka, prześwietny sądzie!.. Wtedy będziesz miał jedynie prawo do szczupłej sumki stu dwudziesty tysięcy franków, zapisanej przy ślubnym kontrakcie przez pana Placyda Joubert matce twojej. A ty winieneś tymczasem już ze dwa razy tyle, bo przecie nie tylko u mnie pożyczasz... Nie masz potrzeby się zapierać, mam w ręku dowody na potwierdzenie tego co mówię, ponieważ skupiłem wszystkie twoje weksle od Ricoux, razem z jego biurem, które połączyłem ze swojem...
Leopold pobladł śmiertelnie.
— Kupiłeś wszystkie wierzytelności od Ricoux?.. — zapytał głosem drżącym...
— Wszystkie bez wyjątku...
Jacquier położył nacisk na tych ostatnich słowach i mówił dalej:
— Wchodzi w to i ów weksel na dziesięć tysięcy franków... Nie nalegam o niego, ale wiesz co chcę powiedzieć... Ten weksel mógł — i teraz jeszcze może narobić ci niemało kłopotu. Ale młody jesteś, a ja uważam tę... lekkomyślność za grzech młodości... Potrzeba być pobłażliwym w życiu...
Leopold zaczerwienił się cały.
— Oddaj mi pan ten przeklęty weksel, — wyszeptał — a ja dam wzamian przekaz na piętnaście tysięcy franków...
— Żartujesz, czy co?.. Tego wekslu za niC nie oddam wcześniej, jak dopiero przy likwidacyi naszego rachunku. Do tej pory nie obawiaj się niczego... Pewnym on jest w mojej kasie... Mówimy więc o tem, że ci potrzeba pięćdziesięciu tysięcy franków!..
Usłyszawszy, że Jacquier sam powraca do przedmiotu który go tak bardzo interesował, Leopold zapomniał o niebezpiecznym wekslu i odpowiedział:
— Tak jest, pięćdziesięciu tysięcy franków...
— Otóż mój młody przyjacielu, po namyśle przychodzę do przekonania, że ci ich dać nie podobna...
— Niepodobna!.. — wykrzyknął Leopold, — dla czego?.. Ależ dla czego?..
— Dla tego, że termin zwrotu jest bardzo niepewnym... Nie można na nie liczyć... Będziesz miał majątek, dopiero po śmierci ojca, a mój szanowny kolega jest bardzo silny, chociaż ułomny... Ba! gdyby to była mowa o twojem blizkiem małżeństwie z ładnym posagiem, niezależnym od tego, co od papy przypadnie, to wtedy można by było ryzykować... będąc zwłaszcza tak dobrze zabezpieczonym, jak ja...
— A właśnie, że i małżeństwo jest w projekcie... — zawołał żywo Leopold, usiłując chwycić się tej deski zbawienia.
— Na seryo?
— Słowo honoru!
— Powiedz że mi to dokładnie.
— Tymczasem mogę to tylko powiedzieć, ale to będzie bodaj najważniejsze... że moja przyszła ma dwa i pół miliona franków posagu czystego... Zlikwidowanego...
— Piękny posag!.. Jeżeli przy tem nie jest ani garbatą, ani kulawą, to ci bardzo winszuję! Znasz ją?...
— Nie znam, bo to jeszcze tajemnica... Papa jest zawsze tajemniczy bardzo!.. ale to fakt, że ma pod ręką dziewczynę i posag, albo je będzie miał, bo mnie za sześć miesięcy obiecuje ożenić...
— Więc przypuszczasz, że to jakaś tajemnica? — zapytał zadumany Jacquier.
— Widocznie... że stary coś ukrywa przedemną... Musiał gdzieś wykręcić jakąś młodą osóbkę, posiadającą jakąś małą plamkę, jak to się mówi w ogłoszeniach kantoru małżeństw...
— I jesteś gotów mimo to się ożenić?..
— A... ma się rozumieć! — odpowiedział Leopold z wybuchem cynicznego śmiechu. — Wielki posag maże małe plamki...
— Masz rację młody człowieku, to też gdybym był pewnym, że ten związek przyjdzie do skutku za sześć miesięcy...
— Bądź pan przekonanym, że tak będzie — przerwał młodzieniec. Gdy mój papa raz coś postanowi, to z pewnością dokona... Nie ma sposobu na niego!... Odebrałby mi pensyę, jaką mi wypłaca, a to byłoby wcale nie wesołe!... Ożenię się z dwoma i pół milionami, chociażby właścicielka ich była nawet garbatą... Widzisz pan zatem, że nie ma się czego obawiać... Bądź łaskaw dać mi te pięćdziesiąt tysięcy franków, których potrzebuję bardzo.
Jacquier dał się naturalnie przekonać.
Wziął arkusz papieru stemplowego, skreślił kilka wierszy i położył przed Leopoldem.
— Zaakceptuj, podpisz i... bierz pieniądze..
— Dzielny z pana chłopak, prawdziwie! — wykrzyknął Joubert syn i położył czemprędzej podpis, nie patrząc nawet na sumę wpisaną.
— Żem dzielny chłopiec, to prawda, ale nie trzeba mnie nadużywać — odpowiedział Jecquier, rzucając na Leopolda spojrzenie zimne, groźne, którego ten nie spostrzegł jednakże. — Jeżeli mnie okłamałeś — ciągnął dalej agent, jeżeliś sobie ze mnie zażartował... jeżeli ta świetna partya była zmyśleniem... pożałujesz tego straszliwie... Bo ja posłużę się zaraz tem co trzymam w ręku... Oto twoje pięćdziesiąt tysięcy franków...
I Jacquier podał Leopoldowi pięć paczek biletów bankowych, po dziesięć tysięcy każda, wydobyte ze skrzyni stojącej przy biurku.
Młody człowiek schował je coprędzej do kieszeni, uścisnął rękę swojemu niebezpiecznemu wierzycielowi i opuścił antresolę przy ulicy Bleue.
Jacquier pozostawszy sam, uśmiechnął się, ale ten uśmiech nie wróżył nie dobrego.
— Myślę, że ten idyota naprowadził mnie na ślad bogatej sprawy — szepnął do siebie i że wkrótce będę się mógł pomścić za wszystkie figle płatane mi przez, Jouberta!... Sprzątnąć mu z przed nosa dziedziczkę dwóch i pół miliona, to by było wyśmienite.. Ha! zobaczymy... Jacquier poruszył sprężynę elektrycznego dzwonka... Drzwi gabinetu się otworzyły i mężczyzna lat około trzydziestu pięciu, wysoki, chudy, o spojrzeniu szybkiem, bojaźliwem, ukazał się na progu. Połatane ale czyste jego ubranie, zdradzało niedostatek. Za uchem miał zatknięte pióro, palce pomalowane atramentem...
— Pan mnie potrzebuje?... zapytał.
— Bonichon — odezwał się Jacquier — podwyższam ci pensyę o pięćdziesiąt franków miesięcznie.
Wyraz tak komicznego zdziwienia ukazał się na długiej twarzy pisarza, że przełożony jego nie mógł powstrzymać uśmiechu.
— Dziwi cię to? zapytał...
— Trochę! przyznaję...
— Bardzo dobrze!... Podoba mi się ta skromność!...
— Wspaniałomyślność moja zdziwiła cię tem bardziej, żeś jest przekonanym, iż na nią nie zasłużyłeś... Dam ci sposób okazania się jej godnym... sposób dowiedzenia mi gorliwości i zdolności twoich.
— Zrobię wszystko jak tylko będę mógł najlepiej. — O co idzie?
— O dowiedzenie się, jaką sprawą zajmuje się obecnie kolega mój Placyd Joubert.
— Ten krzywy z ulicy Geoffroy-Marie?...
— Ten właśnie.
— Proszę mnie objaśnić, o jakiego rodzaju sprawie mowa.
Jacquier wzruszył ramionami.
— Gdybym się domyślał, nie potrzebował bym ciebie... — Sprawa ta, ma mu przynieść pieniędzy dużo, bardzo dużo... — Więcej nic nie wiem... do ciebie należy dowiedzieć się reszty...
Bonichn, podrapał się za ucho.
— Czy to ci się niemożebnem wydaje? — spytał Jacquier.
— Nie zdaje mi się to tak bardzo łatwem... — Nie dajesz mi pan żadnej wskazówki — a Placyd Joubert to ptaszek, co się nikomu, nawet swoim urzędnikom nie zwierza... — Na niC by się nie zdało, zasięgać od tych ostatnich jakiej wiadomości... — Bo on sam pracuje...
— Tem większą będziesz miał zasługę, jeżeli się dowiesz...
— Ale jak?...
— Czyż ja cię mam tego uczyć, czy nie wiesz, że czepiwszy się kroków jakiego człowieka, śledząc go jak cień, uważając na najmniejsze poruszenia, bardzo łatwo dojść, co go zajmuje?.. Jeżeli ci się uda, nie minie cię nagroda, bo w zamian za pożądaną wiadomość, jaką mi przyniesiesz, dam ci gratyfikacyi pięćset franków...
Zgłodniały urzędniczyna, aż podskoczył. Nie wierzył własnym uszom, że tyle pieniędzy miało spaść na niego.
— Panie, ja się dowiem!... ja muszę się dowiedzieć! — wrzasnął na całe gardło. Placyd Joubert jest przebiegły, a ja będę jeszcze przebieglejszy od niego.
— No idź i działaj! — a pamiętaj, że to bardzo pilne... Będziesz zapewne narażony na pewne małe wydatki, więc masz na nie sto franków...
Bonichon wziął pieniądze, skłonił się do samej ziemi i wyszedł z gabinetu, zataczając się jak pijany.
Niespodziana sytuacya i złoty horyzont jaki się przed nim ukazywał wprawiały go w odurzenie.
Nie tracąc chwili czasu, zabrał się do dzieła.
Wyszedłszy od Jocquiera, Leopold Joubert kazał się zawieźć na ulicę Saint-Paul.
Paczki biletów tysiąc frankowych, jakie czuł w kieszeni, nadawały mu nadzwyczajną pewność siebie, to też z miną zwycięzcy przestąpił próg domu Nr. 27.
— Ah! to pan, — zawołała odźwierna, kręcąc głową nie obiecująco. Przyrzekłam panu napisać, w razie jeżeli będę miała jaką dobrą dla pana nowinę...
— No i cóż kochana pani?..
— Skoro nie pisałam do pana, to znaczy, że nie miałam żadnej dobrej nowiny...
— Nie miałaś pani okazyi pomówienia z Klarą? — zapytał młodzieniec żałośnie.
— Mówiłam jej... mówiłam wszystko, co można było powiedzieć — odrzekła odźwierna.
— I nie zrobiło to żadnego na niej wrażenia?
— Przeciwnie, zrobiło, ale bardzo złe... Oziębiło to nawet moje z nią stosunki.
— Nie zrozumiała, że się chcę z nię ożenić?
— Nie wierzyła ani słowa...
— A to jednakże szczera prawda... Ja się z nią ożenię... daję na to najuroczystsze słowo.
— Kiedy?
— Skoro tylko dojdę do pełnoletności i będę się mógł obejść bez zezwolenia ojca...
— Tra la... la la... piękna lala... tymczasem radbyś bałamucić małą... Znamy my się dobrze na tem... Za parę tygodni, albo za miesiąc w trąbę ją puścisz!... Wszyscyście licha warci, wszyscyście hurtem łajdaki! Doskonale mała robi, że ani nie chce o panu słuchać. Ja na jej miejscu to samo bym zrobiła.
— Chyba żebyś jej dał dowód swoich dobrych chęci...
— Ale ja ją chcę właśnie dokładnie przekonać! — wykrzyknął Leopold. — Dam jej domek wiejski umeblowany... dam jej go zaraz na własność!... Zdaje mi się, że to będzie dostatecznym dowodem!... Jutro może akt podpisać, jeżeli będzie chciała...
Odźwierna patrzyła na swojego interlokutora z miną zupełnie ogłupiałą.
— Dom wiejski umeblowany! — powtarzała. — Pan naprawdę dałbyś dom Klarze Gervais?...
— Ależ tak!.. zapłacony gotówką... a oprócz domu, dam jej fundusz na zagospodarowanie się na sprawienie garderoby, na urządzenie zupełne. Oto jakie mam zamiary!... Tak postępować może ten tylko, co się chce żenić na prawdę!...
— Tak... tak!.. To wspaniale... tO prześlicznie!... Niepodobna, ażeby Klara odmówiła przyszłemu swojemu mężowi!.. Musiałaby chyba być waryatką!.. Przyjdź pan z aktem kupna, z biletami bankowemi w kieszeni... Zaprowadzę pana zaraz do małej, przemówię do niej i myślę, że da się przekonać. Jeżeli nie, jeżeli się uprze, to będzie tylko dowodem, że ma stałe postanowienie, ażeby umrzeć z głodu...
— Lecę wyznaczyć termin gospodarzowi i zamówić rejenta!...
I Leopold wybiegł z mieszkania, pozostawiając stróżkę, olśnioną wielkością swojego zadania, oburzoną w najwyższym stopniu na tę, jak mówiła, małą indyczkę Klarę, która nie będzie może śmiała skorzystać z okazyi, jaką jej zsyła Opatrzność.
Dzisiaj zapóźno już było iść do adwokata, upoważnionego do sprzedaży domu w Fontenay-sous-Bois, ale zaraz nazajutrz rano, Leopold, wybrał się do pana Lamarche na ulice Bacy.
Opowiedział za czem przyszedł.
— Zwiedził już pan tę posiadłość? — zapytał adwokat.
— Zwiedziłem.
— Daje pan żądaną cenę?
— Dwadzieścia pięć tysięcy franków...
— Zapłata ma być uskutecznioną od razu...
— Mam pieniądze przygotowane.
— Racz pan zatem złożyć mi do depozytu pięć tysięcy franków, które wręczę rejentowi upoważnionemu do napisania aktu, i podaj mi pan nazwisko swoje, miejsce zamieszkania i zajęcie.
— Ja jestem pośrednikiem tylko... odrzekł Leopold, zarumieniwszy się trochę...
— Wskaż pan zatem nazwisko kupującego?
— Klara Gervais.
— Wolna czy działająca wspólnie z mężem.
— Wolna
— Zamieszkała?
— Ulica Saint Paul Nr. 27. Pragnął bym aby akt podpisanym był w mieszkaniu parny Gervais... Czy to może być zrobionem?...
— Dla czegożby nie — poprosimy notaryusza, aby się udał na ulicę Saint-Paul, albo aby wydelegował tam, którego z dependentów.
— Kiedy podpisanie będzie mogło nastąpić?
— Zaraz jutro, o jedenastej przed południem jeżeli pan sobie życzy.
— Bardzo dobrze... O w pół do jedenastej udam się do kancelaryi rejenta... Racz mi pan wskazać jego adres...
— Pan Thierry ulica Dauphine Numer 26.
Leopold zanotował sobie w książeczce.
— Teraz zatem nie pozostaje mi niC, jak wręczyć panu pięć tysięcy franków kaucji...
— Na które wydam panu pokwitowanie... Tylko na jakie nazwisko jeżeli łaska?...
— Na moje... Leopold Joubert!
Adwokat spojrzał żywo na młodego człowieka.
— Leopold Joubert... powtórzył. — Czy pan nie jest przypadkiem krewnym pana Placyda Jouberta z ulicy Geoffroy-Marie?...
— Jestem jego rodzonym synem... Czy pan zna mego ojca?...
— Ktoby nie znał tego zręcznego i jak powiadają najbogatszego prawnika w Paryżu... Jego biuro, warte więcej jak pięć kancelaryj notaryalnych, pod względem pieniężnym ma się rozumieć!... Oto jest pańskie pokwitowanie panie Joubert... postaram się, aby rejent był do dyspozycyi pańskiej jutro rano...
Leopold odszedł uszczęśliwiony.
∗
∗ ∗ |
Mała zapewne liczba czytelników naszych, ma pojęcie o tem, co to jest pracownia malarza dekoratora teatralnego.
Pracownia podobna nie przypomina w niczem pracowni artysty-malarza i chociażby najskromniejsza, nie może zajmować mniej niż trzysta metrów przestrzeni.
Nie na stalugach bynajmniej rozpina swoje płótna dekorator, rozkłada on je na podłodze i maluje przy świetle, rzucanem z góry z oszklonego sufitu.
Ogromna taka sala, wsparta na filarach, przypomina hallę handlowę.
Na ścianach zwyczajnie malowanych, nie spostrzeżesz ani kosztownych makat, ani zbroi starożytnych, ale parę po prostu grubo nakreślonych szkiców, tytuły sztuk z datami i afisze teatralne.
Zamiast lekkich pendzelków, szczotki na długich kijach.
Zamiast palet tace, a na nich garnki z farbami.
W tych to garnkach dekorator macza szczotki i nakłada farby na płótno. Jaskrawe i krzyczące przy świetle dziennem, stają się one łagodnemi i harmonijnemi przy oświetleniu wieczornem.
Prosimy czytelników, ażeby raczyli udać się z nami na ulicę Montparnasse — do jednego ze sławniejszych dekoratorów paryzkich.
W pracowni jego, podobnej we wszystkiem do obszernej halli, spotkamy się ze czterema młodymi ludźmi — z którymi widzieliśmy się już raz na trotoarze ulicy Sekwany.
Wzięli oni wówczas bilet na loteryę tunetańską i minęli się z Klarą Gervais, podążającą z trzymanym w ręku biletem na loteryę sztuki przemysłowej, jaki się jej dostał w spadku.
Owi czterej młodzieńcy, jak już wspominaliśmy o tem, byli to: Adryan Couvreur, Jakób Levand, Karol Vivier i Klaudyusz Fremy.
Malarz kierujący pracownią, przygotowywał wzory w gabinecie oszklonym.
Dwa ogromne płótna, leżały rozciągnięte i przybite do podłogi.
Adryan Couvreur, zajmował się specyalnie pejzażami i w tej chwili przy pomocy Levanda i Fremy’ego, pracował przy pierwszem płótnie. Ci dwaj ostatni pośpiewywali sobie przy robocie — Adryan zaś milczał głęboko.
Poruszając prawie machinalnie szczotkę, nakładał tony blado-niebieskie na blado-różowe, pod skały pokryte śniegiem i zamykające horyzont płótna.
Miał minę zadumaną, a przyczyna tej zadumy, nie musiała być wesołą.
Klaudyusz Fremy, zajęty u dołu płótna cieniowaniem wielkiego pnia dębowego, którego liście służyły za odpoczynek dla dalekich podróżnych, rzucał od czasu do czasu ukradkowe spojrzenia na swojego przyjaciela.
— Co jemu jest u dyabła? — pomrukiwał. — Od czasu, jak nabyliśmy bilet na loteryę, ma jakąś minę pogrzebową. A taki był zawsze wesoły... najweselszy był z nas czterech... Słowo daję, że mnie to zaczyna niepokoić!...
W chwili, kiedy Fremy robił sobie te uwagi, czysty donośny głos Jakóba Levand, dał się słyszeć z drugiego końca pracowni.
— Wiesz ty Fremy — wołał — że za trzy dni przypada ciągnienie i że my napewno los wielki wygramy!... — Bo po cóż byśmy brali byli bilet w innym razie?...
— I co będziemy robić z pieniędzmi?..
— Mam dla nich pomieszczenie gotowe, mój chłopcze, — odpowiedział Klaudyusz. — Kupimy teatr Ambigu od Rocharda, zamówimy dramat u Busnach i będziemy u siebie samych dekoratorami. He?.. Czy to nie będzie szyk prawdziwy?..
— Gdy zaś okaże się nam potrzebną dekoracya cmentarza, każemy ją zrobić Couvreurowi, który nakłada tak piękne kolory niebieskie i różowe, a sam jak żałobnik jaki wygląda.
Levand i Vivier porzucili robotę i zbliżyli się do Fremeya.
— To prawda, — odezwał się Vivier, że ten chłopak ma minę rzetelnego grabarza... nie słyszy on nawet, co w tej chwili mówimy... Od tygodnia już tak wygląda i zaczyna mnie na seryo niepokoić...
— Hej!.. Couvreur! — zawołał Levand, przykładając do ust obie ręce.
Adrian drgnął, jak człowiek nagle ze snu przebudzony, podniósł głową, spojrzał pa kolegę i zapytał:
— Co takiego?
— O czem ty tak myślisz u licha?..
— Ja?.. o niczem... widzisz przecie... że pracuję...
— Prawda, że pracujesz, ale myśli twoje są gdzieś daleko od płótna... Ponuryś jak noc, a smutniejszy niż szlafmyca.. Doprawdy, tobie coś jest mój chłopcze...
— Ależ nic zgoła...
— Ależ nie udawaj!.. Robisz nam wielką przykrość braciszku, bo od pewnego czasu zaniedbujesz nas zupełnie!..
— Zawsze żyliśmy razem... Teraz kiedy my idziemy w jednę, ty uciekasz w drugą stronę...
— Przy śniadaniu nie powiesz nigdy nic wesołego... a tu... machasz szczotką z zaciśniętemi jak niedźwiedź zębami, kiedy dawniej ożywiałeś zawsze pracownię, zapełniałeś ją śmiechem swoim i twojemi dowcipami. No, gadaj no, co tobie?..
— Nic mi nie jest...
— Możeś słaby?
— Boże uchowaj!..
— No więc cóż ci się zrobiło?.. Możeśmy ci jaką przykrość wyrządzili?.. gadaj zaraz... cóż to nie uważasz nas za przyjaciół?..
— Nie mam wam niC do wyrzucenia, wiecie dobrze, żem zawsze szczerym waszym przyjacielem...
— Ale masz jednak jakieś widocznie zmartwienie...
Adrianowi sprawiały boleść te pytania, z serca widocznie pochodzące.
— Zapewniam was stanowczo, że mi dobrze, że mi nic a nic nie jest...
— Wolne żarty braciszku...
— Ukrywasz coś przed nami, a to bardzo nieładnie!..
— Że ciebie kochamy, to chyba nie wątpisz o tem, nie możesz też mieć nam za złe, iż to, co ciebie boli i nas dotyka również. Rozsznuruj-że nareszcie buzię i powiedz co to takiego?.. I zachowanie twoje się zmieniło i twarz przybrała inny wyraz... Zmizerniałeś... policzki ci zapadły, oczy się podkrążyły... Wszystko to nie naturalne...
— Musi tu rolę grać miłość... — zaopiniował Vivier.
Adrian drgnął pomimowoli, tak samo jak wtedy, kiedy go wyrwali z zadumy.
— Założę się, że zgadłem.. — ciągnął Vivier, który dostrzegł owo drżenie.
— A no więc tak! — odezwał się Adrian, jak gdyby nagle powziął postanowienie. — Zgadłeś... dotknąłeś bolesnej rany...
— Więc to miłość istotnie uczyniła cię takim, chłopaczku?..
— Tak... miłość, mój drogi... opanowała mnie tak silnie, iż czyni mnie prawie waryatem...
— Żartujesz, czy mówisz prawdę?..
— Mówię najzupełniejszą prawdę...
— Zakochałeś się zatem nieodpowiednio... Może w mężatce... i mąż zazdrośnik...
— Nie.
— Może w kobiecie, która nie rozumie uczucia bez pieniędzy.
Adrian wzruszył ramionami.
— Czyż bym zdolnym był kochać taką, — odrzekł pogardliwie. — Czyż bym się zgodził na miłość kupioną, gdybym nawet miał czem płacić za nię?..
— No więc w kim że u licha?.. W panience uczciwej, dobrze wychowanej, której ci odmawiają.
Couvreur zaprzeczył głową.
— Ani jedno, ani drugie, ani trzecie...
— A niech mi kot wygryzie język, jeżeli nie bredzisz mój stary...
— Mówiłem wam, że zwaryuję... więc może już zwaryowałem... — odezwał się Adrian. — Tę, którą kocham, spotkałem na ulicy. Dziewczątko to słabe, blade, drżące z zimna w leciutkiem ubraniu, oznaczającem wielki niedostatek, nędzę, cierpienie... Odtąd nie widziałem jej więcej...
— Trzebaż ją było zobaczyć do licha...
— Zobaczyć?.. A jakim że sposobem?.. kiedy nie wiem ani gdzie mieszka, ani jak się nazywa...
— Chyba to jakiś rozdział z romansu, drukowanego w feljetonie „Petit Journal’u” opowiadasz nam, mój drogi?..
— Opowiadam wam najszczerszą prawdę. Widzieliście wy ją także i
mimo jej bladości, mimo boleści widocznej w twarzyczce, uznaliście ją prześliczną...
— Myśmy ją także widzieli?.. — wykrzyknęli na raz trzej towarzysze Adriana.
— Tak.
— Kiedy?... gdzie?..
— Na ulicy Sekwany... Tego samego dnia, w którym kupiliśmy bilet na loteryę...
— Jakto? — zapytał Levand. — To ty mówisz o tej mizernej blondyneczce, do której coś zagadałeś, i która także bilet trzymała w ręku?.
— A właśnie o tej samej.
— Przypominam sobie jej bladość... Chwiała się idąc i zdawała się ledwie dyszeć...
— Niestety!..
— Że ładna to ładna, to nie ma o czem mówić... No, ale nie ma także czego desperować i rąk zakładać rozpacznie...
— Zarabiasz dużo, a gdy jest za dużo dla jednego, to dla dwojga wystarczy!.. Trzeba tylko odnaleźć blondyneczkę.
— Żeby ją odnaleźć, potrzeba naprzód wiedzieć gdzie ją szukać...
— To prawda, a ja akurat nie wiem adresu! Zadanie zatem dosyć trudne.
— Więc kochasz się na zabój, nie wiedząc nawet czy kiedy zobaczysz ukochaną?.. Cóż za szał cię ogarnął?..
— A no szał, nic innego. Ubóstwiam ją, a myśl, że jest dla mnie straconą na zawsze, zabija mnie po prostu... Rano, zanim przyjdę do pracowni, wieczorem po robocie, latam po całym Paryżu...
zwiedzam wszystkie dzielnice, wszystkie ulice, mając nadzieję, że jaki szczęśliwy wypadek naprowadzi mnie na jej drogę... I powracam wieczorem znużony, zmordowany, powtarzając sobie: „Może ona cierpi bardzo w tej chwili... może bardzo chora... może umierająca, oczekująca i wyglądająca pomocy, która nienadchodzi... i nie nadejdzie!.. Wtedy serce mi się ściska, a łzy z oczu płyną!.. Tak moi przyjaciele... ja mężczyzna, a jednak płaczę, i to płaczę, jak dziecko...
— No, no, — odezwał się Vivier poważnie, — trzeba mieć rozum przecie...
Choćbyś nie odnalazł małej, nie powinieneś zaniedbywać tego, co ci chleb daje... mój bracie.
— Oh! ja ją odnajdę! wykrzyknął Couvreur, — dopóty będę szukał, aż znajdę...
— W takim razie nie trać odwagi!.. Na co ci się przyda lamentować jak baba i schnąć ze zmartwienia?... Słowo honoru, że to okrutnie głupie!.. Jeżeli ja ją kiedy spotkam, pójdę za nią, dowiem się gdzie mieszka i powiem ci zaraz o tem.
— I ja także!.. — potwierdził Levand.
— No to i ja, — dorzucił Fremy.
Adrian Convreur uścisnął kolegom ręce, a łza wdzięczności popłynęła mu po policzku.
— Czas na śniadanie moje dzieci!.. wykrzyknął Vivier, spojrzawszy na zegarek. — No, marsz do mamy Filip!..
Pamiętajcie, że to dziś flaki z muszkatołową gałką... Ja się już oblizuję!..
Wziął pod rękę zakochanego i wszyscy czterej opuścili pracownię.
Dzielny był to chłopak ten Adrian Couvreur, natura wyjątkowa, serce złote, ale wrażliwy okrutnie. Miłość, o której mówił, była rzeczywistą i szczerą.
Widział Klarę zaledwie przez parę sekund, zaledwie, że ich spojrzenia skrzyżowały się ze sobą i oto wszystko. I Couvreur idąc dalej nie domyślał się nawet, że jego serce nie należy już do niego, dopiero w pracowni, przy robocie spostrzegł nagle, że miła twarzyczka młodej nieznajomej, ciągle mu stała przed oczyma.
Wieczorem, gdy powracał do domu, obraz osłabionego sympatycznego dziewczątka, nie wychodził mu z myśli ani na chwilę, we śnie zobaczył ją znowu, a po obudzeniu znowu miał ją obok siebie...
Budziła się w nim miłość — co się atoli z nią stanie?
Adrian zadawał sobie to pytanie, ale nie umiał na nie odpowiedzieć.
Uważał to za szaleństwo, ale że było mu ono niezmiernie miłe, nie starał się otrząsnąć z niego.
I stało się jedynem jego marzeniem odnaleźć tę, którą ukochał.
Bardzo pracowity i inteligentny, zarabiał, jak już o tem wiemy, bardzo dużo, a że był sam jeden, bez żadnej rodziny zrobił więc oszczędności, skromne wprawdzie, ale pozwalające bez obawy spoglądać w przyszłość.
— Że jest uczciwą przysiągłbym na to, — mówił sobie myśląc o Klarze — Taka anielska, bolesna twarzyczka kłamać z pewnością nie umie... Gdybym ją odnalazł, podzieliłbym się z nią tym com sobie zdobył pracą... Pracowałbym za dwóch i zdaje mi się, że przyjemniej i pilniej...
Ale nagle uczuł, że mu, się serce ściska.
— Kto wie czy ją odnajdę — myślał i zaczynał płakać, jak i wtedy gdy to opowiadał swoim towarzyszom. Wesołe chłopaki nie śmieli nawet żartować sobie z niego.
∗
∗ ∗ |
Placyd Joubert, jakeśmy to powiedzieli, czekał na odpowiedź na prośbą wniesioną do dyrektora opieki publicznej, o wyznaczenie mu audyencji.
Wyrozumował on sobie, iż jeden tylko dyrektor stowarzyszenia, mógł mu wskazać drogę za pomocą której możnaby odnaleźć ślad Joanny-Maryi, córki Pauliny de Rhodé.
Sprawa ta zajmowała go bardzo żywo, nie przeszkadzała wcale jednakże temu, aby tak samo rozdawał jak zwykle robotę pracownikom swoim.
Pewnego razu, główny jego urzędnik odezwał się do niego:
— A pan raczy nie zapominać, że pan ma się widzieć dzisiaj z adwokatem, upoważnionym do sprzedaży posiadłości d’Asnièrs... Przygotowałem ogłoszenia do druku...
— Daj mi je pan — zaraz po śniadaniu udam się do adwokata.
Joubert, jak to było jego zwyczajem zjadł obfite i wykwintne śniadanie, bo smakoszem był nielada,
Następnie schował w kieszeń ogłoszenie o sprzedaży, wyszedł z domu wsiadł do powozu i kazał się zawieźć na ulicę Bois do adwokata Lamarche
Był to ten adwokat, z którym porozumiewał się Leopold o kupno pałacu ku Fontenay-sous-Bois
— Przynosi pan ogłoszenie?.. zapytał Lamarche?
— Oto jest kochany panie.
— Bardzo dobrze napisane — powiedział prawnik po przejrzeniu anonsu, poślę go zaraz do druku... Jakże tam interesa pańskie?... dobrze naturalnie jak zawsze?...
— Ej, gdzie tam... odrzekł Joubert, stagnacya... najpiekielniejsza stagnacya..
— Stagnacya minie i powetuje się wszystko... A jakże tam syn pański?
— Zawsze jeden i ten sam... wydaje co niemiara, a nie zarabia nic...
— Jednakże pracuje...
— On!...
— No jakże?... Czyż się nie zajmuj interesami sprzedaży i kupna posiadłości ziemskich?...
Placyd spojrzał na mówiącego z komicznem zdziwieniem.
—On się czemkolwiek zajmuje?.. Ej... to widocznie jakieś tylko nieporozumienie... To zapewne nie o moim Leopoldzie pan mi mówi?...
— Ależ o nim samym właśnie.. Nie ma jak dwie godziny temu, jak był tutaj i siedział na tem samem miejscu które pan teraz zajmuje...
— I po cóż on był u pana?
— Przychodził jako pośrednik kogoś kto kupuje od jednego z klientów moich pałacyk wiejski w Fontenay-sous-Bois.
— Dziwi mnie to doprawdy!... Leopold.. przychodził tu... jako... pośrednik?... Co to może znaczyć znowu?...
— Nic w tem nie ma chyba nadzwyczajnego i nie pojmuję doprawdy, co pana tak dziwić może?... Pan Leopold Joubert prosił mnie o przygotowanie aktu sprzedaży, który ma być podpisany jutro, i na rachunek szacunku ułożonego na 25,000 franków, dał mi pięć tysięcy franków...
Placyd Joubert umiał w każdej okoliczności doskonale panować nad sobą, a jednak, gdy posłyszał co powiedział prawnik, pobladł trochę i doznał jakby wzruszenia.
Ale nie dał poznać tego po sobie i zapytał najspokojniej:
— Jak się nazywa osoba, której syn mój jest pośrednikiem?....
— Panna Klara Gervais.
Tą razą Placyd nie był się w stanie powstrzymać.
Podskoczył formalnie na siedzeniu.
— Jakto?... Klara Gervais?.. Klara Gervais?.. mieszkająca przy ulicy Saint-Paul...
— Pod Nr. 27... ta sama właśnie.
Joubert stał się zimnym jak kamień.
— A to głupiec! — szepnął i wzruszył ramionami,
— Cóż pan sądzisz o tem wszystkiem?... — zapytał adwokat.
— Sądzę, że ten kiep ze wszystkiem się zrujnuje!.. — On widocznie nie rozumie...
— A cóż rezykuje?.. — Kupująca płaci gotówką...
— Posiadasz pan, że to jutro ma nastąpić podpisanie aktu?...
— Tak.. jutro o jedenastej rano...
Po tych słowach, rozmowa prawników przeszła na inny przedmiot, mianowicie na posiadłość Asmères, wystawioną na sprzedż.
Placyd pożegnał się niebawem i wyszedł.
Skoro tylko znalazł się poza progiem kancelaryi, fizyonomia jego zmieniła się w tej chwili. Twarz wykrzywił gniewnie i zacisnął pięście.
Rzucił się w czekający nań powóz, zawołał do stangreta: Geoffroy-Marie i zatrzasnął drzwiczki gwałtownie.
— Klara Gervais! — mruczał po przez zaciśnięte zęby. — Więc ten idyota mnie nie posłuchał?... — Zadurzył się do tego stopnia, że aż domy dla niej kupuje!... Dał zadatek!... Resztę zobowiązał się zapłacić gotowizną!... Czem?... — Zkąd wziął tyle pieniędzy?... — Znalazł zatem jakiego lichwiarza i otworzył sobie jego kasę?... — O! lichwiarze... lichwiarze... wyrzutki społeczeństwa... nikczemni wyzyskiwacze!... — Gdybym dowiedział się, który to taki?... Ale ja się dowiem, ja się muszą tego dowiedzieć. A to idyota!... on się chce żenić ź tą dziewczyną... sam mi to mówił... udawał, że posłuchał mojej rady, ale jak tylko wymknął się odemnie, zaraz poleciał do niej!... — A to niepoprawne bydle!... — Jeżeli mu nie zdołam przeszkodzić, wszystko przepadnie... — Jeżeli go nie odciągną od Klary Gervais, nie ożenię go z prawdziwą, czy podstawioną córką Pauliny de Rhodé... — Dwa i pół mionów dyabli wezmą!... A! do wszystkich piorunów, jakże go ona opanowała, ta dziewczyna chora, mizerna, niemająca grzbietu czem przyodziać!... Jakim sposobem potrafiła tak zapanować nad tym głupcem?... — Ale mniejsza skąd się to wzięło, dość, że jest to ona przeszkodą... Tem gorzej dla niej... — bo ja usunę przeszkodę...
Jak?.. — No... znajdę przecie na to sposób... Muszę znaleźć!...
Przybywszy na ulicę Geoffroy-Marie, poszedł na górę i zapytał pisarza siedzącego w przedpokoju.
— Jest Florent?
— Jest proszę pana.
— Niechaj tu przyjdzie natychmiast...
Nie upłynęło dziesięciu minut, a wzywany Florent, mężczyzna czterdziesto letni, podrzędnie ubrany, przestąpił próg gabinetu pryncypała, skłonił się z uszanowaniem i czekał rozkazu.
— Weź pan konotatnik odezwał się Placyd Joubert — i zapisz co ci podyktuję. — Jesteś pan gotów?
— Do usług.
— Człowiek o twarzy drapieżnego ptaka dyktował:
— „Klara Gervais — ulica Saint-Paul Nr. 27.
„Dowiedzieć się co robi ta osoba... jakie są jej środki utrzymania, zwyczaje i stosunki.
„Szczególnie wypytać się o stosunki, Joubert zatrzymał się się chwilę...
— Czyż już wszystko? — zapytał Florent.
— Wszystko. — Potrzebuję wiedzieć to bardzo prędko. — Przed wieczorem jeżeli możebne...
— Postaram się panie pryncypale...
Flarent skłonił się i wyszedł. Na bulwarze wdrapał się na omnibus Madelaine-Bastille.
Wysiadłszy na ostatniej stacyi, podążył ulicą Saint-Antonie na ulicę Saint-Paul i ułożywszy podczas drogi plan postępowania wszedł bez wahania do domu znanego już czytelnikom naszym...
— Pani — odezwał się do odźwiernej, która stała w progu — czy to pani jesteś odźwierną tego domu?
— Tak panie...
— A to do pani właśnie udać się zamierzałem... Jestem sekretarzem pewnej bardzo bogatej osoby, która ze swojej fortuny robi najpiękniejsze użytki... Dobroczynność osoby owej znaną jest powszechnie. Ze wszystkich stron Paryża nadsyłają jej prośby o wsparcia, lub adresy osób nieszczęśliwych potrzebujących pomocy. — Osoba o której mówię, wspiera wszystkich, ale chce naturalnie nie dać się wyzyskiwać. Zmuszeni też jesteśmy zasięgać wiadomości, o podpisanych na prośbach, albo też o tych których nam polecają.
— Słuszne to i sprawiedliwe. — Pełno jest nicponiów i próżniaków, którzy zamiast pracować — wolą żebrać i nic nie robić... odpowiedziała odźwierna. — Jeżeli pan potrzebujesz zapytać się o kogo, to pan pytaj, odpowiem ci szczerą prawdę..
— Wszak mieszka tu panna Klara Gervais?...
— A! więc to o tę kochaną małą panu chodzi?... — Tak!... tak... ona tutaj mieszka istotnie...
— Czy biedna...
— Ach! panie i jak jeszcze biedna!... To dziecko prawdziwie zasługuje na opiekę!... — Tylko co wyszła ze szpitala... rekonwalescentka zaledwie... — Modystką jest i pracuje ciężko... w tej chwili naprzykład, zmuszoną jest mordować się szesnaście godzin na dobę, ażeby trzydzieści sous zarobić...
— Czy pracuje u siebie?...
— Trzęsąc się z zimna, przy zaledwie ogrzanym piecu... tak, tak, pracuje w domu.
— Dobrze się prowadzi?...
— Ależ panie to obrazek!... prawdziwy... święty... obrazek.. — Nie wierzę, aby była druga taka, z takiemi zasadami!... — Gdyby tylko chciała pomimo, że ją choroba zmizerowała, jeździłaby karetami!... Ale ani słuchać o tem nie chce...
— O! — odezwał się Florent, niby naiwnie — i nie ma konkurentów?...
— Jest jeden... ale piekielnie uparty... — Z dziewczyną mniej cnotliwą, dawno by już był doszedł do końca...
— Zapewne jaki piękny młodzieniec?...
— Młody, bo młody — ale piękny... to wcale nie... Podobny jest trochę do ptaka, ale jest za to bardzo bogaty, a to warto więcej niż uroda!... — Dla Klary jednak, nic a nic to nie znaczy.
— Nie pozwala dać się zdurzyć?...
— A niech Bóg zachowa i broni... woli raczej z głodu umrzeć...
— To prześlicznie!... — A cóż wobec tego ów zawzięty panicz... Zapewne musi to być członek znakomitej jakiej rodziny!...
— Do arystokracji nie należy, ale ma rodziców bardzo zamożnych.
— Nie wie pani, jak się nazywa?...
— Wiem, bo mi to sam powiedział... — Nazywa się Leopold Joubert...
Florent odskoczył.
Leopold Joubert!... — powtórzył ździwiony.
— Znasz go pan?... — zapytała żywo odźwierna.
Wysłannik Placyda Jouberta przygryzł wargi, bardzo z tego niezadowolony, iż nie potrafił zapanować nad sobą tak, jak tego wymagała sytuacya.
— Znam ojca jego... — odpowiedział.
— Bogaty?...
— Milioner.
— No więc synek wcale nie kłamał...
— Powiadasz pani zatem, że Leopold Joubert, szaleje za panną Klarą?...
— Tak.. tak... mój dobry panie... Zakochany jak nie idzie dalej i ciągle mi mówi o małżeństwie... Tak... tak.. o rzetelnem małżeństwie, w kościele i u notaryusza... — Klarunia nie chce mu wierzyć, więc aby ją przekonać o prawdzie słów swoich, ma zamiar kupić na jej imię dom wiejski prześlicznie umeblowany...
— I ona odmawia?...
— Pewnie, że odmówi... O! znam ja ją doskonale... — Nie powie ona... „tak,” jeżeli nie przed proboszczem i panem burmistrzem. A tu zrobić tego zaraz niepodobna, bo młodzieniec nie jest jeszcze pełnoletnim i nie może się obejść bez zezwolenia papy... — Jeżeli więc tymczasem litościwa osoba, o której pan mówisz, mogłaby zapłacić komorne, z jakiem zaległa biedna Klara i nastręczyć jej lepiej płatną robotę, co by jej pozwoliło choć trochę lepiej się żywić, byłoby to prawdziwie dobrym uczynkiem...
— Dziękuję pani za objaśnienie... — Panna Klara Gervais, po tem co od pani słyszałem, zdaje się być zupełnie godną naszego zainteresowania, to też dam pani niebawem wiedzieć o rezultacie rozmowy mojej z kim należy.
Wyszedłszy na ulicę, Florent szedł z razu bardzo szybko, później zwolnił kroku, aż się nareszcie zatrzymał.
— Syn pryncypała chce tej małej dom podarować, o...to ważne, to bardzo ważne — mruczał pod nosem. Stary widocznie przewąchał co się święci i posłał mnie na zwiady... No, nie będzie mógł narzekać... poczciwa stróżka dała mi objaśnień co nie miara... Pośpieszył znowu, ażeby jaknajprędzej zdać sprawę ze swej misyi. Wsiadł nawet do dorożki.
Tak prędko powrócił, że Joubert spostrzegłszy go zawołał:
— Jakto?... już?...
— Już jestem a dowiedziałem się bardzo dużo... Klara Gervais to modystka, nie posiadająca ani złamanego grosza przy duszy, ale za to uczciwości nieposzlakowanej. Najlepiej dowodzi tego fakt, iż wyszedłszy niedawno ze szpitala i umierając prawie z głodu, nie chce ani słuchać o pewnym młodym człowieku, który jej cuda obiecuje, a między innemi domek wiejski umeblowany, który nawet obiecuje się z nią ożenić...
Klara nie chce słyszeć i o małżeństwie...
— Powiedziano panu jak się nazywa ten młody człowiek?
— Tak... pro... szę... pana... pryncypała...
— Nie masz go potrzeby mi wymieniać... przerwał Placyd... A pewnym pan jesteś, że młoda dziewczyna odmawia?...
— Zapewniała mnie uroczyście odźwierna, dobrze zdaje się wtajemniczona we wszystko...
— Ślicznie... wiem zatem wszystko, co wiedzieć chciałem... Jestem z pana zadowolony i przyrzekam ci gratyfikacyę...
Florent skłonił się i wyszedł.
Joubert ojciec, pozostawszy sam, nie powstrzymywał się dłużej, fizyonomia jego przybrała wyraz wściekłości. To co posłyszał nie zadowoliło go bynajmniej,
Wolałby był, ażeby Klara nie była taką cnotliwą, bo wtedy mniemana miłość Leopolda, skończyłaby się prędko.
— Cnotliwa! — powtarzał wzruszając ramionami — cóż znowu! ja w to nie wierzę. — Jest widocznie do czynienia z hultajką ale mądrą. Wzdraga się ona umyślnie ażeby tem bardziej rozkochać tego mojego głupca... I obrachowała dobrze, bo cymbał, gotów dla niej na wszelkie szaleństwa... Ożeniłby się z nią osioł... gdyby mnie tu nie było... Ale ja to galopem wszakże uporządkuję! Muszę powstrzymać niedołęgę nad przepaścią, w którą się toczy!... Utrzymują, żem jest słaby dla Leopolda... pokażę im...
— Kocham go, ale właśnie dla tego, że go kocham, będę twardy, nielitościwy i nie cofnę się przed niczem. Nie dam mu zawiązać sobie życia... Placyd „Joubert wymówił te ostatnie słowa z dzikim wyrazem twarzy, a jego ptasia fizyognomia wyglądała na prawdę odrażająco.
Zegar w gabinecie wskazywał czwartą. Placyd uprzedził swego urzędnika, że wychodzi, przeszedł do swojego apartamentu, pozasuwał podług zwyczaju wszystkie zasuwy u drzwi — ubrał się bardzo starannie, posłał służące po powóz i kazał się zawieźć pod Nr. 9, na ulicę Fontaine-Saint-Georges.
— Czy tu mieszka panna Lucyna Bernier? — zapytał odźwiernego.
— Tak panie, na pierwszem piętrze, teraz ma akurat gości...
Wszedłszy na pierwsze piętro, Placyd nacisnął guzik elektryczny u dzwonka.
Otworzyła mu młoda pokojówka i aż się cofnęła z pewną obawą na widok takiego gościa...
— Co pan sobie życzy? — zapytała dosyć szorstko.
— Chcę się widzieć z panną Bernier...
— Wątpię czy pani pana przyjmie...
— Przyjmie z pewnością, skoro się dowie, że przychodzę od pana Leopolda Jouberta...
— Jeżeli tak, to proszę... zatrzymaj się pan trochę... w tej chwili uprzedzę panią...
Powiedziawszy to pokojówka, wprowadziła Placyda do salonu przybranego z wielką elegancyą i pobiegła do pani, która zabawiała się kabałą przy małym stoliku przed kominkiem w buduarze.
Lucyna Bernier, ładna dwudziestopięcio-letnia brunetka, zajmująca na paryzkim bruku skromne stanowisko, drugorzędnej huryski, była od dwóch lat kochanką Leopolda. Zadurzony był w niej zapamiętale — i aż do chwili w której spotkał przypadkiem Klarę Gervais, składał u jej stóp większą część pieniędzy od ojca otrzymywanych.
Z tej otóż przyczyny, Lucyna bardzo i stosunek z Joubertem synem ceniła.
Placyd wiedział o tej znajomości i tolerował ją nawet, bo się jej wcale nie obawiał.
— Trzeba, żeby młody się wyszumiał — powtarzał sobie niejednokrotnie.
Lucyna podniosła głowę i spytała służącej.
— Kto to dzwonił?
— Jakaś małpa proszę pani...
— Jakto małpa?...
— Albo coś bardzo do niej podobnego... Jakiś pan taki brzydki, że wygląda na szympansa z ogrodu zoologicznego... chociaż bardzo porządnie ubrany... i ma minę bardzo dostatnią...
— Czego chce?
— Widzieć się z panią,
— Powiedział swoje nazwisko?
— Nie... Powiedział tylko, że przychodzi od pana Leopolda... Czeka w salonie...
— Przyjdę tam zaraz.
Młoda kobieta poprawiła ciemne włosy po nad czołem, poprawiła penioir z kaszmiru kremowego, który uwydatniał zgrabną jej figurę — i przeszła do salonu gdzie Placyd oczekiwał.
— Maryanna miała racyę — pomyślała Lucyna, zobaczywszy swego gościa, małpa w całem tego słowa znaczeniu.
— Ładna.. Mój synalek miał gust wcale dobry — pomyślał Placyd jednocześnie.
— Siadaj pan... bardzo proszę — odezwała się Lucyna... Przychodzi pan od Leopolda...
— Nie pani — odrzekł jegomość o twarzy ptaka drapieżnego, z głębokim ukłonem. Posłużyłem się tem imieniem dla tego tylko, aby sobie ułatwić wstęp do pani. Potrzebowałem koniecznie z panią się zobaczyć — a byłbym może nie przyjęty...
Lucyna która także była usiadła, zerwała się wystraszona trochę.
— Ależ w takim razie, któż pan jesteś? spytała.
— Jestem człowiekiem, którego obecność w żadnym razie nie powinna panią niepokoić. Przybywam jako przyjaciel... Wkrótce dam pani tego dowody... Zresztą, nazwisko moje zupełnie mnie wytłómaczy...,
— Więc ja znam to nazwisko?
— Zna je pani bardzo dobrze...
— Ciekawam?
— Nazywam się Joubert Placyd.
— Pan... ojciec Leopolda?... wyszeptała młoda kobieta, z większą jeszcze obawą.
— W swojej własnej osobie... Ale powtarzam, bądź pani zupełnie spokojną... nie mam najmniejszej ochoty odegrywania roli papy Duval z „Damy kameliowej.. Widzę panią dzisiaj po raz pierwszy. Zamiast mieć za złe synowi, jego stosunek z panią, powinszuję mu go raczej, bo nie jestem wstanie pojąć, że ten głupi jest zdolny kochać inną kobietę...
Strzał był celnie wymierzony... trafił do celu.
— Inną kobietę?.. powtórzyła Lucyna żywo. — Pan przychodzisz zatem oświadczyć mi, że Leopold mnie porzuca, że się żeni? że go się mam wyrzec na zawsze... mówiła wielce niby wzruszona...
— Nie pani, zupełnie nie...
— Pan nie chce powiedzieć mi zapewne odrazu, że wszystko między mną a jego synem skończone?...
— Przeciwnie, przychodzę prosić panią, ażebyś go zwróciła ku sobie...
Lucyna patrzyła na Placyda Joubert z wyrazem niepojętego zdziwienia.
— Pani się zdaje, że daje jej jakiś rebus do odgadnięcia, widzę to... dodał z uśmiechem Placyd — ale zaraz pani mnie zrozumie... Proszę tylko odpowiedzieć mi szczerze, czy pani kocha Leopolda?...
— Skłamałabym, gdybym utrzymywała przed panem, że czuję jakąś szaloną miłość dla niego, ale jestem bardzo do niego przywiązaną... nie zachwyca mnie bynajmniej jego uroda... co do której... jakbyto powiedzieć... miałabym może trochę do zarzucenia... ale dla tego, że to chłopiec bardzo łagodnego... bardzo dobrego charakteru...
— I bardzo wspaniałomyślny... dokończył Placyd, — Wspaniałomyślność proszę pana, nigdy a nigdy nie przeszkadza... Powietrzem żyć niepodobna...
— Leopold bardzo panią kochał?
— Zapewniał mnie o tem zawsze, a ja wierzyłam mu zupełnie...
— Często go pani widujesz?
— Dawniej codziennie...
— A teraz?
— Teraz daleko rzadziej...
— Od jak te dawna?...
— Od trzech miesięcy blizko...
— Czemu pani to przypisujesz?...
Lucyna głosem melancholijnym, jak gdyby drżącym ze wzruszenia, odpowiedziała:
— Nie chciałam przypuszczać, że się odemnie oddala... że kocha inną kobietę...
— Czy się nie myliłam czasami?
— Myliłaś się pani najzupełniej — chcę być z panią zupełnie otwarcie i powiem ci co jest i dla czego przyszedłem tutaj.
Mój syn napotkał, nie wiem doprawdy gdzie i kiedy jakąś dziewczynę, podobno pracownicę modystkę, siedemnastoletnią, biedną, wątłą, chorowitą, wcale nie ładną, a bladą jak mysz kościelna. Licho wie zkąd i dla czego wyobraża sobie głupiec, że jest szalenie zakochany w tym straszydle i mówi o niej jak o przyszłej swojej żonie...
— Spodziewam się, że pan nie pozwolisz na podobne szaleństwo! — wykrzyknęła żywo Lucyna, przez którą teraz naprawdę przemawiała zazdrość i obawa utraty swojej własności.
— Z pewnością — odparł Placyd — że zrobię wszystko co jest możebne, ażeby go zatrzymać nad przepaścią. Ale czy zechce posłuchać mojej rady? czy podda się mojej woli?
— Już mi się jak to mówią postawił rakiem... zdaje mu się, że zakochany i...
— Ale któż to jest ta istota, co nad nim taki wpływ posiada, kto ona?
— Powtarzam pani biedna i wcale nieładna dziewczynina...
— Czy już jest kochanką?
— W tem właśnie całe nieszczęście, że nie... Mała pomimo swojej młodości, sprytną jest nad wszelki wyraz... Upiera się, a ten jej udany upór, popycha Leopolda do coraz większych niedorzeczności... Dziś rano, ma podpisywać akt kupna wiejskiego domu, który chce ofiarować swej bogdance w nadziei, że ta przyjmie...
Placyd Joubert wykonywał co do joty plan, jaki sobie zakreślił.
Nie liczył wcale na zazdrość Lucyny Bernier, chcąc ją zmusić do dopomożenia sobie, bo wiedział dobrze zaraz, iż nie może być ona zakochaną w Leopoldzie, powtóre, że kobiety tego rodzaju, zazdrosne są tylko przez dumę, albo dla korzyści.
To też manewrował w ten sposób, iżby wzbudzić w młodej kobiecie zazdrość podobnego rodzaju i dobrze obrachował.
Usłyszawszy ostatnie słowa Jouberta ojca, Lucyna dotąd najzupełniej panująca nad sobą, nagle zimną krew straciła.
Oczy jej zabłysły wściekłością i zacisnęła pięście.
— Dom wiejski tej dziewczynie!... — wykrzyknęła ze złością. — On chce jej dom podarować?...
— Przepysznie umeblowany... — wtrącił z naciskiem Placyd.
— Mnie nigdy nie proponował nic podobnego! — sądzi zapewne, że skromne mieszkanko za parę tysięcy dukatów rocznie, aż nadto dostateczne dla mnie!...
— I pani mu pozwolisz na coś podobnego?...
— Cóż mam zrobić, ażeby przeszkodzić?...
— Dałeś mu pan pieniędzy na kupno?...
— Oprócz pensyi, jaką stale pobiera, nie dostał ani grosza...
— Zapewne zatem zapożyczył się na gruby procent?...
— Bardzo się obawiam tego...
— Ależ ten nieszczęśliwy zgubi się... zrujnuje...
— Ze stracił zupełnie głowę, to widoczne!...
— Gotów czekać pełnoletności, podnieść swój majątek i ożenić się z tą istotą...
— Jedna tylko osoba jest w możności przeszkodzić temu...
— Kto taki?...
— Pani... jeźli tylko będziesz chciała.
— Czy będę chciała? — Pytasz mnie pan; czy będę chciała? — zawołała Lucyna i zaśmiała się okrutnie. — Tak... tak... ja chcę!... — mów pan.
— Dziewczyna, o której mówię, odgrywa komedyę cnotliwej, uczciwej, bezinteresownej.. — Tym właśnie trzyma Leopolda... — Domu wiejskiego, który jej chce ofiarować, zapewne przyjąć nie będzie chciała...
— Może.. ażeby go przyjąć za tydzień!...
— I ja tak przypuszczam, ale w ośm dni można coś zrobić przecie... — Leopold w swojem głupiem zaślepieniu, sądzi, iż ideał jego jest aniołem... — Dostatecznem będzie do otworzenia mu oczu dowieść, że to ladacznica ostatniej próby i złodziejka...
Lucyna patrzyła na Placyda ździwiona.
— Złodziejka?... — powtórzyła. — A czy naprawdę ta dziewczyna jest złodziejką?...
— Nie wiem... nie sądzę nawet.. — Można by jednak stworzyć pozory..
skompromitować ją... i... zgubić...
— Ach!... — wykrzyknęła Lucyna z wyrazem odrazy. — Rozumiem pana...
— No i cóż pani myślisz o tym projekcie?...
— Oburza mnie!.. Nic więcej!... — To byłoby podłością!... To byłoby nikczemną zbrodnią!...
— Wyrazy nic tu nie znaczą! — Ażeby rzecz zdrowo osądzić, trzeba ją rozpatrzeć na wszystkie strony. Zgubić tę dziewczynę jest zapewne czynem nie tak bardzo szlachetnym, ale że czyn ten ocali Leopolda, jest więc godnym przyjęcia. Syn mój, przyznasz to pani zapewne, zasługuje na to, aby go uwolnić od awanturnicy, która stanie się przyczyną jego ruiny i hańby, bo on się zhańbi, bo on się z nią ożeni!... Przeciw tak niebezpiecznej istocie każda broń jest właściwą...
— Jednakże.. zaczęła Lucyna.
— Liczę, że mi pani nie odmówi tej ogromnej przysługi... i będę umiał ją ocenić... przerwał Placyd, nie dając młodej kobiecie przyjść do słowa... Uczyń pani niemożliwem to małżeństwo niedorzeczne, a dam ci sto tysięcy franków...
Oczy Lucyny zabłysły na nowo, ale tą razą z chciwości.
— Sto tysięcy franków!... mruknęła! — Pan mi na prawdę sto tysięcy franków ofiarujesz?...
— Tak pani...
— A kiedy wypłata?
— W chwili gdy dziewczynę o jakiej mówię uwierzą jako złodziejkę.
Lucyna podniosła się i zaczęła chodzić pomieszana.
Gwałtowną walkę toczyła pomiędzy chciwością a oburzeniem, że jej coś podobnie nieuczciwego zaproponowano.
— Chciwość zwyciężyła.
— Dobrze!... rzekła zatrzymując się przed Placydem. — Zgadzam się... pod warunkiem, że mi pan dasz zgóry połowę sumy obiecanej. Jeżeli dostanę zaraz pięćdziesiąt tysięcy franków, to daję słowo honoru, iż zacznę działać — i to działać szybko... a energicznie...
Zaznaczamy mimochodem, że Lucyna mówiła to bez żadnego wahania i najnaturalniej w świecie, że z pewną powagą dawała słowo honoru, tak dziwnie brzmiące w jej ustach.
— Przystaję — odrzekł Joubert ojciec, bo mam do pani najzupełniejsze zaufanie... Osobiste interesa pani w ocaleniu Leopolda, dają mi najzupełniejszą gwarancyę, że zrobisz wszystko jaknajlepiej...
— Mówiłeś mi pan, że ta dziewczyna nazywa się Klara Gervais? — spytała Lucyna.
— Tak.
— Czem się ona zajmuje?
— Magazynierka, raczej panna z magazynu.
— Mieszka?
— Przy ulicy Saint-Paul Nr. 27.
Placyd Joubert, wyrwał kartkę z konotatnika i napisał adres Klary Gervais.
— Umówiliśmy się zatem... wszak prawda? — odezwała się Lucyna, biorąc kartkę. — Obowiązuję się od dziś za dwa tygodnie najdalej — przekonać Leopolda, że niegodna intrygantka — dla której stracił głowę jest złodziejką... Co do pana, obowiązujesz się wypłacić mi połowę obiecanej sumy, tytułem zadatku tej umowy?...
— Zgadzamy się najzupełniej.
— Czekam tedy na pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Mam przy sobie tylko dziesięć. — Daję je pani i dołączam czek na czterdzieści tysięcy franków, płatny na okaziciela w banku kredytu Lyońskiego.
Placyd wyjął z kieszeni książeczkę bankową, wpisał sumę, położył datę, i podał czek swojej przyszłej wspólniczce razem z paczką biletów bankowych.
— Tylko ani słowa mojemu synowi...
— Czy masz mnie pan za tak głupią? spytała Lucyna, wzruszając ramionami.
— Broń Boże — ale można się zapomnieć i zepsuć wszystko jednem nierozważnem słówkiem.
— Nie obawiaj się pan... Nie wymówię z pewnością takiego słówka...
— Do widzenia z kochaną panią.
— Do widzenia, nie zadługo...
Lucyna przeprowadziła aż do przedpokoju pana Placyda Jouberta, który na pożegnanie pocałował ją w rękę z najwyszukańszą galanteryą.
Zaledwie drzwi się zamknęły po za szczególnym gościem, młoda kobieta udała się do swej gotowalni, zmieniła szlafroczek na suknię wizytową, włożyła kapelusz, narzuciła na ramiona okrycie jedwabne przybrane koronkami, zadzwoniła na pokojówkę i oświadczyła tejże:
— Wychodzę. — Jeżeli przyjdzie pan Leopold, poproś, aby zaczekał na mnie... Nie wspominaj wcale o tem, że się tu ktoś zgłaszał w jego imieniu.
— Dobrze, proszę pani. Czy mam pójść powóz sprowadzić?...
— Czas jest tak ładny, że przejdę się z przyjemnością.
W pół godziny potem, Lucyna weszła do wystawnego magazynu mód, położonego przy ulicy Caumartin obok bulwaru.
W witrynach stało tu mnóstwo przepysznych kapeluszy, z których najskromniejszy, nie mniej z pewnością niż pięć lub sześć luidorów kosztował.
Na prawo od magazynu znajdował się salon do przymierzania i pracownia, w której pięć panien z nadzwyczajną zręcznością, stwarzały arcydzieła mody bieżącej.
Na lewo był inny mały salonik.
Przełożona magazynu, pani Thouret — kobieta lat czterdziestu do czterdziestu pięciu, zobaczywszy Lucynę, podeszła żywo ku niej i ze zwykłą uprzejmością kupiecką, a słodkim uśmiechem rzekła:
— Jakżem szczęśliwa, że panią widzę, kochana pani Bernier... A to już miesiąc przeszło nie zaglądała pani do nas... Myślałam sobie nieraz, czyś mi się pani nie sprzeniewierzyła przypadkiem, daję na to słowo honoru, ale odpędzałam precz zawsze tę brzydką myśl od siebie...
— I miałaś pani słuszność zupełną... — odpowiedziała wesoło Lucyna — byłam, jestem i na zawsze zostanę najwierniejszą pani klientką...
— Czem mogę dziś służyć pani?...
— Dwoma lub trzema kapeluszami, które w tej chwili wybierzemy... — Ale główny cel wizyty mojej obecnej, to uregulowanie mego małego rachuneczku...
— To nie takie bynajmniej pilne... Mamy zawsze dość czasu do pomówienia o tem...
— Jestem przy pieniądzach i pragnę się uiścić...
— Pani żąda tego koniecznie?...
— Bezwarunkowo!.. Ile należność wynosi?...
— Będę służyć pani w tej chwili, ale muszę zajrzeć do książki.. Czy pani pozwoli na to?...
— Proszę bardzo...
Magazynierka wzięła z biurka książkę kasową, otworzyła ją, wzięła pióro do ręki, blankiet i zabierając się do pisania, zapytała:
— Czy wymieniać szczegółowo?...
— Nie potrzeba.
— A zatem tysiąc pięćset dwadzieścia pięć franków i to wszystko.. Zanotuję sumę na rachunku i poświadczę takowy...
Lucyna wyjęła portmonetę, wydostała z niej ostentacyjnie grubą paczkę biletów tysiąc frankowych i dwa z nich podała modystce.
— Oto reszta... rzekła ta ostatnia, kładąc po przed swoją klientką cztery bilety stufrankowe, trzy sztuki dwudzięsto frankowe, jednę dziesięcio i jednę pięcio frankówkę.
— Dziękuję!... Nie jestem nic już zatem winną i mogę rozpocząć na nowo...
Pokaż mi pani swoje nowości.
Zwolnimy naszych czytelników od potrzeby asystowania przy przymiarach i powiadomimy ich w krótkości, że Lucyna pomimo wychwalania fasonów i przybrania kapeluszy, nie znalazła ani jednego takiego, któryby w zupełności przypadł jej do gustu.
W najdokładniej wykończonym potrafiła znaleść jakiś brak... jakieś coś... czego określić dokładnie nie potrafiła... ale zawsze jakieś coś.
Jeden fason szczególniej ją uderzył swoją oryginalnością.
— Gdyby koronki ubierające ten kapelusz, nie były tak bardzo skromne, rzekła, nie miałabym mu nic do zarzucenia.
Nic łatwiejszego jak je odmienić... zawołała magazynierka. To kwestya ceny jedynie. Większą część moich klientek zmuszają panowie mężowie do wprowadzania oszczędności... Pani ta uwaga nie dotyczy i przepraszam za nią stokrotnie. Czy pani życzy sobie koronki weneckie, alensońskie lub stare angielskie?... Mam gatunki najdoskonalsze... prawdziwe dzieła sztuki!... Które pani pragnie zobaczyć?...
— Pokaż mi pani wszystkie.
— Bardzo dobrze... niech pani raczy wybrać sama.
Pani Thouret wzięła pudełko z pułki, postawiła je na stole i wydostała kolekcyę koronek najdelikatniejszych.
— Wspaniałe!... zawołała Lucyna, wspaniałe, na prawdę wspaniałe...
— Przypatrz się pani temu gatunkowi... zauważyła modystka — cena dwa tysiące franków... Dziesięć metrów wszystkiego... Czy nie prawdziwie piękna — co?.. Dla pani pół trzecia metra wystarczy.
— Stanowczo nie!... zawołała młoda kobieta, odsuwając koronkę wabiącą. Byłoby wierutnem głupstwem płacić taką olbrzymią cenę za kapelusz... Wezmę te dwa ostatnie, które przymierzałam przed chwilą. Są eleganckie i bardzo mi w nich do twarzy... Odeślij mi je pani dziś wieczorem.
— Mogę jutro dopiero, proszę pani...
— A dla czego nie dziś zaraz?...
— Obywam się ciągle jeszcze bez pomocnicy w magazynie, a pracownice mają do wykończenia roboty bardzo pilne.
— Jakto — zapytała Lucyna, siadając dla wypoczęcia w rogu przy kominku — nie przyjęła pani dotąd nikogo na miejsce panny Maryi?
— Nie, łaskawa pani!... to tak trudno znaleźć kogoś odpowiedniego. Niechciałabym wziąć pierwszej lepszej, chciałabym znaleźć osobę młodą, zręczną, uzdolnioną i mogącą w razie potrzeby zastąpić mnie w magazynie, a więc zdolną nadto pozyskać zupełne moje zaufanie. Co niedziela zamykam sklep dopiero w południe, a że sama muszę zawsze wychodzić z rana, zostawiam wszystko na jej opiece...
— Mogę pani zrobić przysługę i spełnić jednocześnie prawdziwe dobry uczynek... odezwała się Lucyna.
— Może pani zarekomendować mi jaką panienkę?... podchwyciła żywo pani Thouret.
— Tak jest, młodą dziewczynę, którą, wychwalano mi ogromnie... Biedna, uczciwa i tylko co wyszła ze szpitala...
— W jakim wieku?
— Lat szesnaście do siedmnastu.
— Modniarka?
— I bardzo zręczna jak mi mówione.
— Ładna?
— Byłaby bardzo ładną, gdyby była zdrową i lepszy byt zdobyła... — Powtarzam, że biorąc ją, spełni pani prawdziwie dobry uczynek...
— Mogę sprobować, zwłaszcza, gdy pani tak się interesuje tą młodą osobą...
— Osobiście nie znam jej wcale, ale mówiono mi o niej jak najlepiej...
— Czy pani wie, jak się nazywa i gdzie mieszka?...
— Wiem i jedno i drugie... — odpowiedziała Lucyna, otwierając swój notesik i wydobywając ćwiartkę papieru, na której Placyd Joubert skreślił był kilka wyrazów.
— Niech pani będzie łaskawa podyktować, to ja zapiszę sobie.
Lucyna podyktowała:
„Klara Gervais — ulica Saint-Paul, Nr. 27.”
— Dobrze, poproszę zaraz tej panienki, ażeby się zemną zobaczyła jaknajprędzej... Czy mam powiedzieć, że pani mi ją zaleciła?...
— To byłoby zupełnie zbyteczne — bo panna Gervais nigdy o mnie nie słyszała, ale dziękuję pani serdecznie za uwzględnienie mojej prośby... — Do widzenia kochana pani... Odeślij mi pani jutro moje kapelusze
— Odeślę je z pewnością, a wkrótce dam znać pani, czym z jej protegowanej zadowolona.
Zaraz po wyjściu Lucyny, pani Thouret wzięła ćwiartkę papieru ze swoją firmą i napisała do Klary, prosząc, aby przyszła do magazynu pomiędzy dziewiątą a dziesiątą rano.
Zaadresowawszy liścik, odesłała go na pocztę.
∗
∗ ∗ |
Klara wstała do dnia i pracowała przy lampce nieopodal pieca złej konstrukcyi i już wyziębionego zupełnie.
Mały zegar z kukułką, wiszący na ścianie skromnego jej pokoiku, wybił przed chwilą ósmą.
Zajęta pracą nie zauważyła nawet, że bladawe światło dzienne zimowego poranku, zastąpiło ciemności.
Podniosła się, kapelusz który ubierała położyła na stole i zgasiła lampkę. Wyglądała bardzo mizernie a oczy miała mocno zaczerwienione.
— Zdaje mi się, żem głodna... — szepnęła, przykładając rękę do piersi. — Trochę bulionu zrobiłoby mi bardzo dobrze.
Otworzyła górną szufladę komody i wyjęła pudełeczko tekturowe.
Miała w niem drobną monetę, około dwunastu franków, mały medalik i bilet na loteryę, otrzymany w spadku po Joachimie Estival.
Wybrała sztukę dziesięcio sousowę, wzięła blaszankę, wyszła z mieszkania, zeszła ze schodów i przeszłą na drugą stronę ulicy do owocarki, gdzie za kilka sous kazała sobie nalać bulionu.
Miała chleb wczorajszy, przygotuje więc sobie talerz zupy i będzie miała śniadanie.
Gdy powracała na swoje piąte piętro, odźwierna ukazała się na progu z listem w ręku.
— Zatrzymaj no się chwilkę, przemówiła do Klary... bo jest tu list do ciebie. Przyniósł go listonosz zaledwieś tylko wyszła.
— Dziękuję kochanej pani.. odpowiedziała zaczepiona, biorąc list ów do ręki.
— Idziesz już na górę?
— Tak... muszę pośpieszyć ze śniadaniem i usiąść znowu zaraz do roboty.
— Nie wyjdziesz już wcale rano?
— Nie... Wieczorem dopiero pójdę odnieść kapelusze do magazynu i zabrać inne...
— Ba!... kto wie, czy nie zmienisz zdania do wieczora?... rzekła stróżka, mająca wielką ochotę powiadomić swoję lokatorkę o nowinie, jaka się gotowała.
— Zmienię zdanie do wieczora? powtórzyła Klara — a to zkąd i dla czego?... Nie rozumiem pani wcale...
— Nic to nie szkodzi, zrozumiesz mnie później za to...
— No, ale przecie, co mi pani chcesz powiedzieć!...
— Nic!... Śniło mi się coś o tobie moja koteczko, śniło mi się, że czeka cię ogromne szczęście...
— Sen mara!... szepnęła z uśmiechem sierota i poszła na górę.
Wszedłszy do swojej izdebki, Klarą Gervais rozerwała czemprędzej kopertę.
Najprzód na nagłówku przeczytała słowa:
„Aleksandryna Thouret. — Magazyn Mód — ulica Caumartain Nr. 60“, następnie przebiegła treść oczami. Oczy te zabłysły prawdziwą radością, na wychudłe policzki wystąpiły żywe rumieńce.
— Modystka... pierwszorzędna modystka z bogatej dzielnicy miasta, pisze do mnie i wzywa do siebie!... Zaśmiała się głośno... O, tu z pewnością nie idzie o nic innego jak o zajęcie... Byłoby to prawdziwem dla mnie zbawieniem. Lepsza płaca pozwoliłaby mi odzyskać prędzej siły... Wzywają mnie pomiędzy dziewiątą a dziesiątą... Już jest wpół do dziewiątej, a na Caumartin tak daleko... Nie trzeba się opóźnić... wsiądę zatem w omnibus...
Wypiła bulion i spiesznie zabrała się do ubierania. Niestety! bardzo skromne, albo raczej bardzo biedne, miała toaletę — bo jedynie czarną wełnianą sukienkę, płaszczyk bardzo lekki na obecną porę i mały ciemny kapelusik.
To ubożuchne ubranie, nie przeszkadzało dziewczęciu, wyglądać bardzo ładnie, dzięki zgrabnej figurce i nadziei co ożywiła tak wdzięczną twarzyczkę, że wyglądała zdrowo i świeżo.
Kukułka wskazywała trzy kwadranse na dziewiątą.
Klara wzięłą w kieszeń parę sztuk drobnej monety i zeszła, zamknąwszy drzwi na klucz za sobą..
Stróżka zamiatająca sień na dole, spojrzała na nią zdziwiona.
— Jakto! — wykrzyknęła... wychodzisz?...
— Tak jest kochana pani... wyciągnął mnie ten list, jaki odebrałam... Wszystko mi się zdaje, że chcą mi ofiarować miejsce i to w pierwszorzędnym magazynie...
— Aha! a więc nie tracił czasu, ten pan, co tu był wczoraj!
— Jaki pan?... spytała Klara zaniepokojona trochę.
— Sekretarz jakiejś bogatej a dobroczynnej osoby... Wypytywał o twoję konduitę i środki utrzymania, ażeby ci przyjść z pomocą, jeżeli na to zasługujesz... Naturalnie objaśniłam go jak potrzeba i otóż już widać skutek...
— Ktokolwiek się mną interesuje, błogosławić mu będę z głębi serca!... do śmierci mu wdzięczną pozostanę, wykrzyknęła Klara z zapałem.
— Wdzięczność jest wielką cnotą, ale kto wie czy jak powrócisz, będziesz już potrzebować miejsca...
— Zawsze według tego co się śniło kochanej pani...
— Możesz się śmiać ze mnie, moja koteczko, ale ja co wiem, to wiem... Zobaczymy te zresztą niezadługo wszyscy.
Czy prędko wrócisz?
— Kazano mi przyjść pomiędzy dziewiątą a dziesiątą.. Zapewne nie będą mnię trzymać długo, więc może i zaraz powrócę... Ale muszę być punktualną... uciekam...
I młoda dzieweczka pobiegła szybko w stronę placu Bastylii, ażeby wsiąść w omnibus i dojechać naprzeciwko ulicy Caumartain.
W trzydzieści pięć minut później, Klara zatrzymała się przed magazynem pani Aleksandry Thouret.
Zachwycona była fasonem i bogactwem prześlicznych kapelusików, umieszczonych w wystawie, przybranych w drogie pióra i bardzo kosztowne koronki.
— To magazyn w całem znaczeniu pierwszorzędny... mówiła sobie. — Czyż na prawdę ma i mnie jakaś szczęśliwsza zabłysnąć gwiazda?... Dotąd wcale nie miałam szczęścia, czyżby mi odmienić się miało. Ręką trochę drżącą ujęła za klamkę niklową. Drzwi się otworzyły, a modniarka pochylona nad księgą rachunkowa, podniosła głowę.
— Pani Thouret?... zapytała sierota.
— Tak jest... Czego panienka życzy sobie odemnie?...
— Przybyłam na wezwanie pani... odpowiedziała Klara.
— A! to panna Gervais zapewne?..
— Tak jest proszę pani.
— Gdzie się panna kształciła w swoim zawodzie?
Zarumienione dziewczątko wymieniło kilka magazynów i dodało:
— Nie takie to pracownie jak tu u pani... ale uczyłam się pilnie i zdaje mi się, że mi wcale nie brak gustu... Potrafię naśladować każdy model.
— Właściwie to nie do pracowni potrzebuję pomocnicy — odrzekła modniarka. Potrzeba mi kogoś do magazynu, kogoś, ktoby mnie zastąpił podczas nieobecności, co z resztą nie zdarza się za zbyt często... Trzeba przyjmować obstalunki, odnosić zamówienia, załatwiać interesantów... Czy potrafiłaby panna przymierzyć kapelusz klijentce, dobrać fason i kolory, odpowiednie do jej fizyognomii, cery, koloru włosów?
— Myślę, że potrafię... tak mi się zdaje przynajmniej.
— Znasz się panna na materyałach, na wstążkach, koronkach?
— O! co do tego, to znam się bardzo dobrze... Umiem także oceniać przedmiot i jestem prawie pewną, że przypatrzywszy się każdemu z kapeluszy pomieszczonych w wystawie, potrafiłabym powiedzieć, wiele mniej więcej potrzeba wziąć za takowy.
— Czyż tak!.. No daj mi panna dowód tej swojej w tym względzie świadomości...
Próba udała się tak znakomicie, iż pani Thouret, na którą łagodna twarzyczka Klary zrobiła już i tak bardzo korzystne wrażenie, teraz była nią zachwyconą.
— Znasz się znakomicie moję dziecię i to mi na rękę. Poleciła cię mi osoba której nie znasz, to też nie spodziewałam się wcale takich w tobie zdolności... Ofiaruję ci na początek dziewięćdziesiąt franków miesięcznie i śniadanie... Czy to będzie dostateczne?...
Klara poczuła łzy radości, cisnące się do oczu.
— To co pani mi ofiarowywa — odpowiedziała głosem wzruszonym, przechodzi wszelkie moje marzenia... Przyjmuję i dziękuję z całego serca!...
— Będzie panna przychodzić o dziewiątej rano — a wychodzić trochę później, albo trochę wcześniej, stosownie do zajęcia. W niedzielę rano ja zawsze wychodzę... panna zatem pozostaniesz sama do południa, to jest do zamknięcia sklepu... Potem będziesz mogła rozporządzać dowolnie swoim czasem...
— Dobrze proszę pani...
— Możesz panna pozostać zaraz?
— Dzisiaj nie, proszę pani, bo mam do wykończenia robotę, ale jutro...
— No to dobrze moje dziecko... do widzenia zatem... do jutra rana... Bądź słowną i weź to odemnie... Będzie ci potrzeba kołnierzyków i mankietów, bo domyślam się, że ci ich brakuje...
Jednocześnie pani Thouret, wsunęła luidora w rękę Klary, która podziękowała serdecznie i wyszła uszczęśliwiona bardzo.
Zdążając na plac Madelaine, gdzie miała wsiąść w omnibus, aby powrócić na ulicę Saint-Paul, sierota myślała sobie:
— Opatrzność ulitowała się nademną... dziewięćdziesiąt franków i śniadanie, toż to majątek prawie!.. Będę mogła kupić ładny wieniec i ponieść go na grób mojej biednej mamy Gervais...
∗
∗ ∗ |
Przeglądając z rana korespondencję, Placyd Joubert znalazł list od dyrektora opieki publicznej, naznaczający mu tego samego dnia na dziesiątą, audyencyę, o którą prosił.
Joubert wziął kopię testamentu zmarłego Joachima Estivala, kilka papierów, list audyencyonalny, posłał po powóz, i kazał się zawieźć do biura opieki publicznej.
Skoro tylko powóz do którego wsiadł, ruszył z miejsca, drugi powóz stojący od godziny blizko po drugiej stronie ulicy, wprost domu Nr. 1, ruszył także i w pewnej odległości powlókł się za pierwszym tą samą drogą.
Powiedzmy od razu, że w tym drugim powozie siedział Bonichon, agent Jacquiera, adwokata z ulicy Bleu, skrytego wroga swojego kolegi z ulicy Geoffroy-Marie.
Bonichon wyskoczył na trotuar w chwili, gdy Placyd wysiadał z powozu i urządził się w ten sposób, iż obaj razem stanęli przed mieszkaniem odźwiernego.
Bonichon udając, że czyta listę lokatorów, pilnie nadstawił uchu.
— Przychodzę na audyencyę do pana dyrektora — odezwał się Joubert.
— Masz pan wezwanie?..
— Oto jest.
— Proszę pójść dalej i oddać to woźnemu.
W pięć minut Joubert, wprowadzonym już był do gabinetu dyrektora.
— Opowiem mój interes w krótkości — rzekł, wyciągając z kieszeni papiery w które się zaopatrzył. — Oto cała rzecz: Jestem uniwersalnym spadkobiercą jednego z moich przyjaciół, który zmarł niedawno, a nazywał się René, Joachim Estival... W testamencie zamieścił on pewien warunek oryginalny, który proszę pozwolić mi przeczytać...
„Przeznaczam pannie Izabelli Paulinie de Rhodé, mieszkającej kiedyś w Paryżu, przy ulicy Varenne Nr. 16, medalik srebrny z trzema przebitemi w trójkąt dziurkami, mający po jednej stronie wizerunek Matki Bozkiej, po drugiej dwa wyrazy: Ave-Maria.
„Medalik ten znajduje się pod kloszem mojego zegara, w małem tekturowem pudełeczku.
„Chociaż tak dziwnie skromny ten podarek, dla panny de Rhodé, przedstawia on jednak wartość niezwykłą, taki sam bowiem medalik, włożony był na szyję dziecka, które jej porwano 10 października 1863 r., a które stosując się do instrukcyj, jakie mi dano, powierzyłem żonie Prospera Richaud, mechanika, mieszkającego przy ulicy Roquette Nr. 154, ażeby ją wychowała i nauczyła jakiego rzemiosła.
Suma trzydzieści tysięcy franków, była przezemnie jednocześnie złożoną u pana Henriot notaryusza z bulwaru Beaumarchais, upoważnionego do wypłacania od niej małżonkom Riehaud procentu co trzy miesiące na utrzymanie dziecka.
„W dniu, w którym Joanna-Marya dojdzie do pełnoletności, połowa owych trzydziestu tysięcy franków ma być jej doręczona, druga zaś połowa przeznacza się dla małżonków Richaud.
„Egzekutor mojego testamentu, znajdzie w papierach moich akt notaryalny, potwierdzający wszystko co tu powiedziałem i odda takowy pannie Izabelli Paulinie de Rhodé, śmierć bowiem zwalnia mnie z przysięgi, jaką złożyłem hrabiemu Juliuszowi de Rhodé, że nikomu nie wydam, gdzie się Joanna-Marya znajduje.”
— Oto ów szczególny paragraf, o którym wspomniałem na wstępie.
— Cóż więc? — zapytał dyrektor Opieki publicznej.
— Chcąc się wywiązać co najprędzej z obowiązku, jaki w testamencie włożył na mnie mój przyjaciel, udałem się do notaryusza z bulwaru Beaumarchais i dowiedziałem się od niego, że od roku 1871 ani Prosper Richaud ani jego żona, nie zgłaszali się po odbiór należnych procentów, w biurze zaś policyjnem, właściwego okręgu przekonałem się, iż oboje małżonkowie Richaud zaginęli podczas ostatnich dni komuny... — O dziecku, żadnego śladu...
— Jakiż zatem ma cel pańskie zgłoszenie się do mnie?...
— W biurze policyi powiedziano mi, iż po wejściu wersalczyków do Paryża w 1871 r., bardzo znaczną liczbę dzieci, od których nie można się było dowiedzieć o ich pochodzeniu, poznajdowano w opuszczonych mieszkaniach lub domach. — Czy nie byłoby otóż możebnem odnaleźć pomiędzy niemi, jeżeli jeszcze żyje, córkę panny de Rhodé?.. Stawiło by mnie to w możności oddania dziewczątka biednej matce niewidomej, która od lat szesnastu stratę dzieciny opłakuje, a jednocześnie pozwoliłoby mi wypełnić wiernie wolę zmarłego mego przyjaciela Joachima Estivala...
— Przedsięwzięcie bardzo chwalebne — odpowiedział Placydowi dyrektor opieki publicznej — i życzę panu szczerze, aby skutek mógł być pomyślny, w żaden atoli sposób nie mogę panu dać odpowiedzi natychmiastowej... — Zarząd, na czele którego stoję, przygarnął rzeczywiście sporą liczbę dzieci, opuszczonych po ostatnich dniach komuny... Rozkażę rozpocząć poszukiwania, ale uprzedzam, że mogą one potrwać bardzo długo. Mogę też, jeżeli pan sobie życzy, pozwolić mu na osobiste przejrzenie regestrów, w których zapisane są wszystkie dzieci, wychowywane przez opiekę publiczną.
— Bardzo będę wdzięczny panu dyrektorowi... — odrzekł Joubert z uszanowaniem.
Dyrektor napisał kilka wierszy do naczelnika trzeciej sekcyi biura dzieci znalezionych, zalecając, aby dopomógł panu Placydowi Joubert do przejrzenia regestrów.
— Proszę się przedstawić naczelnikowi z tym oto biletem moim. Dołoży on wszelkich starań, aby panu zadość uczynić.
Placyd podziękował i wyszedł z gabinetu przez przedpokój, pełny czekających na audyencyę. Bonichon ajent Jacquiera, znalazł sposobność wsunięcia się tu pomiędzy czekających.
W przedpokoju Joubert odezwał się do woźnego:
— Trzecia sekcya biura znalezionych dzieci?...
— Na drugiem piętrze — odpowiedział szwajcar.
— Biuro znalezionych dzieci? — mruknął Bonichon. — Ho! ho!... zaczyna się coś zarysowywać...
I podążył za Placydem.
Opuśćmy chwilowo ojca i udajmy się za synem.
Leopold stosownie do tego, jak się umówił z adwokatem Lamarche, przyjechał powozem o trzy kwadranse na jedenastą do notaryusza, mającego spisać akt sprzedaży domu Fontenay-sons-Bois i tu zwrócił się do głównego dependenta.
— Akt gotów — odezwał się ten ostatni — potrzeba nam tylko udać się z panem pod numer wskazany, aby podpis panny Klary Gervais otrzymać.
— Czy nie będą potrzebni świadkowie?...
— Dwóch dependentów podpisze akt w charakterze świadków.
— Czy będą nam towarzyszyć?...
— Nie ma potrzeby... — podpiszę go tutaj, bo akt musi tutaj powrócić dla dopełnienia formalności i zregulowania hypoteki.
— Bardzo dobrze... — załatwię zapłatę z panem.
— Po podpisaniu.
— Ja bym sobie życzył, żeby to nastąpiło natychmiast. Dałem zadatku pięć tysięcy franków, obrachuj pan, należy dopłacić, dolicz honoraryum i
wystaw ogólny rachunek, na imię panny Klary Gervais. Rachunek ten będziesz pan łaskaw wręczyć jej przy podpisaniu kontraktu.
— Zrobię, jak pan sobie życzy.. — odpowiedział ze znaczącym uśmiechem dependent główny.
Leopold zrozumiał o co idzie.
Po wyliczeniu sumy kontraktowej i podpisaniu rachunku przez rejenta, wsiadł z dependentem do powozu i pojechali na ulicę Saint-Paul.
Leopold wszedł pierwszy do domu i zajrzał do mieszkania odźwiernej.
Ta ostatnia zobaczywszy go w towarzystwie nieznajomego z grubą księgą pod pachę, rzuciła dziennik, który przeglądała i złożyła mu ukłon głęboki.
— Przychodzimy w interesie, o którym wspominałem pani... — odezwał się młody Joubert, mrugając oczami. — Pan ten jest głównym dependentem notaryusza. — Czy panna Gervais w domu?...
— Jest... jest... — odpowiedziała z cicha odźwierna... — ale przybywa pan trochę za późno...
— Dla czego?
— Mała, dostała miejsce dziś właśnie rano... — Nie zapewnia to jej majątku, ale przynajmniej tak biedną nie będzie... — Nie obawia się już teraz śmierci głodowej... — Nie będzie też teraz uważać pana za jedynego zbawcę...
— Dom zapłacony... akt przygotowany i panna Klara potrzebuje się tylko podpisać, aby zostać właścicielką...
— Właścicielką?!... — powtórzyła stróżka z uwielbieniem... — właścicielką?.. ach! gdybym to ja nią była!! — Na nieszczęście, jam już na to za stara. Mała jak muł uparta! — Ale niech pan sprobuje... niech pan idzie... życzę panu najlepszego powodzenia, to jest i panu i jej!...
— Na którem piętrze mieszka panna Klara?...
— Na pierwszem, licząc od nieba... czyli od ziemi na piątem... drzwi na prawo.
— Spieszmy proszę pana... bo ja wcale nie mam czasu.. wtrącił dependent... którego tajemnicza rozmowa prowadzona pół głosem, zaczynała niecierpliwić.
— Chodźmy...
Leopold pierwszy wszedł na schody, dependent postępował za nim.
Leopold zdawał się być pewnym siebie z pozoru, ale w rzeczywistości wcale tak nie było.
Serce biło mu gwałtownie, wzruszenie ściskało gardło.
W miarę jak się zbliżał do celu, zwalniał chodu, jak gdyby rachował stopnie.
Mimo to stanął nareszcie w sieni piątego piętra.
Zatrzymał się blady, a rękę przycisnął do piersi, nie mógł tchu złapać jakoś.
Dependent poruszył się niecierpliwie.
— Niech pan zastuka do tych drzwi na prawo — przemówił wreszcie Leopold, i niech pan będzie łaskaw objaśnić tej pani z czem przybywamy... Jestem wzburzony, i sam się wypowiedzieć nie potrafię...
Dependent wzruszył ramionami, bo mu się to wszystko zaczynało wydawać czemś niewytłomaczonem, ale do drzwi zastukał.
Klara pracowała pilnie, myśląc o miejscu, jakie zająć ma jutro rano, o miejscu jakie otrzymała w samą porę, bo już zaczynała powątpiewać o przyszłości...
— Proszę wejść... odpowiedziała.
Dependent otworzył drzwi.
Po za nim wszedł Leopold.
Sierota poznawszy go, podniosła się drżąca cała.
— Pan tutaj? — wykrzyknęła. — Pan u mnie?... Po co pan przyszedł tutaj?...
Leopold nic nie odpowiedział. Dependent skłonił się młodej kobiecie i rzekł:.
— Przychodzę proszę pani, przedstawić jej do podpisania akt kupna domu w Fontenay-sous-Bois, którego pani staje się właścicielką. Jednocześnie mam wręczyć pani pokwitowanie z sumy zapłaconej.
Klara słysząc te słowa, stanęła jak wryta ze zdziwienia.
— Ja? — odezwała się po chwili — ja... kupiłam dom...
— Kupiła pani i zapłaciła rachunek nieruchomości, uiściła też pani koszta regulacyi tytułu własności, honoraryum rejentalne i wszystko w ogóle co należało.. Brakuje podpisu tylko i wciągnięcia aktu do księgi.
Klara oprzytomniała w tej chwili.
Obecność Leopolda i znaczące odzywania się stróżki, przyszły jej obecnie na pamięć... zaczęła pojmować co się święci.
— Czy pan został upoważniony przezemnie do kupna, o którem pan mówisz? — spytała głosem, który siliła się uczynić spokojnym.
— Przez samą panią nie — ponieważ działaliśmy z panem Leopoldem Joubert, mającym upoważnienie do działania w pani imieniu...
Młoda osoba rzuciła spojrzenie pełne wzgardy na Leopolda i ugodziła go w samo serce.
— Panno Klaro... panno Klaro — mruczał, robiąc heroiczny prawdziwie wysiłek — chociaż pani nie pozwoliłaś mi ani jednem słówkiem powiedzieć sobie o miłości jaką pałam ku pani... zmiłuj się pani nademną, bo pani nie wie co się ze mną dzieje... Ja umrę, ja oszaleję... słowo honoru daję... jeżeli pani mnie odtrącisz. Przyjmij pani odemnie ten skromny podarunek z tego domu. To pałacyk z pięknym ogrodem, prześliczny, przyzwoicie umeblowany... W nim przepędzimy miodowe nasze miesiące... bo to mąż — przyszłej żonie swej ofiarowywa... Cóż pani na to panno Klaro?...
Klara nie odpowiedziała ani słowa.
— Przeczytam akt — odezwał się znowu dependent, wyjmując z czarnego portfelu arkusz stemplowego papieru i kładąc takowy na stole.
Wybladła twarz sieroty oblała się rumieńcem. Odepchnęła akt i skrzyżowała ręce na piersiach.
— Dosyć tej komedyi! — krzyknęła głosem drżącym,
A postąpiwszy parę kroków ku Leopoldowi dodała:
— Jesteś pan podłym! — Jakim prawem przychodzisz znieważać moję nędzę?.. Czy otrzymałeś pan odemnie choćby jedno słowo zachęty?... Kiedyż to zapracowałam sobie na pańską zniewagę? Co w mojem życiu pozwoliło panu przypuszczać, że jestem się zdolną sprzedać? Zkąd panu przyszła śmiałość, robić mi taką nikczemną propozycyę?.. Wiesz pan dobrze, że go nie kocham!.. Wiesz doskonale, że kłamiesz, obiecując mi małżeństwo, bo wiesz, że w twoim wieku nie wolno samemu rozporządzać swoją osobą. — Jesteś podłym łgarzem i oto, co sobie robię z twoich prezentów!..
I jednocześnie młoda dziewczyna podarła w drobne kawałeczki akt kupna i rzuciła w twarz Leopoldowi.
Klara zwróciła się potem do dependenta, na którego twarzy malowało się naturalne bardzo pomieszanie i zakłopotanie.
— Przepraszam pana stokrotnie, że dałam w obec pana folgę mojemu oburzeniu. Nie byłam w stanie się powstrzymać. Jeżeli jesteś pan człowiekiem honorowym, musisz mnie mieć za wytłómaczoną.
Dependent skłonił się młodemu dziewczęciu z najgłębszem uszanowaniem — a do Leopolda odezwał się sucho:
— Dziwię się panu mocno panie Joubert, że się pan odważył na podobną kompromitacyę — a mnie naraził na tak fałszywe i śmieszne położenie. Będę pana oczekiwał w biurze, dla zregulowania kwestyi innego rodzaju.
I skłoniwszy się raz jeszcze z uszanowaniem Klarze, wyszedł z poddasza.
Leopold blady jak śmierć i cały drżący nie ruszył się z miejsca.
Sierota drzwi mu wskazała.
— Proszę wyjść... rozkazuję!...
Joubert padł na kolana i wyciągnął błagalnie ręce.
— Nie wypędzaj mnie pani, ale... zmiłuj się nademną... czyż to moja wina, że cię kocham?..
— Kto kocha, ten nie znieważa...
Ciebie znieważać?... Ależ ani mi to przez myśl nie przeszło!... Przysięgam pani, że mam dla niej największy szacunek... że żywię dla niej miłość najczystszą.
— Nie szanuje się i nie kocha młodej dziewczyny, jeżeli się ją posądza, że zdolna sprzedać swój honor.
— Pani mnie źle zrozumiała. — Ja mam chęci najlepsze...
— Piekło całe, jak mówią, zabrukowane podobnemi chęciami...
— Proszę powstać... bo wyglądasz pan — bardzo śmiesznie w tej pozycyi i proszę wychodzić...
Leopold powstał i z płaczliwą miną zamruczał:
— Gdyby pani wiedziała...
— Ja nic wiedzieć nie potrzebuję... — przerwała Klara.
— Bez pani żyć nie potrafię...
— Musisz się pan jednakże przyzwyczaić do tego, bo ja widzieć pana nie chcę wcale...
— Przynajmniej przebacz mi pani...
— Dobrze... przebaczam więc panu!... ale pod warunkiem, że nie będę więcej o nim słyszeć...
— Pozwól pani mieć nadzieję, że kiedyś...
— Nie spodziewaj się pan niczego — przerwała po raz drugi sierota. — Nie spodziewaj się pan niczego i wychodź!!
— Ale...
— Proszę wyjść! chcę pozostać sama!
I młoda dziewczyna przeprowadziła popychając aż do sieni ogłupiałego zupełnie Leopolda i drzwi zasunęła.
— Boże mój — zawołała, gdy się znalazła samą — Boże, jakże ci dziękuję, żeś mi dał siłę i odwagę wypędzić tego człowieka... Wzbudza on we mnie i zawsze wzbudzać będzie odrazę i pogardę... Jestem pewną, że dusza jego jest tak samo fałszywą jak jego oczy zezowate!.. — Bogaty!.. — A cóż mnie to może obchodzić? — Kiedy przyjdzie czas, że oddam swoje serce, oddam go temu tylko, którego pokocham, bez względu czy bogaty czy biedny!... Będę go kochać... to dosyć...
I wzięła się znowu do roboty.
Leopold schodził ze schodów, z miną godną politowania, ze spuszczoną głową.
Odźwierna zaintrygowana prędkiem odejściem dependenta, wyczekiwała na niego.
— No cóż proszę pana, nie udało się?... — zapytała, gdy przechodził obok jej stancyi, z twarzą zmienioną z czerwonemi oczami.
— O, zupełnie się nie udało... — odpowiedział płaczliwie.
— Wyobraź pani sobie, że odmówiła!... — Podarła akt i mnie za drzwi wypchnęła...
— Podarła akt!... — wykrzyknęła oburzona stróżka.
— Na jakie dwadzieścia może kawałków...
— Akt, który ją robił właścicielką?...
— Pałacyku przepysznie umeblowanego, pałacyku z pięknym ogrodem, zapłaconego gotówką...
— I wyrzuciła pana za drzwi?... — Pana... panie Joubert?... młodzieńca tak uczciwego?... tak dobrze myślącego?... Nieszczęśliwa mała zwaryowała!... kompletnie zwaryowała!
— Ale jeszcze nie wszystko między nami skończone... — wrzasnął gwałtownie Joubert. — Nie uważam się za pobitego.. — Musi mnie kochać i będzie kochała!... — Jak się do tego wezmę, sam jeszcze nie wiem, ale wiem, że tak będzie!.. — Klara Gervais nazywać się będzie panią Joubert, albo ja nie będę Joubertem.
I wybiegł na ulicę i skoczył do czekającego nań powozu.
∗ ∗
∗ |
Placyd Joubert wyszedłszy z gabinetu dyrektora biura Opieki Publicznej, udał się jakieśmy to widzieli do naczelnika sekcyi pierwszej, a Bonichon, agent Jacquiera, poszedł za nim w nadziei, że przypadek pozwoli mu zdobyć jaką nową wskazówkę.
W korytarzu i przedpokoju sekcyi trzeciej, znajdowali się także interesanci. Siedzieli oni na ławkach i oczekiwali na wezwanie, bo interesa biura dzieci znalezionych, są zawsze liczne i ważne.
Kancelista piszący przy biurku, odpowiadał na zapytania interesantów.
Placyd poszedł prosto do niego i pokazawszy bilet dany mu przez dyrektora, rzekł:
— Chciałem się zobaczyć z panem naczelnikiem sekcyi trzeciej.
— Chodzi zapewne o poszukiwanie dziecka? — zapytał pisarz rzuciwszy Okiem na bilet.
— Tak panie...
— Naczelnika nie ma w tej chwili, ale jego pomocnik go zastąpi... Proszę pana zemną...
W parę minut później, Joubert opowiadał pomocnikowi naczelnika po co przychodzi.
— Niech pan usiądzie tam, odrzekł ostatni, wskazując stolik w kącie pokoju. Zaraz każę panu podać regestra specyalne, w które wpisane zostały wszystkie dzieci przygarnięte po usunięciu komuny przez Opiekę Publiczną,
Niebawem położono też przed Joubertem grubą oprawną księgę, którą spiesznie otworzył.
Karty były porubrykowane. Pierwsza rubryka zawierała nazwiska dzieci, których pochodzenie odnaleźć się udało. W drugiej wpisane były czerwonym atramentem imiona, nadane dzieciom nieznanym, przez administracyę.
Rubryki następne, obejmowały wiek w przybliżeniu, miejsce znalezienia dziecka, ubrania jakie miały na sobie, przedmioty znalezione przy niektórych, jako też paciórki, łańcuszki, medaliki, zabawki i t. p.
Regestra sięgały daty 23 maja 1871 roku.
Placyd Joubert zaczął jak najtroskliwiej odczytywać noty zawarte na trzystu stronnicach cennego rękopisu.
— Niepodobna mi będzie przejrzeć dzisiaj całej tej księgi, odezwał się do urzędnika.
— Niech się pan wcale nie krępuje, kiedy tylko przyjść się panu podoba, oddam panu regestra do dyspozycyi, szukaj pan, dopóki skutku nie osiągniesz.
Wielka liczba dzieci zebraną została po komunie i drugiem oblężeniu, a dziewczątek więcej niż chłopców.
Liczba tych, prawdziwe nazwiska których odszukano, była naturalnie znacznie mniejszą.
Czy imię Joanny-Maryi — znajduje się tutaj?
A jeżeli nie ma jej nazwiska, czy będą jakie wskazówki z których będzie można dowiedzieć się czegoś pewnego i prawdopodobnego?
O godzinie czwartej — gdy nadszedł czas zamykania biura — Placyd Joubert z próżnym żołądkiem, bo nie jadł wcale śniadania, siedział jeszcze zgarbiony nad regestrami, ocierając pot z czoła.
— I cóż, nie znalazł pan? — zapytał pomocnik naczelnika.
— Nie jeszcze, nie znalazłem! odpowiedział Placyd.
— Biuro się w tej chwili zamyka, ale jeżeli pan będzie sobie tego życzył, jutro o dziewiątej, będzie pan mógł w dalszym ciągu robić poszukiwania...
— Przyjdę jutro i dopóty będę przychodził, dopóki nie przewertuję wszystkiego do ostatniej kartki...
— A zatem do widzenia... do jutra!...
— Do jutra... Dziękuję po tysiąc razy za łaskawość pańską.
Placyd skłonił się i wyszedł.
W przedpokoju i w korytarzu nie zastał już nikogo.
Cóż się stało z agentem Bonichon?
Czy dał za wygranę i opuścił stanowisko?
Benichon nie tak łatwo się zniechęca, za nadto pragnie zdobyć przyobiecane wynagrodzenie, ale gdy zobaczył, że ci wszyscy, którzy czekali opuścili urząd jeden po drugim — zrozumiał, że mu samemu pozostać nie wypada. Mógłby wzbudzić podejrzenie. To też wyszedłszy na ulicę, zasiadł w powozie najętym na godziny i wlepił oczy w bramę przez którą Placyd Joubert musiał przechodzić.
Po czwartej dopiero ukazał się ten ostatni, z miną zawiedzioną, z twarzą bardziej niż zwykle zasępioną.
— Nie kontent widocznie z rezultatu poszukiwań, pomyślał Bonichon. — Gdzie też teraz się uda?
Joubert powrócił na ulicę Geoffroy-Marie.
Szpieg odprowadził go pod samą bramę i powrócił do kantoru.
— No i cóż? — zawołał Jacquier — dowiedziałeś się pan czego przez te trzy dni?...
— Opowiem wszystko porządkiem, jeżeli pan pozwoli... odrzekł Bonichon, wyciągając notatnik z kieszeni.
— Po za wczoraj nic się niedowiedziałem... Wczoraj wyszedł Joubert z domu o dwunastej i udał się na ulicę Buci do adwokata Lamarcha... Co tam robił nie wiem, ale gdy siadał następnie do powozu, zdawał się być okrutnie rozsierdzionym... mówił coś do siebie z widocznem oburzeniem. Powóz przywiózł go znowu na ulicę Geoffroy-Marie, a w niecałe dwadzieścia pięć minut potem, jeden z jego urzędników, pełniący przy nim takie same jak ja przy panu obowiązki, wyszedł pospiesznie... Udałem się naturalnie za nim i doprowadziłem go pod Nr. 27, na ulicę Saint-Paul.
— Po co tam chodził?...
— Na pogawędkę z odźwierną.
— Czegóż chciał od niej?...
— Byłoby niezręcznie wypytywać się o to, ale znajdę sposób dowiedzenia się prawdy. Po kwadransie, powrócił tą samą drogą na ulicę Geoffroy-Marie, a zaledwie wszedł do domu, Joubert wyszedł znowu... Nowa tedy znowu moja obserwacya... Udał się pod Nr. 9, na ulicę Fontaine-Saint-Georges...
— A... bo tam mieszka Lucyna Bernier, kochanka jego głupiego syna...
— Być może... kiedy się ukazał po godzinie, miał minę mocno rozradowaną, zacierał wesoło ręce i więcej nic...
— A cóż dzisiaj?...
— Dzisiaj miał posłuchanie u dyrektora Opieki Publicznej.. Doszedłem, że zajmuje się poszukiwaniem jakiegoś dziecka, znalezionego, czy zgubionego, tego nie wiem na pewno...
Bonichon opowiedział to co już wiedzą czytelnicy nasi, a Jacquier słuchał go rozpromieniony.
— Doskonale! — doskonale!... pomrukiwał pod nosem. Mój dystyngowany kolega, jest widocznie na tropie sukcesyjki, spadającej na jakieś dziecko znalezione i chce je wylegitymować... Chodzi na pewno o dziewczynę... No, Bonichon... jestem zupełnie zadowolony z ciebie. — Podwoję nagrodę, jeżeli zdołasz rozplątać węzeł, którego już trzymamy końce...
— Rozplączę go na pewno, panie pryncypale... rozplączę!...
Klara Gervais kończyła pospiesznie robotę, aby ją odnieść do magazynu i uprzedzić właścicielkę, że nadal pracować nie będzie. Od jutra obejmuje wszak stałe miejsce, zapewniające jej dostatek prawdziwy.
Młoda dziewczyna, robiła już sobie mały w myśli rachunek. Z dziewiędziesięciu franków, jakie otrzyma z końcem miesiąca, da coś na rachunek zaległego komornego i kupi sobie nową suknię, bo trzeba koniecznie lepiej się prezentować w magazynie pani Thouret.
Czyż nie mogło pozwolić sobie na te marzenia biedne dziecko, literalnie jakby nowo w tej chwili na świat narodzone.
Powracając na ulicę Saint-Paul, zwolniła kroku i zatrzymywała się przed wystawami sklepów.
Przystanęła właśnie na bulwarze Beaumarchais, przed magazynem nowości i medytowała, na który z wystawionych materyałów padnie jej wybór, gdy będzie posiadała sumę potrzebną na zrobienie sprawunku.
Pogrążyła się cała w tej zadumie tak miłej dla każdej córki Ewy, jakiekolwiek położenie jej i majątek, gdy w tem — młody jakiś człowiek, przystanął przy niej: aż krzyknął ze zdziwienia i radości.
Klara machinalnie odwróciła głowę i spojrzała na owego młodego człowieka. Był bardzo blady i tak wzruszony, że aż mu drżały usta.
— Nie pierwszy raz widzę tę twarz... a przynajmniej tak mi się zdaje... pomyślała sobie sierota i... nie zwracając wielkiej uwagi na nieznajomego, zaczęła iść dalej.
Młody człowiek, w którym czytelnicy odgadli zapewne Adryana Couvreur, zastąpił jej drogę.
— Przepraszam za moję śmiałość, ale muszę pomówić z panią, odezwał się drżącym głosem.
— Czego pan chce odemnie?... zapytała Klara ostro.
— Racz mię pani objaśnić, czy to nie złudzenie moje?... Czy pani jesteś tą samą osobą, za którą biorę panią?...
— Zkądże ja mogę wiedzieć, czy jestem tą samą osobą?
— Czy trzy tygodnie temu, pewnego zimnego bardzo poranku, nie przechodziłaś pani ulicą Sekwany?...
— Cóż to pana obchodzi?...
— Zdawała mi się pani bardzo osłabioną... bardzo cierpiącą... i trzymała pani w ręku bilet na loteryę...
Słysząc te słowa, Klara przypomniała sobie ową scenę, której byliśmy świadkami.
Przestała się obawiać jakiejś impertynencyi — i złagodniała.
— Rzeczywiście... przypominam sobie... odrzekła z uśmiechem. — Byłeś pan bardzo wtedy wesoły i pytałeś mnie, czy ja liczę na wygranie wielkiego losu na mój bilet.
— Ah! byłem pewnym, że się nie mylę! — zawołał Adryan z zapałem...
Obraz pani wyrył się w mojej pamięci, w moim umyśle, w mojem sercu i szukałem pani wszędzie... Umierałem z rozpaczy, że może nigdy odnaleźć jej nie potrafię... Głos Adryana chociaż drżący, pełen był jednak słodyczy.
Przemawiał wprost do duszy.
— Pan mnie szukał?... zapytała wzruszona... A. dla czego?
— Dla czego?... powtórzył młody człowiek...
Czy pani nie domyśla się tego, widząc mnie uszczęśliwionego przed sobą?...
Sierota zrozumiała i zmieszała się bardzo.
Spuściła głową i chciała odejść.
Adryan wyszeptał:
— Pozwoli pani towarzyszyć sobie przez chwilę...
Pytanie to oprzytomniło Klarę i mocno podrażniło.
Zaledwie zdołała przyjść do siebie, po okropnem wzruszeniu jakiego doznała rano z powodu poniżającej propozycyi Leopolda Jouberta, a oto znowu przychodzi jej może wysłuchać upokarzających oświadczyn nieznajomego, widzianego raz kiedyś przypadkiem na ulicy. Więc też odpowiedziała sucho:
— Zabraniam panu mi towarzyszyć!
— Mam pani bardzo wiele do powiedzenia:
— Ale ja nic nie mam do słuchania!
— Niechaj się pani nie obawia... Ani jednem słówkiem nie obrażę cię pani z pewnością.
— Bardzo proszę mnie opuścić!.
— Przez litość, wysłuchaj mnie pani... Błagam panią... Ja jestem człowiek uczciwy!..
Klara; zaczerwieniła się cała.
— Nie! — zawołała gwałtownie.
— Nie... Uczciwy człowiek, nie postępuje w podobny sposób, a ja nie zasłużyłam wcale na zniewagę jaką mi pan w tej chwili wyrządzasz... Raz jeszcze proszę pana... opuść mnie pan w taj chwili. Żądam tego...
Ani głos, ani głowa młodej dziewczyny nie pozwalały na replikę.
Adryan Couvreur, zasmucony, że został tak źle rozumianym i tak błędnie osądzonym, skłonił się Klarze i odszedł.
Sierota zaczęła iść tak szybko, jakby uciekała, malarz, nie chciał jednak stracić okazyi jedynej może.
Poszedł za ukochaną, jeszcze próbował coś przemówić:
— Błagam panią, nie rób mi śmiertelnej zniewagi przypuszczeniem, że cię obrazić chciałem. Od dnia kiedy cię po raz pierwszy zobaczyłem, kocham panią... Od tego dnia miałem jednę tylko jedynę myśl... jedno tylko życzenie, odnaleźć cię... zobaczyć i... powiedzieć, że nigdy młoda kobieta nie była goręcej uwielbianą, nie była szczerzej szanowaną i kochaną od ciebie... Toć to chyba nie zniewaga...
Klara nie zwolniła kroków, ale słyszała dobrze słowa Adryana, i uspokoiła się po mału.
Może nawet dałaby się była przekonać, ale spostrzegła, iż przechodnie gonitwę tę zauważyli i zaczęli spoglądać z ciekawością trochę ironiczną, co ją znowu zirytowało.
— Czy pan mnie chcesz zmusić, bym zażądała pomocy policyanta? — zapytała nie zatrzymując się wcale.
Adryan przystanął i pomyślał:
— Dzisiaj mi odmawia i nie chce wysłuchać mnie, ale to nic... dowiem się gdzie mieszka — a jutro sprobuję znowu.. może będzie mnie chciała zrozumieć...
Klara nie szła, ale leciała teraz. Skręciła w ulicę Turenne, ażeby zmylić pogoń swojego prześladowcy, gdyby się uparł ją śledzić.!!
Po kilku minutach odwróciła szybko głowę i zobaczyła nieznajomego, jak o jakie dwadzieścia kroków podążał za nią.!
Minęła ulicę Cherlot, skręciła w małą wązką uliczkę i weszła do domu przez który się przechodziło na inną ulicę.
Malarz dotarł również do tego domu, ale nie znając przejścia, przystanął i czekał, ażeby się przekonać, czy młoda dziewczyna nie pokaże się znowu.
Klara umknęła!
Zmęczona, trzymając się ledwie na nogach, zwolniła kroku, skoro tylko się przekonała, iż już jej nie dogoni i zaczęła rozmyślać..:
Smętny, łagodny głos młodego człowieka dźwięczał jej w uszach, budząc przyjemne w duszy uczucia...
— Może źle zrobiłam pomyślała po cichu. — A jeżeli nie kłamał... jeżeli to prawda, że mnie kocha... jeżeli w istocie mnie szanuje?...
I tak idąc wolno zadumana, żałując prawie swego postąpienia, powróciła do izdebki na ulicy Saint-Paul.
Adryan Couvreur, stał ciągle na obserwacyi przed domem przejściowym w którym zniknęła Klara.
— Jeżeli nie wyjdzie za pół godziny pomyślał sobie — to tutaj z pewnością mieszka...
Po upływie pół godziny, chociażbym się miał narazić, na najgorsze nawet przyjęcie, pójdę do niej! Jeżeli mi odmówi, chwycę się ostatecznego środka... Przyznam się pryncypałowi, poproszę ażeby udał się w moim imieniu do małej i oświadczył jej moje zamiary. Tak.. ja się muszę ożenić z tem dzieckiem, które tak pokochałem, nie wiedząc nawet jego nazwiska... Przekona się, że nie chciałem jej obrażać...
Upłynęło pół godziny.
— Dalej tedy! — przemówił głośno prawie i wszedł w podwórze domu i udał się do mieszkania odźwiernego.
Odźwierny był pracownik w fabryce bronzów, zajmujący cały parter domu, jego żona tylko siedziała w stancyjce, szyła coś przed oknem i co chwila spoglądała w dziedziniec.
— Przebacz pani, jeżeli przeszkadzam — odezwał się Adryan Couvreur ale potrzebuję się dowiedzieć.
Jednocześnie, położył na maszynie czterdzieści sous.
— Jestem na rozkazy pana — odpowiedziała uśmiechnięta kobieta, chowając pieniądz do kieszeni. — Czem mogę służyć?...
— W pośród lokatorów tego domu, musi mieć pani młoda panienkę, lat szesnastu lub siedmnastu blondynkę, wysoką, szczupłą, trochę bladą, wyglądającą jakby po przebytej chorobie?...
Stróżka potrząsnęła przecząco głową.
— Nie, nie mamy tutaj...
— Czy jesteś pani tego pewną?
— Oh! bardzo jestem pewną proszę pana. Na wszystkich piętrach mieszkają rodziny z chmarą dzieciaków, ale młodych panienek, ani blondynek... ani brunetek... ani chudych... ani tłustych... nie ma wcale.
— Jednakże przed pół godziną, osoba którą pani opisałem, weszła do tego domu i dotąd z niego nie wyszła...
— A to znowu zupełnie co innego... Osóbka cała czarno ubrana, bardzo ładna i bardzo zgrabna, lubo istotnie bledziutka?.. O tę pannę zapewne chodzi?...
— Tak... tak... o tę! — wykrzyknął Adryan, czy zna ją pani?
— Widziałam jak przechodziła przez podwórze — i wyszła drugą bramą na ulicę Saint-ruge...
— Więc to jest dom przechodni?...
— Tak panie...
Adryan zbity z tropu i zmartwiony, podziękował i wyszedł na ulicę.
— Znała przejście i skorzystała, aby uciec przedemną.. Taki byłem żem ją nareszcie napotkał szczęśliwy! i znowu po wszystkiem!... Można naprawdę stracić do reszty głowę!.. A jednakże mam jeszcze jakąś nadzieję!..
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Klara Gervais, bardzo źle spała po tym dnia pełnym wrażeń najróżnorodniejszych.
Nazajutrz wstała bardzo rano, ubrała się starannie ile pozwalała na to skromna jej garderoba i zeszła powiedziawszy dzień dobry stróżce, która zawołała:
— Życzę ci powodzenia moje dzieciątko, ale muszę powiedzieć, żeś palnęła wczoraj wierutne głupstwo! — Chciał cię uczynić właścicielką... o! tego się tak łatwo nie odmawia!! Doprawdy, że nie!!
Klara wzruszyła ramionami i poszła dalej,
Wstąpiła do mleczarni, wypiła filiżankę czekolady i potem pieszo udała się przez bulwary na ulicę Caumartin, gdzie przybyła o trzy kwadranse na dziewiątą.
Pani Thouret przyjęła ją życzliwie.
— Jesteś słowną, moje dziecko... masz więc u mnie drugą dobrą notę. — Na początek, zajmij się ustawieniem kapeluszy w oknie wystawowem... — Nic ci nie powiem... Zrób jak ci się będzie zdawać... Pozwoli mi to przekonać się o twoim guście...
— Postaram się, aby było najlepiej...
∗
∗ ∗ |
Właśnie o tej samej godzinie, kiedy Klara Gervais wchodziła do magazynu przy ulicy Caumartin, Placyd Joubert wyszedł od siebie zatrzymał przejeżdżający próżny fiakr i kazał się zawieźć do biura Opieki publicznej.
Bonichon był już od dawna na czatach i ruszył zaraz za powozem i zatrzymał się w tym samym miejscu co dnia poprzedniego.
Stał tu blizko sześć godzin.
— Zdaje się, że poszukiwania jeszcze nie skończone... — mówił do siebie agent Jacquiera. — Zobaczymy, czy Plasio ciągnie znowu do biura dzieci znalezionych...
Tak jak wczoraj wsunął się za Placydem, ażeby się o tem przekonać, a następnie powrócił do fiakra, usadowił się w nim i dla rozrywki palił cygaro jedno za drugiem.
Poszukiwania Placyda trwały bardzo długo.
Do drugiej po południu jeszcze nie znalazł nic.
Naraz zadrżał niespodzianie.
Oczy jego padły na imię: Marya-Joanna, pomieszczone w rubryce dzieci znalezionych niewiadomego pochodzenia. Chociaż imiona te różniły się w porządku od tych, jakich szukał, niemniej ucieszył się ogromnie.
— Córka panny de Rhodé ma imiona: Joanna-Marya... — myślał sobie — ale taka mała dziecina, mogła nie jasno się wytłomaczyć... — Zobaczmy...
I przeczytał objaśnienia tyczące się tych imion i oto co się dowiedział:
„Mała dwuletnia dziewczynka, znaleziona została na ulicy la Roquette, w ostatnim dniu powstania. Zraniona w ramię kulą, leżała obok kilku poległych mężczyzn i kobiety z gminu.”
— Ulica la Roquette... przy barykadzie... To to samo!... — powtarzał prawnik. — Prosper Richaud mieszkał przy ulicy la Roquette i tak sam jak i żona zostali na barykadzie zabici...
Dwie krople potu wystąpiły na skronie Placyda, otarł je dłonią i czytał dalej:
„Pomimo śledztwa energicznie przeprowadzonego w dzielnicy, niepodobna było sprawdzić tożsamości dziecka... Zapytywana, nieumiała nic więcej odpowiedzieć nad to, że się nazywa Marya-Joanna. Nie wiedziała nazwiska rodziców i jak się nazywała ulica na której mieszkali.”
Następował opis ubrania małej, zakończony objaśnieniem:
„Marya-Joanna miała na szyi mały medalik Matki Bozkiej, zawieszony na sznureczku.”
Przeczytawszy te wyrazy ostatnie, Placyd Joubert nie mógł się powstrzymać od okrzyku.
— Znalazłeś pan?... — zapytał naczelnik, zbliżając się do niego.
— Zdaje mi się, że znalazłem, chociaż imiona, jakkolwiek te same, powinny iść w innym porządku. Ale to da się łatwo wytłomaczyć... — Czy Marya-Joanna, czy Joanna-Marya — to przecie jedno i to samo...
— Rzeczywiście.
— Tembardziej, że wszystko zresztą zgadza się doskonałe... ulica la Roquette, barykada... A szczególniej medalik potwierdza, że to jedno i to samo, bo Joanna-Marya miała na szyi medalik srebrny z wizerunkiem Matki Bozkiej.
Placyd Joubert urwał nagle i brwi zmarszczył.
Jakby go oblał zimną wodą.
— Czy miały być inne jeszcze szczegóły? — zapytał naczelnik ździwiony tą nagłą zmianą fizyonomii.
— Tak panie... wskazówka bardzo ważna... i dziwi mnie mocno, że jej tu nie znajduję.
— Jaka?
— Medalik srebrny Joanny — Maryi był przedziurawiony w trzech miejscach, w kształcie trójkąta — a na odwrotnej stronie wypisane były słowa: „Ave-Maria...“ A tu objaśnienie kończy się tylko na: „Medalik Matki Bozkiej na sznureczku...“
— Nie ma w tem nic dziwnego, zupełnie nic dziwnego... — odrzekł naczelnik. — W tych okropnych chwilach, mogli nie zważać na takie szczegóły, mogli je uważać za zbyt mało znaczące, dla tego pominął je komisarz policyjny spisujący protokół.
— Czy medalik ten znajduje się w archiwach biura Opieki publicznej?... zapytał Placyd Joubert.
— Musiano go pozostawić na szyi małej, gdy ją odsyłano do przytułku dzieci znalezionych... — To niezawodnie to samo dziecko, którego pan poszukuje... — Dla mnie nie ma żadnej pod tym względem wątpliwości?...
— Co się z niem stało?... Gdzie jest obecnie?.. Jak się tego dowiedzieć?...
— Nic łatwiejszego. — Za chwilę mogę panu powiedzieć czy Marya-Joanna żyje czy umarła?...
— Czy umarła?... — powtórzył pobladłszy Joubert.
Naczelnik pochylił się nad regestrem, wskazał na cyfrę „1878,” wypisaną czerwonym atramentem u dołu stronnicy i rzekł:
— W roku 1878, a więc zapewne gdy ukończyła lat dziesięć, oddano tę Maryę-Joannę, na naukę jakiejś rodzinie w Paryżu czy na prowincyi; — zaraz dowiemy się i o tem.
Zadzwonił na woźnego i polecił mu przynieść regestr dzieci poumieszczanych od 1878 roku.
W chwilę potem regestr ów leżał na biurku, a urzędnik wyszukawszy litery M. w alfabecie, wkrótce odnalazł imię Maryi-Joanny.
— Dziewczynka, o którą panu chodzi, oddaną została na naukę 1 marca 1878 r. do praczki, niejakiej pani Ligier... — mieszkającej w Bonneuil... i zapewne dotąd żyje...
— Zkąd pan czerpie tę pewność?...
— Gdyby umarła, zawiadomiono by nas o tem i akt zejścia zostałby obok nazwiska zapisanym.
— Pozwoli mi pan wypisać sobie to wszystko?...
— Naturalnie!... to koniecznie potrzebne panu przecie...
Placyd wciągnął objaśnienia do swojego notatnika i już miał odchodzić, gdy urzędnik go zapytał:
— Przypuszcza pan, że w skutek pańskich poszukiwań, mogą zajść jakie zmiany w położeniu tego dziecka?...
— Tak panie, zmiany najzupełniejsze...
— Czy nie uda się biedactwu odnaleźć swoich rodziców?
— Matkę tylko i... bardzo znaczny majątek...
— Racz mi pan podać swój adres i powiadomić nas w swoim czasie o wyniku poszukiwań...
— Marya-Joanna, jeżeli na drodze właściwej nie upomni się o nię jej matka, pozostanie aż do pełnoletności wychowanką Opieki publicznej, która czuwała i dotąd jeszcze czuwa nad nią...
Joubert podał swoją kartę, przyrzekł uczynić zadość żądaniu i opuścił biuro.
Rozpromieniony wyszedł na ulicę wyjął notatnik i raz jeszcze zastanawiał się nad przestawieniem imion i niedokładnem opisaniem medalika, zawsze jednak nie spodziewał, się i tego co znalazł.
Pomimo tych niedokładności, pomyślne zakończenie sprawy zdawało mu się bardzo blizkiem.
Bonichon z głębi swojego fiakra nie spuszczał z niego oczu.
— Wygląda bardzo jakoś zadowolony — mówił do siebie — znalazł widocznie czego szukał... Odczytuje zapewne wyszperane szczegóły... Jest w nich zapewne rozwiązanie zagadki!... Ot co przydałoby się pryncypałowi mojemu...
Gdybym zdołał mu je dostarczyć, gratyfikacya byłaby podwojoną, a może i potrojoną nawet... Potrzeba się koniecznie postarać...
Placyd Joubert udał się w stronę wieży Saint-Jacques.
Agent Jacquiera wysiadł z fiakra i poleciwszy stangretowi, ażeby czekał na niego, udał się za prawnikiem.
Placyd szedł wolno ze spuszczoną głową i widocznie nad czemś się zastanawiał.
— Czy mam iść zawiadomić pannę de Rhodé?... zadawał sobie pytanie.
Czy nie lepiej zaczekać na rezultat wycieczki do Bonneuil, gdzie się prawdopodobnie dowiem czegoś więcej? A, to będzie najrozumniejsze...
— Pójdę jednakże do niewidomej, chociaż nie ma nic pewnego, pocieszę ją trochę nadzieją... W ten sposób zyskam nieograniczone jej zaufanie...
Placyd monologując w ten sposób, szedł w kierunku ulicy Saint Honoré.
Już miał skręcić w prawo, gdy go zatrzymało nagromadzenie wozów jadących z Halles, pełnych próżnych koszyków, przy tem taka masa pieszych, że formalnie trzeba się było przepychać na trotoarze.
Szybko zeskoczył na bok, ażeby uniknąć potrąceń, nie uniknął ich jednakże.
Jakiś człowiek, który go pospiesznie mijał, potknął się tak nieszczęśliwie, że upadając pociągnął za sobą.
Placyd zdołał podnieść się pierwszy na nogi.
Niezręczny przechodzień, przeprosił go krótko i poszedł w dalszą drogę.
Joubert otrzepał się, poprawił, wyprostował po niefortunnym wypadku i podążył w ulicę Saint-Honoré.
∗
∗ ∗ |
Od czasu ostatniej rozmowy z wykonawcą testamentu zmarłego Joachima Estivala, panna de Rhodé żyła w stanie ciągłej gorączki. Czy ten, który się podjął odnaleźć Joannę Maryę, będzie działać z potrzebną szybkością, z tą inteligencyą, jakiej wymaga przedsięwzięcie podobne? Czy udadzą mu się jego zabiegi i jak to prędko nastąpi?
Paulina de Rhodé, dzień i noc stawiała sobie powyższe pytanie, a nie mogąc na nie odpowiedzieć, powtarzała z rozpaczą:
— Jestem niewidomą!.. jestem za tem niedołężną!.. trzeba mi siedzieć spokojnie i dręczyć się okrutną niepewnością, gdy tymczasem ten jakiś obcy zupełnie, spełnia obojętnie obowiązek, w jaki ja bym wlała całą moję duszę.
W miarę upływającego czasu, milczenie Placyda Jouberta, sprawiało prawdziwe tortury moralne biednej pannie de Rhodé.
— Dla czego on nie przychodzi? — zapytywała bezustannie Teresy.
Człowiek o fizyognomii drapieżnego ptaka, wzbudził, jak to wiemy, od pierwszego wejrzenia najzupełniejszą odrazę w wiernej służącej. Że jednak nie chciała ona powiększać zmartwienia biednej swojej pani, więc stale odpowiadała:
— Musi być proszę panienki bardzo zajęty, a że się nie dowiedział jeszcze nic pewnego, po co zatem ma przychodzić?..
— Nazajutrz i dni następnych niewidoma powtarzała te same pytania i naturalnie otrzymywała te same odpowiedzi.
Nakoniec nie mogąc wytrzymać powzięła zamiar stanowczy.
— Skoro on nie przychodzi to ja sama pójdę do niego.
— Ubieraj mnie Tereso i bądź gotową towarzyszyć mi na ulicę Geoffry-Marie.
Teresa zabierała się już do wykonania rozkazu pani, gdy wtem rozległ się odgłos dzwonka po pokoju.
Pobiegła aby otworzyć.
Placyd stał na progu.
— Proszę pani... proszę pani — wołała Teresa, pan Joubert przyszedł...
— Ah! przecie żeś pan przyszedł — Odezwała się niewidoma, wyciągając ręce na powitanie gościa. Proszę, bardzo proszę!... Zabija mnie pańskie milczenie... Czekam, ażeby się dowiedzieć coś pan zrobił i doczekać się nie mogę!... Wybierałam się właśnie do pana...
— Jeżeli nie przychodziłem to z pewnością tylko dla tego, że byłem bardzo sprawą pani zajęty — a nie miałem nic jeszcze pocieszającego do powiedzenia...
— A, jęknęła Paulina, cała drżąca... więc dzisiejsza pańska wizyta, dowodzi, iż się czegoś dowiedziałeś...
— Nie chcę bynajmniej robić niewczesnych nadziei, aby nie sprowadzić bolesnego rozczarowania — odrzekł Joubert.
— Więc pan nic nie wiesz?
— Wiem trochę... ale nie wiele...
— Cóż pan wiesz jednakże?...
— Mam pewną wskazówkę, pozwalającą mi przypuszczać, że córka pani znalezioną została na barykadzie obok poległych małżonków Richaud, którym została powierzoną przez pana Estival...
— Zkąd się pan o tem dowiedziałeś?
— W gabinecie dyrektora opieki publicznej... z regestrów, w których zapisane są imiona dzieci osieroconych po strasznych dniach komuny...
— I imię Joanny Maryi zostało tam zanotowane?
— Imię zupełnie podobne...
— Podobne tylko?
— To już bardzo dużo proszę pani... Posunęliśmy się krok naprzód... Teraz muszę obejrzeć dziewczynki, których mam już adresa — a pomiędzy któremi znajduje się zapewne i córka pani...
— Medalik który Joanna-Marya musi nosić i nosi zapewne, będzie dla pana wskazówką — wykrzyknęła niewidoma.
— Liczę bardzo na ten medalik — odpowiedział Joubert. — Ufaj mi pani zupełnie... Przyrzekłem zrobić co tylko będzie możebne i zrobię z pewnością wszystko...
— Ufam panu bez granic... i nie wątpiłam ani na chwilę...
— Nie upadaj pani na duchu i uzbrój się w cierpliwość.
— Będę cierpliwą.. Muszę być cierpliwą... Ale spiesz się pan na miłość Boga... Skoro jesteś ojcem, musisz rozumieć przecie trwogę moję i łzy moje.
— Rozumiem je doskonale... bo kocham mojego syna nad wszystko... Może go pani poznasz kiedyś, a jestem pewny, że go pokochasz...
— O, ja go już teraz kocham... I jestem mu wdzięczną tak samo jak panu, za tę wielką przysługę, jaką mi pan wyświadcza...
— Zrobię wszystko dla pani — odrzekł Placyd. Nie ustanę w pół drogi, nie ustanę dopóki nie przyprowadzę pani jej dziecka, dopóki nie dopomogę jej do objęcia spadku, który zmieni położenie pani...
— Co mi tam po dostatkach, co mi po majątkach? — odparła żywo niewidoma. — Ja tylko córki mojej pragnę! O ileż niedostatek byłby mi lżejszym do zniesienia, gdybym miała dziecko moje przy sobie! Mogłabym je przynajmniej pocałować, przycisnąć do serca i popieścić, boć zobaczyć jej nigdy niestety, nie potrafię!
— Jak dawno jest pani niewidomą?
— Lat piętnaście...
— W skutek czego wzrok pani utraciła?...
— W skutek długiej i ciężkiej choroby...
— Nie radziła się, pani specyalistów?
Nie panie.
— Dla czego?
— Konsultacye takie kosztują drogo a ja nie mam na to.
— Czy nie byłby czas jeszcze? Może operacya mogłaby wzrok pani przywrócić.,.
Paulina de Rhodé wstrząsnęła przecząco głową.
— Nie zgodziłabym się na tę niebezpieczną operacyę, w moim podeszłym już wieku. Żyć pragnę i potrzebuję, bo chcę odzyskać moję córkę...
— Odzyskasz ją pani napewno... Poprzysiągłem sobie, że ci ją powrócę!... Ale pozwól mi pani powiedzieć sobie, że obecne jej położenie ściska mi serce. Skromny prowent, jakim pani rozporządza, nie starcza na utrzymanie i jestem pewny, że pani musi odmawiać sobie wiele rzeczy...
— Miałam czas przyzwyczaić się do tego stanu przez lat siedmnaście — odrzekła niewidoma z pełnym rezygnacyi uśmiechem.
— Do biedy, szanowna pani, nie podobna się przyzwyczaić, zawsze jest ona dokuczliwą. Mam jaknajwiększą pewność, iż wkrótce będzie pani bogatą, nim to jednak nastąpi, nie podobna pozwolić, abyś pani nędzę znosiła... Teraz, proszę pani, uważać mnie za swojego bankiera...
— Za mojego bankiera? — zawołała zdziwiona panna de Rhodé.
— Tak... Pozwól mi pani wypłacić ci jaką zaliczkę i racz wyznaczyć sumę potrzebną na znośniejsze i trochę niezależniejsze życie.
Panna de Rhodé zdawała się być bardzo wzruszoną.
— Jesteś pan bardzo zacnym człowiekiem — ale nie chcę i nie mogę nadużywać wspaniałomyślności pańskiej...
— To żadna wspaniałomyślność, proszę pani... To prosta tylko zaliczka, którą mi pani zwróci z przyszłych swoich dochodów... Przyjmij pani tę usłagę, serdecznie o to proszę... Obraził bym się poprostu, gdyby pani odmówiła..
— Jeżeli tak, to odmówić nie mogę... Przyjmuję więc z wdzięcznością...
— Jestem prawdziwie szczęśliwy. — Dam pani dwa tysiące franków... Niech się pani nie oszczędza zabardzo... jak bowiem będzie potrzeba, dam chętnie więcej na każde żądanie... Proszę raz jeszcze, niech mnie pani uważa za swojego bankiera.
I powiedziawszy to, Placyd, sięgnął do kieszeni po pugilares z pieniędzmi.
Nagle pobladł i krzyknął.
— Co panu jest? — zapytała niewidoma.
— Mój pugilares... mój pugilares... w którym się mieściły ważne papiery... wiadomości tyczące się córki pani... i spora suma pieniędzy. Zgubiłem go, albo zostałem okradziony...
— Okradziony?... wykrzyknęła niewidoma.
— Tak... miałem go jeszcze gdym wychodził z biura opieki publicznej... Tak... przypominam to sobie dobrze... Idąc do pani... na rogu ulicy Saint-Honoré... powozy zatamowały drogę, — a jakiś człowiek rzucił się na mnie... oj mało mnie nie przewrócił... Ten człowiek musiał być złodziejem... Czy o pieniądze mu chodziło, czy o zabranie wiadomości?... Jakże się dowiedzieć tego.. Wybacz pani... za parę godzin przyszlę ci dwa tysiące franków, ale teraz muszę lecieć... Żegnam panią... albo raczej do widzenia... bo zobaczymy się niezadługo...
I nie czekając odpowiedzi panny de Rhodé, Joubert wybiegł z mieszkania.
W tej samej porze, Bonichon, agent Jacquiera wysiadł z powozu — a wbiegłszy szybko na schody wpadł następnie jak bomba do gabinetu pryncypała:
— Zwycięztwo wołał! — Świetne zwycięztwo!... zdobyłem nagrodę! zasłużyłem na pół tuzina nagród!...
— Uspokój się Bonichon i wytłomacz — przemówił skryty wróg Placyda.
— Patrz no pan, co to jest i słuchaj pan czego się dowiesz.
I Bonichon położył skradziony pugilares na biurku przed Jacquierem.
— Co to jest?... — zapytał ten ostatni ździwiony.
— To jest własność, albo raczej ex-własność tej obrzydliwej małpy z ulicy Geoffroy-Marie... — Oh! przebiegły jest pan Joubert, ale przebieglejszy od niego pan Bonichon! — W jednej chwili i trzech poruszeniach, przedmiot ten oto, przeszedł z jego kieszeni do mojej!.. — Popchnięcie... zręczny manewr... jedno przepraszam i... sztuka się udała!...
Jacquier otworzył pugilares.
Pierwszy papier, jaki mu wpadł pod oczy, był właśnie tym, na którym Placyd wypisał noty z regestrów Opieki publicznej wyciągnięte.
Czytał chciwie słowa następujące:
„Odszukać córki, porwanej w 1868 roku, pannie Paulinie-Izabeili de Rhodé zamieszkałej w tej chwili przy ulicy Saint-Honoré Nr. 159.
„Dziecko zostało powierzone przez Estivala Prosperowi Richaud i jego żonie, Nr. 154 ulica la Roquette.
„Richaud i jego żona zginęli na barykadzie r. 1871.
„W epoce tej dziecko miało z górą dwa lata.
„Medalik na szyi dziecka.
„Sukcesya dwa i pół miliona franków.
„Matka dożywotniczka!... — Córka główna spadkobierczyni...”
Jacquier w ciągu czytania, wydawał okrzyki radości.
— Rozumiem! rozumiem! — powtarzał promieniejący. — Małżonkowie Richaud zginęli na barykadzie, dziecko znalezione przy ich zwłokach przygarnęła Opieka publiczna... — Na to dziecko spada sukcesya. — Dla odebrania takowej potrzeba dziecka... Placyd upoważniony został przez matkę do wyszukania dziewczynki... — Trafiła na ślad stara małpa! — Dziecko ma na imię Marya-Joanna! — Panna Marya-Joanna odziedzicza pół trzecia miliona franków i znajduje się w Bonneuil u praczki!
— Więc to na tę dziewczynę i jej posag poluje Joubert dla swojego synka! — Sprawa jasna jak kryształ! — Trzeba się zatem pośpieszyć i podciąć mu trawę pod nogami!
Bonichon!...
— Słucham pana?...
— Jestem zadowolony z ciebie! jak powiedział Napoleon do swojej starej gwardyj, nie wiem już po jakiej bitwie... Masz oto zamiast pięciuset... tysiąc franków i to tylko sposobem zaliczki.
— Szanowny panie...
— Nie trać czasu na podziękowania... Czynów potrzeba a nie słów... Jest jeszcze coś do zrobienia...
— Założę się, że zgadłem... Idzie o to, ażeby co najprędzej dostać się do Bonneuil i zabrać tę młodą osobę?...
— Jesteś inteligentny Bonichon!.. Właśnie chciałem powiedzieć to samol..
— Jeżeli jednak Joubert mnie uprzedził?...
— Przypuszczenie bezzasadne!... Odrzekł Jacquier, przeglądając pugilares... Godny mój koleżka musiał już spostrzedz brak pugilaresu z notami tak ważnemi i z dwoma biletami po tysiąc franków.
— Dwa tysiące franków znalezionych... chyba do mnie będą należeć, odezwał się Bonichon nieśmiało.
— Dam ci je z własnej mojej szkatuły, jeżeli nam się powiedzie... ale te pozostaną tu gdzie są! Pugilares nienaruszony powróci do właściciela w czasie właściwym... Dzisiaj pan Placyd zajęty jest wyłącznie swoją stratą i jutro dopiero pomyśli o podróży do Bonneuil... Ty jedź tam natychmiast i zrób coś tu zrobił... Potrzeba jest, ażeby Joubert przybywszy do praczki nie zastał już Maryi-Joanny! — Staraj się sprawić dobrze, bo tu o grubą grę idzie. Daję ci pięć od sta!... Zrozumiałeś?...
— Doskonale zrozumiałem, — odrzekł Bonichon i natychmiast puszczam się do Bonneuil... Ale potrzebuję dwóch rzeczy...
— Jakich? — zapytał Jacquier.
— Najprzód pieniędzy...
— Daję ci je w tej chwili.
— Następnie wskazówek z pugilaresu.
— Siadaj i przepisz je sobie.
W dziesięć minut potem Bonichon, zaopatrzony we wskazówki i bilety bankowe, opuszczał dom przy ulicy Bleu.
Wkrótce po jego odejściu, Jacqnier, przepisawszy potrzebne wiadomości dla siebie, wsunął pugilares do kieszeni, wziął kapelusz i wyszedł. Na bulwarze Montmartre, zatrzymał przechodzącego posłańca publicznego, przeprowadził go aż na przedmieście Montmartre, do rogu ulicy Goffroy-Marie, i tu mu dopiero oddał pugilares.
— Zaniesiesz to pod Nr. 1 do pana Jouberta... Udasz się na pierwsze piętro i powiesz, żeś to znalazł na ulicy Saint-Honoré, tuż przy ulicy Preuvaires, i odnosisz właścicielowi, którego imię i nazwisko wyczytałeś wybite na okładce pugilaresa... Oto masz czterdzieści sous...
Jeżeli ci ofiaruje jaką nagrodę, co jest bardzo prawdopodobnem... możesz ją przyjąć...
— Dobrze panie...
I posłaniec przeszedłszy ulicę Geoffroy-Marie, zniknął w bramie Nr. 1.
Powróćmy do Placyda Joubert.
Wychodząc od panny de Rhodé, poszedł ta samą drogą jaką przyszedł, rozglądając się po trotoarach, i doszedł tak aż do miejsca, gdzie owe potrącenie miało miejsce.
Naturalnie, że nic nie znalazł.
— Widocznie jestem okradziony... pomyślał.
— Z temi dwu tysiącami franków trzeba mi się z pewnością pożegnać, co zaś do notatek no toć strata ich nie jest tak bardzo znowu ważną. — Na nic się nikomu nie przydadzą, bo nikt nie potrafi się domyśleć co znaczą i ku czemu służą... Zapiszę sobie wszystko na nowo, bylebym tylko przypomniał sobie jak się ta praczka w Bonneuil nazywa... Ale niestety, zapomniałem widzę zupełnie... Jeżeli mi do jutra nie przyjdzie na pamięć, udam się ponownie na ulicę Valeria i ponownie zajrzę do regestrów... Nie na rękę mi to będzie, ale co robić?...
Placyd wsiadł do powozu i powrócił do domu w bardzo złym humorze.
— Nie przyniesiono tu czego dla mnie? — zapytał zaraz pisarza w przedpokoju.
— Nie proszę pana.
Joubert zajrzał do kantoru, a potem wszedł do swojego gabinetu, usiadł przy biurku, wziął arkusz papieru i zaczął przypominać sobie nazwisko, jakiego mu brakowało.
Silił się atoli napróżno.
Po jakiej godzinie zastukano dc drzwi.
— Proszę wejść! — zawołał Placyd.
Ukazał się buchalter główny.
— A! to ty Marquay... cóż tam nowego?...
— Posłaniec publiczny odnosi panu jakiś przedmiot, któryś pan zgubił, a który on znalazł...
Joubert aż podskoczył na fotelu.
— Dawaj mi go tutaj co najprędzej.
— Czy pan jesteś panem Joubert? — zapytał posłaniec wchodząc.
— Tak... Ja...
— Przynoszę panu to, co znalazłem na trotuarze ulicy Saint-Honoré, tuż przy ulicy des Preuvaires. Przeczytałem na okładce nazwisko i adres pańskie i odnoszę... Oto jest zguba.
Joubert spiesznie naturalnie otworzył pugilares i odetchnął swobodnie zobaczywszy, iż nie tylko notatki, ale pieniądze wszystkie się znajdują.
— Dziękuję ci, mój przyjacielu... proszę przyjmij pięć franków za fatygę...
Posłaniec uradowany, wziął pieniądze, skłonił się i wyszedł. Na rogu ulicy Jacquier nań oczekiwał.
— Zastałem pana Jouberta, — rzekł, oddałem mu pugilares do rąk własnych i dostałem za to pięć franków.
— O! pan Placyd Joubert to bardzo wspaniałomyślny człowiek, — odpowiedział Jacqnier i uśmiechnął się ironicznie.
∗
∗ ∗ |
Wyszedłszy z ulicy Bleu, Bonichon udał się wprost na dworzec Vincennes, wziął bilet do Varenne-Saint-Hilaire, dokąd przybył o czwartej po południu, i z trudnością znalazłszy furmankę kazał się zawieźć do Benneuil.
Kiedy przybył na miejsce, była już noc zupełna.
Polecił zajechać do oberży.
— Zaprowadź konia do stajni, a sobie każ podać obiad... — odezwał się do furmana.
— Nie wiem, o której godzinie wyruszymy z powrotem...
Bonichon jak tylko dostał pieniędzy od pryncypała, sprawił sobie zaraz nową tualetę, co naturalnie zmieniło go bardzo.
Porządnie i ciepło ubrany, w nowym czarnym tużurku, w krawacie nieposzlakowanej białości, nie miał już teraz takiej nędznej, jak przedtem miny, wyglądał owszem na jakiego ajenta kupieckiego, mającego się wcale nieźle.
Zanim poszedł na ulicę główną „Paryzką,” która musi być zawsze we wszystkich małych miasteczkach, zapytał jakiegoś przechodnia:
— Czy nie byłbyś pan łaskaw objaśnić mnie, gdzie mieszka praczka, pani Ligier?
— O sto kroków ztąd... na prawo, — odrzekł zapytany.. — Idź pan prosto, a zobaczysz zaraz sklep oświetlony i usłyszysz śpiewające pracownice.
Bonichon puścił się w ciemności i niezadługo zobaczył szyby oświetlone, po za któremi kilka młodych dziewcząt prasowało bieliznę i śpiewało głośno jakiś chór operetkowy.
Bonichon wszedł do sklepu.
Zjawienie się nieznajomego w czarnym garniturze i białym krawacie, wywołało ogólne zdziwienie. Ustały śpiewy, zapanowało głębokie milczenie.
— Chciałem się widzieć z panią Ligier, — odezwał się ajent Jacquiera z ukłonem.
— Ja nią jestem, proszę pana... — odpowiedziała kobieta w poważniejszym wieku. zajęta w głębi rachowaniem bielizny.
— Potrzebowałbym pomówić z panią parę słów na osobności.
— Służę panu...
Powiedziawszy to, pani Rigier powstała, wzięła małą lampkę ze stołu i poprosiła nieznajomego do sąsiedniego pokoju, od którego drzwi zamknęła za sobą..
Zdawała się jakaś zaniepokojona — a podając krzesło gościowi, zapytała nieśmiało:
— Czy nie jest pan inspektorem opieki publicznej.
Słysząc, że mu pani Ligier nadaje tytuł, jaki właśnie miał zamiar sobie przywłaszczyć... Bonichon zgłupiał, ale nie dał nic poznać po sobie i odrzekł tylko:
— Tak jest, szanowna pani...
— A! mój Boże! — odezwała się praczka, widocznie coraz bardziej zafrasowana. — Pan zapewne w interesie Maryi-Joanny...
Bonichon także co raz bardziej był zdziwiony. Zkąd pani Ligier mogła odgadnąć cel jego przybycia? Zkąd i jakim sposobem, mówi mu pierwsza o tej młodej dziewczynie?
Nie przeszkadzało mu to jednakże odpowiedzieć z dobrą miną:
— Nie myli się pani bynajmniej, właśnie przychodzę w interesie Maryi-Joanny.
— A! panie! — nie wiem sama doprawdy jak się to stało, iż nie napisałam dotąd do pana dyrektora... Ale czekałam... Miałam nadzieję...
— Co takiego? Na coś pani czekała? czegoś się pani spodziewała? — pytał Bonichon zaniepokojony w najwyższym stopniu, bo domyślił się odrazu, że się coś przytrafiło młodej dziewczynie.
— Spodziewałam się, że powróci... odrzekła z cicha Ligier.
— Co u licha znaczy to wszystko? — wrzasnął agent Jacqniera. Spodziewałaś się pani, że powróci — a zatem jej tu nie ma?...
— Czy pan nie wie?!...
— Nic a nic nie wiem?.. Dla czego się oddaliła, co się z nią stało? gdzie się obraca?...
— O! panie, gdybym była przewidzieć mogła — lamentowała pani Ligier.
Uciekła ośm dni temu... Ktoby się był tego spodziewał... Taką miała minkę niewinną!...
— Zobaczymy... zobaczymy... tłumacz się pani jaśniej. Jesteś pani odpowiedzialną za dziecko które ci powierzono!.. Możesz bardzo za to odpowiadać...
— To właśnie martwi mnie straszliwie.
— Dla czego Marya-Joanna oddaliła się od pani?
— Z wiadomości jakie zebrałam, pokazuje się, iż pojechała z pewnym młodym mężczyzną...
— Z młodym mężczyzną! — powtórzył Bonichon... Co on za jeden?...
— Paryżanin... wioślarz... który od dawna kręcił się około Bonneuil i Chenevres...
— Jak się nazywa?
— Oh gdybym znała jego nazwisko, byłabym z pewnością od dawna poleciała za tą nieznośną dziewczyną...
— Gdzie się ze sobą poznali?...
— W niedzielę, na spacerze jak mi się zdaje. Pan rozumie przecie, że gdy się sklep w święto zamyka, pracownie, zamykać niepodobna...
— Obowiązkiem pani było zawiadomić bezzwłocznie o tem co zaszło Opiekę publiczną...
— Mówiłam już panu dla czegom tego nie uczyniła... Spodziewałam się... czekałam... Ale jutro pojadę zaraz osobiście do pana dyrektora...
— Nie ma potrzeby — odrzekł Bonichon co żywo, ja to już sam załatwię... Jutro rano złożę stosowny raport. Co do pani, pozostaje ci jeden tylko jedyny sposób naprawienia złego, a mianowicie zawiadomienia mnie w tej chwili gdyby pani dowiedziała się czego przypadkiem o Maryi-Joannie...
— Zrobię to proszę pana... zrobię z pewnością... Gdzie mam list zaadresować? Czy do biura opieki publicznej?
— Nie, do mojego prywatnego mieszkania...
Bonichon wyjął z kieszeni książeczkę, wydarł z niej kartkę i napisał ołówkiem:
Pan Blendel inspektor, ulica Olignancourt, Nr. 42.
Agent Jacquiera znalazłszy się na ulicy, pogrążył się w gorzkiej zadumie. Doznał zatem porażki.. porażki tem dotkliwszej, iż pełen był najświetniejszych nadziei.
— Co za szkaradny zawód... mruczał rozsierdzony. — W chwili gdy jak się zdawało, trzymałem sroczkę za ogon, ona mi gdzieś wyfrunęła i pofrunęły z nią te moje świetne korzyści, na które tak rachowałem!... Pracowałem dla króla pruskiego i nic więcej... Latajże teraz po Paryżu i szukaj jakiegoś tam wioślarza i praczki!.. To zupełnie to samo co szukać igły w stogu siana!...
— Małpa z ulicy Geoffroy-Marie przyjedzie tu z pewnością jutro... Narobi hałasu, zawiadomi Opiekę publiczną, doniesie policyi o zniknięciu panny i finita la ceomedia!... Nie ma już nad czem głowy łamać.
Tak sobie pomrukując, Bonichon powrócił do oberży, w której pozostawił swojego woźnicę, a o dziewiątej wieczorem był z powrotem w Paryżu. Za późno już było iść do pana Jacquiera i zdać mu sprawę z niefortunnej wycieczki.
Powiedzmy od razu, że podał praczce adres Blondela i wskazał mieszkanie przy ulicy Clignancourt Nr. 42, dla tego, iż mieszkał właśnie w tym domu, a stróż jego wielki przyjaciel, pod tym adresem odbierał listy do niego.
Jacquier zaufany w zręczność Bonichona i oczekujący jak najlepszych rezultatów z podroży do Bonneuil, rozkoszował się myślą, że wypłata figla Placydowi Joubertowi, największemu swemu wrogowi, że mu sprzątnie z przed nosa taki świetny interes — interes dwóch i pół miliona franków.
Ale — ażeby być pewnym dobrego skutku, nie trzeba nie zaniedbywać,
W pugilaresie Jouberta znajdowała się pomiędzy innemi i taka oto notatka:
„Wyszukać córki panny Pauliny-Izabelli de Rhodé, mieszkającej przy ulicy Saint-Honoré Nr. 129.
Potrzeba koniecznie zrobić sobie sprzymierzeńca z matki, której dziecka poszukiwano.
To też Jacquier, opuściwszy posłańca, który odnosił pugilares skradziony Placydowi przez Bonichona, udał się na ulicę Saint-Honoré i zapytał stróża domu Nr. 129, czy panna de Rhodé w domu.
Otrzymawszy odpowiedź potwierdzającą, wszedł na wskazane piętro i zadzwonił do mieszkania niewidomej.
Teresa drzwi otworzyła.
Jacquier, był przystojnym, okazałym mężczyzną, starannie ubranym.
Podobał się Teresie od pierwszego wejrzenia, tak samo jak Joubert — nie podobał się jej odrazu.
— Chciałem zobaczyć się z panną de Rhodé — rzekł. — Nie mam szczęścia być jej znanym, alem jest przysłany przez pana dyrektora Opieki publicznej.
— Czy nie chodzi o jej córkę?.. — zapytała żywo wierna służąca, która się przejmowała radością i smutkami swojej pani.
— Właśnie!
— O! proszę pana niech pan wejdzie!... I niech pana Pan Bóg błogosławi, jeżeli nam przynosisz dobre jakie nowiny...
Teresa śpiesznie wprowadziła nieznajomego do niewidomej, która posłyszawszy jakąś rozmowę z ciekawością ucha nadstawiła.
— Proszę pani, — zawołała, — ten pan życzy sobie pomówić z panią, przychodzi od dyrektora Opieki publicznej...
— Może w interesie mojej córki?.. wykrzyknęła Paulina.
— Tak jest proszę pani, przychodzę właśnie w tym interesie.
Jacquier spostrzegłszy, że ma do czynienia z ociemniałą, aż zadrżał z radości.
— Oh! panie... panie, — mówiła gorączkowo panna de Rhodé, — czy przynosi mi pan jaką wiadomość o mojem dziecku?..
— Przynoszę pani przynajmniej zapewnienie, że instytucya uczyni wszystko co od niej zależy, ażeby pani zwrócić córeczkę...
— Wiecie panowie gdzie ona się znajduje?
— Mamy niezłomne przekonanie, że poszukiwania, jakie się prowadzą, w krótce uwieńczone będą szczęśliwym skutkiem...
— Ponieważ nie wiecie panowie nic stanowczego, czemuż mam przypisywać wizytę pańską? — zapytała z goryczą Paulina zawiedziona w swojej nadziei.
— Rozumiem pani cierpienie i niecierpliwość, — odpowiedział Jacquier słodziutko, — ale nie trać pani odwagi... Liczymy na pewno na szczęśliwy rezultat i to nie za długo. Ale takie poszukiwania trzeba prowadzić wolno...
— Ja to rozumiem, proszę pana... Ale ja już tyle wycierpiałam... tyle się naczekałam...
— Nie długo się skończy to wszystko...
— Bodajby Bóg przemawiał przez pana!.. Zapewne od pana Jouberta dowiedział się pan o tych poszukiwaniach?...
— Tak jest proszę pani... Pan Joubert przedstawił się nam, jako pełnomocnik pani, i dla tego zgodziliśmy się mu pomagać...
— Pan Joubert dał mi dowody wielkiej zacności, wielkiego poświęcenia!.. odpowiedziała panna de Rhodé. — Podjął się sam wszystko załatwiać, bo ja, jako niewidoma, radzić sobie nie potrafię.
— Inteligencya Placyda Joubert dobrze jest znaną, — zauważył Jacquier z ironią. — Jeżeli jednak mamy wierzyć opinii publicznej, bezinteresowność nie jest wcale jego cnotą główną... Pani zapewne przyrzekła mu hojne wynagrodzenie, jeżeli prawda, iż zajmuje się nietylko odszukaniem dziecka, ale i ułatwieniem objęcia znacznej sukcesyi.
— Półtrzecia miliona franków, proszę pana. Zapisał to wuj mojej córce, a ja mam dożywocie na tem wszystkiem. o
— Zapewne zmuszoną pani będzie płacić rentę sukcesorce głównej? — zapytał Jacqvier.
— Tak jest... sześć tysięcy franków, ale to zastrzeżenie całkiem zbyteczne... Moja córka używać będzie dochodu z całego majątku!.. Trzeba się jednak bardzo spieszyć, bo gdyby dziecko moje nie zostało odnalezione, gdyby prawa własności nie zostały uregulowane, w oznaczonym terminie, cały majątek przeszedłby na miasto Algier... Tak zawarowano w testamencie hr. de Rodé.
— To rzeczywiście, że się trzeba bardzo spieszyć... Sześć miesięcy zlecą niepostrzeżenie...
— Przekonaną jestem, że pan Joubert nie traci ani chwili czasu, że swoją pilnością zasłuży na zapewnione wynagrodzenie...
— A! proszę pani, — odrzekł urażony Jacquier, — zapomina pani chyba, że to Opieka publiczna wychowała jej dziecię, i że jeżeli je pani odzyska, o czem nie wątpię, to tylko jej to będzie do zawdzięczenia... Placyd Joubert w gruncie rzeczy będzie tylko pośrednikiem pomiędzy panią a instytucyą...
— Prawda, proszę pana, ale pośrednictwo to jest koniecznem...
— Zapytywała mnie pani przed chwilą o cel moich odwiedzin... Otóż cel ten jest taki... Polecono mi ostrzedz panią, abyś się miała na baczności, abyś się nie zobowiązywała do wypłaty znacznych sum na rachunek przyszłego dziedzictwa, abyś nie płaciła za to, że ci, odprowadzą córkę... Jesteśmy zbyt często niestety świadkami ohydnych wyzysków, którym nie podobna zapobiedz... Dziewięć razy na dziesięć zobowiązania te rujnują naiwnych, wyobrażających sobie, iż dzięki jedynie pośrednikom, odzyskują majątek.
— Co pan mówi!.. — wykrzyknęła niewidoma.
— Prawdę, smutną prawdę...
— Ależ pan Joubert jest uczciwym człowiekiem...
— Nie potępiam go bynajmniej... Pan Joubert jest uczciwym, tak przynajmniej i ja sądzę... Pełno jednak jest na świecie ludzi gotowych zawsze zerwać z sumieniem, gdy chodzi o znaczne sumy!.. Przypuszczam, że Placyd Joubert do wyjątków nie należy!...
— Pan mnie przerażasz!..
— Nie mam wcale zamiaru przerażać pani.. — odrzekł Jacquier, odgrywając w dalszym ciągu swoję rolę...
Obowiązkiem moim ostrzedz jedynie panię, abyś się miała na baczności...
Niech pani nikomu niedowierza!.. Córka pani jest wychowywana w biurze Opieki publicznej, my więc mamy obowiązek oddać ją pani, a my za to żadnej zapłaty nie bierzemy. Później będzie pani mogła wyświadczyć co dla instytucyi mającej za dewizę: „Miłosierdzie,“ ale zrobi pani to tylko, co w sercu swojem i swojem sumieniu uzna pani za właściwe.
— Więc proszę pana — przerwała niewidoma, która zawsze jedno tylko miała na myśli — więc panowie będziecie łaskawi szukać mojej córki?
— Na mnie właśnie i wyłącznie na mnie włożono ten obowiązek... Ja to a nikt zgoła inny przyprowadzę pani jej dziecko, a naszą wychowankę — i ja jeden tylko, dopomogę pani do objęcia spadku..:
— Skoro dziecko moje było wychowywane przez instytucyę, musi więc być panom wiadomo przecie, czy żyje i gdzie się obraca...
Jacquier miał już na ustach odpowiedź potwierdzającą, ale myśl nagła go powstrzymała. — A nuż nie uda się Bonichonowi? — Nie — nie trzeba zobowiązywać się zbyt stanowczo.
— Zapewne, że wiemy — odrzekł — albo raczej musimy się dowiedzieć.. — Pewna przypadkowa okoliczność, stoi nam na zawadzie i opóźnia działania... — Niektóre z naszych regestrów, zostały przez pożar zniszczone, a w ich liczbie i ten właśnie, do którego wciągniętą była córka pani... — Niech pani będzie jednak zupełnie spokojną, zło da się naprawić! — Dostateczne nam będzie znieść się z merami, ażeby uregulować kontrole.
— Spieszcie się tylko moi panowie! spieszcie się na miłość Boga! bo doprawdy umieram z niecierpliwości...
— Nie będzie już pani oczekiwać dłużej...
— Pan Joubert wspominał mi coś, o podobieństwie imion...
— Rzeczywiście... — odezwał się Jacquier na chybił trafił — ale to niebawem się wyjaśni... — Medalik, jaki dziewczynka miała na sobie, jest wskazówką i nie można się będzie pomylić... — Bądź pani najlepszej myśli... — Niezadługo będziesz pani szczęśliwą...
— Oby Bóg mówił przez pana!..
— Cel mojej wizyty spełniony, nie pozostaje mi więc jak tylko stosownie do instrukcyi dyrektora prosić pani z naciskiem, abyś nie wspominała ani słowa panu Joubertowi o tem ostrzeżeniu.
— Nie powiem ani słowa... — Ale czy mam go prosić o dalsze poszukiwania?...
— Koniecznie... — Nie go trzeba zniechęcać, nie należy narażać się na jego podejrzliwość!... — Trzebaby mu powiedzieć przyczynę odwołania... — Poruszyłby niebo i ziemię, aby się dowiedzieć kto mu się przysłużył i dowiedziałby się z pewnością; a że to w gruncie bardzo zły charakter, mógłby nam krzyżować plany... — Pozostawmy rzeczy jak są i nie pozwólmy mu nic się domyślać...
— Bądź pan spokojny... przyrzekam mieć baczność nad sobą..
Jacquier, zastawił zręcznie sidła na pannę de Rhodé — pożegnał ją i wyszedł, przyrzekając przyjść niezadługo.br>
Nieszczęśliwa niewidoma, pełna nadziei, niepokoiła się teraz tylko fałszywem położeniem wobec głównego wykonawcy testamentu zmarłego Joachima Estivala.
— Na pewno chwyciłem wszystko w ręce — mruczał, odchodząc Jacquier — zadałem niepowetowany cios Joubertowi!... — Co ona chciała powiedzieć przez tę symulacyę imion?... — Niepodobna mi było żądać wyjaśnienia... — Przyjdzie czas na wszystko. — Teraz trzeba się tylko dowiedzieć, co się tam w Bonueuil stało. — jeżeli Bonichon schwytał córkę, tu ja złapałem matkę!...
Zaledwie w pięć minut po odejściu członka biura Opieki publicznej, rozległ się znowu dzwonek po pokoiku panny de Rhodé.
Teresa pobiegła otworzyć, powróciła ze sporą kopertą w ręku.
— Jakiś młody człowiek przyniósł list panience od pana Placyda Jouberta.
— Czy będzie potrzebna odpowiedź?
— Nie proszę pani... młody człowiek odszedł w tej chwili.
— To otwórz-że i przeczytaj...
Wierna służąca spełniła polecenie.
— Bilety bankowe!.. zawołała. — Dwa tysiące franków!...
— Czy nie ma jakiego listu przy tem?...
— Owszem nawet kilka... Teresa czytała głośno.
„Pospieszam z przesłaniem pani dwóch tysięcy franków i mam honor, oddać pani kasę moję do dyspozycyi.
„Zaufania i odwagi! — Jutro znowu w dalszym ciągu poszukiwania.
„Zanim nadejdzie ów dzień szczęśliwy, w którym będę mógł dać pani wiadomość pożądaną, racz pani przyjąć zapewnienie głębokiego szacunku i poważania
— To czyn zacnego człowieka! szepnęła niewidoma dla czego ów wysłaniec z Opieki publicznej żądał abym ma nie dowierzała?...
∗
∗ ∗ |
Nazajutrz Bonichon z bardzo kwaśną miną zameldował się zaraz z rana panu Jacquier.
Przyjął on go natychmiast.
— No cóż nie udało ci się? — zawołał.
— Nie.. I Bonichon opowiedział o wszystkiem.
Jacquierowi opadły ręce.
Wszystko co zrobił, kończyło się w zupełności na niczem.
Placyd Joubert brał znowu górę. Jutro zaraz uda się on na pewno do Bonneuil, i dowie się o ucieczce Maryi-Joanny.
Po powrocie uda się zaraz do dyrektora Opieki publicznej i zawiadomi go o tem co zaszło i zażąda poszukiwania.
Odnajdą zbiegłą i Placyd pełnomocnik panny de Rhodé, zatryumfuje... w całem znaczeniu...
Przez chwilę pryncypał i jego podwładny milczeli pogrążeni w ciężkiej zadumie.
Naraz Jacquier podniósł głowę.
— Nie trzeba tak się odrazu zniechęcać — zawołał.
— Ba!... ale cóż robić?...
— Wybrać się na polowanie i odnaleźć ślad Maryi-Joanny!...
— Gdzie! jak!
— Wszak w Varenne-Saint-Hilaire ów uwodziciel ukazywał się najczęściej jak objaśniła praczka... Musi przecie być tam znany... Wioślarze mają swoje miejscowości uprzywilejowane, mają swoje knajpki i restauracyjki nadbrzeżne... Tam się najpierw uda policya przy rozpoczęcia swoich poszukiwań, jeżeli ją upoważnią, jak to jest bardzo prawdopodobne, do śledzenia Maryi-Joanny... My jesteśmy równie sprytni, jak i policya, lub jeszcze od niej sprytniejsi!.. Uprzedzimy ją!.. Dalej Bonichon, pokaż raz jeszcze co umiesz, dalej w drogę do Varennes!..
— Ma pan racyę, panie pryncypale!..
trzeba węszyć i niech mnie dyabli wezmą, jeżeli nie wytropię.
— Do widzenia więc, może jutro lepsze będziesz miał wiadomości!..
I agent Jacquiera z nową energią opuszczał ulicę Blen.
Placyd Joubert zaraz z wieczora zamówił powóz na cały dzień następny.
O ósmej rano kazał się wieźć do Benneuil.
Około dziesiątej zatrzymał się przed jedyną oberżą i poszedł zaraz do pani Ligier.
— Czego się też dowiem tutaj? — myślał sobie idąc. — Czy ta Marya-Joanna jest to właściwa Joanna-Marya, a medalik zapisany w księgach Opieki publicznej, czy ma te trzy dziurki w trójkąt, które omyłkę czynią niemożliwą?
Przyszedłszy do sklepu śmiało drzwi otworzył.
Ukazanie się Placyda wywołało zwykłe wrażenie.
Pracownice zaledwie mogły powstrzymać się od śmiechu, niektóre głośno zachichotały.
Pani Ligier tylko zaniepokojona wizytą wczorajszą, myślała czego może chcieć od niej ten dziwny nieznajomy, podobny potroszę do puszczyka i do małpy...