Wielki los (de Montépin, 1889)/Część druga/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le gros lot
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Część druga.
I.

— Pani Ligier? — zapytał Joubert.
— Ja sama, proszę pana... — odpowiedziała praczka, zbliżając się ze drżeniem.
— Prosiłbym panią o chwilkę rozmowy, — rzekł Placyd, a mówiąc to obmacał ciekawie wzrokiem wszystkie młode pracownice i myślał sobie:
— Jest zapewne pomiędzy niemi i moja Marya-Joanna.
— Co pan sobie życzy?.. — pytała praczka.
— Chciałem pomówić z panią — na osobności.
Wzruszenie i obawa pani Ligier, wzmagały się coraz bardziej.
Czyżby inspektor złożył już raport?..
Może to jaki wyższy znowu urzędnik, przybyły napominać ją za niedbałość?..
— Proszę, niech pan wejdzie... — wyszeptała, otwierając drzwi do pokoiku, w którym wczorajszego wieczora przyjmowała Bonichona.
— Przystąpię od razu do rzeczy — zaczął Joubert. Dziecko, dziewczynka, przygarnięte przez zakład Opieki publicznej w r. 1871, zostało pani powierzone...
— Więc to znowu o tej Maryi-Joannie?... westchnęła pani Ligier i pobladła.
Placyd mówił dalej:
— Dziecko to, wyrosło na młodą dziewczynę — a w położeniu jej ma zajść wielka zmiana obecnie. Nie tylko że odnajdzie matkę, ale jednocześnie wejdzie w posiadanie ogromnego majątku, który da jej możność odwdzięczenia się pani za jej staranną opiekę... Jestem właśnie przysłany tu przez dyrektora instytucyi, ażeby się porozumieć z tą panienką.
Za całą odpowiedź praczka zaczęła głośno szlochać, co wielce zdziwiło Jouberta.
Przyczyna płaczu była bardzo naturalna.
Marya-Joanna odzyska matkę... Marya-Joanna odziedziczy znaczny majątek!...
Nietylko jednak tej Maryi-Joanny nie było już u p. Ligier — ale co gorsza nie mogła nawet wskazać co się z nią zrobiło i gdzieby jej poszukiwać należało.
Pani Ligier, zrozumiała w jakiem fatalnem położeniu, znajduje się wobec Opieki publicznej, od której wzięła na swoję odpowiedzialność dziewczynkę, a teraz oddać jej nie jest w stanie.
— Czego pani płaczesz? — Czy Marya-Joanna nie żyje może?...
— Żyje proszę pana... żyje...
— No więc! cóż takiego?
— Byłoby lepiej, żeby nie żyła! — jęknęła zrozpaczona praczka. Czyż nie widział się pan z panem inspektorem, który był tutaj wczoraj?
Joubert zadrżał.
— A! — więc inspektor nasz, był już u pani wczoraj?
— Tak panie...
— O której godzinie?
— Wieczór... pomiędzy siódmą a ósmą.
— Zatem po mojem wyjściu z biura... pomyślał Joubert, chciał się zapewne przekonać, czy rozpocząłem już jakie kroki... Oho! kontrolują moje czynności... niedowierzają mi... To mi może wypaść wcale nie na rękę...
A głośno dodał:
— Nie, nie widziałem inspektora...
— Ja mu już proszę pana opowiedziałam wszystko...
— Wszystko, ale cóż takiego?...
— O! wiem dobrze, żem zbłądziła!... — Powinnam była dawać lepsze na małą baczenie... — Ale cóż pan chcesz?... — Napracują się przez cały tydzień te biedne dzieci, tak, że nie podobna im przecie zabronić przechadzki w niedzielę... — Mała zresztą taka była zawsze spokojna, taka rozsądna!... — Jakże mogłam przypuszczać, że nadużyje mojego zaufania?...
— Nadużyje zaufania?... — powtórzył Joubert. — No powiedzże pani nareszcie co się stało?...
— O! panie, stało się coś okropnego, nie pocieszę się chyba nigdy!... — Marya-Joanna uciekła z kochankiem!...
Z kolei Joubert pobladł.
— Kiedyż ta ucieczka miała miejsce?...
— W przeszłą sobotę — czyli dziesięć dni temu...
— I pani nie uprzedziłaś nikogo?...
— Niestety! panie, myślałam, że się upamięta... zatęschni... i powróci... Nędzna ze mnie istota!... i potrzeba, żeby mi się to wszystko stało, właśnie w chwili gdy wychowanka moja miała odnaleźć rodzinę i posiąść znaczny majątek!!
Pani Ligier rozpłakała się na nowo.
— Nie ma co beczyć! — zawołał Joubert szorstko, — łzy na nic się tu nie zdadzą... Otrzyj je pani i odpowiadaj... Czyś pani wypytywała się kiedy Maryi-Joanny w jaki sposób znaleziono ją w Paryżu?
— Alboż raz proszę pana.
— I cóż opowiadała?
— Zdawało jej się, iż przypomina sobie ciągłe przez kilka dni ognie bengalskie i ciągłe bum! bum... a potem: piw! paw! co pozwala się domyślać, że mówi o wystrzałach z armat i z ręcznej broni...
— To jasne... a co do imion osobistych, jakże powiada... czy jest Maryą-Joanną, czy też Joanną-Maryą?..
— To przecie wszystko jedno, proszę pana.
— Zapewne, ale i ta bagatela, mogłaby spowodować niektóre trudności w poznaniu jej przez matkę... Czy pamięta nazwisko ludzi, u których się chowała?
— Wcale a wcale.
— Czy nie pamięta czem się trudnili?..
— Pracowali — powiada, ale nie wie jak — Gdzie mieszkała?
— Nie ma o tem pojęcia.
— Na szyi nosiła mały medalik, nieprawdaż?
— Tak jest proszę pana; kiedy mi ją powierzono wzięłam go od niej, ażeby go nie zgubiła, bo myślałam, że to kiedyś przydać się może.
— Więc pani masz ten medalik? — zapytał żywo Joubert.
— Mam szanowny panie...
Twarz Placyda rozpłomieniła się nagle.
— Pokaż mi pani...
— W tej chwili służę panu...
Pani Ligier otworzyła wielką szafę i wyjęła małą szkatułkę.
Nastąpiła chwila stanowcza.
Joubert dowie się na pewno, czy się znajduje na dobrym tropie, czy Marya-Joanna jest rzeczywistą Joanną-Marią?..
Praczka wyjęła ze szkatułki, medalik uwiązany na jedwabnym sznureczku.
— Oto jest... — rzekła podając.
— Nieszczęście!.. — wykrzyknął Joubert, rzuciwszy okiem!.. — To nie ona...
— Marya-Joanna nie jest dzieckiem, którego pan poszukuje?..
— Nie...
— A po czem pan to poznaje?
— Medalik Joanny-Maryi był srebrny, a ten jest mosiężny... Były w nim nadto wybite trzy dziurki w formie trójkąta, a ten jest zupełnie cały... Nie może tu być żadnej omyłki... Marya-Joanna nie może mieć nie wspólnego z Joanną-Maryą...
Pani Ligier pomimo swego pomieszania, słyszała dobrze co jej rozpowiadał Joubert, ale słów jego nic a nic nie zrozumiała.
Jednę tylko rzecz pojęła, to mianowicie, że odpowiedzialność za ucieczkę Maryi-Joanny, zmniejsza się znacznie, bo nie była ona dzieckiem, którego poszukiwano.
Joubert oddał jej medalik i przez chwilę siedział zamyślony.
— Jeżeli nie odnajdę prawdziwej Joanny-Maryi — to ta w ostateczności będzie ją może mogła zastąpić... Podobieństwo imion bardzo się nada... Co do medaliku, to każe takowy zrobić grawerowi mojemu z ulicy des Soisson. To bardzo łatwe... Potrzeba koniecznie odnaleźć zbiegłą dziewczynę...
— A więc to Marya-Joanna uciekła od pani, odezwał się znowu Placyd...
— Niestety! tak jest panie.
— I jakże to się stało?...
Pani Ligier opowiedziała Joubertowi to wszystko, co wczoraj opowiadała Bonichonowi.
Szczegóły zapisywał sobie w pamięci. Miał już wychodzić, gdy w tem wpadła do pokoju młoda dziewczyna cała zdyszana wołając:
— Pani!... pani!...
— Cóż tam takiego Róziu? — spytała praczka.
— Marya-Joanna.
Joubert zadrżał.
— Marya-Joanna... powtórzyła pani Ligier, cała drżąca!... Czy powróciła?
— Nie proszę pani, ale ją widziano...
— Gdzie?
— W Champignolles, u Bordiera.
— Kiedy?
— Wczoraj.
— Kto ją widział?
— Pani Hamel, której odnosiłam bieliznę.
— Była z jakimś panem, tak pięknie ubrana, że wyglądała na kokietkę paryzką... jadła obiad w restauracji i piła szampańskie wino. — Pani Hamel wiedziała, że od nas uciekła, chciała jej zwrócić uwagę, ale niech też pani zgadnie co jej odpowiedziała?
— Co takiego?
— Że kpi sobie z pani i z nas wszystkich.
— A to szołdra! krzyknęła pani Ligier.
— Obiecująca! — pomyślał Joubert. Takiej mi właśnie potrzeba... No, nie mam tu już nic do roboty, więc odchodzę...
I wyszedł od praczki, aby się udać do oberży, gdzie czekał na niego powóz.
— Zaprzęgaj co tchu — zawołał na stangreta i zawieź mnie do Champignolles, do restauracyi Bordier.


∗             ∗

Panna de Rhodé, i wierna jej służąca cały wieczór przepędziły nad rachunkami, układając projekt wyjścia nazajutrz. Z pieniędzy Jouberta, miały porobić sprawunki, dla pani kupić suknię jedwabną i kapelusz, dla Teresy suknię wełnianą i ciepły płaszczyk... Zamówić świeży zapas węgli kamiennych i drzewa. — Zregulować rachuneczki z dostawcami.
— Pójdziemy do tego magazynu, gdzie przed dwoma laty kupiłam kapelusz dla pani — mówiła Teresa.
— Kiedy tam bardzo wysokie ceny.. — zauważyła Paulina.
— To prawda, ale kapelusze są bardzo ładne i można je nosić strasznie długo.. — To na jedno wychodzi...
Nazajutrz po śniadaniu, obie kobiety opuściły mieszkanie, a że miały dużo kursów, więc wynajęły fiakra...
— Od czego zaczniemy proszę pani... — spytała Teresa.
— Od magazynu.
Teresa woźnicy wskazała adres magazynu, który już znamy, przy ulicy Caumartin, gdzie teraz zaprowadzimy naszych czytelników.
Klara Gervais, tak jak dnia poprzedniego przybyła wcześnie i po ustawieniu kapeluszy w oknie, zabrała się do roboty.
Pani Thouret, coraz bardziej się zachwycała swoją nową pracownicą.
Jednego dnia starczyło Klarze, ażeby się zapoznała ze wszystkiem, co zawierało każde pudło.
Kilka klijentek przyszło za sprawunkami. Młoda, zręczna dziewczyna, uprzedzająca a nie natrętna, tak je ująć umiała, że sprzedała bardzo dużo. Była też robotnicą pilną i posiadała gust niezwykły.

To też pani Thouret, pochwaliwszy ją napisała do Lucyny Bernier te oto słów kilka:
„Kochana pani!

„Przyjęłam pani protegowaną i jestem zachwyconą...
„To wieszczka. „Po tysiąc razy dziękuję!!” Młoda dziewczyna sama była w magazynie, gdy zajechał fiakr i wysiadły z niego panna de Rhodé i Teresa.
Służąca otworzyła drzwi i wprowadziła swoję panią. Klara od razu poznała niewidomą.
— To pani!.. — zawołała, biorąc ją za rękę, żeby poprowadzić do krzesła — o, jakże jestem szczęśliwą, że panią widzę... nie spodziewałam się tego nigdy!... A tak często doprawdy myślałam o pani!... Zawsze mi przychodziły na pamięć jej słowa takie uprzejme i takie serdeczne...
Paulina z przyjemnością wsłuchiwała się w głos, który tak samo jak za pierwszą razą, trafiał jej do głębi duszy.
— Przypominam sobie, żem już raz słyszała panienkę. — Ale kiedy? gdzie?
— Kilka tygodni temu dopiero — odpowiedziała Klara — u notaryusza przy ulicy de Condé, gdzie i pani, i ja, byłyśmy wezwane do wysłuchania testamentu pana Estivala.
— A... pamiętam... pamiętam... — odrzekła żywo niewidoma ściskając ręce Klary. — Tylko co panienka wyszła była ze szpitala?...
— Tak proszę pani.
— Biedna dziecino!... — stawiłaś się pomimo ogromnego zimna, a twój zapis był tak małej wartości...
— Dostałam bilet na loteryę, proszę pani...
— Czy przynajmniej wygrałaś nań cokolwiek?
— Nie było jeszcze ciągnienia.
— Pozostaje zatem nadzieja... — A teraz cóż porabiasz moje dziecko?
— Pan Bóg mi dopomógł i znalazłam miejsce... — Jestem od wczoraj panną sklepową w magazynie... u pani Thouret.
— I jesteś zadowoloną?
— Bardziej nie zadowoloną — szczęśliwą jestem! — Nie śmiałam marzyć o niczem podobnem. — Zawszem była sama jedna w domu, więc mi było bardzo smutno. Zarabiałam daleko mniej i nudziłam się śmiertelnie. — Bo niech no pani tylko pomyśli... sama jedna, bez rodziny, bez przyjaciół... Sama!... i zawsze sama!...
— O, rozumiem kochane dziecko, że to bardzo smutno... nie mieć wcale rodziny!... Nikt nawet lepiej tego nie rozumie odemnie, bo ja od lat szesnastu opłakuję moję córkę...
— Pani?...
— Tak, porwano mi córkę... dzieckiem maleńkiem... i może tak samo jak panienka jest ona dzisiaj opuszczoną, jest cierpiącą!... — Zdaje mi się, że panience Klara na imię. Tak cię nazywał notaryusz.
— Jestem Klara Gervais, proszę pani...
— Ma panienka lat szesnaście?...
— Tak proszę pani!...
— To wiek mojej córki!... O! gdyby Pan Bóg pozwolił mi ją odzyskać, co za szczęście!... co za rozkosz byłaby prawdziwa dla mnie!
— Zabrano pani dziecko?.. Ależ to zbrodnia?
— Ohydna zbrodnia!...
— I przez szesnaście lat nic nie słyszała pani o niej?...
— Tak moje dziecko!...
— Czy jest pani pewną przynajmniej, że żyje jeszcze?...
— Niestety nie! — Mam nadzieję, ale nie mam pewności... Szukają jej... Zdaje się, że istnieje, ale nie ma żadnych na to dowodów... — Jeżeli zawód mnie spotka, będzie to cios okrutny... Gdybym się dowiedziała, że moja córka nie żyje, umarłabym zaraz z pewnością.
— Serdecznie pani żałuję... z całej duszy odczuwam cierpienie pani!... — Taka niepewność, musi być okropną!... Niech pani jednakże nie upada na duchu... Dziecko pani zostanie jej zwrócone... Nie wiem dla czego, ale pewną tego jestem!... Chciałabym bardzo widzieć panią szczęśliwą! — Nie rozumiem zkąd się to wzięło, ale wiem, że od pierwszej chwili ujrzenia pani... poczułam jaki szczególny pociąg do pani... pokochałam panią całem sercem...
— Ja to samo mogę ci o sobie powiedzieć, pieszczotko moja... — odparła wzruszona Paulina. — Nie mogę cię widzieć niestety, ale twój głos trafia mi do głębi duszy... — Jeżeli odnajdę córkę, będzie ona twoją przyjaciołką... powiem jej, aby cię kochała, a ty ją także pokochać musisz.
— Jak własną siostrę, skoro pani pozwala...
— Będzie to dla mnie radość prawdziwa...
— Pozwolisz, żebym cię pocałowała Klaro? — spytała panna de Rhodé ze łzami w głosie. — Wyobrażę sobie, że pocałunek ten składam na czole mojej dzieweczki i wierzę, że on mi szczęście przyniesie...
— O! pocałuj mnie pani!... — odrzekła sierota ze łzami w oczach — i pozwól oddać sobie pocałunek... Będzie mi się zdawać, że całuję utraconą matkę moję.
Panna de Rhodé ściskała Klarę w swoich objęciach i dwie biedne wydziedziczone kobiety, zmięszały łzy i pocałunki.


II.

— O! Tereso, Tereso! — zawołała panna de Rhodé, puszczając z objęć młodą dziewczynę — po szczęściu, jakiego doznaję, ściskając to dziecko, czuję, iż odżyję na nowo, gdy odnajdę córkę!
— Znajdzie ją pani — odpowiedziała służąca — znajdzie ją pani, bo Pan Bóg jest miłosierny! Ale niech pani nie zapomina, że mamy jeszcze kilka kursów, a teraz dzień taki krótki i w dodatku powóz najęty oczekuje.
— Prawda — odrzekła niewidoma z melancholicznym uśmiechem — dla mnie nie ma różnicy pomiędzy dniem a nocą, ale fiakr dużo kosztuje, a dochody nasze bardzo skromne... — Moje dziecko, przyszłyśmy tutaj, za kupnem kapelusza, w miejsce tego, co mam na głowie, bo już jest bardzo zniszczony jak utrzymuje Teresa...
— Prosimy o ładny jaki kapelusz — dodała wierna służąca — ale nie bardzo drogi...
— Jeżeli pani kupowała już u pani Thouret — to pani wie zapewne, że ceny tu są bardzo wysokie...
— Wiemy o tem — ale moja pani życzy sobie coś bardzo skromnego...
— Zrobię co będę mogła, żeby zadość uczynić.
I młoda dziewczyna wybrała kapelusz ciemny, którego poważna elegancya nadawała się doskonale do siwiejących włosów i dystyngowanych rysów panny de Rhodé.
Nie można było wynaleźć nic stosowniejszego.
Cena nie nazbyt wygórowana, niewidoma zgodziła się na nią chętnie.
Umówiono się, że tego samego wieczora, Klara po wyjściu z magazynu, odniesie kapelusz pod wskazany jej adres przez Teresę.
Paulina raz jeszcze ucałowała Klarę i wyszła z Teresą do czekającego fiakra, a sierota z sercem wezbranem dziwnem nieznanem uczuciem, patrzyła za odjeżdżającemi, dopóki je tylko widzieć mogła.


∗             ∗

Jak już wiedzą o tem czytelnicy nasi, Bonichon udał się do Varenne-Saint-Hilaire, ażeby rozpocząć śledztwo, które jak się spodziewał, miało go naprowadzić na ślad wioślarza, zdobywcy Maryi-Joanny.
Miesiąc luty, nie jest bynajmniej miesiącem wodnych spacerów.
Pamięć na ręce, wystawione na zmarznięcie, przy temperaturze poniżej zera, odejmuje wszelką ku podobnym przyjemnościom ochotę
Kilku jednakże „marynarzy wód słodkich” zapaleńców czy też waryatów tylko, korzystało chętnie z pięknych dni zimowych, ażeby nie pozwolić, jak powiadali, na zardzewienie palców i przypływali do Varenne na potrawkę z królika.
Czasami, w dzień słoneczny niedzielny, zbierała się dosyć nawet liczna kompania.
Na to właśnie liczył Bonichon. Dostawszy się do Varenne, udał się najpierw do restauracyi, aby zjeść śniadanie, a potem zaraz puścić się na zwiady.
Właśnie siadał do stołu, gdy trzech młodych ludzi w paltotach futrzanych zarzuconych na bluzy wioślarskie, weszło z hałasem do sali, a musieli bywać tutaj często, bo gospodarz wybiegł w ten moment na ich spotkanie i to z najuprzejmiejszym na ustach uśmiechem.
— Jakto.. i pan tutaj panie de Saint-Gérin i wy również panowie, bez względu na takie zimno!... No, doprawdy wcale się nie spodziewałem dziś panów...
— Ostatni to raz tej zimy!.. odpowiedział ten z młodych ludzi, którego nazwano Saint-Gérin. Nie damy się już więcej złapać! Pomarzliśmy jak nie bozkie stworzenia... Zresztą jesteśmy dziś i to tak rano, dla tego tylko, żeśmy jedli wczoraj obiad u Bordiera w Champignolle z de Quercy. Obiadek ślubny, morganatyczny. Przespaliśmy się tam i ażeby trochę kości wyprostować, dalej do wioseł i marsz!... Każ nam pan dać jaką przekąskę i zadysponuj porządne, jak się należy, śniadanie... Umieramy z głodu!..
Gospodarz wydał rozkazy i powrócił zaraz do swoich trzech gości.
— Pan de Quercy nie towarzyszył panom? — zapytał.
— Wyjechał do Paryża wczoraj wieczorem jeszcze. Zresztą nie zobaczysz go pan już nawet i w lecie... Przenosi penaty swoje do Charenton... Opuszcza Marnę...
— A to dla czego?...
— Aby bujać po wodach Sekwany, jak powiada... a właściwie dla tego, że się zakochał...
— Zakochał!... Pan de Quecry!.. On zakochany?... Udaje, tak jak zawsze udawał...
— Na seryo jest zakochany!... Dał się złapać głupiec, jakiejś młodej indyczce, która bardzo prędko się spanoszy, i za jakie pół roku każe mu skakać jak jej się będzie podobać. Z tego, przynajmniej cośmy widzieli wczoraj przy obiedzie, sądzić tak można napewno.
— Zkądże wykręcił tego ptaszka?
— W jednej z wiosek sąsiednich. Mała była pracownicą u praczki, ma lat szesnaście czy siedmnaście, dosyć ładna i bardzo źle wychowana. Wykradł ją z pralni... więc panienka, nie chce powracać tutaj, gdzie ją wszyscy znają, a de Quercy, ulega jej kaprysowi i przeprowadza swoję flotę...
Bonichon zajadając śniadanie, nie stracił ani jednego słowa z całej tej rozmowy tak dlań ciekawej.
Bo praczka szesnasto-letnia, porwana z pralni, zmuszająca swojego kochanka do opuszczenia brzegów Marny, gdzie ją wszyscy znali, nie mogła być nikiem innym jak tylko Joanną-Maryą. Tak się przynajmniej wydawało. Upewnić się pod tym względem, było rzeczą konieczną.
Agent Jacquiera, ani pomyślał nawet o tem aby rozpytywać młodych ludzi, boć naturalnie przyjęliby bardzo źle taką ciekawość.
Spiesznie zatem ukończył śniadanie, zapłacił co się należało i puścił brzegiem rzeki do mostu Champigny.
Podążał do Champignolles do Bordiera, licząc na to, że tam dowie się czegoś pewnego.
Do tego samego miejsca i o tej samej porze, jechał także i Placyd Joubert
Restauracya Bordiera znaną jest nietylko wszystkim wioślarzom, ale i wszystkim spacerowiczom, którzy w piękne dni letnie i jesienne uczęszczają chętnie nad brzegi Marny, zielone i malownicze.
Tego poranku, ponieważ było bardzo zimno, w sali restauracyjnej płonął suty ogień na kominku.
Powóz zatrzymał się przed zakładem.
Wysiadł z niego Joubert i wszedł do sali.
— Chciałbym zjeść śniadanie... — Odezwał się do gospodarza. — Co mi pan możesz ofiarować?
— Zimą nie jesteśmy dobrze przygotowani, chyba że mamy obstalowaną biesiadę... — odpowiedział restaurator. Nie mogę niczem więcej panu służyć, jak tylko kotletem lub befsztykiem i potrawką. Czy to wystarczy?...
— Z kawałkiem sera na deser, będzie zupełnie dosyć.
— Będzie pan łaskaw zatrzymać się atoli trochę na potrawkę...
— Nie spieszy mi się... Każ mi pan tylko podać dla zabicia czasu absyntu.
— Wiktoryo!.. — zawołał restaurator — podaj panu absyntu i nakryj na małym stoliku koło pieca...
— Natychmiast proszę pana...
I niebawem Wiktorya, tęga rumiana dziewczyna, postawiła przed gościem zielonawy likier, karafkę z wodą i szklankę.
— Ta tedy dziewczyna będzie mi usługiwać.. pomyślał Joubert — to dobrze! — od niej dowiem się wszystkiego.
Kiedy prawnik z ulicy Geoffroy-Marie, pociągał absynt, szybkie kroki dały się słyszeć ze dworu, jakoż drzwi się otworzyły i nowa osobistość weszła trzęsąc się od zimna.
— Proszę... niech mi panna poda dużą szklankę gorącego wina... odezwał się do Wiktoryi, bo jestem okrutnie zmarznięty...
— Zaraz proszę pana... odpowiedziała służąca, niech pan siada przed kominkiem, to się pan rozgrzeje zewnątrz, zanim wino wewnątrz go rozgrzeje. Nowo przybyły, którym był nie kto inny jak pan Bonichon, aż zadrżał spostrzegłszy siedzącego Jouberta.
— Do dyabła! — mruknął — ten intrygant mnie uprzedził... To jego powóz stoi przed drzwiami... Z pewnością powraca od praczki z Bonneuil, dowiedział się o ucieczce Maryi-Joanny i tak jak ja przychodzi zasięgnąć tutaj języka! Żeby go wszyscy dyabli wzięli!
Bonichon znał Jouberta, ale mu nie był znanym.
— Czy dopiero co przybył? — Czy się już o co rozpytywał?.. Zaraz się dowiem wszystkiego... Bonichon nie czekał długo.
— W lecie musi tu bywać sporo wioślarzy — odezwał się Placyd Joubert do nakrywającej stół dziewczyny.
— O! tak panie... bywa ich pełno odpowiedziała z uśmiechem zapytana.
— A w zimę?...
— W zimie nie... lubo korzystając z pięknej pogody jaką mamy, od dni kilku, trafiają się niektórzy... prawdziwi szaleńcy...
Słysząc w ten sposób rozpoczęta rozmowę, Bonichon pomyślał sobie...
Widocznie Placyd dopiero co przybył... nie wie nic, że mnie wyręcza...
Joubert ciągnął dalej:
— Musicie mieć w pośród nich stałych swoich gości?...
— Tak proszę pana. Jest dość takich co mają tutaj swoje czółna, których nasz pan pilnuje. — Ci zawsze się u nas zabawiają z przyjaciołkami swojemi...
— Które przywożą z Paryża?... nalegał Joubert...
— Są i takie co przychodzą nie z tak daleka... dodała figlarnie służąca.
— To prawda... Przed chwilą mówiono mi w Bonneuil, o młodej dziewczynie, która porzuciła żelazko od prasowania, ażeby się zapisać w szeregi wioślarzy... Nie takie to męczące, a daleko weselsze...
— A! młodziutka praczka od pani Ligier... Ta może się pochwalić swojem szczęściem. Wczoraj właśnie obiadowała tutaj z czterema naszemi klijentami... z czterema młodemi ludźmi szykownymi co się nazywa... Obiad był bardzo wystawny. Pewna starsza już, jejmość, chciała jej, jako, znajomej prawić morały, ale nie dała sobie nic mówić...
— A wiesz panna jak się nazywa ta... nowa debiutantka, poróżniona z żelazkiem?
— Jakżebym nie wiedziała! — Nazywa się Marya-Joanna, ale ma zmienić imię, tak przynajmniej mówiła wczoraj do tych panów, bo je znajduje tak pospolite jak chleb razowy.
— Marya-Joanna, powtórzyli na raz po cichu Joubert i Bonichon.
— I każdy powiedział sobie.
— To ta, której szukam.
Placyd pytał znowu.
— Młodzieniec co ją zabrał od balii i prasowania, jest także z tej okolicy?
— On! wcale nie... To paryżanin... Bardzo bogaty i bardzo przystojny...
— Może ja go znam... jak on się nazywa?
Służąca miała już odpowiedzieć, kiedy z kuchni, w której przez otwarte drzwi wszystko było słychać co się mówiło w sali, restaurator zawołał donośnym głosem: Wiktorya!
Poleciała natychmiast.
— Jak ty możesz, krzyczał zaczerwieniony od złości Bernier, rozpowiadać pierwszemu lepszemu historyę naszych klientów! Do czego to podobne! A cóż temu straszydłu do tego, co się u nas dzieje?... Po co ma wiedzieć nazwisko pana Quercy. Jużem ci dwadzieścia razy zakazywał tego, a tyś niepoprawna!... Nic przecie łatwiejszego jak odpowiedzieć gdy ci się kto zapytuje... nie wiem... Jeżeli się nie nauczysz trzymać język za zębami, to cię wyrzucę!... Teraz idź usługuj... Oto gorące wino dla jednego, a kotlet dla drugiego.
Wiktorya odeszła ze spuszczoną głową.
— Żeby tylko nie powiedziała mu nazwiska tego Quercy, a szczególnie nie dała adresu... myślał Bonichon, popijając ożywczy napój. Jak to się stało, że ten potwór, zaczął śledzić za Maryą-Joanną, zanim uprzedził instytucyę Opieki publicznej? — Jest w tem coś, czego odgadnąć nie mogę...
— Jakie wino pan pije? — zapytała służąca, stawiając kotlet przed Joubertem.
— Chables.
Przyniosła butelkę, a kiedy ją odkorkowywała, Placyd chciał na nowo zawiązać rozmowę, Wiktorya jednak nie dała się już pociągnąć i nic nie odpowiadała. Placyd zrozumiał, że więcej się niczego nie dowie.
Bonichon tryumfował, dokończył wina, zapłacił należność, poszedł do kuchni, gdzie znajdował się gospodarz i odezwał się do niego.
— Pan de Saint-Gérin, którego znam doskonale, a z którym widziałem się dziś rano w Varennes, zapewnił mnie, że przyjaciel jego pan Quercy, porzuca Marnę i przenosi swoję flotyllę w górę Sekwany. Czy to rzeczywiście?
— Rzeczywiste łaskawy panie, a najlepszy tego dowód, że zaraz jutro przeprowadzić mam jego statki do Charantonu... Dla czego pan się oto pyta?
— Bo jestem sekretarzem klubu rzecznego w górze Sekwany. Komitet bardzo będzie szczęśliwy posiadłszy pana de Quercy na członka, a że wczoraj obiadował u pana i zapewne nocował, prosiłbym pana, jeżeli znajduje się jeszcze o zapoznanie mnie z nim. Miałbym mu parę szczegółów do powiedzenia.
— Pan Quercy odjechał wczoraj jeszcze ostatnim pociągiem ze swoją małą... ale może go pan znaleźć w Paryżu...
— Ulica Uniwersytecka o ile mi się zdaje.
— A nie... nie... Bourbon Nr. 22 na wyspie św. Ludwika...
Bonichon dowiedział się zręcznie adresu, o który tak mu chodziło. — Nic go już nie zatrzymywało w Champignolles — pożegnał więc restauratora i wyszedł.
— Doskonale pokierowałem statkiem myślał zdążając na stacyę kolejowę, ażeby powrócić do Paryża. — Teraz nie pozostaje mi nic, jak tylko dowiedzieć się czy Marya-Joanna mieszka razem ze swoim wielbicielem. Reszta należy już do Jacquiera, działalność moja skończona...
Joubert w godzinę później powracał również do Paryża, ale daleko mniej zadowolony od Bonichona. — Nie wiedział on gdzie szukać prawdziwej córki panny de Rhodé, a zgubił ślad tej, która w razie potrzeby, mogłaby ją zapewne zastąpić.


∗             ∗

Po takiej zupełnej porażce przy ulicy Saint-Paul, Leopold Joubert stracił kompletnie głowę, która, jak wiemy, i tak nie była zbyt mocną. Pomimo upokorzenia jakiego doznał, nie mógł się wyrzec Klary Gervais... owszem teraz jeszcze bardziej czuł się zakochanym. Gdyby był w tej chwili panem swojej osoby i czynności, dałby wszystko na świecie, ażeby zostać mężem sieroty.
— Muszę ją mieć! — powtarzał. — Ja bez niej żyć nie mogę! ona musi do mnie należeć... musi być i moją będzie. Ale jaki jest na to sposób?
Na tak stawiane pytanie nie mógł znaleźć odpowiedzi.
Stangret czekający przed domem, otrzymał rozkaz odwiezienia go do notaryusza na ulicę Dauphine, gdzie przyjęto go naturalnie bardzo zimno, i zapytano co myśli zrobić teraz z domem nabytym na imię panny Klary Gervais.
Leopold bardzo skompromitowany, prosił aby przygotowano nowy akt, na jego własne nazwisko i zaraz zapłacił koszta. Tego samego wieczora powrócił do Lucyny Bernier i zaczął się bawić. Rozrzucał pieniądze na wszystkie strony, wyprawiał kolacye, grał po całych nocach w karty, nie ażeby zapomnieć Klary, ale żeby się ogłuszyć.
Nabawił się dokuczliwej migreny, narażał coraz bardziej wątłe już i tak zdrowie. A tu co raz natarczywiej stawał przed nim obraz sieroty biednej i pozbawionej wszystkiego, a mimo to wypędzającej go z taką szlachetną dumą, ze swojej ubożuchnej stancyjki, razem z dostatkiem jaki jej przynosił.
Z listu pani Aleksandryny Thouret, Lucyna dowiedziała się o przyjęciu Klary Gervais do magazynu.
Uważała za konieczne powiadomić o tem Placyda Joubert, ale jak się wziąść do tego.
O pisaniu, nie było co myśleć.
Nic bardziej nie kompromituje nad listy.
Iść samej na ulicę Geoffroy-Marie, było daleko lepiej.
Placyd zajmował się interesami, mogła więc śmiało udać się doń pod pozorem jakiego interesu, albo porady.
To też nazajutrz, w toalecie ciemnej bardzo eleganckiej, przysłoniwszy twarz gęstym koronkowym woalem, udała się do ojca Leopolda.


III.

W chwili gdy weszła do gabinetu prawnika i gdy tenże miał jej zadać pytanie, w jakim interesie przybywa, Lucyna Bernier odsłoniła woalkę.
— A, to pani! — wykrzyknął ździwiony Joubert. — Pani u mnie! Cóż się to stało takiego?
— Nic zgoła nadzwyczajnego, ale pan przecie musisz wiedzieć o wszystkiem — odpowiedziała młoda kobieta siadając. — Nie chciałam pisać, więc przychodzę sama.
— Cóż Klara Gervais...
— Dostała z mojej rekomendacyj miejsce panny sklepowej w magazynie... Miejsce bardzo skromne, z którego jednak może żyć uczciwie.
— Nie o to przecie układaliśmy się... — przerwał Placyd.
— W gorącej pan widzę wodzie kąpany!... — Ażeby dojść do celu, jakiśmy wspólnie uradzili, trzeba było przedewszystkiem umieścić Klarę Gervais, w jakim interesie i wyrobić jej zaufanie... — Pierwszy krok zrobiony... — Niedługo dalej zacznę działać...
— Coś pani postanowiła?...
— To mój sekret... dowiesz się pan jak mi się uda... Tymczasem poprzestań pan na zapewnieniu, że niezadługo, nieprzełamana przeszkoda, stanie pomiędzy pańskim głupowatym synem, a tą szwaczką...
— Spiesz się pani!... — spiesz się pani!..
— Czy grozi jakie niebezpieczeństwo?...
— Ogromne!... — Mała, która chce zostać żoną, odgrywa z dyabelską zręcznością komedyę osoby cnotliwej... — Nie przyjęła domu i wyrzuciła za drzwi mojego niedołęgę. To do reszty przewróciło mu we łbie! — Puszcza się na szaleństwa, ażeby się zagłuszyć. Grywa po całych nocach!... Zabija się nieszczęśliwy.
— Basta! Ocalimy go...
— Kiedy?
— Od dziś za tydzień. Sam natychmiast wyrzeknie się swojej miłości.
— O! gdyby to tak było...
— Tak będzie — ja pragnę uczciwie zarobić moje pieniądze!.. Możesz pan liczyć na mnie...
— Tembardziej na panią liczę, że mam cię prosić o inną jeszcze przysługę, którą pani jedna tylko możesz mi wyświadczyć.
— O inną przysługę! — zawołała Lucyna ze śmiechem. — Uprzedzam pana, że to będzie drogo kosztować!
— Nie będę się targował...
— O cóż to idzie?
— Jak już mówiłem pani, Leopold wyprawia szaleństwa!...
— Kupuje i płaci gotówką domy po dwadzieścia pięć tysięcy franków.... Zgrywa się w karty, rzuca poprostu pieniądze bez celu... Zkąd bierze na to wszystko?...
— Musisz się pan domyślać zapewne, że ja nic o tem nie wiem.
— Tak, ale trzeba się nam dowiedzieć.
Pożycza!.. albo to mało lichwiarzy w Paryżu?.. Wiedzą, żeś pan bogaty... Jeden z tych panów otworzył swoję kasę pańskiemu synowi...
— I każe mu płacić dwadzieścia franków za sto sous, jakie mu daje... Nie ma majątku, któryby wystarczył na operacye podobnego rodzaju. Leopold ze szczętem się zrujnuje, będzie podpisywał obydwoma rękami, co tylko mu podpisać każą, a ja, czyż pracowałem całe życie na to, aby zbogacić jakiego rabusia który się ze mnie wyśmiewa? Gdybym znał tego rabusia, to by była rzecz inna, postarałbym się go urządzić i to w krótkim czasie. Powiedz mi pani nazwisko tego łajdaka, tego skorpiona co toczy mojego syna, a ja dodam ci dwadzieścia pięć tysięcy franków, do sumy jaką obiecałem.
— Dwadzieścia pięć tysięcy więcej! wykrzyknęła Lucyna... — Nie wiem jak zdołam dowiedzieć się nazwiska jakiego panu potrzeba, ale się dowiem na pewno...
W tej chwili ktoś właśnie zastukał do drzwi, które Placyd zasunął poznawszy Lucynę.
— Kto tam? — zapytał.
— Ja ojcze... proszę otworzyć u dyabła!..
— To Leopold... — rzekła podnosząc się żywo Lucyna. — Jeżeli mnie zobaczy, wszystko stracone!..
Joubert otworzył drzwi, łączące gabinet z mieszkaniem.
— Niech pani tam wejdzie... i zaczeka na mnie.
Lucyna zniknęła w pasażu.
Placyd zamknął drzwi za nią.
— Otwieraj że papa!.. — wołał Leopold stukając coraz silniej.
Joubert odsunął zasuwkę.
— Co znaczą te wrzaski?.. — zapytał ostro, gdy Leopold, zataczając się, wszedł do gabinetu — Jak ty śmiesz prezentować mi się w podobnym stanie?..
— To dopiero łgarz z tego pisarza, — mruczał Leopold, rozglądając się po pokoju. — Wyobraź sobie ojciec, ten facet powiedział mi, że jest u ojca jakaś dama... Ojciec i... dama!.. Ha!.. ha!..
I idyotycznie zaśmiał się na całe gardło.
— Tyś pijany! — wykrzyknął Joubert.
— Jestem właściwie wzruszony tylko troszeczkę, — odrzekł Leopold. — Napiłem się przy ostrygach Chateau Yquem i bardzo dobrze mi zrobiło. Nabrałem werwy.. śmiałości...
— Śmiałości?.. — przerwał Placyd. — Potrzeba było istotnie śmiałości, ażeby mi się w takim stanie przedstawić... ażeby wyprawić ze swej osoby widowisko moim urzędnikom. Nie myślałem żeś jest zdolny do czegoś podobnego...
Leopold rzucił się na krzesło, aż pod nim zatrzeszczało.
— O! możesz papa prawić mi.. — bełkotał, — wiele ci się tylko podoba... Owszem.. owszem... gadaj tatuńciu dopóki całej swej zółci nie wygadasz... Jak skończysz porozmawiamy seryo...
— Nie rozmawia się z pijakami...
— Nie jestem wcale pijany!.. jużem przecie powiedział. Jestem tylko podochocony trochę. To Yquem Nr. 70 wszystkiemu winno... Wyborny ten Nr. 70. Półtora luidora butelka... Patrz papa, dostałem nawet kolorów... Oczy zabłysły fosforem... Jestem ładny chłopiec jak rzadko... Nie ma potrzeby gderać, marudzić... Siadaj papa i pogadajmy...
Joubert zniecierpliwiony tupnął nogą...
— Porzuć ten ton! — zawołał gwałtownie. — Od ośmiu dni nie pokazywałeś się tutaj... mogłeś i dziś nie przychodzić...
— Miałem ważne interesa przez cały ten tydzień kochany papciu!..
— Znam ja te twoje interesa! — wrzasnął Placyd unosząc się coraz bardziej, ładne są ani słowa te twoje interesa!..
Jeżeli je papa znasz, nie będę potrzebował tłómaczyć...
— Kupujesz domy i umeblowania dla panny Klary Gervais, magazynierki.
— A ona ich nie przyjmuje stanowczo... To mi anioł... to mi prawdziwy anioł!... Są dziewczęta wieńczone różami na posiedzeniu Akademii francuzkiej, ale z pewnością nie warte one Klary Gervais, jeżeli zwłaszcza, co prawdopodobne, cnotom tym uwieńczonym, nie ofiarowywano domów umeblowanych... A propos... nie nabędziesz papa odemnie domu za cenę; którą kosztował?... Zrobisz papa niezły wcale interesik!...
Joubert wzruszył ramionami.
— Nie podoba się to papie?.. to nie gadajmy o tem — tembardziej, że wcale tu nie z tą propozycyą przyszedłem...
— Pocóżeś zatem przyszedł?
— Aby papie powiedzieć, albo raczej powtórzyć, że mi życie obmierzło... Wszystkie dziewczyny, które znam, głupiuchne są jak gęsi... przyjaciele moi wszystko niedołęgi... Próżniactwo działa mi na nerwy... Chcę... tak jak mnie papa widzisz, zabrać się gorliwie do pracy...
Placyd patrzył na syna ze zdziwieniem.
— Ty chcesz się wziąść do pracy?... powtórzył.
— Ależ tak!... Nie widzę ażeby było w tem coś tak nadzwyczajnego!...
— Do czegoż jesteś zdolnym?... Nie chciałeś nigdy uczyć się niczego...
— Kiedy się ma pieniążki, nie potrzeba być uczonym... Nie jestem chyba głupszym od ciebie papo?... Co?... Uczyń mnie wspólnikiem swoim... zapoznaj z interesami... Za kilka tygodni będę już „macherem“ doskonałym. — Starzejesz się papo... a męczysz niepotrzebnie. — Ja mam młodość, energię i pomysłowość... To bardzo dużo znaczy!.. Daj mi papa ładną pensyjkę i dwudziesty piąty procent od interesów jakie nastręczę... Zobaczysz jakie będziemy mieli powodzenie!... Leopold pomimo zająkiwania się i niepotrzebnego gestykulowania, przedstawiał jednak rzeczy jasno i kategorycznie.
— Czy na seryo mi te mówisz?... zapytał Placyd.
— Naturalnie na seryo!... Ucz mnie ojciec korzystać ze swojego doświadczenia... Naucz mnie tak stąpać, ażeby się nie przewrócić na paragrafach kodeksu... Rzemiosło lichwiarza znam doskonale...
— O! — rzekł Joubert zadrżawszy.
— Czyż nie mam przyjaciół, którzy przychodzą do ciebie przejadać zboże na pniu, lub dyskontować swoje majątki... Czyż nie wiem na jakie dajesz im procenta?...
— Mam duże stosunki w świecie pomiędzy ludźmi, którzy najlepiej umieją się bawić... Będę ci nasyłał klientów... dam ci całe chmary klientów — zobaczysz. — No cóż, zgadzasz się papa czy nie?... Bierzesz mnie za wspólnika, czy nie bierzesz?...


IV.

— Nie o tem dla ciebie marzyłem... szepnął z westchnieniem Placyd.
— Wiem... wiem... odrzekł Leopold z głupowatym, przerywanym czkawką uśmiechem.
— Chciałeś mi dać pannę z dwoma i pół milionami, pannę, za którą tropisz zapamiętale i wytropisz zapewne... A więc papo! nie potrzebna nam już ta panna!... Porzucam życie pajacowskie i zabieram się do pracy... Będę orał od rana do wieczora, jak pierwszy lepszy kantorzysta, ale pod warunkiem, że mi się pozwolisz ożenić z kim mi się podoba...
— Z Klarą Gervais?... wszak prawda — zawołał Placyd ze złością.
— A więc tak! z Klarą Gervais... — Jeżeli się nie zgodzisz, stracę głowę zupełnie...
— Nigdy nie zgodzę się na to.
— Nie pleć też papa głupstw takich... Co papa masz do zarzucenia temu dziecku?.. Chyba tylko to, że nie posiada ani rzodkiewki? — Ubogą jest, ale najszlachetniejszą!... — Nie przyjęła odemnie domu wiejskiego, prześlicznie umeblowanego, jaki jej ofiarowałem... i... wyrzuciła mnie za drzwi... — To postąpienie co się nazywa wspaniałe!...
— Szydzi sobie z ciebie... — traktuje cię jak ostatniego głupca... liczy na twoję łatwowierność...
— Dziękuję ci papciu za komplement!... ale pomimo to wierzę niewzruszenie w honor Klary, bo się o nim przekonałem... — Klara jest po prostu aniołem! — Bądźże papa tak grzecznym, weź kapelusz i laskę i pójdź na ulicę Saint-Paul Nr. 27 i poproś ją o rękę dla twojego ukochanego syneczka!
Placyd za całą odpowiedź zaśmiał się złowrogo.
— Jeżeli mi odmówisz — jeżeli się będziesz upierał, to wiesz papa co się stanie? Zaczekam do pełnoletności i przyślą ci dwóch notaryuszów ze ślicznemi papierami stemplowanemi, a tymczasem dla zabicia czasu, będę takie wyprawiał szaleństwa, że cały Paryż będzie o mnie tylko mówił.
Joubert wściekał się ze złości.
— Chcesz więc i mnie i siebie zniszczyć nieszczęśliwy?...
— Wszystko mi jedno! — odrzekł Leopold.
— Nie pozwolę ci na to...
— Jakim sposobem...
— Rozciągnę nad tobą prawną opiekę...
— Nie wierzę!... — Zresztą na nic się to nie przyda. — Będę kładł późniejsze daty na wekslach; a koledzy twoi, lichwiarze, chętnie mi na nie pożyczą.. — Jeden masz tylko na to sposób, aby mnie uczynić rozsądnym i uległym. — Pozwolić na zaślubienie panny Klary Gervais...
Zamiast się rzucać na nowo, Joubert stał się na raz zimnym i odrzekł wpatrując się uważnie w syna.
— Nie mógłbym jednak pozwolić ci ożenić się z tą dziewczyną, gdyby się okazała niegodną ciebie...
Leopold zerwał się z krzesła.
— Niegodną?... — Co papa mówi?...
— To co powiedziałem, nie więcej...
— O cóż papa posądzasz Klarę Gervais?
— Nie posądzam jej o nic, bo nie znam jej prawie wcale, jakkolwiek jednak nie jesteś w tej chwili zupełnie przytomnym, zrozumiesz chyba łatwo, iż nie mogę prosić dla ciebie o rękę kobiety nieznanej. — Chcę wiedzieć i mam chyba pewne do tego prawo, czy Klara zasługuje istotnie na to wielkie poświęcenie jakie chcesz dla niej uczynić?...
Leopold podrapał się w ucho.
— Jest w gruncie rzeczy racya — odezwał się po chwili — zwłaszcza, że Klara nie ma się czego obwiać... przeciwnie...
I głosem fałszywym zanucił:

„Bielsza od białego gronostaja“

— A jeżeli zebrane wiadomości, będą wszystkie jaknajpomyślniejsze, ulegniesz prośbom twojego syna, nieprawdaż papo?
— Nie prośbom tylko groźbom. Jeżeli małżeństwo którego się tak domagasz, uczyni cię kiedyś nieszczęśliwym, nie będę przynajmniej miał sobie do wyrzucenia...
— Nic sobie papa nie wyrzucaj... zupełnie mnie to nie obchodzi, bylebym ją tylko poślubił... Więc papa zajmie się zbieraniem wiadomości?...
— Kiedy?
— Bezzwłocznie... Zacznę chociażby dzisiaj, nie mogę jednak działać lekkomyślnie. Potrzebować będę pewnego czasu, ażeby nabrać pewności, że jeżeli robisz głupstwo, nie poniżasz się przynajmniej.
— Wiele papa potrzebować będzie czasu na te studya dla uspokojenia swego delikatnego honoru... Ośm dni będzie dosyć?...
— Myślę...
— No to niechajże będzie ośm dni! — rzekł Leopold, zabierając się do wyjścia. — Za ośm dni przyjdę tutaj.
— Nie zobaczę cię wcale przed tem?
— Nie — lepiej unikać wszelkich niepotrzebnych dyskusyj... przy wielkiej papy zgryźliwości. Żegnam papę. Od dzisiaj za tydzień zastukam znowu do ciebie...
I Leopold nie pocałowawszy nawet ojca, wyszedł z gabinetu puściwszy kłęb dymu z cygara, które zapalił.
Kiedy drzwi się za nim zamknęły, Placyd Joubert zawołał głosem pełnym rozpaczy:
— Oto dzieci!!! I on myśli, że ja pozwolę, że ja mu ustąpię! — głupiec.
Następnie poszedł żywo otworzyć drzwi od swojego apartamentu, w którym się ukryła Lucyna Bernier.
— A to nam się udał nasz Leopold? nieprawda kochany panie, — odezwała się młoda kobieta ze śmiechem, kładąc nacisk na wyrazie nasz. — Słowo honoru, że warto go oprawić w szpilkę, jak drogocenną jaką perłę.
— Słyszała pani?
— Rozmowa prowadzona była tak głośno, że nie straciłam ani jednego wyrazu...
— Jest zatem niebezpieczeństwo, jak pani sama widzisz!.. Trzeba żeby od dzisiaj za dni ośm, można było dowieść mojemu synowi, iż takiej, jak Klara Gervais dziewczyny, nie podobna brać za żonę...
— To dobrze powiedziane!.. Dowiedziesz mu pan tego za tydzień!..
Lucyna rzekłszy to, pożegnała Placyda Joubert, który ją odprowadził aż do schodów.


∗             ∗

Benichon powróciwszy ze swojej wycieczki do Varennes i Champignolles, zastał list zaadresowany do pana Blondel inspektora instytucyi Opieki publicznej.
List był od pani Ligier, praczki, która go prosiła, aby przybył do niej bezzwłocznie, bo ma mu do zakomunikowania szczegóły tyczące Maryi-Joanny.
Zaraz nazajutrz, ale zdawszy sprawy z tego co zrobił, pryncypałowi swojemu, Bonichon udał się do Bonneuil.
— No, jestem, kochana pani — odezwał się wchodząc do praczki. — Cóż to tam pani masz za wiadomości?...
— Marya-Joanna, była wczoraj wieczorem u Bordiera... — odpowiedziała pani Ligier.
— I jadła obiad z czterema młodymi ludźmi, z których jeden był jej kochankiem...
— Zkądże pan już wie to wszystko?...
— Ja wiem wiele jeszcze innych rzeczy... — Wiem także np. żeś pani miała wczoraj wizytę jednego pana, który przyjechał powozem... Taki pan... jak wół niezgrabny, a brzydki jak małpa... — Czego on chciał od pani?...
— Przyjeżdżał, aby również dowiedzieć się o Mąryę-Joannę...
— Z jakiej racyi?...
— Z racyi wielkiego spadku, jaki spada na nią. — Wypytywał mnie o wszystko — a przedstawił się, jako działający z polecenia dyrektora Opieki publicznej...
— Coś mu pani odpowiedziała?...
— Prawdę. — Nie mogłam powiedzieć nic innego, boć Marya-Joanna nie była...
— A on co na to?...
— Zaczął mnie się wypytywać w najlepsze i kazał pokazać medalik, jaki Marya-Joanna, dzieckiem nosiła na szyi, a jaki schowałam z obawy, aby go nie zgubiła. Pokazałam... ten pan obejrzał dokładnie i powiedział, że to pomyłka, i że Marya-Joanna nie jest dzieckiem, którego poszukuje...
— Kłamstwo! — pomyślał Bonichon — gdyby przypuszczał był omyłkę co do osoby, nie byłby jeździł do Bordiera po szczegóły i to ztąd prosto... — Widzę ja jasno całą tę sprawę... — Nie zawiadomi Opieki publicznej... bo się będzie bał, aby mu się nie wtrąciła do jego interesów! — No, wszystko dobrze idzie!... Przybywam pierwszy... pobijemy zatem Jouberta!... O! pobijemy na głowę...
Rozprawiając tak pół głosem, pseudo inspektor, chodził po pokoju gestykulując żywo.
Pani Ligier przypatrywała mu się z pełną obawy ciekawością.
Nagle zatrzymał się przed nią i rzekł:
— Spodziewam się, żeś pani nie oddała medalu temu panu, co tu był wczoraj?
— O! nie proszę pana.
— Pokaż mi go pani...


V.

Pani Ligier, poszła po szkatułkę, którą widzieliśmy już dnia wczorajszego. Wyjęła medalik i podała go pseudo-inspektorowi Opieki publicznej.
Bonichon długo mu się przypatrywał.
Po jednej stronie było wyobrażenie Matki Bozkiej z Dzieciątkiem Jezus na ręku i z koroną z gwiazd nad czołem.
Po drugiej stronie słowa:
Módl się za nami, którzy się do Ciebie uciekamy.”
— Dobrze... — rzekł Bonichon po skończonym przeglądzie... — Zachowaj pani ten medalik starannie. — Gdyby mi się okazał potrzebnym, to go zażądam.
Byłby go z chęcią zabrał od razu, ale byłoby to niezręcznie i nie bardzo bezpiecznie; a Bonichon był bardzo ostrożnym.
Nie mając nic więcej do roboty w Bonneuil, powrócił do Paryża i poszedł zdać sprawę Jacquierowi z tego co się dowiedział wczoraj.
Uszczęśliwiony pryncypał, powinszował mu powodzenia, a przekonany, że Marya-Joanna, była rzeczywistą córką panny de Rhodé, polecił dowiedzieć się jak najśpieszniej, czy mieszka na przedmieściu Bourbon razem ze swoim uwodzicielem panem de Quercy.
Nie tracąc chwili czasu, Bonichon udał się na wyspę Świętego-Ludwika.
Dom oznaczony Nr. 22, była to stara z XVII wieku budowla, zamieszkana niegdyś przed jednę tylko rodzinę, ale teraz podzielono ją na kilka mieszkań.
Vice-hrabia de Quercy, zajmował parter, którego wysokie okna, wychodziły na Sekwanę. — Posiadając znaczny majątek i ciesząc się zupełną niepodległością, dzielił dotąd swoje życie pomiędzy łatwe miłostki i klub wioślarski, którego zagorzałym był zwolennikiem.
— Czy jest pan de Quercy u siebie? — zapytał Bonichon odźwiernego.
— Nie ma pana vice-hrabiego — o0dpowiedział zapytany.
— Nie ma?... — powtórzył agent Jacquiera z uśmiechem. Wczoraj przecie powrócił z Champignolles.
— Nie wiem gdzie był wczoraj, bo nie zajmuję się nigdy tem co do mnie nie należy... — odpowiedział stróż z godnością. — Wiem tylko, że pojechał dzis rano i powiadomił nie, iż zabawi w drodze dni dwa, albo i trzy nawet..
— Wielka szkoda... — bo mam nadzwyczaj ważny interes. — Czy nie ma u niego czasem jakiej osoby... — jakiej młodej damy... kogokolwiek... z kim mógłbym się porozumieć?...
— Nie, nie ma żywej duszy...
— A czy przynajmniej nie wiecie, gdzie się udał pan de Quercy?...
— I tego nie mogę powiedzieć, bo nic nie wiem...
Czy stróż posłusznym był rozkazom, czy rzeczywiście nic nie wiedział? — Tak w jednym jak i w drugim razie, na nic się wszelkie nalegania nie zdały.
— To przyjdę za parę dni... — odrzekł Bonichon niezadowolony z opóźnienia, mogącego wszystko zepsuć. Opuścił uszy i powrócił na ulicę Bleu.


∗             ∗

Przekonany, że ojciec tak jak powiedział, zajmie się zebraniem wiadomości, co do moralnego prowadzenia i przeszłości Klary Gervais, pewny, że wiadomości te będą jak najpochlebniejsze, a więc, że znikną wszelkie przeszkody, Leopold zaledwie powrócił do siebie, zasiadł przed biurkiem, ujął się obu rękami za głowę i tak przesiedział dobre pół godziny — aż nareszcie, wziął się do napisania lista treści następującej:
„Aniele mojego życia, skarbie mój wymarzony!
„O! jakże żałuję, że nie chcesz zrozumieć uczucia, jakiem pałam ku tobie, że uważasz je tylko za wybryk jakiś, za prostą fantazyę szaleńca! — Wcale tak nie jest!... — Pałam miłością czystą, pełną szacunku i moralnie przekonany jestem, że nic jej nigdy nie odmieni...
„Ja o małżeństwie, tylko o małżeństwie prawnem myślę, aniele mojego życia!
„Jak prawdą jest, że nie jestem żadnym rozbójnikiem, zostaniesz ty panią Joubert, co przecie nie będzie ci tak bardzo nieprzyjemnem, skoro serce moje przepełnione miłością, a pugilares wypchany niebieskiemi biletami... — Życie twoje nie będzie wcale przetykane cierniami... — Przekonasz się o tem, skarbie marzeń moich najgorętszych.
„Potwierdzi ci to wszystko mój ojciec, który za kilka dni będzie miał zaszczyt przedstawić ci się i prosić o przyjęcie mojego nazwiska.
„Aniele mojego życia!... musiałabyś chyba mieć duszę tygrysa, abyś mnie chciała przyprowadzać na dno rozpaczy! — Twoja odmowa zadała by mi cios śmiertelny.
„Zanim będę miał szczęście poprowadzić cię do ołtarza i do notaryusza, wybacz mi Klaro, niekonsekwencyę z tym pałacykiem w Fontenay-sous-Bois, której czuję się winnym... Zbłądziłem, ciężko zbłądziłem, ale tak był ślicznie umeblowany ten pałacyk!... — Przeznaczam go na podarek ślubny!...
„W nadziei, że w przyszłości nazywać mnie będziesz Leo albo Popold — (jak to będzie pięknie — nieprawda?...) — pozwól mi, bóztwo ty moje, podpisać się jako... twój przyszły mężulek.

„Leopold Joubert.”

Młodzieniec przeczytał raz jeszcze to co napisał, uznał, że jest bardzo dobrze, zaadresował i wyszedł na pocztę.
Klara Gervais, wróciwszy wieczorem do domu, zastała list u odźwiernej, a zaintrygowana nieznanym charakterem pisma, rozpieczętowała prędko kopertę i spojrzała na podpis.
— Znowu on!... — szepnęła wzruszając ramionami. — Czyż nigdy nie zechce odczepić się odemnie?...
I nie rzuciwszy nawet okiem, na gorące wynurzenia Leopolda, zgniotła papier w ręku i przyłożyła do świecy. I przypatrywała się całopaleniu, dopóki ostatnia iskierka nie uleciała ze zczerniałego papieru.
Ale teraz, jakieś uczucie kobiece, zbudziło się w jej duszy, litość wzięła górę nad pogardą.
— Biedny chłopak szepnęła, może to natręctwo jego, jest dowodem, prawdziwej jego miłości... Jeżeli naprawdę mnie kocha, bardzo go żałuję, bo ja nie kocham go wcale i nigdy nie pokocham.
Następnie zmęczona całodzienną pracą, rozebrała się i położyła w łóżko, myśląc ciągle o młodym człowieku, spotkanym dwukrotnie, raz na ulicy Sekwany, a drugi raz na bulwarze Beaumarchais, słowem o Adryanie Couvreur.
— Waryatką jestem... doprawdy... — powtarzała sobie głośno — kto to wie, czy ja go zobaczę jeszcze kiedy?...
Widziała go jednakże przez całą noc we śnie.


∗             ∗

W trzy dni potem, uwijali się gęsto po całym Paryżu, jacyś ludzie, bardzo skromnego wyglądu, z pakami drukowanych ćwiartek prawie mokrych jeszcze, pod pachami.
Ludzie ci wywijając jedną z takich kartek trzymaną w ręku, wrzeszczeli co sił starczyło, na różne głosy:
— Jutro w dalszym ciągu ciągniecie wielkiej loteryi tunetańskiej!... Kupujcie państwo tabelkę główniejszych wygranych! Dziesięć centymów... dwa sous!
Na ulicy de Rennes, młody człowiek, dobrze nam znany, mianowicie Jakób Lavand, jeden z towarzyszy Adryana Convreur, zatrzymał przechodzącego roznosiciela, dał mu dwa sous, kupił tabelkę i przez drogę zaczął przeglądać numery wylosowane.
Nagle wydał okrzyk radosny, zawrócił się, kłusem prawie pobiegł z powrotem w ulicę de Rennes, i zatrzymał się dopiero przy ulicy Montparnasse, przed domem, gdzie się mieściła pracownia malarsko-dekoracyjna. Sadząc po cztery naraz schody, wbiegł na górę i jak kula wpadł do wielkiej sali w której Adryan Couvreur, Karol Vivier i Klaudyusz Fremy, malowali ogromne płótno, rozciągnięte na podłodze.
— Jak to... wróciłeś? — odezwał się Fremy — czułeś się taki słaby!... — Czy ci się lepiej zrobiło przez drogę?
— Marna rzecz w tej chwili, ta moja niedyspozycya, przyszedłem zabrać was wszystkich trzech...
— Toś się wcale niepotrzebnie fatygował mój stary — odrzekł Adryan Couvreur — dziś niepodobna odrywać się od roboty... Pryncypała nie ma... Musimy pozostać w pracowni i pozostaniemy... ani się na krok nie ruszymy...
— Nawet, żeby pójść odebrać pieniądze?... — zapytał Lavaud.
— Przecie to nie dziś wypłata...
— Przeciwnie moje dzieci... dziś dzień wypłaty wygranych z loteryi tunetańskiej — zawołał Jakób, machając tabelką.
— Wygraliśmy?... — zapytali na raz trzej młodzi ludzie.
— Myślę moi drodzy, żeśmy wygrali... — Wyciągnięto z koła numer dwa miliony pięćset tysięcy sześćset siedemdziesiąt i pięć!.. — Czyż to nie nasz przypadkiem numer?...
— Zdaje mi się że nasz... odrzekł Couvreur, zdejmując z gwoździa paltot, z którego kieszeni wydobył pugilares, a z tego bilet nabyty w dystrybucyi, na ulicy Sekwany. Przypatrzył mu się i przeczytał głośno:
Dwa miliony pięćset dziewięćdziesiąt tysięcy sześćset siedemdziesiąt pięć!... Oto rzetelny numer naszego biletu!...


VI.

Jakób Lavand, Klaudyusz Fremy i Karol Vivier, zaczęli wykonywać tańce wysoce fantastyczne, w czasie których Lavand uderzył nogą w nos swoje vis-à-vis i zawołał:
— Co to za szczęście kochane moje dziatki!... co to za szczęście! — Adryan Couvreur, ma, trzeba przyznać, jakiegoś wabika! — Byłem najpewniejszym, że wygramy, skoro on los wyciągnął. Nie mogło być inaczej...
— No, nareszcie, wieleż wynosi nasza ta wygrana? — zapytał Vivier.
— Okrągłe dwadzieścia pięć tysięcy franków!...
— To bardzo pięknie!.. Każdy z nas zatem dostanie po sześć tysięcy dwieście pięćdziesiąt franków... Zostaliśmy tedy kapitalistami... Niech żyje „Tunis!.. No, w drogę teraz, starzy towarzysze!... zakomenderował Jakób... Chodźmy odebrać wygranę, a wieczorem wychylimy szampana najpierwszej marki, w jakiej szyk restauracyi na bulwarach... Puszczajmy co tchu w trąbę pracownię!... Mamy wszelkie prawo po temu. Nie wygrywa się codzień na loteryi!...
Tą razą Adryan Couvreur, nie opierał się wcale.
Wszyscy czterej, zmienili pośpiesznie ubrania w których pracowali, na ubrania do wyjścia na ulicę, wzięli się pod ręce i przez pole Elizejskie, podążyli do pałacu przemysłu, gdzie się mieścił zarząd loteryi.
Adryan przedstawił się urzędnikowi.
— Mam tu pieniądze do odebrania... odezwał się pokazując bilet kasyerowi, który odrzekł z uśmiechem:
— Zanadto się pan pospieszyłeś... dopiero dzisiaj rano odbyło się ciągnienie... wypłata dopiero jutro nastąpi...
Możemy sobie wyobrazić, jak się miny wszystkich czterech młodzieńców wyciągnęły.
Odłożenie na jutro wypłaty, sprawiło na nich wrażenie jak by ich zimną woda. lano.
— Nie ma po co powracać do pracowni, bo z pewnością nie wiele byśmy zrobili... — zawołał Adryan.
— Pozostanę w tym cyrkule, bo mam się tu z kimś zobaczyć... — a jutro stawię się punkt o dziesiątej.
— Zgoda... i my na ten sam termin — przybędziemy...
Pożegnali się i rozeszli.
Adryan nie miał się z nikiem widzieć ale chciał pozostać sam, ze swojemi myślami. Poszedł też sobie wolno, zadumany.
— Sześć tysięcy dwieście pięćdziesiąt franków wygrałem!.. Dołączywszy do tego oszczędności, znajdę się w posiadaniu jakich dziesięciu tysięcy franków. Ładny grosz, dziesięć tysięcy franków! Będę mógł kupić sobie za nie wcale ładny domeczek z ogródkiem w okolicach Paryża, gdzie życie daleko tańsze... Ztąmtąd będę codziennie przychodził do pracowni.
— Jaka ona będzie szczęśliwa... Jak bylibyśmy oboje szczęśliwi, gdyby zechciała zostać żoną moją... Ale na co się przyda marzyć nawet o podobnem szczęściu?.. Po co łudzić się nadzieją, która ziścić się nie może?.. Spotkałem ją to prawda ale... nie chciała mnie wysłuchać i... uciekła przedemną...
— Czy ja jeszcze spotkam ją kiedy?.. A jeżeli tak, to i cóż mi z tego przyjdzie?.. Znowu mi z pewnością ucieknie...
Adryan Couvreur długo błądził po Paryżu i szedł ciągle bez żadnego celu.
Ani spostrzegł, że zapadł wieczór.
Upadał ze znużenia. Zjadł obiad w małej jakiejś restauracyjce, którą napotkał po drodze, i powrócił do domu smutny i zrozpaczony.
Nazajutrz o dziesiątej rano stawił się na oznaczoną schadzkę, gdzie już nań oczekiwali niecierpliwie, trzej jego towarzysze. Po odebraniu pieniędzy, zamierzali pomimo zimy przejechać się na wieś, bo wieś ideałem jest wszystkich tych, których zajęcia trzymają jak rok długi w Paryżu.
Teraz udali się do biura urzędu loteryi i tym razem wypłacono im bez żadnej trudności w biletach bankowych i złocie dwadzieścia pięć tysięcy franków, padłe na bilet, którego posiadaczem był Adryan.
Rozdział sumy nastąpił w sąsiedniej kawiarni.
Lavand Fremy i Vivier uradzili, że pójdą na śniadanie do wioski La Pie, do restauracyi dobrze znanej spacerowiczom niedzielnym, — Adryan którego melancholiczne myśli prześladowały bardziej niż kiedykolwiek, byłby chętnie nie towarzyszył kolegom swoim, nie śmiał jednak wymówić się, wsiadł zatem z niemi do powozu i podążyli na stacyę kolei Vinceanes.
O tej samej godzinie, gdy wyruszyli z Paryża, pani Thouret, modniarka z ulicy Caumartin, otrzymała depeszę następującą:
Proszę przysłać zaraz dwa kapelusze modne i podług mojego gustu, do willi mojej Trembles Creteil. Bardzo pilno.

„Juana.

Pani Thouret przywołała zaraz Klarę do siebie.
— Moje dziecko musisz wyjść — powiedziała.
— Dobrze, proszę pani.
— Przynieś pudło na dwa kapelusze i zapakuj te oto.
I wyjęła ze szafy dwa eleganckie lubo krzyczące trochę kapelusiki — a kiedy Klara zajmowała się pakowaniem, pani Thouret pisała rachunek i dokładny adres klijentki.
— Czy znasz okolice Paryża moje dziecko?... spytała Klary.
— Bardzo mało...
— Musisz jednak wiedzieć chyba gdzie się znajduje Creteil.
— Wiem przypadkiem proszę pani... Byłyśmy tam raz z mamą Gervais, jadłyśmy obiad w zielonej altance nad wodą...
— Doskonale, to właśnie tam wysłać cię pragnę... Skoro miniesz most Creteil, zapytasz o willą Trembles, na wyspie świętej Katarzyny, należącą do osoby, do której cię posyłam z kapelusza mi... Masz zresztą dokładny adres na fakturze...
— O! trafię z pewnością proszę pani!
— Osoba ta nazywa się pani Juana...
Rachunek wynosi piętnaście luidorów.
— Czy mam odebrać pieniądze?
— Jeżeli ci zapłacą to dobrze... Pokwitujesz w mojem imienia... Jeżeli nie to się nie upominaj... Klijentka pewną jest zupełnie.
Klara ubrała się ciepło, bo dzień był zimny chociaż bardzo ładny, wzięła pudełko i wsiadła do fiakra, który miał ją zawieźć na stacyę kolei na plac Bastylii i pojechała.
Spotkamy ją wkrótce w willi Trembles, tymczasem zaś, prosimy czytelników naszych, aby się cofnęli o kilka godzin w tył i udali z nami do Lucyny Bernier.
Pani Lucyna miała zwyczaj wstawać bardzo późno, budziła się atoli wcześnie i wyczytywała w łóżku, różne artykuły sensacyjne, sądowe, teatralne i modne z dwóch czy trzech dzienników paryzkich.
Dziś panna służąca razem z dziennikami, podała jej liścik napisany na welinowym wyperfumowanym papierze.
Otworzyła ten list i oto co przeczytała:

„Kochana Lulu!

„Nudzę się śmiertelnie, w tej prześlicznej mojej willi Trembles, którą ofiarował mi nieznośny mój zazdrośnik i w której trzyma mnie jak w klasztorze.
„Wspomniany zazdrośnik wyjechał na trzy dni, jak powiedział, nie dowierzam mu jednakże, bo zdolnym jest spaść mi na kark lada chwila i oto dla czego nie śmiem się wymknąć z więzienia!...
„Przekonaj mnie, serdeczna moja, żeś jest istotnie wierną przyjaciołką... wybierz się w drogę zaraz, po otrzymaniu tego wezwania. Wybierz się na dni kilka...
„Jeżeli masz pod ręką tego swojego głuptaska Leopolda, zabierz go ze sobą, facet to taki pocieszny, że się rozerwiemy na prawdę.

Przybywaj piękna damo
Przybywaj czekam cię.

jak w „Białej damie” śpiewają.
„Twoja kochająca cię przyjaciołka,

„Juana.”

— Doprawdy, podoba mi się bardzo ten projekt!.. — zawołała głośno
Lucyna, wyskakując z łóżka. — Nie wiedziałam, jak zabić dzień dzisiejszy!... Chociaż wieś w zimie, to przyjemność dziwna trochę, aleć zawsze rozerwę się trochę.
Zadzwoniła na służącę i oświadczyła jej:
— Wsiadajno w fiakr Margerito i jedź zaraz do pana Leopolda... Dostań się doń, chociażby ci bronił służący... obudź jeżeli śpi i uprzedź, że za godzinę wstąpię po niego... Zabieram go ze sobą na wieś... Niech będzie koniecznie gotów...
— Dalej, prędko!... Umykaj! co ci siły starczy!..,
Lucyna zwinęła na głowie prześliczne swoje czarne włosy i ubrała się sama w toaletę bardzo skromną, w której jej jednak bardzo było do twarzy.
Zupełnie już była gotową i wiązała właśnie wstążki od kapelusza, gdy powróciła pokojówka.
No i cóż?... zapytała.,
— Widziałam proszę pani, pana Leopolda... Spał... Obudziłam go... Poziewał bardzo długo... i nakoniec oświadczył, że będzie gotów...
Powóz już czeka...
— Jadę.


VII.

Lucyna zastała Leopolda zupełnie gotowego i w najlepszym humorze.
Dumny był, że wczoraj postawił ojcu warunki i zmusił go prawie do kapitulacyi, że napisał list do Klary Gervais, zapowiadając jej wizytę ojcowską, bo list ten uważał za arcydzieło w swoim rodzaju.
Pani Lucyna zamierzała powrócić wieczorem koleją, ale potem zdecydowała się pozostać na wsi dłużej i pojechać powozem: Po półtora godzinnej podróży, powóz zatrzymał się przy moście prowadzącym do tak zwanych wysp św. Katarzyny, gdzie Lucyna z Leopoldem wysiedli — zapłacili i odprawili stangreta.
Wyspy św. Katarzyny, złożone z pasa ziemi na dwieście metrów szerokości a dwa kilometry długości, przerznięte są na dwie części przez niewielką rzeczułkę.
Część zachodnia jest prawie pustą, bo ma tylko drewniany barak zajęty latem przez przekupnia, sprzedającego różne przekąski, część wschodnia przeciwnie, zabudowana letniemi domkami, stanowi bardzo przyjemną siedzibę na wiosnę, lato i jesień, ale jest opłakanie smutna, gdy nastąpi pora brzydka, i liście z drzew opadną.
Panna Juana — prawie że sama jedna przepędzała w tej pustce, a potrzeba było na prawdę posiadać na to, sporo odwagi. Otuchy dodawała jedynie nadzieja odziedziczenia dość znacznego majątku po śmierci protektora — starego kawalera, zazdrośnika i manijaka, ale za to milionera.
Willa Trembles, był to prześliczny pałacyk, pośrodku dosyć dużego ogrodu, zasługującego na miano parku. Otrzymała nazwę swoję od osiczyny, ocieniającej z obudwóch stron brzegi Marny.
Po prawej stronie parku, rozciągały się grunta do sprzedania, po za niemi zaś stał mały skromny domeczek, także jak to oznajmiała wywieszona na nim karta, na sprzedaż przeznaczony.
Leopold i Lucyna nie pierwszy raz znajdowali się tutaj, to też poszli prosto ku bramie ogrodowej.
Juana czekała na nich i przyjęła z otwartemi rękoma. Obie przyjaciółki uściskały się serdecznie.
— Musicie umierać z zimna i głodu!... wołała. — Na szczęście pali się suty ogień na kominku w sali jadalnej, a śniadanie za trzy minuty podadzą.
— Brawo!.. wykrzyknął Leopold i dodamy tylko dwa słowa, ale już po śniadaniu, dwa słowa tylko, ale takie, że niechaj się stare wina z twojej piwnicy dobrze mają na baczności!
Za chwilę siedzieli przy stole.
— Jacy wy dobrzy, żeście przyjechali!... mówiła gospodyni domu... Musicie mi cały dzień podarować... Razem zjemy obiad... Moglibyście zanocować nawet... Mam pokoje do waszej dyspozycyi.
— Byłoby to prześlicznie, oh! naprawdę prześlicznie, daję słowo!... odezwał się Leopold.. ale cóż kiedy nie możliwe.
— Dla czego?... zapytały obie kobiety razem.
— Bo ja muszę być na wpół do siódmej w Paryżu... Mam interes bardzo ważny... Mianowicie odebranie pieniędzy. Na takie randez-vous nie można się niestawić.
— Może być, że to bardzo ważne, ale mnie wcale nie na rękę! — odrzekła Juana. — Ja tak liczyłam na was. Napisałam do Wiktora Chariot... znacie go dobrze... tego kupca delikatesów z ulicy świętego Łazarza... przysłał mi dzisiaj rano, wszystko co trzeba. Łososia... comber dzika marynowany... i szpilkowany na rożen.. pasztet z wątróbek.., trufle ogromne... raki podobne do małych raczej homarów... i cudowne owoce!.. Cóż ja z tem wszystkiem zrobię, jeżeli mi nie pomożecie?...
— Jest sposób zaradzenia złemu — odezwał się z uśmiechem Leopold.
— Jaki?
— Pojedziemy ztąd o piątej wszystko troje — a o szóstej będziemy w Paryżu. Ja potrzebuję dziesięć minut wszystkiego dla udania się na schadzkę i odbiór pieniędzy... Zjemy obiad w restauracyi, przepędzimy wieczór w Varietés... a na noc powrócimy tutaj i jutro rano zjemy na śniadanie wiktuały, które wymieniane przed chwilą, ślinkę do ust mi napędziły! To będzie szyk prawdziwy... Cóż panie na to?...
— Ja zgadzam się, chociażby dla tego, odpowiedziała Juana, że szczęśliwym wypadkiem zatelegrafowałam dziś rano do mojej modniarki, ażeby przysłała mi dwa kapelusze, nie gniewało by mnie zatem wcale, abym mogła pokazać się w jednym z nich wieczorem...
Usłyszawszy o magazynierce i kapeluszach, Lucyna brwi zmarszczyła.
— U kogo ubierasz się teraz? — spytała.
— Zawsze u p. Aleksandryny Thouret tak jak i ty. Musisz o tem przecie wiedzieć, skoroś mi ją rekomendowała...
Lucyna zadrżała.
— I przyśle ci dzisiaj kapelusze?...
— Odebrała zapewne moję depeszę, a że jestem dobrą klijentką, zastosuje się z pewnością do żądania.
Lucyna ciągle zmarsowana, nie pytała już o nic więcej i zamyśliła się.
Aleksandryna Thouret, przyśle kapelusz najpewniej przez Klarę Gervais.
Jeżeli Klara przybędzie do willi, to ją Leopold zobaczy — a tego trzeba było uniknąć w interesie kombinacyi, jaką ułożyła po porozumieniu się z Placydem Joubert.
Co zrobić, aby nie dać się jej widzieć? Lucyna znalazła widocznie sposób, bo rozjaśniła oblicze i stała się nadzwyczajnie wesołą.
Co chwila napełniała szklankę Leopolda — a ten miał sobie za punkt honoru skrupulatnie ją wypróżniać.
Zdawało się, że chciała koniecznie spoić niedołęgę, o co zresztą dosyć było łatwo, bo miał głowę słabiuchną. Nim też podano deser, Leopold zaczął już pleść bez związku — oczy mu latały, a język się plątał.
Szampan dopomógł — a likiery podane przy kawie, dokończyły reszty.
Młody Joubert zaczął prawie niestworzone rzeczy, oczy stawały mu się coraz mniejsze.,
Juana nie żałowała sobie także.
Nie upiła się zupełnie, była jednak w bardzo podnieconym humorze.
Tylko Lucyna nie straciła przytomności.
— Co teraz zrobimy? — zapytała wstając od stołu.
— Wszystko co chcecie — odpowiedziała gospodyni domu.
— Czy niemielibyście nic przeciw przejażdźce czółnem dla strawności?..
— Wyborna myśl... popłyniemy do Channezières....
Lucyna spojrzała niespokojnie na zegar.
Była pierwsza z południa.
Klara Gervais mogła nadejść lada chwila...
— No Leopold, do czółna... dalej... prędko do czółna....
— O! co z tego to nic nie będzie — zamruczał młody Joubert głosem płaczliwym. Do czółna... Tra la la... Za nic w świecie.. Spać mi się tak chce, że ledwie patrzę na oczy... Słowo honoru.
Wstał z krzesła i zataczając się a potykając, przeszedł do salonu, gdzie miał rzucić się na kanapę.
— Ślicznie jesteś wychowany, mój drogi! winszuję ci — wołała Lucyna... Doprawdy, że mnie śmiertelna pasya porywa... Pocom cię ja przyprowadziła tutaj?...
— Dajże mu pokój, niech śpi! — odezwała się Juana ze śmiechem — a my się przejść tymczasem pójdziemy... Potrzebuję odetchnąć świeżem powietrzem... Duszę się w pokoju... Zdaje mi się, że tak samo jak Leopoldowi, w głowie mi zakręciło... Jeżeli posyłka od magazynierki przyjdzie w czasie naszej nieobecności, pokojówka odbierze kapelusze i zapłaci pięć franków za drogę... Pójdę ją uprzedzić o tem.
Pokojówka została uprzedzoną i dwie przyjaciółki wyszły z willi.
Było chłodno, ale słońce świeciło prześlicznie i dzień był cudowny.
Jeden kajak, jedno czółno i jedna czajka przywiązane u brzegu willi Trembles, stanowiły jej miniaturową flotyllę.
Juana i Lucyna, wzięły na siebie czerwone kurtki, na głowy czapeczki wioślarskie, rękawiczki futrzane, a zaopatrzywszy się każda w parę wioseł, wsiadły do czółna.
Obie umiały wiosłować doskonale, i szybko popłynęły w dół Marny, aż do Créteil.
Opuścimy je na chwilę i poprosimy czytelników, ażeby raczyli nam towarzyszyć do wioski la Pie, do restauracyi, w której nasi wybrańcy losu: Adryan Couvreur i jego trzej koledzy zamierzali zjeść śniadanie.


VIII.

Śniadanie czterech malarzy odbywało się bardzo wesoło, pomimo melancholicznego usposobienia Adryana, który zresztą silił się jak mógł, ażeby źle nie oddziaływać na towarzyszy swoich.
Po najedzeniu się i napiciu, młodzi ludzie wsiedli we dwie ciężkie łodzie i zamierzali przejechać się po Marnie, akurat w chwili gdy czółno Juany i i Lucyny około nich przemknęło.
Czerwone kurtki i czapeczki wioślarskie, łatwo się pozwalały domyślać, jaką pozycyę towarzyską zajmowały panie wioślarki.
Posypały się też różne dosyć pieprzne dowcipy — a Lucyna i Juana podniecone trochę winem szampańskiem, odpowiadały na nie cięto, nie zwalniając biegu swej łódki.
Duże ciężkie czółna restauratora odbiły od brzegu niebawem.
Gdzie płynęły? — Co to obchodziło tych, którzy w nich siedzieli...
Żadnego zresztą nie było niebezpieczeństwa na zupełnie spokojnej wodzie.
Młodzi malarze, z powodu braku wprawy, dawali dowody jaknajwiększej niezręczności.
Wiosłując nierówno, płynęli wolno i kręcili się w miejscu, zamiast płynąć naprzód przed siebie. Bawiło ich to nadzwyczajnie i nawet Adryan rozweselił się pomału.
Pomimo nieudolnej jazdy, dobili jednakże do skraju wysp Świętej Katarzyny, gdzie brzeg był dosyć wysoki, ale można się było nań wdrapać przy pomocy krzaków i korzeni osiczyny i wierzby.
Nad brzegiem, na słupie, widniała ogromna karta z napisem:

Place do sprzedania.
Domek z ogrodem do sprzedania albo do wynajęcia.

Adryan Couvreur przeczytał tę kartę.
Zatrzymajcie no się trochę... — odezwał się do Fremy.
— Czy masz zamiar obejrzeć te grunta? — zapytał ze śmiechem Fremy.
— Chcę je obejrzeć. — Zabierzecie mnie przy powrocie.
— Dobrze, skoro tak ci się podoba mój stary!
Łódka się zatrzymała.
Couvreur wszedł na brzeg, a towarzysze dalej popłynęli.
Co za interes miał w zwiedzeniu wyspy?
Czy rzeczywiście chciał obejrzeć place? zwiedzić domek do sprzedania lub wydzierżawienia ogłoszony?
Nie.
Czuł nieprzezwyciężoną potrzebę odosobnienia, potrzebę oderwania się na kilka chwil od głośnej wesołości, którą pojmował doskonale lubo nie podzielał wcale.
Ciałem był z kollegami, ale nie umysłem.
Myśli jego wybiegały daleko do młodej dziewczyny, którą ukochał, a może nie dowie się nigdy o jej nazwisku.
I oto dla tego chciał się wydostać na brzeg wysp Świętej Katarzyny, i chciał pochodzić i pomarzyć na osobności.


∗             ∗

Była godzina druga, gdy Klara Gervais wysiadała w Saint-Maur.
Omnibus czekał na stacyi na podróżnych, udających się do Créteil.
— Czy nie byłby pan łaskaw objaśnić mnie, jak się ztąd udać na wyspy Świętej Katarzyny? — zapytała konduktora.
— Przejeżdżam właśnie tamtędy... — Niechaj panienka siada... — w którą stronę wyspy panienka się udaje?
— Do willi Trembles.
— Do pani Juany?
— Tak.
— Zatrzymam się gdzie potrzeba i wskażę drogę najkrótszą.
Klara weszła do omnibusa, który też ruszył zaraz i zatrzymał się po jakimś kwadransie, konduktor pociągnął za sznurek otwierający drzwiczki i zawołał:
— Podróżna do willi Trembles...
Sierota wysiadła, a mając dokładnie wskazaną sobie drogę, udała się w stronę Marny.
Szła bardzo prędko.
We dwanaście minut znalazła się u drewnianego mostu, łączącego drogę z wyspą.
Minęła most, skręciła na lewo i zatrzymała się przed kratą willi pani Juany.
Chociaż krata była otwartą, Klara zadzwoniła, czekając aż się jej kto pokaże.
Czekała napróżno.
Kucharka znajdowała się w suterynie i nic nie słyszała, co zaś do pokojówki, ta jak wyszła tylko jej pani, pobiegła zaraz w sąsiedztwo, gdzie ją pociągał ogrodnik, chłopak młody i ładny bardzo.
— Okna na drogę wychodzą, — mówiła sobie... zobaczę więc przechodzącą magazynierkę i zaraz do niej wyjdę.
Ale właśnie kiedy przechodziła Klara, tak była bardzo zajęta rozmową z pięknym ogrodnikiem, iż zapomniała o wszystkiem.
Nie doczekawszy się nikogo, Klara przeszła przez ogród i skierowała się wprost ku willi.
Zastała i tu również drzwi otwarte.
Weszła do pokoju i zawołała dość głośno:
— Czy niema nikogo?
Żadnej nie odebrała odpowiedzi.
Dwa razy powtórzyła pytanie i dwa razy bez żądnego skutku.
— Nie podobna jednakże, ażeby dom był pusty, lubo nic nie zamknięte... — pomyślała sierota.
Po prawej stronie drzwi były.
Wzięła za klamkę, otworzyła, weszła do salonu i ujrzała jakiegoś pana śpiącego na kanapie z twarzą do ściany zwróconą.
— Proszę pana... — przemówiła.
Śpiący nie poruszył się wcale.
— Proszę pana... proszę pana... — powtórzyła głośniej.
Śpiący poruszył się, wyciągnął, ziewnął głośno i przewrócił się w drugą stronę.
Klara Gervais poznawszy kto to, wydała okrzyk zdziwienia połączonego z przestrachem i cofnęła się w tej chwili
— Leopold ze swej strony poznał sierotę i zerwał się na równe nogi, jakby sprężyną podjęty..
— Ty, ty, tutaj?... wołał idąc ku przybyłej krokiem chwiejnym i niepewnym, bo nie wytrzeźwiał jeszcze zupełnie.
Ty!... Czy to możebne?... Czy to prawdą... że to ty jesteś?...
Tak panie to ja!... odrzekła Klara głosem drżącym trochę... Dzwoniłam do kraty; ale nikt do mnie nie wyszedł. Wołałam w przedpokoju, ale nie otrzymałam żadnej odpowiedzi i otworzyłam te drzwi... Przychodzę z magazynu i pragnę widzieć się z panią Juaną...
— Juana wyszła... zabełkotał Leopold — pojechała czółnem... Nie wiadomo kiedy powróci... ale niech nie wróci jak najdłużej, bo by mi przeszkodziła rozmowie sam na sam z tobą mój ideale...
— Ja z panem nie mam nic do mówienia. Przyniosłam żądane dwa kapelusze... zostawiam je i odchodzę...
I młoda dziewczyna skierowała się ku drzwiom salonu.
Rzutem tak szybkim, że o mało nie stracił równowagi, Leopold zastąpił jej drogę.
— Trzeba mnie wysłuchać... trzeba mi odpowiedzieć — trzeba koniecznie...
— Przepuść mnie pan...
— Nie... nie puszczę cię zanim nie dostanę odpowiedzi... Czy list mój otrzymałaś?...
— Otrzymałam i spaliłam...
— Ale przeczytałaś go przedtem?...
— Pocóż go miałam czytać?... Nie ciekawa byłam co zawierał... nie chciałam nawet wiedzieć o tem.
— Więc zawsze masz żal do mnie Klaro. Nie przebaczyłaś mi zatem wcale?...
— Powiedziałam już, że przebaczę panu, jeżeli mnie pozostawisz w spokoju... jeżeli przestaniesz się mną zajmować... Widzisz pan, że się do tego nie stosujesz...
— Co odpowiesz memu ojcu gdy ci się przedstawi i poprosi o rękę dla mnie?... bo ojciec mój będzie w tym celu u ciebie... będzie na pewno...
Wyrażę mu wdzięczność za krok tak zaszczytny dla mnie, ale dodam, że oświadczenia przyjąć nie mogę.
— Powiesz to papie?... Powiesz mu, że odmawiasz?... szeptał Leopold z wyrazem najwyższego podziwu.
— Nie mogę mu powiedzieć nic innego, ponieważ odmawiam rzeczywiście i zawsze będę odmawiać.


IX.

— Więc to znaczy, że ty mnie nienawidzisz? wykrzyknął Leopold podniecony spokojem młodej dziewczyny, równie jak winem szumiącem mu w głowie.
— Wiesz pan o tem, że cię nie kocham... odpowiedziała Klara.
— Kochasz zatem innego?...
— A gdyby i tak było?...
— Na prawdę kochasz?...
— Może...
— Nie!... nie!... nie mów tego! ja nie chcę żebyś tak mówiła!... bełkotał Leopold, i z dziwnym wyrazem twarzy szedł prosto ku sierocie, która zaczęła drżeć i cofnęła się znowu.
— Zabraniam panu zbliżać się do mnie!...
Młodzieniec nie słyszał jej nawet.
— Więc ty kochasz innego!... — powtórzył z dziką złością — i przyznajesz się do tego przedemną, który poprzysiągłem, że pomimo wszystkich i pomimo ciebie samej, musisz do mnie należeć?...
— Nigdy!... nigdy!... — powtarzała Klara.
— Musisz chyba mieć przewrócone w głowie... kiedy mi to powiadasz w oczy! — ciągnął Leopold, zbliżając się coraz bardziej z pałającemi oczyma. — Więc ty nie wiesz... nie rozumiesz do jakiego stopnia ja cię kocham, jak ja cię ubóstwiam?... — Idyota ze mnie, że cię szanowałem!... Bo ty mi w twarz rzucasz za to wszystko obelgą, oświadczasz mi, że nigdy do mnie należeć nie będziesz, że kochasz innego!... — O! ciężką próbę przeszedłem. Kiedy jednak nie chcesz być moją żoną, musisz zostać moją kochanką!
Mówiąc to, Leopold chciał uchwycić Klarę w objęcia.
Rzuciła się w bok, ażeby uniknąć tego uścisku i zaczęła uciekać do okoła salonu, kryjąc się po za sprzęty, które przewracała za sobą w miarę jak się przybliżał, powtarzając głosem pijanym... urywanym:
— Ja ciebie kocham... ja ciebie nad życie kocham... Klaro...
Wystraszona, z przyśpieszonym oddechem, czuła, że jej się ciemno w oczach robiło, że zbliża się chwila, w której padnie zemdlona na posadzkę.
Chciała wołać pomocy, ale nie mogła głosu wydobyć... Z zaciśniętego gardła wychodziły tylko dźwięki niezrozumiałe.
Naraz zaczepiła nogą o dywan, zachwiała się i ażeby nie upaść, o stół się oparła.
Leopold skorzystał z tego, aby ją pochwycić... Uchwycił jej ręce z całej siły.
— Mam cię nareszcie! trzymam! nie umkniesz mi już teraz!..
I zbliżył swoję twarz chcąc ją pocałować.
Klara oprzytomniała, przechyliła w tył głowę i krzyczeć zaczęła:
— Ratunku! ratunku!
— Nie przyjdzie nikt, bądź pewna, — zaśmiał się Leopold.
— Ratunku! ratunku!.. — powtórzyła Klara.
Drzwi salonu otworzyły się gwałtownie i w nich stanął jakiś człowiek.


∗             ∗

Adryan Convreur sam jeden znajdujący się na wyspie, szedł prosto przed siebie, myśląc, jak zawsze, o Klarze.
Niechcący spojrzał na kartę wywieszoną na domku, który był do sprzedania.
— Jakże byłbym szczęśliwym, gdybym mógł z nią mieszkać tutaj... Maleńkie to i nie musi drogo kosztować. Ta trocha grosza, którą posiadam, byłały może dostateczną... Ale po co tu myśleć o tem, kiedy ona mnie nie kocha!..
I szedł dalej obok ogrodu willi Trembles, którego furtka, jak wiemy, była otwartą.
Kiedy przechodził około tej furtki, zatrzymał się nagle.
Zdawało mu się, iż jakiś krzyk przytłumiony uderzył jego uszy.
Zaczął słuchać i w krótce się przekonał, że się nie myli.
— To ztamtąd ten krzyk wychodzi.. — mówił sobie, patrząc na pałacyk Juany — To krzyk kobiety jakiejś... — Co się tam dzieje takiego?...
Bez namysłu, tknięty przeczuciem jakiemś, wszedł do ogrodu i zbliżył się do willi.
Był zaledwie o kilka od niej metrów, gdy wołanie o pomoc rozległo się znowu, ale teraz zupełnie wyraźnie. Ten głos przeniknął mu do głębi duszy.
Skoczył na schody i wszedł do przedpokoju.
Usłyszał krzyk ponowny.
Otworzył drzwi od salonu — i on to jak zapewne domyślili się już nasi czytelnicy — zjawił się na progu.
— Broń mnie pan! Oswobódź! — zawołała Klara do niespodziewanego opiekuna, którego w pierwszej chwili nie poznała.
Adryan Couvreur przyskoczył do Leopolda, a ten puścił ręce Klary i z głupowatą miną patrzył na przybyłego.
Klara wyczerpawszy siły i energię, padła na kolana.
— Pani! to pani — wołał Adryan pomagając jej powstać. — Więc mnie dobrze się zdawało, że głos twój poznaję. Dzięki Bogu, że przybyłem pani z pomocą, nie obawiaj się niczego...
Postąpił do Leopolda, a grożąc mu ręką przy twarzy wołał:
O! nędzniku!... nędzniku!...
— Nie ruszaj mnie pan!... zapiszczał młody Joubert. Nie ruszaj mnie bo cię uderzę!...
— Daj mu pan pokój proszę... błagała Klara, chwytając Adryana za rękę... On tylko na pogardę zasługuje...
Widzisz pan, że jest pijany... Zostaw go i wychodźmy czemprędzej z tego domu.
Adryan nie opierał się i dał się pociągnąć sierocie. Wyszli oboje z domu i następnie z ogrodu i znaleźli się na drodze.
Leopold, którego wino i złość doprowadziły do stanu najwyższego podrażnienia, miał wygląd prawdziwego waryata i poleciał za niemi. — Wymawiał jakieś niezrozumiałe słowa, z których domyślać się było można gróźb i przekleństw.
Niech pani idzie naprzód, prosił malarz — oburzony tą pogonią.
— Ja podążę za panią.
Klara była posłuszną.
Couvreur zwrócił się do krzyczącego i gestykulującego Leopolda.
— Jeżeli nie będziesz cicho — i jeżeli postąpisz jeden krok jeszcze, rzucę cię do wody jak szkodliwe bydle.
Zamiast się uspokoić, Leopold wrzeszczał coraz bardziej, i usiłował rzucić się na swojego przeciwnika.
Odepchnięty silnie, stracił równowagę, zsunął się z brzegu i stoczył do wody.
Młody malarz dogonił Klarę, która szła prędko tą samą drogą, jaką przyszła, a idąc obok niej zapytał:
— Jakim sposobem znalazłaś się pani w tym domu, tak daleko od Paryża i z tym nędznikiem? Cóż się to stało takiego?
— Ten człowiek... to nikczemnik... odpowiedziała młoda dziewczyna. — — Od dawna mnie prześladuje... Przypadek jeżeli nie podstęp przyprowadził mnie tutaj, i znalazłam się z nim sam na sam!... O! panie, jakże ci mam podziękować, żeś przybył mi na pomoc!
I sierota rozpłakała się rzewnie i musiała oprzeć się silnie na ramieniu swojego towarzysza, ażeby znów nie upaść z omdlenia.


X.

— Podły! podły! — wołał Adryan rozsierdzony, — Powinienem był zabić go jak psa na miejscu!.. To przeznaczenie tak chciało, abym przybył pani z pomocą, tak.. tak... to przeznaczenie, to nie prosty traf tylko!... bo właśnie w chwili kiedy posłyszałem głos pani, myślałem o tobie.
— O mnie?... szepnęła zarumieniona Klara — wysuwając rękę z rąk swojego wybawcy.
— Nie przypomina sobie pani tego, co jej kiedyś mówiłem?..,
— O! panie... panie, po co powtarzać takie rzeczy?
— Uznała pani sama przed chwilą, że jej się bardzo przydałem...
— Prawda.
— To daje mi pewne prawa... wysłuchaj że mnie pani... pozwól że mi powiedzieć...
— Po co?
— Po to, żebyś pani wiedziała wszystko co przecierpiałem, od dnia, kiedyś uciekła, przedemną. Szedłem za panią, bo miałem nadzieję dowiedzieć się chociaż, gdzie mieszkasz... Trzeba, abyś pani wiedziała, jak mi żyć bez ciebie trudno... co ja się naprzeklinałem sam siebie — co ja się napłakałem!...
— Płakałeś pan?... Pan... mężczyzna? szepnęła młoda dziewczyna podnosząc na Adryana swoje wielkie wilgotne oczy, w których odbiło się silne wzruszenie.
— Tak... płakałem... przyznaję... płakałem jak dziecko... Pozwól mi otworzyć ci moję duszę... O! nie obawiaj się niczego... Nie wyjdzie z ust moich ani jedno takie słowo, któreby cię zmusiło do spuszczenia oczu... Ja kocham panią.. kocham do szaleństwa, ale miłością uczciwego człowieka, który pragnie z istoty ukochanej uczynić towarzyszkę życia. W pani cała nadzieja moja... Jestem tak samo jak ty dziecięciem ludu... pracuję jak ty pracujesz, żadna przeszkoda nie istnieje pomiędzy nami.. nic nas ze sobą nie rozdziela... Czy pani ma rodzinę?..
— Niestety! nie... sierotą jestem...
— Jeszcze zatem jeden powód więcej, bo i ja także sam jeden na świecie!... Pozwól więc pani, abym cię kochał, abym ci to powiedział i zrób nadzieję, że kiedyś jak mnie poznasz lepiej, jak się przekonasz żem jest chłopak uczciwy i pracowity, zgodzisz się przyjąć moje nazwisko... Skromne ono, ale bez skazy...
Klara słuchała wzruszona do głębi serca i drżała z nieznanej radości.
Ona także kochała... kochała bez nadziei, nie spodziewając się zobaczyć tego, który sam jeden zajmował wszystkie jej myśli. — I otóż na raz znajduje go na swojej drodze. Ocala on jej więcej niż życie, bo honor jej ocala.
— Pańską żoną?... szepnęła. — Ja?
— To najpiękniejsze moje marzenie...
— Ja jestem taka biedna... zarabiam tak niewiele...
— A co mnie to obchodzić może? — Nie będziesz potrzebowała pracować wcale!... Ja zapracuję na dwoje... Mam w ręku rzemiosło... rzemiosło, które czyni mnie więcej niż robotnikiem, bo prawie artystą.. Maluję dekoracye, a mógłbym malować i obrazy... Czy nam potrzeba bogactwa, do tego, aby się pobrać? Można pracą dorobić się czegoś, a ja będę pracował zapamiętale... O! nie odejmuj mi pani nadziei... nie mów mi, że kochasz innego...
— Ja nie kocham nikogo innego... przerwała żywo młoda dziewczyna.
Adryan odetchnął swobodniej.
— I mogłabyś mnie pani pokochać? — zapytał
— Sprobuję... szepnęła, z cudownym uśmiechem, podając mu rękę, którą pochwycił i okrył gorącemi pocałunkami.
— O! jakże się cieszę serdecznie! — wykrzyknął radośnie — nie myślałem, że mnie może spotkać kiedykolwiek szczęście podobne... I dodał z uśmiechem: bo nie wiem nawet imienia anioła, któremu winien jestem to szczęście.
— Na imię mi Klara.. nazywam się Gervais...
— Klara... prześliczne imię... Ja jestem Adryan Couvreur...
— Adryan... prawdziwie ładne imię!
— Więc panno Klaro, pozwalasz mi pani żywić nadzieję?..
— Pozwalam.
— Pozwalasz mi pani także widywać cię jak najczęściej?...
— Często nie... ale czasami...
— U ciebie?
— Nie... to niepodobna...
— Dla czego?
— Bo skoro chcesz, żebym została twoją żoną, potrzeba, aby przed naszym ślubem nikt nie mógł nic na mnie powiedzieć złego, ani źle pomyśleć nawet...
— Więc jakże się będziemy widywać?...
— Wychodzę z magazynu o dziewiątej, przyjdź czasami odprowadzić mnie do domu, pod warunkiem jednak znowu, że czekać będziesz o jakie sto kroków nie bliżej — to sobie porozmawiamy.
— A gdzie pracujesz?...
— Ulica Caumartin Nr. 60... Oj, żeby tylko nikt nie zauważył, że ja ci schadzkę naznaczam... Dobre imię, to cały mój majątek... I dla ciebie i dla mnie, nie chcę żeby cień choćby podejrzenia zaciężył na niem...
— Będę ci we wszystkiem posłusznym ukochana Klaro...
— Zacznij od tego, że mnie opuść w tej chwili... Muszę jechać... muszę powracać do Paryża...
— Czy nie chcesz abym ci towarzyszył w drodze?
— Nie... Tutaj nie mam się potrzeby obawiać... Zaraz dojdę na stacyę... Adieu... albo raczej do widzenia...
— I niezadługiego nieprawdaż?...
— Niezadługiego... jeżeli tak sobie życzysz... odpowiedziała z uśmiechem Klara. Nie będę się wcale gniewać o to...
— Jutro?...
— Nie... Jutro sobota, będę musiała prawdopodobnie pozostać dłużej w magazynie... Ale w niedzielę jestem wolną, pomiędzy pierwszą a drugą...
— Gdybyśmy tak razem wybrali się za miasto?...
— Przyjdź... to zobaczymy...
— O! dziękuję ci... dziękuję ci Klaro!...
Młoda dziewczyna podała mu rękę, rzuciła czułe spojrzenie i lekkim Krokiem pobiegła drogą do Créteil.
Adryan z sercem przepełnionem niewymowną błogością, śledził długo za nią oczami.
— Klaro! — szepnął posyłając jej całusa, kiedy obejrzała się raz jeszcze, aby go zobaczyć... Klaro, jak ja cię kocham!...
Kiwnęła mu główką i znikła na zakręcie drogi.
— Znalazłem ją przecie... mówił sobie Adryan — odnalazłem ją i wyrwałem z rąk tego nędznika... Kto może być ten człowiek?... Zapewne mieszka w tym domu... Sprowadził biedną dzieweczkę w zastawione nań sidła... Nie wiem kto on i jak się nazywa, ale twarz jego nie zatrze się nigdy w mojej pamięci.. Poznam go wszędzie, a jeżeli kiedy jeszcze przyszłaby mu chętka zaczepić moję ukochaną, pożałuje tego na pewno!
Jakieś krzyki i wołania, wyrwały młodego malarza z zadumy.
Nie daleko od niego, debrze znane mu głosy rozlegały się dokoła.
— Hej! Adryan!... Adryan!...
Najgłośniej wołał Vivier...
— Jestem... jestem... odpowiedział.
I skierował się ku brzegowi, zkąd dochodziły głosy.
Po paru minutach, spostrzegł czółno: w którem siedzieli Fremy i Vivier.—
A spiesz że się... a chodź prędzej!... wołał ten ostatni... Czy myślisz zdejmować studya z natury!...
— Daję wam słowo, że nie... odrzekł ze śmiechem Adryan... Poprzestałem na przyglądaniu się wypuszczającym listkom...
— No, to my, przez czas jak się zajmowałeś włóczęgą od pączka do pączka, wyratowaliśmy tonącego.
— Wyratowaliście tonącego?... powtórzył Convreur.
— Bez żadnych żartów mój bracie. — Ułowiliśmy jakiegoś szyk młodzieńca, który się dobrze napił wody... Był już na pół na tamtym świecie...
— E!
— Poczciwy parafianin, musiał być porządnie zerżnięty!... Wracał zapewne z arystokratycznej części wyspy, nogi wymówiły posłuszeństwa mu i znurzał łepek w limoniadzie!...
— Zkądżeście go wyciągnęli?
— Niedaleko...
Dowiedźcież się tedy moje dzieci, odrzekł Adryan skacząc do czółna — że to ja temu chłopaczkowi urządziłem tego nurka...
— Ty! a to z jakiego powodu?
— Pijany był i zaczął ze mną, a nawet usiłował rzucić się na mnie... Aby się odczepić popchnąłem go silnie... nic jednak nie wiedziałem, że się stoczył do wody... Wyciągnęliście go, to i dobrze... Niechciałbym mieć czyjejkolwiek śmierci na sumieniu...


XI.

Leopolda uratowali rzeczywiście Vivier i Fremy.
Chociaż w miejscu gdzie wpadł, rzeka nie była głęboką, dobrze się jednakże napił wody, czyli jak Vivier nazywał limoniady, i byłby z pewnością utonął, gdyby nie dwaj malarze, którzy go wyciągnęli i położyli na brzegu, właśnie w chwili, gdy pokojówka Juany powracała do willi.
Krzyknęła z przerażenia, spojrzawszy na rozpaczliwą minę Leopolda, który przemoczony do suchej nitki i unurzany w mule ale zupełnie wytrzeźwiony, wracał do domu, trzęsąc się cały, jak w febrze.
— Wielki Boże!.. a panu co się stało? — dopytywała dziewczyna.
— Rzecz bardzo prosta!.. — odparł Leopold, nie pragnący bynajmniej, aby się dowiedziano o awanturze. — Pomimo że miałem w czubku, albo raczej dla tego tylko, przyszła mi ochota przejść się nad brzegiem rzeki... Potknąłem się i stoczyłem do wody.. Oto i wszystko...
— Pan cały mokry... leje się z pana... to nie zdrowo na takie zimno... potrzeba żeby pan zmienił natychmiast ubranie!...
— Potrzebaby!.. potrzeba!.. z pewnością, że potrzeba! trzeba ci wszakże wiedzieć moja panno, że nie przywiozłem nic ze sobą!..
— Pójdę zaraz i przyniosę garnitur mojego pana... pan mój przecie tego samego wzrostu, troszeczkę tylko grubszy.
Za chwilę Leopold siedział w buduarze Juany przed kominkiem, na którym palił się suty ogień.
Zmieniał bieliznę, buty, ubranie, jednem słowem wszystko, dzięki zasobnej garderobie protektora pani gospodyni domu.
Ubrawszy się zupełnie, rzekł do pokojówki, wtykając jej dwa luidory w rękę:
— Skoro panie powrócą, powiesz im, że ja odjechałem...
— Jakto?.. Nie będzie pan czekał na panie?
— Za nic w świecie!.. Uciekam... w tej chwili uciekam... położę się w domu do łóżka... potrzebuję się wygrzać porządnie.. Te panie będą tu obiad jadły... Bywaj zdrowa...
I Leopold, którego ani ogień kominka, ani zmiana ubrania rozgrzać nie mogły, wyszedł z willi i począł biedz w stronę stacyi kolejowej.
Kiedy przybiegł do Saint-Maur, nie szczękał już zębami, jakiegoś owszem przyjemnego uczucia ciepła doznawał, po poprzedniem przejmującem do szpiku kości zimnie.
W pięć minut nadszedł pociąg i zabrał go do Paryża.
Pokojówka porządkując w salonie, spostrzegła na krześle pudło z kapeluszami, przysłanemi przez panią Thouret.
— Widać przyniesiono to podczas mojej nieobecności... Ha! trudno... zabiorę sobie to, co pani przeznaczyła dla posłańca...
W kwadrans później Lucyna i Juana powróciły.
— Czy przysłano kapelusze? — spytała Juana.
— Przysłano proszę pani... Oto są...
— Gdzie jest pan Leopold?.. — zapytała Lucyna, nie widząc go na kanapie, na której pozostawiła śpiącego.
— O! pan Leopold odjechał... — zawołała śmiejąc się pokojówka.
— Jakto, odjechał?.. — krzyknęła zaniepokojona młoda kobieta. — A z kimże?..
— Sam i tak ubrany, żeby się panie nie mogły wstrzymać od śmiechu na jego widok...
— Co to wszystko znaczy?..
— Pan Leopold chciał się przejść troszeczkę, a że, jak się pokazało, nie był dość silnym w nogach, wpadł do wody...
— O! mój Boże!.. — zawołały na raz Lucyna i Juana przerażone.
— Wygrzebał się przecież jakoś... tylko nie mógł pozostać w mokrem ubraniu. Ażeby go uchronić od zapalenia płuc, porządziłam się trochę sama, proszę pani, i dałam mu ubranie pana... Ponieważ pan Leopold jest daleko szczuplejszy, ubranie więc fruwało na nim!.. Jak się tylko przebrał, uciekł w tej chwili, poleciwszy mi powiedzieć paniom, że mogą pozostać tutaj na obiedzie, bo on musiał iść do łóżka się położyć...
Juana śmiała się, słuchając opowiadania.
Lucyna przeciwnie, bardzo była zaniepokojona.
— Czy pan Leopold widział tę pannę, co przyniosła kapelusze? — spytała.
— Nie proszę pani.. Kiedy przyszła pan spał jeszcze.
Odpowiedź ta nie zaspokoiła pytającej w zupełności.
— Nie wiem dla czego, ale ta Klara Gervais niepokoi mnie co raz bardziej, myślała sobie. — Powiedziałam Placydowi, że aby z nią skończyć, ośmiu dni potrzebuję... ale lepiej skończyć od razu... Na przyszłą niedzielę muszę mieś te sto tysięcy franków!..
Leopold po powrocie do domu, położył się z trochą gorączki.
Nazajutrz czuł się gorzej i posłał po doktora.
Doktór zadecydował, że nie było żadnego niebezpieczeństwa, ale ażeby uniknąć złych następstw, potrzeba przez kilka dni nie wychodzić zupełnie z domu.
Chory chętnie przystał na to.
Skoro tylko przyszedł do zupełnej przytomności, przypomniał sobie wszystko, co zaszło w willi Trembles, a chociaż nie miał w sobie zasad moralnych, poczuł żal i wstyd za swój postępek niegodny.
— Postąpiłem, jak najgorszy brutal!.. — wyrzucał sobie. — Dzięki szampańskiemu Juany, znalazłem się w miłej pozycji! Zamiast się starać o względy Klary, zamknąłem sobie wszelką do niej drogę. Czy mi ona przebaczy kiedykolwiek?.. A kto jest ten młody człowiek, który zjawił się tak niespodzianie w willi zupełnie opustoszałej?.. Ten młody człowiek, który ma pięść tak dyabelnie ciężką... co to za licho być może?.. Wyglądał na dobrego znajomego Klary... Może to jej kochanek, który jej towarzyszył, i który czuwał nad nią w pobliżu?.. Naprawdę, żem gbur i osioł skończony...
Po tem, po chwilowym znowu namyśle, mówił:
— Ale koniec końcem, wszystko to może być jeszcze naprawionem... Zależy wszystko od tego, żeby papa poszedł poprosić o jej rękę... Przekona ją to dowodnie, że miałem zawsze zamiary najczystsze...
Podczas gdy Leopold tak rozumował, Klara i Adryan Couvreur, czuli się szczęśliwemi prawdziwie.
Po raz pierwszy w swem życiu, sierota uwierzyła w jakąś lepszą dla siebie gwiazdę.
Znalezienie się Adryana w willi Trembles, uważała za prawdziwe zrządzenie Opatrzności.
Trzy razy w życiu młoda dziewczyna i młody człowiek spotykali się ze sobą, trzy razy pociągała ich ku sobie jakaś potęga nieprzeparta, trzy razy jakaś moc tajemnicza, popychała ich ku sobie.
Jeden Adryan tylko ma miejsce w jej sercu i w jej życiu.
Z nieopisaną rozkoszą marzyła o niedzieli przyszłej, gdy Adryan przyjdzie po nią i gdy pod rękę pójdą na wieś, a przez drogę mówić będą o miłości i przyszłości.
Ze swej strony młody malarz dekorator nie posiadał się z radości.
Mógł on jak Ruy-Blas zawołać:
O! sny złote moje, widzę was na jawie.
Odzyszczę zatem prawa swoje to biedne dziecko ukochane, które przypuszczało, iż wszystko dlań stracone na świecie!
Adryan przywodził sobie na pamięć ów mały domek na wyspie św. Katarzyny, z ogrodem, w którym takie powietrze rozkoszne, taki cień orzeźwiający, tyle pachnących kwiatów i tyle śpiewającego ptactwa.
Ten miluchny dworek i ten uroczy ogródek, muszą należeć do niego.
Tam zamieszka z Klarą, gdy się z nią ożeni. Ztamtąd wychodzącego do swych zajęć, będzie go ona przeprowadzać codziennie do statku.
Tam na brzegu, co wieczór, będzie nań oczekiwać z radością w oczach, z pocałunkiem na malinowych usteczkach.
Wynikiem tych słodkich marzeń było postanowienie nabycia domku i ogródka.
Nie powinno to być nie możliwem, skoro ogłoszone do sprzedania, niepowinno kosztować za bardzo dużo, boć maleństwo to takie.
Adryan zasypiał, usiłując uprzytomnić sobie dokładnie w pamięci szczegóły ogłoszenia, umieszczonego na ogrodowej bramie.
Myśli jego i podczas snu pracowały i gdy się ocknął nazajutrz, przypomniał sobie, że na karcie napisane było:

Bliższa wiadomość
w Paryżu
w biurze pośrednictwa
ul. Geoffroy-Marie
Nr.1

— Nie przypominam sobie jedynie nazwiska pośrednika, szepnął, ale gdy wiem ulicę i numer domu... to dam sobie radę przecie...


XII.

Adryan wyskoczył z łóżka, ubrał się pospiesznie, podążył na ulicę Geoffroy-Marie, przystanął przed domem numer 1, i udawszy się wprost do agencyj, którą my dobrze już znamy, zapytał jednego z pracowników Placyda Jouberta:
— Przychodzę szanowny panie, w interesie tej miniaturowej nieruchomości. Położonej w obrębie gminy Créteil, na wyspach świętej Katarzyny. Czy to tutaj dowiedzieć się o niej można?...
— Tak panie... Czy pan zna dom?..
— Widziałem go z zewnątrz tylko.
— Zechcesz pan zapewne obejrzeć szczegółowo...
— Tak, ale przedewszystkiem chcę wiedzieć cenę szacunkową.
— W tej chwili objaśnię pana.
Urzędnik otworzył pudło tekturowe i wydobył zeń akta które rozłożył.
— A oto — rzekł następnie: Przestrzeń tysiąc sto metrów, po trzy franki za metr, czyli trzy tysiące trzysta sześćdziesiąt franków. Za dom całkowicie urządzony i umeblowany, żądają ośm tysięcy franków, za wszystko więc razem: jedenaście tysięcy trzysta sześć dziesiąt franków. Koszta kupna obciążają nabywcę... Wszelkie możliwe ułatwienia... Płacący połowę należności gotowizną i koszta sporządzenia aktu, może drugą połowę spłacać w ciągu lat pięciu, czyli po tysiąc franków rocznie... Czy odpowiada to panu?...
— Doskonale — zawołał z widocznem uradowaniem młody człowiek — bo zapłata nie tylko nie jest dla mnie uciążliwą, ale owszem bardzo łatwą. Zaraz obejrzę i zaraz będziemy mogli skończyć... Macie panowie klucze?...
— Znajdzie je pan w Port-Créteil u restauratora Bertin. Pierwszy lepszy wskaże panu jego mieszkanie. Dam parę słów do niego, aby panu towarzyszył. Jeżeli się nieruchomość podoba, racz pan zgłosić się tutaj, to przedstawię cię memu zwierzchnikowi, panu Placydowi Joubert i... skończycie panowie zaraz.
— Czy będę mógł wejść natychmiast w posiadanie?...
— Jak tylko uiści pan połowę szacunku i koszta.
— Kiedy byśmy akt podpisali?
— Jutro niedziela, kancelarye są pozamykane, ale może być przygotowany na poniedziałek rano i w ten moment podpisany.
Adryan wyszedł z agencyi i udał się do Créteil, z biletem do restauratora, u którego zjadł śniadanie — i z którym następnie udał się na oględziny domku.
O godzinie drugiej po południu był już z powrotem w Paryżu, najzupełniej zadowolony z rezultatu wycieczki, pałający żądzą sporządzenia aktu i nieposiadający się z radości na myśl, że jutro zaraz, będzie mógł powiedzieć Klarze:
— Chodźmy dzieweczko obejrzeć posiadłość naszę — maleńki raik ziemski, w którym się osiedlimy po ślubie...
Opuściwszy dworzec kolejowy, Adryan wskoczył do fiakra, kazał się zawieźć do siebie, wziął w kieszeń sześć tysięcy franków i pobiegł na ulicę Geoffroy-Marie.
— Jakto... już z powrotem... — zawołał, zobaczywszy go urzędnik. — Już pan obejrzał posesyę?...
— Już panie.
— Podobała się zatem?...
— Najzupełniej... przyniosłem pieniądze wymagane.
— W tej chwili przedstawię pana memu zwierzchnikowi.
Za chwilę potem, Adryan znalazł się w gabinecie Placyda.
— Oto pan, o którym wspominałem dziś rano i który powraca z wysp Świętej Katarzyny, w interesie nabycia domku z ogrodem.
— Cóż to za potwór obrzydły!... — pomyślał młody malarz, spojrzawszy na Placyda. — Naprawdę szkaradne bydlę!...
Joubert skłonił się uprzejmie.
— Interes podobał się szanownemu panu — rzekł — ale czy pan zna warunki sprzedaży?...
— Powinienem uiścić połowę należności z góry i zapłacić koszta aktu nabycia... Ileż to razem wyniesie?...
Placyd wziął ołówek w rękę i po |chwili udzielił odpowiedź żądaną.
Adryan wyliczył pięć tysięcy pięćset franków i sumę na koszta wskazaną, podyktował imię swoje, nazwisko, oraz miejsce zamieszkania, umówił się z Joubertem na jutro, na poniedziałek, na godzinę czwartą po południu, w kancelaryi jednego z regentów na przedmieściu Montmartre i wyszedł.
Uszczęśliwiony i dumny myślą, że jest właścicielem, młody człowiek. chciał uzupełnić jeszcze tę radość zobaczeniem swej narzeczonej, choćby na jednę sekundę tylko.
Udał się na ulicę Caumartin, odszukał wskazany sobie numer i zaczął przechadzać się przed magazynem, zapuszczając wzrok co chwila w jego wnętrze.
Klara zajętą była przy pani Thouret.
Adryan dostrzegł ją i serce mu zabiło gwałtownie.
Przeszedł raz, piąty i dziesiąty, Klara jednak pochłonięta cała pracą, wcale go niezauważyła.
Nareszcie podniosła oczy.
— Spojrzenia ich skrzyżowały się ze sobą.
Młoda dzieweczka poczerwieniała gwałtownie.
Adryan, przyłożył palce do ust i przesłał jej pocałunek.
Klara oniemiała, opuściła co tchu główkę i na nowo pogrążyła się w robocie.
Adryan odszedł z duszą przepełnioną nieopisaną rozkoszą,
Było za późno już iść dzisiaj do pracowni.
— Odbiję zaległość pracując jutro bez wytchnienia — powiedział sobie. — Bylebym punkt o czwartej stawił się u, notaryusza na Montmartre, to dosyć...
Nazajutrz rano, Klara wstała znacznie wcześniej niż zwykle i ubrała się ze szczególną starannością.
Wiemy już, że sierota nie mogła być o kokieteryę posądzana; ale kochała ona i szła zobaczyć się z tym, któremu oddała swoje serce, szła, aby pierwszy raz pójść z nim pod rękę...
Niewinną chętkę przypodobania się, można śmiało przebaczyć biednemu dziecku, w tych dlań okolicznościach wyjątkowych.
Przybyła do magazynu o dwadzieścia minut wcześniej niż zwykle.
Pani Thouret czekała.
— Jeżeli na pierwszą nie powrócę, możesz kochanko zamknąć i odejść — rzekła, po przywitaniu się, do Klary.
I poszła.
Około dziesiątej, Adryan, który nie mógł przezwyciężyć niecierpliwości, opuścił swój skromny pokoik przy ulicy Malher i udał się w kierunku ulicy Caumartin.
Klara wyznaczyła mu godzinę drugą
Co go to obchodzić może?...
Będzie czekał, gdyby tego było potrzeba, chociażby pół dnia całe, ale zobaczy ją choćby zdaleka tylko, a to będzie już dlań przecie rozkosz prawdziwa.
Po drodze wstąpił do mleczarki, spożył skromne śniadanie, a o wpół do dwunastej przechadzał się po ulicy Caumartin, około magazynu pani Thouret.
Młoda dzieweczka siedziała opodal kominka i coraz spoglądała w szybę, nie dostrzegała jednakże ukochanego i myślała o nim, nie domyślając się wcale, że się tak blizko znajduje.
W chwili, gdy uprawiał tę włóczęgę, zauważył Adryan około bulwaru, o jakie dziesięć kroków od magazynu, kobietę młodą i bardzo ładną, o ile przynajmniej zdawało się po przez gęstą woalkę, która twarz do połowy przysłaniała.
Młody malarz odwrócił się, aby się przyjrzeć tej damie, gdy właśnie przeszła obok niego.
Ubrana z wyszukaną elegancyą, miała ręce ukryte w magazynie sobolowym.
Zatrzymała się przed magazynem pani Thouret, otworzyła drzwi i weszła.
Wiedziony jakąś ciekawością instynktową, młody człowiek udał się za nią i przystanął na bulwarze, po przeciwnej stronie ulicy.
Klara podniosła się.
— Czem mogę służyć pani?.. — zapytała podchodząc do klijentki, która odpowiedziała:
— Chciałabym nabyć kapelusz.
— Czy pani przejrzała fasony nasze w oknie wystawowem?..
— Nie.
— Możeby pani raczyła zatem rzucić na nie okiem.
Klijentka zbliżyła się do wystawy i przypatrywała kapeluszom.
— Oto ten tam, — powiedziała po pewnej chwili. — Chciej mi go pani pokazać.
— Posiada pani gust doskonały... to jeden z najpiękniejszych kapelusików, jakie mamy. Ubrany jest koronką angielską.
— Koronką angielską nową, a ja wolałabym antyki.
— W takim razie, pozwoli pani zwrócić sobie uwagę, iż kapelusik kosztować będzie o dziesięć luidorów drożej...
— Co mnie wcale nie obchodzi. Czy macie państwo stare koronki angielskie?
— Mamy i to prześliczne.
— Chciej mi je pani pokazać.
— W tej chwili służę pani.


XIII.

Klara weszła za kontuar, zbliżyła się do szafy, w której mieściły się różne pudełka, wydobyła jedno z nich, oznaczone wielkiemi literami K. S. co oznaczało „Koronki starożytne,“ postawiła na kontuarze i otworzyła.
W pudełku tem, w trzech czwartych wysokości, mieściły się koronki nadzwyczajnie Kosztowne.
Młoda dzieweczka wydobyła z pośrodka rulon starej koronki angielskiej, odpięła szpilkę, odwinęła jeden z brzegów i rzekła do klijentki:
— Proszę pani... co to za śliczne!.. To rzadkość prawdziwa... ale też i drogie to bardzo...
— Po czemu metr?..
— Dwieście franków, łaskawa pani.
— Ileby do ubrania potrzeba było?.. — Półtora metra.
— Czy mogłabyś pani, teraz zaraz zmienić przybranie na kapeluszu, jakim wybrała?..
— Potrafiłabym to zrobić z pewnością, obawiam się jednakże, czy pani Thouret niemiałaby nic przeciwko temu, żem się bez jej wiedzy rozporządziła... Toby zresztą za długo trwało. Jestem sama tylko w magazynie, a tu potrzeba kapelusik przerobić prawie zupełnie. Możeby pani raczyła zatrzymać się do jutra...
— To niemożliwe... Wezmę go sobie dziś tak jak jest — a przyjdę jutro lub pojutrze i wybiorę sobie inny, przybrany według mojej myśli... Racz mi pani zapakować w pudełko...
— Czy pani nie przymierzy?...
— Nie... Nie przymierzam nigdy... Wybieram na oko i nigdy się nie mylę.
— Nie zechce pani zapewne zabrać sama sprawunku?..
— Owszem... Do bulwaru zaledwie dwa kroki.. Wezmę powóz i pojadę. Niechaj pani pospieszy tylko, bo mi jest bardzo pilno...
Aby wybrać pudełko stosowne, Klara zmuszoną była udać się do pracowni magazynowej i wejść na schodki.
Zaledwie sierota nasza sklep opuściła, gdy jej elegancka klijentka zapuściła rękę w pudełko, w którem znajdowały się koronki starożytne, porwała rulon najdroższy i drugi niemniej cenny i schowała do kieszeni sukni.
Gdy Klara powróciła z pudełkiem do kapelusza, klijentka-złodziejka siedziała na krześle, przeszukując coś w portmonecie porządnie wyładowanej złotem i biletami bankowemi.
— Co pani winna jestem? — zapytała.
— Dwieście sześćdziesiąt franków, proszę pani — odpowiedziała Klara, układając kapelusz w pudełku.
Kupująca podniosła się, położyła na kontuarze dwa bilety stufrankowe i trzy luidory i dodała:
— Pokwitowania mi nie potrzeba, bo jutro lub pojutrze przyjdę po inny kapelusz.
Klara podbiegła otworzyć drzwi dystyngowanej damie.
Klijentka wyszła trzymając w ręku pudełko z kapeluszem i skierowała się w stronę bulwaru.
Sierota powróciła za kontuar, zamknęła pudełko z koronkami i schowała je do szafy, gdy w tem cień się jakiś zarysował w oknie wystawowem. Ten cień zmusił ją do podniesienia oczu.
Spojrzała i zobaczyła Adryana Couvreur’a.
— A szkaradniku! — zawołała, pospieszając ku drzwiom, które otworzyła znowu. Bardzo proszę abyś zaniechał paradowania przed magazynem i wystawania na trotuarze. Czyś zapomniał i jak ułożyliśmy się ze sobą?
— Ale już jest wpół do pierwszej.
— Nie jadłam jeszcze śniadania i nie mogę się przed pierwszą wydalić... Idź i czekaj na mnie przy stacyi omnibusów linii Madeleine Bastille. Tam się spotkamy ze sobą.
Adryan posłuchał rozkazu i udał się w stronę bulwaru, w chwili gdy służąca pani Thouret wnosiła do pracowni śniadanie dla Klary.
Dama-złodziejka dostawszy się do bulwaru, zawołała na powóz.
— Gdzie jechać?... zapytał woźnica.
— Ulica Fontaine-Saint-Georges, numer 9.
Dostawszy się do domu, Lucyna Bernier, którą czytelnicy nasi odgadli zapewne od razu, weszła zaraz do swej gotowalni.
Na kominku palił się suty ogień.
Wspólniczka Placyda Jouberta zamknęła drzwi na zasuwkę, aby nie przeszkodzono jej przypadkiem — a potem wydostała z kieszeni dwa rulony koronek skradzionych i rzuciła je w płomienie.
Kilku sekund i spaliły się ze szczętem.
Lucyna otworzyła teraz pudełko.
— Wszelkie ślady zatarte... mruczała biorąc w ręce kapelusz, który z kolei miał się także stać pastwą ognia.
— Zdobyłam moje pieniądze!... ciągnęła dalej Lucyna-złodziejka. Plucyd Joubert będzie ze mnie bardzo zadowolony... Nasz Leopold nie poślubi panny Klary Gervais... Sądzę, że po tem co zrobiłam, uczyniłam wszystko co do mnie należało. Reszta zrobi się sama...
Zasiadła do maleńkiego prześlicznego biurka i na papierze ze swym monogramem, napisała co następuje:

„Kochana Pani Thouret!

„Pragnę się odświeżyć trochę.
„Racz Pani na środę kazać mi przygotować kapelusz podobny (tylko nie w kolorze) do tego jaki nabyłam przed kilku dniami, i racz mi kazać go ubrać najpiękniejszemi jakie posiadasz koronkami starożytnemi, angielskiemi.
„Cena wcale mnie nie krępuje.
„Liczę na panią na środę.
„Proszę przyjąć moje pozdrowienie najczulsze.

Lucyna Bernier.“

Po zakopertowaniu i zaadresowaniu tego wezwania, Lucyna zadzwoniła na pokojówkę i rozkazała:
— Idź no zaraz i wrzuć to do skrzynki pocztowej.

∗             ∗

Na parę minut przed pierwszą, Klara załatwiła się ze śniadaniem.
Punktualnie o pierwszej, gdy pani Thouret nie powróciła jeszcze, młoda dziewuszka poprosiła służącej aby jej pomogła przy zamykaniu.
Nareszcie o pięć minut po pierwszej, uczuła się zupełnie wolną i serce w piersi zabiło jej radośnie. Udała się ku stacyi omnibusów linii Madeleine-Bastille.
Niebo było pogodne, powietrze prawie letnie. Był to jeden z najpiękniejszych dni wiosennych.
Sierota z daleka spostrzegła Adryana, który ze swej strony zoczył ją również odrazu i spiesznie podążył na spotkanie.
— Dzień dobry Klaro!... zawołał głosem wzruszonym, wyciągając rękę na powitanie.
Młoda dzieweczka podała mu rączkę swoję, zaczerwieniła się i zadrżała.
— Dzień dobry panie Adryanie!..
— Czy chcesz pani przyjąć moję ramię?...
A gdy dziewuszka zaczerwieniona ponownie, wahać się zdawała, dorzucił serdecznie:
— Jeżeli mi odmówisz, zrobisz mi przykrość prawdziwą!... Czyż nie masz żadnego do mnie zaufania?...
Klara podniosła na Adryana swoje duże, pociągające oczęta, a młody człowiek ujrzał w nich szczerość, prawość i szlachetność.
— Ja... ja... ufam... zupełnie... odpowiedziała, żywo zbliżając ramię swoje do ramienia Adryana i drżąc przy tem cała.
Młody malarz po chwili milczenia zapytał:
— Gdzie pójdziemy?...
— Gdzie pan sobie życzy, panie Adryanie.
— Nazywaj mnie swoim przyjacielem, proszę cię o to... To „panie“ krew mi wszystką w żyłach ścina!...
— Gdzie sobie życzysz, „mój przyjacielu.“
Adryan przycisnął czule rączkę Klary do piersi i rzekł:
— Jest już dosyć późno — a dnie są za bardzo jeszcze krótkie, abyśmy mogli się puścić na dalszą wycieczkę... Czy nie miałabyś nic przeciwko laskowi Bulońskiemu?...
— Nic a nic zgoła.
— A zatem pochodzimy po lasku i udamy się na obiad do Suresnes... Czy zgoda?...
— Prowadź mnie — zawołała z uśmiechem Klara. Ponieważ ci ufam, pójdę zatem gdzie ci się żywnie spodoba.
Omnibus zabrał oboje młodych do Maillot — a ztamtąd pociągnęli do lasku.
Twarzyczka Klary jaśniała dziecięcą radością.
Adryan dumny ze swej pięknej narzeczonej, niósł głowę wysoko — a cała istota jego zdawała się mówić do przechodzących:
— Jeżeli pragniecie zobaczyć człowieka rzetelnie szczęśliwego, to popatrzcie się na mnie....
W lasku szli trzymając się pod ręce, długą szeroką aleją. Nie rozmawiali nic, pochłonięci całkowicie myślami o szczęściu swojem.
— Klaruniu — odezwał się nagle Adryan, my się zaraz pobierzemy, nie prawda?...
— Zaraz? — powtórzyła dzieweczka, której buziak znowu się oblał purpurą. Ależ... zaledwie... żeśmy się poznali przecie...
— E... ja cię znam już doskonale... mój ty skarbie jedyny — zawołał malarz. Jesteś dobrą, słodką. pracowitą, serdeczną... Potrzeba ci serca... uczucia... Bądźże zupełnie spokojna, tego ci nie zabraknie nigdy!.. Kocham cię i do śmierci kochać cię nie przestanę. Nie obawiaj się o to!..
— Czy tak?... czy naprawdę?...
— O, tak... naprawdę... Czyżbyś nie dowierzała mi Klaruniu?...
— Wierzę ci owszem zupełnie. Wydajesz mi się i dobrym i szczerym, i wierzę, że gdyby nie tak było, moje serce nie byłoby tak instynktownie przylgnęło do ciebie...


XIV.

Ostatnie słowa sieroty były wyznaniem, więc też Adryan pochyliwszy się szepnął jej do uszka:
— Czy ty kochasz mnie Klaro?.. czy ty mnie kochasz?...
Klara spuściła oczki i głosem tak cichym, że ledwie dosłyszeć go można było, odpowiedziała:
— Tak... kocham cię... Adryanie...
Przytuliła swoję główkę do jego głowy...
Usta Adryana dotknęły czoła narzeczonej.
Pocałunek ten, pierwszy w życiu, tchnął w biedne dziecko rozkosz jakąś niewysłowioną i uścisnęła ona silniej nieco a mimowiednie rękę Adryana, którą w swych dłoniach trzymała.
Po długiej chwili milczenia, młody malarz zawołał wesoło:
— A zatem, rzecz ułożona!.. Połączymy się jak można najśpieszniej... Postaraj się aniołku o zebranie wszystkich papierów, jakie mogą być potrzebne... Ja zrobię to samo ze swej strony; i oddamy wszystko razem panu merowi aby zapowiedzi ogłosił. Niech tylko to zostanie załatwionem, reszta pójdzie prędko. Teraz nasuwa się jedna wielka kwestya do rozstrzygnięcia...
— Jaka?..
— Gdzie, skoro się połączymy, uścielemy sobie gniazdko?...
— Gdzie sobie życzysz, mój przyjacielu... Z tobą, wszędzie będę szczęśliwa.
— To na pewne; ale można uczynić sobie szczęście zupełniejszem jeszcze... Czy nie byłoby ci przyjemnie zamieszkać na wsi?...
— O! bardzo... bardzo... Ale wobec twego zajęcia?...
— Będę przychodził co rano do Paryża... i będę powracał do ciebie co wieczór o piątej po południu... a zamiast maleńkiego, niewygodnego mieszkanka, gdzieś tam na piątem piętrze, dam ci domek wiejski z ogródkiem, z wybornem balsamicznem powietrzem, wodą kryształową, cieniem drzew i kwiatami.
Klara westchnęła:
— Nie ziszczone te marzenia... — szepnęła.
— Dla czego tylko marzenia?.. Dla czego nie ma to być rzeczywistością?.. Będziemy mieli własną grzędę... maleńką ale własną... Zobaczysz.. i... Albo nie... nic a nic ci dziś nie powiem...
— Dla czego?..
— Bo to niespodzianka, jaką chcę ci sprawić... niespodzianka, która, jak mam nadzieję, ucieszy cię ogromnie.
— Pragnęłabym zaraz wiedzieć...
— Nie... nie... dzieweczko... nie powiem... Zostawmy to na później... Nie gniewaj się... moja jedyna... nie podobna mi zaraz ciekawości twojej zadość uczynić. A oto zbliżamy się do Suresnes. Miniemy most i pójdziemy na obiad do Chalet!
Nie będziemy śledzić dłużej młodej parki naszej, nie będziemy opisywać szczegółów, jak im przeszedł ten dzień szczęśliwy, który wydał się im najkrótszym ze wszystkich, jakie dotąd przeżyli.
Powiemy tylko, że o dziesiątej wieczorem odjechali ze stacyi Suresnes, a o jedenastej byli z powrotem w Paryżu.
Pomimo natarczywości Adryana, Klara oparła się stanowczo żądaniu, aby ją do mieszkania odprowadził.
Nie chciała, żeby ją o tak spóźnionej porze spotkał kto z młodym mężczyzną pod rękę. To mogłoby ją narazić na złe języki.
Była północ blizko gdy się znalazła pod bramą domu na ulicy św. Pawła.
Nigdy dotąd nie powracała tak późno.
— Na szczęście — myślała sobie, odźwierna będzie na pewno zaspaną. Nie odezwę się wcale gdy będę przechodziła. Bóg wie coby sobie o mnie pomyślała, że wracam o tej godzinie.
Zadzwoniła.
Drzwi się zaraz otworzyły.
Sierota stanęła jak wryta.
Odźwierna miała gości u siebie.
przyjmowała rodziców, którzy ze wsi przyjechali do niej w odwiedziny... gaz palił się jeszcze w jej mieszkaniu.
— Jakto!... to ty, moje dziecko?... zawołała głosem zdziwionym, gdy Klara znalazła się w przestrzeni oświetlonej. A to szczególne doprawdy!.. I ja głupia... miałam cię dotąd zawsze za takie niewiniątko prawdziwe...
— Siedziałam dotąd w magazynie... wybąkała Klara nieśmiało:
— W niedzielę!... w magazynie... do północy... Nie mnie o tem powiadaj kochaneczko... Musiałoby być daleko cieplej niż dzisiaj, abyś mi potrafiła zawrócić głowę!...
Klara zarumieniła się od stóp do głowy.
— Więc cóż pani przypuszczasz?... spytała.
— Ba!... Nie potrzebuję wcale długo mleć ozorem w gębie, aby ci odpowiedzieć na to, moja panno. Ja przypuszczam oto, że byłaś sobie pohulać trochę z kochankiem, no... i basta!..
— Bardzo się pani mylisz jednakże — odpowiedziała Klara sucho — tymczasem zaś bywaj mi pani zdrowa... życzę ci dobrej nocy...
I poszła na schody.
Odźwierna wychyliła głowę i śledziła za nią ciekawie.
Skoro już znikła zupełnie, stróżka także cofnęła się w głąb swej loży.
— A to ci gagatek dopiero — mruczała z widocznem rozsierdzeniem. — Prawdziwie głupia żaba... Odtrąciła milionera, który dawał jej dom zameblowany i który byłby z pewnością tkał w nią ileby się jej było podobało, a dała się wziąć na kawał jakiemuś gołemu świszczypale, co się ledwie na pomarańczę dla niej zdobędzie... Dopiero karyerę zrobiła!...


∗             ∗

Bonichon, agent Jacquiera, nie zasypiał bynajmniej gruszek w popiele.
Pomimo niepowodzenia doznanego w wyprawie ostatniej, miał on ciągle nadzieję odnalezienia Maryi-Joanny. Opowiedział jak najwierniej pryncypałowi swemu, wszystkie przygody swoje.
Wytrawny aferzysta zamiast zbijać go z tropu, odpowiedział wesoło:
— Złożyłeś za dużo dowodów pomysłowości i energii, abyś się miał poddawać zwątpieniu. Sięgnij no do głowy po rozum i wydobądź jaki nowy koncept... Nie możesz pozwolić, aby ci wyrwano z rąk tę małą, i aby nam taki pyszny interes z przed nosa sprzątnięto... Jeżeli to rzecz niełatwa, to tem lepiej, to tem większą będziesz miał zasługę!
Poruszony temi słowy, Bonichon zawołał z mocą:
— Ma racyę pan pryncypał!.. Nie mogę rąk opuścić, nie mogę dawać za wygranę!... Wszystko jest możliwe, czego się chce naprawdę!... A ja chcę odnaleźć Maryę-Joannę!.. Odnaleźć... łatwo to powiedzieć... Ale jak?.. w jaki sposób?... Odźwierny vice-hrabiego otrzymał widocznie odpowiednie rozkazy i bodaj, że się nie uda wyciągnąć cokolwiek od niego... Co począć, aby odnaleźć Maryę-Joannę?...
Bonichon pogrążył się na chwilę w głęboką zadumę; a potem ocknął się nagle a twarz mu promieniała. Miał minę tryumfującą niby Archimedes po odkryciu, jakie uczynił i jeżeli nie zawołał Eureka!... to dla tego jedynie, że nie wiedział, co to zacz za ptak być może.
Odnalazł pewne sposoby.
Agent Jacqnier’a miał zawsze w portfelu swoim pewien zapas blankietów, z nagłówkami biura pośrednictwa, w którem pracował.
Wstąpił do jakiejś małej kawiarenki, kazał sobie podać mazagranu, wydobył blankiet i wykaligrafował na nim co następuje.

Pani!

„Upraszam o łaskawe, jak najrychlejsze pofatygowanie się do mego biura, w interesie nadzwyczaj ważnym i nadzwyczajnie panią obcbodzącym.
„Chodzi o sprawę spadkową.
„Racz pani przyjąć i t. d.

Za M. Jacquier
„Bonichon, ”

— Prawdziwie świetna idea przyszła mi do głowy... — zamruczał następnie pod nosem — to warte sto tysięcy... Gdy chodzi o sukcesyę, a więc o pomacanie pieniędzy, nigdy się tego nie puszcza mimo uszów... Panienka przyfrunie, natychmiast przyfrunie, gdy poczuje, że się coś święci... No, a potem... to już rzecz pryncypała... Ja napędzę mu rybkę do sieci i zdobędę zapewnione wynagrodzenie oraz udział w interesie.
Bonichon włożył list w kopertę i zaadresował:

Pani
Maryi-Joannie
wybrzeże Bourbon
Nr. 22.

i udał się na wyspę św. Ludwika, przywołał posłańca ulicznego, wystającego przy handlu winnym i rzekł mu:
— Masz tutaj czterdzieści sous... Pójdź zaraz na wybrzeże Bourbon, pod Nr. 22, weź ten list zaadresowany do panny Maryi-Joanny i domagaj się, abyś go mógł do własnych rąk doręczyć...
— A jeżeli tej pani nie będzie w domu?... — zapytał posłaniec.
— Jeżeli ci powiedzą, że mieszka w tym domu, to list zostawisz... w razie przeciwnym, postarasz się, aby zdobyć adres tej osoby... Oświadczysz, że chodzi o sprawę nadzwyczaj ważną i niecierpiącą zwłoki i że list pochodzi z kancelaryi notaryusza pana David z ulicy Kondeusza, który wzywa w interesie spadkowym.
— Dobrze panie... lecę w tej chwili...
— Będę czekać tutaj na ciebie, a jeżeli sprawisz się dobrze, jeżeli przyniesiesz mi pomyślną wiadomość, dostaniesz sto sous na rękę.
Posłaniec puścił się cwałem.
Przybywszy pod numer 22, na wybrzeże Bourbon, nie zabawił tam dłużej nad kilka minut.


XV.

Posłaniec powrócił w kwadrans.
W ręku trzymał list Bonichona.
— Jestem!... — zawołał, zaledwie oddychając.
— Powróciłeś z niczem?... Zleciałeś się napróżno?...
— Ale gdzie zaś obywatelu?... — odpowiedział z uśmiechem posłaniec. — Przeciwnie, zarobiłem sto sous przyobiecane...
— Jak to?...
— Wiem adres panny Maryi-Joanny...
— Nie mieszka zatem pod numerem 22-gim?...
— Nie, obywatelu. Odźwierny z wybrzeża Bourbon oświadczył mi, że jej nie zna, z miną taką stanowczą, że każdego innego byłby wziął na nię z pewnością... Ale ja zanadtom stara małpa, żeby się nie znać na takich sztuczkach. Udałem, że wierzę i żem się zmartwił okrutnie... No i zacząłem bąkać o spadku i notaryuszu.. Potem wymieniłem nazwisko pana Davida i to wywarło swój skutek... Panienka mieszka pod Nr. 44 — na bul’ Mich.., jak mówią panowie studenci. Oto gdzie list zanieść potrzeba, tylko według tego com zmiarkował z gadaniny odźwiernego, bodaj, że dzisiaj w domu jej nie zastanę.
— Bardzo dobrze... Masz że tutaj swoje pięć franków... rzekł Bonichon list odbierając.
I pociągnął w stronę ulicy Bleue, a idąc myślał.
— Byłem najzupełniej przekonany, że przynęta spadkowa nie zawiedzie!... Marya-Joanna pojechała zapewne na wieś z panem vice hrabią de Quercy.. Jutro niedziela, nie powrócą więc do Paryża, jak wieczorem, albo w poniedziałek z rana... A zatem w poniedziałek rano znajdę się na bul Mich!.. Niechajże i tak będzie. Spodziewam się, że jak na dziś, to i tak wcale dużo zrobiłem.
Po powrocie do biura zdał sprawę pryncypałowi z działalności swojej.
— Brawo!... brawo!... wołał Jacquier rozpromieniony. Trzymamy zatem w garści paniusię... Teraz potrzeba nam tylko zaopatrzyć się w dokument, który przekona matkę, że jej istotnie własne jej dziecko przyprowadzamy.
— Co do tego aktu — rzekł Bonichon, to nie będzie żadnej trudności. Wystarczy odpis objaśnień wyciągniętych z regestra urzędowego przez Placyda Jouberta. Trzeba go tylko będzie poświadczyć w biurze Opieki publicznej...
— Nie, to wcale nie wystarczy... zauważył Jacquier... potrzeba nam czegoś jeszcze innego...
— Czegoż takiego?...
— Wiernej kopii z zeznania słownego, ściągniętego przez komisarza policyi kwartału Roquette, po odnalezieniu dziewczynki zranionej na barykadzie.
— To prawda... A zatem nie pozostaje nam nic, jak udać się po tę kopię do użytku prawnego... Nie mogą nam jej odmówić... Tylko... Bonichon urwał nagle.
— Tylko co?... zapytał Jacquier.
— Mogą mi zrobić trudność... mogą zapytać jaki mam w tem interes?.. Przypuszczam, że Joubert porobił już kroki stosowne...
— To rzecz bardzo prosta... Nie potrzeba nic innego, tylko działać w dalszym ciągu w imieniu Jouberta...
— Świetna myśl, panie pryncypale, i będę z niej korzystał.
— Potrzeba nam także będzie posiąść medalion, pozostawiony w rękach pani Ligier, praczki z Bonneuil...
— Będziemy go mieli na pewno.
— Masz teraz jasną drogą działania wytkniętą. Potrzeba ci zobaczyć się zaraz z Maryą-Joanną, oplątać ją w swoje sieci i postępować jak Joubert postępuje, najostrożniej. Nie pozwolić, aby pomimo, że taki przebiegły, mógł na ślad jaki natrafić... Potem, potrzeba zdobyć dokumenty i zacząć działać.
— Czy nie pójdzie pan uprzedzić pannę de Rhodé?...
— Nie ma potrzeby. Skoro będziemy mieli w ręku wszystkie atuty, damy sobie radę...
— W poniedziałek otwieram ogień.


∗             ∗

Pomimo znużenia, spowodowanego długą wycieczką i słodkiemi mrzonkami, Klara podniosła się o godzinie zwykłej i poszła do magazynu.
— Sprzedałaś wczoraj rano kapelusz?.. — zapytała jej pani Thouret zaraz po przybyciu.
— Tak jest, proszę pani... pieniądze zostawiłam w szufladce kasowej.
— Znalazłam je, ale w książce zaznaczyłaś sprzedaż bez wymienienia nazwiska i adresu kupującej.
— Nie śmiałam zapytywać ani o jedno ani o drugie... Ale ta pani zapowiedziała, że przybędzie jutro lub pojutrze.
— No, to dobrze...
Pani Thouret spojrzała się na Klarę.
— Nie dobrze mi jakoś dziś wyglądasz!.. Jesteś bladą nadzwyczajnie... Co porabiałaś wczoraj?..
Młoda dziewczyna z bladej stała się pasową i odpowiedziała z cicha.
— Nic nadzwyczajnego, proszę pani... pracowałam trochę wieczorem... położyłam się później trochą niż zwykle...
— To bardzoś nie dobrze zrobiła... Nie trzeba ślęczyć po nocach, bo nie jesteś jeszcze zupełnie zdrową... Pośpiesz się z uporządkowaniem magazynu, a ja przygotuję faktury... Musisz wyjść przed śniadaniem.
Klara zabrała się do okna wystawowego.
O dziewiątej dostała rachunki i wyszła.
Skoro tylko opuściła magazyn, wszedł posłaniec i doręczył pani, Thouret list i gazety.
List był od Lucyny.
Pani Thouret odczytała go, udała się do pracowni i rzekła do tej, która pełniła obowiązki tak zwanej panny pierwszej:
— Czy pamiętasz pani, panno Irmo, ów kapelusz, który sprzedałam przed kilku dniami pani Lucynie Bernier?...
— Doskonale proszę pani.
— A zatem, przygotuj pani z łaski swej fason prawie taki sam zupełnie, a gdy będzie gotów, zechciej mnie zawiadomić. Powiem pani jak go ubrać potrzeba.
— Będę się spieszyć, proszę pani.
Pani Thouret powróciła do magazynu, a że nie miała na razie nic do roboty, zabrała się do czytania dzienników.
Upłynęła dobra godzina.
Panna pierwsza zjawiła się z fasonem kapelusza i rzekła do magazynierki:
— Oto jest proszę pani, zupełnie już gotowy.
— Dobrze. Przybierzemy go aksamitem wielor i perłami... ugarnirujemy najpiękniejszemi staremi koronkami angielskiemi. Pani Lucynie Bernier nie chodzi wcale o cenę... Masz pani aksamit wielor?...
— Mam i wielor i perły.
— Bierz się więc pani do roboty a ja ci zaraz przyniosą tam koronki... dam; pani cały rulon i odetnij pani tyle ile ściśle potrzeba... Dziesięć centimetrów kosztuje dwadzieścia franków. Proszę pamiętać o tem.
— Zapamiętam dokładnie!... Dwieście franków za metr... to nie żarty!...
Panna pierwsza powróciła do pracowni z fasonem.
Pani Thouret podeszła do szafy stojącej nieopodal kontuaru — a mieszczącej w sobie wstążki, pasmanterye i koronki.
Wzięła pudełko z koronkami wysokiej wartości, postawiła je na kontuarze, otworzyła i zaczęła poszukiwać potrzebnego sobie rulonu.
— A to dziwne — zawołała półgłosem po chwili... brakuje mi starożytnych angielskich i i alensońskich koronek. Klara musiała schować je do innego pudełka... To wielka nieuwaga z jej strony... Wyburczę ją za to, jak tylko powróci.
Magazynierka dostała z szafy drugie pudełko i znowu zaczęła poszukiwania.
Przejrzała z kolei pudełko trzecie, czwarte, piąte — a nareszcie wszystkie w których były przechowywane koronki.
W miarę, jak zajmowała się tą pracą bezużyteczną, opanowywał ją gniew i coraz większy.
— Ale to coś strasznego! — odezwała się prawie na cały głos, wzburzona... Co to jest?... co to znaczy?... Brak mi rulonu z dziesięciu metrami najdroższych koronek angielskich!... Co to jest?... Dwa dni temu, miałam je sama w ręku... I rulon koronek alensońskich... piętnaście metrów... co się z niemi stało?...
— Co to może znaczyć to wszystko?...
— Panno Irmo... — zawołała.
Pierwsza panna nadbiegła w tej chwili.
— Czy nie brałaś pani tych pudełek, aby wyszukać koronek?... — zapytała magazynierka.
— Nigdy w życiu... proszę pani...
Jeżeli czegokolwiek potrzebuję, udaję się oto albo do pani, albo gdy pani niema, do panny sklepowej...
— A czy nie żądałaś pani od panny Klary koronek angielskich lub alensońskich?...
— Nie, nie żądałam, proszę pani. Czy pozwoli mi się pani zapytać, o co to właściwie chodzi?...
— Brakuje mi dwóch rulonów z koronkami angielskiemi i alensońskiemi...
— To dziwne... — powiedziała panna pierwsza przestraszona. — Nikt nie dotyka się koronek, z wyjątkiem pani Klary...
— O!... — powtórzyła pani Thouret — to więcej niż dziwne... to nadzwyczajne prawdziwie!... Gdybym została okradzioną... byłabym zresztą sama sobie tylko winną. Przyjęłam tę dziewczynę, nie pytając nikogo o jej opinię...
W tej samej chwili drzwi się otworzyły i weszła Klara.


XVI.

Wspomnieliśmy, że drzwi się otworzyły i że weszła Klara.
— Przychodzisz w samą porę, moja panno!... — odezwała się pani Thouret. — A oto, godzinę już prawie całą poszukuję koronek angielskich i alensońskich... gdzież one?...
— Ależ w pudełku... — odpowiedziała sierota.
— Kłamiesz panna!.. Nie ma ich w pudełku.. — zawołała unosząc się magazynierka.
— Nie podobna aby nie było...
— Cóż to, chcesz mnie panna zrobić głupią czy ślepą?.. Pamiętaj panna, że wiem co mówię...
Klara zadrżała z przerażenia.
Gniew pani Thouret i jej twarz znamionowały coś niedobrego.
— Czy mi pani pozwoli przeszukać?. — wyszeptała biedna dzieweczka.
— Szukaj panna... a przedewszystkiem znajdź panna!.. Radzę to pannie w jej własnym interesie!..
— W moim interesie?.. — powtórzyła Klara i stała się, jak chusta bladą... — Co pani chcesz rozumieć przez to?..
— Szukaj!.. — krzyknęła gwałtownie magazynierka. — Nie mam ani czasu, ani ochoty do pogawędek z tobą!..
Drżąca, jak liść, Klara nachyliła się nad pudełkiem.
W miarę, jak wydobywała i odkładała rulony, w twarzy jej zarysowywało się przerażenie nieopisane.
— No cóż, czy znalazłaś?.. — zawołała modystką z widoczną w głosie ironią.
— Nie... nie ma ich... proszę pani, — odpowiedziało z płaczem nieszczęsne dziecko, — a jednakże wczoraj widziałam je jeszcze... miałam je sama wczoraj w ręku...
— Wczoraj?.. Dla czego wczoraj?..
— Pokazywałam je tej pani, która kapelusz kupiła... Chciała, abym jej przemieniła przybranie...
— No więc czegóż to dowodzi?.. Jeżeli wczoraj były, a dzisiaj ich nie ma, więc cóż się stało z niemi?.. Wyszłaś wczoraj z magazynu o w pół do drugiej, wszak prawda?..
— Prawda... proszę pani.
— Rulony były jeszcze w pudełku?..
— Tak przypuszczam, proszę pani.
— Jakto?.. tak przypuszczasz?.. Nie jesteś zatem zupełnie pewną?.. Czy nie schowałaś ich zaraz na swoje miejsce po okazaniu klientce?..
— Tak jest... proszę pani.
— No więc cóż?... Od wczoraj nie było tu dotąd ani jednej żywej duszy obcej, a dwa rulony zginęły!... Gdzież się podziały?...
— Gdzie się podziały! zawołała Klara znękana.
— Odpowiadaj!... odpowiadaj w ten moment... daję ci parę minut na to czasu i ostrzegam, nie nadużywaj cierpliwości mojej... Pamiętaj, że potem wszystko już będzie zapóźno!...
Sierota zachwiała się i o mało nie upadła.
Czuła, że się jej mózg w głowie przewraca.
— Pani... pani... wołała głosem zrozpaczonym, i to pani mnie posądzasz... i to pani robisz mi zarzut taki ciężki?...
— Więc kogoż chcesz żebym podejrzewała?.. kogoż mam zdaniem twojem oskarżać?... Ty, moja panno, jesteś odpowiedzialną za wszystko!... Widziałaś wczoraj te koronki, miałaś je sama wczoraj w ręku... Gdzież się podziały?...
— Boże mój!... Boże mój... — wołała Klara zrozpaczona — Przysięgam pani, że nie wiem o niczem, że nie wzięłam tych koronek!...
— Same się nie skradły jednak przecie, jak mi się zdaje?...
— Ależ pani traktujesz mnie jak złodziejkę?...
— Jeżeli panna chcesz abym zmieniła zdanie, proszę, wytłomacz mi się jasno!...
— Ależ to nikczemność poprostu!...
— To twój postępek jest nikczemny, moja panno!... Ulitowałam się nad tobą... to jest nad nędzą twoją... przygarnęłam cię do siebie... dałam ci miejsce nie wypytując o przeszłość twoję i twoje prowadzenie, i oto jaką mam wdzięczność za to wszystko!...
— Pani! pani!... — jęczała biedna sierota, rzucając się na kolana i wyciągając ręce do magazynierki — przysięgam ci na wszystko co mam najświętszego w świecie... przysięgam ci na pamięć mojej matki, że jestem niewinną!.. Ja... złodziejka?... Pani nie wierzysz w to przecie, pani w to nie możesz wierzyć...
— Było w tych dwu rulonach koronek za przeszło trzy tysiące franków — odpowiedziała zimno pani Thouret — zginęły one i tylko ty, rozumiesz, tylko ty jedna — mogłaś je ukraść a nikt inny!... I cóż ty na to nędznico?.. Powiesz czy nie powiesz, coś zrobiła z temi rulonami?...
Klara oniemiała.
Przestrach i upokorzenie jakiego doznawała, pozbawiły ją całkowicie przytomności.
Łkała tylko i załamywała ręce.
— Nie wzruszysz mnie bekiem swoim, złodziejko!... krzyknęła pani Thouret, nie zdolna do zapanowania nad sobą. Oddaj coś skradła, jeżeli chcesz abym ci przebaczyła!... Dalej... odpowiadaj mi natychmiast... Coś zrobiła z koronkami?... Zastawiłaś je czy sprzedała?... Co się z niemi stało?... Gadaj! Ja muszę się tego dowiedzieć koniecznie!...
Klara łkała coraz bardziej.
Prawie też nie słyszała co do niej mówiono.
— O! to już zanadto tych komedyj!.. powtarzała magazynierka, ubierając się w kapelusz i nakładając okrycie na ramiona. Następnie, zwróciwszy się do panny pierwszej, która przestraszona przypatrywała się całej tej scenie — powiedziała: Panno lrmo, proszę pani dać baczenie, aby ta dziewczyna nie uciekła z magazynu nim ja powrócę... Zawezwij pani pracownic do pomocy, gdyby się przemocą wydostać chciała!..
Wyszła, wsiadła w powóz jaki się nawinął i podała woźnicy adres Lucyny Bernier.
Ta ostatnia siedziała przy śniadaniu, gdy jej zaanonsowano panią Thouret.
Jeden rzut oka przekonał ją, że się sztuka udała, nie pokazała jednak żadnego po sobie wzruszenia i zapytała wesoło:
— Jakto, czy pani już z kapeluszem moim przybywa? To byłoby znalezienie się bardzo wspaniałe!...
— Wcale mi nie chodzi o kapelusz... odpowiedziała pani Thouret, zasiadając w fotelu.
— O cóż więc pani idzie?...
— O Klarę... pannę z magazynu...
— Nic a nic nie rozumiem...
— Prześlicznie mnie pani ustroiłaś!..
— Jakto?... co takiego?... racz się pani jaśniej tłomaczyć.
— Gdyby nie wstawiennictwo pani, byłabym jej z pewnością nie przyjęła i nie zostałabym też była z pewnością okradzioną!...
— Okradzioną?... krzyknęła Lucyna, udając doskonale zdziwienie.
— Tak jest niestety!.. Okradła mnie ta dziewczyna, ta łajdaczka... ladacznica...
— Co pani zginęło?..
— Dwa rulony koronek wartości przeszło trzy tysiące franków.
— Czyś pani pewną, że to ona zrobiła?..
— Fakta same mówią za siebie. Klara, wczoraj w niedzielę, była sama w magazynie i przyznaje sama, że koronki, których brak dostrzegłam dziś rano, pokazywała wczoraj jakiejś klientce przygodnej. O wpół do drugiej wyszła po zamknięciu magazynu, ona więc tylko jedna...
— Tak... podejrzenie bardzo istotnie uzasadnione. Ale jakże się ona tłomaczy?..
— Beczy i udaje strasznie zmartwioną.
Oto jak się wychodzi na tem, gdy się przyjmuje bez odpowiedniej rekomendacyi ludzi nieznanych sobie.
Lucyna odęła się i rzekła niby wyniośle:
— Pozwól pani zwrócić sobie uwagę, kochana pani Thouret, żem nie znała tej małej lepiej od pani. Nie widziałam jej nigdy w życiu... Narzekałaś pani, że nie masz panny sklepowej... Odezwałam się na to najzwyczajniej w świecie: Dano mi adres pewnej młodej dziewczyny, sieroty, bardzo podobno uczciwej i sympatycznej. I wskazałam pani ten adres... Rekomendacya moja, musisz pani sama przyznać, była bardzo obojętna i nie masz pani żadnego tytułu występować do mnie z żalami...
Powiedziała to wszystko tonem wielce oziębłym.
Pani Thouret spostrzegła, że źle jest narazić sobie taką dobrą, jak Lucyna Bernier klientkę i odezwała się też zaraz tonem jaknajsłodszym:
— Ależ na Boga, kochana pani, jakim sposobem mogłabym występować z pretensyami do pani!.. Przyszłam opowiedzieć pani o tem co się stało i nic zgoła więcej. Wiem, że pani nic temu wszystkiemu nie winna, ale wiem, że pani pojmuje mój gniew i mój żal zarazem...
Pojmuję je doskonale!.. Co pani zamyślasz zrobić?..
— Zanim coś postanowię, zanim działać zacznę, chciałabym się poradzić pani...
— Mnie?.. Dla czego mnie, kochana pani?.. Co mnie obchodzić może ta złodziejka?.. Nie zajmowałam się nią nigdy w życiu, nie znam jej i wcale jej bronić nie myślę!.. Rób pani co za stosowne uważasz... Osobiście jestem tego przekonania, że puścić bezkarnie nadużycie jest to popychać do nadużyć!.. Sprawiedliwość przedewszystkiem, oto dewiza moja!.. Jeżeli ta dziewczyna jest złodziejka, należy ją traktować jak złodziejkę.
— Podzielam zupełnie tę opinię, nie chciałam jednak narazić się przypadkiem pani...
— Cóż znowu?.. Rozżalenie pani, bez wzglądu na formę w jakiej się ujawniło, nie zniechęciło mnie wcale.
— Przebacza mi pani zatem?...
— Ależ... z całego serca, moja kochana pani. Przysyłaj mi pani tylko mój kapelusz jaknajprędzej.
— Dziś jeszcze będzie go pani miała...
Pani Thouret pożegnała i opuściła swoję klijentkę.


XVII.

— Wszystko składa się doskonałe... rzekła sobie radośnie Lucyna skoro pozostała sama. Wygrałam kusz co się nazywa wspaniały.
Dość mi pójść podnieść pieniądze.
Dokończyła śniadania, ubrała się, wyszła i skierowała na ulicę Geoffry-Marié.
W chwili gdy pani Thouret wychodziła z magazynu, Klara znajdowała się w stanie najwyższego rozdrażnienia nerwowego, po którem nastąpiło bardzo wielkie osłabienie.
Panna Irma, zmuszoną była zawezwać służącą i przy jej pomocy ułożyć sierotę na kanapie, jaka się znajdowała w pracowni.
Biedne dziewczątko, pozostawało przez pół godziny przeszło w stanie omdlenia — a bez żadnej zgoła pomocy.
Pracownice odwracały się od niej niechęcią.
Zwolna nieszczęśliwa dziecina zaczęła przychodzić do siebie.
Otworzyła oczy... obejrzała się do koła i spostrzegła, że się jej przypatrywano z ciekawością i odrazą.
Przypomniała sobie co ją dotknęło i serce się jej ścisnęło.
Zerwała się z kanapy i skierowała ku magazynowi, przyciskając oburącz pałające skronie i powtarzając głosem
— Złodziejka!... ja... złodziejka!.. O! Boże... Boże... Boże...
Podążała ku wieszadłu na którem miała kapelusz swój i okrycie...
— Co panna zrobić zamierzasz?... — zapytała jej pierwsza szorstko. |
— Co zamierzam?... zawołała sierota spoglądając z jakąś dzikością w oczach... Czy to tak trudno domyśleć się tego?.. Traktują mnie tutaj jak złodziejkę... jak nędznicę jaką!... Obchodzą się zemną jak z jakiemś upodlonem stworzeniem... Czy mogę, czy powinnam pozostać tutaj choćby na chwilę jednę?... Odjeżdżam...
— Nie wyjdziesz panna dopóki pani Thouret nie powróci...
— Jakiem prawem chcesz mnie pani zatrzymywać?
— Z mocy rozkazu, jaki otrzymałam od przełożonej mojej.
— A gdyby mi pomimo tego wyjść się podobało?...
— Te panny wszystkie, dopomogą; mi, aby cię zatrzymać... złodziejko...
W tej chwili otworzyły się drzwi magazynu i weszła pani Thouret z dwoma panami, po za którymi ukazali się także dwaj strażnicy policyjni.
Sierota zrozumiała co to znaczy.
Krew ścięła się w jej żyłach i zaledwie była w stanie utrzymać się na nogach.
— Panie komisarzu — odezwała się magazynierka, zwracając się do jednego z dwóch przybyłych — oto jest Klara Gervais... ta właśnie, którą oskarżam...
— Oskarżają mnie... oskarżają... jąkała Klara złamana. A ja nic złego nie zrobiłam... przysięgam na to uroczyście!.. Do żadnej się winy nie poczuwam...
— Zaprzeczenia gołosłowne nic nie znaczą... — zauważył oschle komisarz policyjny — jeżeli pani Thouret posądza panią, musi mieć ku temu bardzo poważne przyczyny... Zabrałaś panienka dwa rulony koronek.
— Nie, nie zabrałam, proszę pana!... przysięgam, że nic nie zabrałam.
— Wczoraj były wszak jeszcze te koronki. Widziałaś je panna sama!... Dziś nie ma ich jednakże... Oto fakt niezaprzeczony. Magazyn nie był odbity po oddaleniu się pani, a pani Thouret sama siebie okradać nie potrzebowała...
— Nie wiem, co i jak się stało, proszę pana, nie rozumiem nic tego wszystkiego... nic objaśnić nie potrafię... ja wiem to tylko jedno, żem jest niewinną... żem nie zdolną do kradzieży. Przyszła tu pani jakaś wczoraj, gdy byłam sama jedna w magazynie. Pokazywałam jej te koronki i kto to wie czy nie ona właśnie...
— A zatem, — przerwała pani Thouret — oskarżasz tę osobę, która tu przychodziła za kupnem kapelusza?...
— Nie, nie, proszę pani... ja nikogo nie oskarżam... ja się chcę obronić tylko sama...
— Kto to była ta pani?.. — zapytał komisarz.
— Nie znam jej wcale.
— Młoda czy stara?...
— Młoda... jak mi się zdaje...
— Jakto: jak mi się zdaję?.. Co ma znaczyć ta wątpliwość?.. Nie wiesz pani zatem na pewno co sądzić o latach owej pani?....
— Była zawoalowaną proszę pana.
— Zawoalowaną?.. Ależ nie mogła przecież przymierzać kapelusza bez zdjęcia woalki.
— Kupiła bez przymierzania.
— Czy to zdarza się kiedykolwiek, proszę pani, — rzekł komisarz zwracając się do pani Thouret, która odpowiedziała:
— Nigdy a nigdy, proszę pana.
— Panno Klaro Gervais, historya którąś opowiedziała, jest stanowczo niepodobną do prawdy!..
— Powiedziałam świętą prawdę... przysięgam panu na to.
— Po okazaniu koronek owej nieznajomej... owej damie zawoalowanej... która nabyła kapelusz nie przymierzając go wcale... co pani zrobiłaś z rulonami?..
— Położyłam je na swoje miejsce...
— Zatem schowałaś je pani do pudełka?..
— Tak panie...
— Zatem nieznajoma dama wziąć ich nie mogła.
Klara wstrząsnęła głową i wyszeptała:
— Powtarzam panu, że nie potrafię mu niczego objaśnić.
— Sama pani byłaś w magazynie?
— W pracowni czy też kuchni znajdowała się Rozalia, służąca pani...
Z pokoju sąsiedniego, zkąd się przysłuchiwała pytaniom urzędnika i odpowiedziom Klary, Rozalia wybiegła do magazynu.
— Ho! ho! patrzcie ją!.. — zawołała — może ta łotrzyca chce na mnie rzucić podejrzenie!.. Patrzcie ją!.. a ja powiem wszystko, co wiem.
— Powiecie wszystko?
— I co do krzty prawdę.
— Cóż tedy wiecie?
Jednocześnie urzędnik skinął na swego sekretarza, który przygotowywał notatki, dla spisania protokółu.
Znak ten zalecał baczną uwagę.
— Wiem — odpowiedziała Rozalia — że jakaś pani przyszła i kupiła kapelusz... Słyszałam przezedrzwi dwa głosy... Co do koronek — dodała, rzucając na Klarę spojrzenie, pełne złości — to przecie nie ja je wzięłam, a jeżeli ta panna nie chce powiedzieć, gdzie się podziały, to i tak jest ktoś, co zapewne wie i jego możnaby się zapytać..
Sierota w osłupieniu słuchała, nic nie rozumiejąc.
Chwilami zdało jej się, że śni.
— Któż to taki? — podchwycił komisarz.
— Dyć ten piękny panicz, który czekał na pannę, tam na ulicy...
Klara drgnęła całem ciałem.
— To kłamstwo! — wykrzyknęła — nikt na mnie nie czekał.
Napomknięcie o Adryanie Couvreur ożywiło jej myśli.
— Milcz panna! — zawołał urzędnik rozkazująco.
Poczem, zwracając się do Rozalii, zapytał:
— O jakim to paniczu mówicie?... Jakże go zobaczyliście?...
— Panie komisarzu, oto tak było... Zamiatałam pokój pani na dole pod magazynem... Otworzyłam okno, ażeby kurz wyleciał i spojrzałam na ulicę, rychtyk kiedy wychodziła ta pani, co kupiła kapelusz... Szła ona w stronę bulwaru z kapeluszem w ręce... Wtedy jakiś młody facet, który przechadzał się po chodniku, jakby na kogoś czekał, podszedł do drzwi magazynu.
Rozalia zamilkła.
— I cóż potem? — spytał skwapliwie urzędnik, podrażniony przerwą.
— Potem drzwi się otworzyły i panna zaczęła gadać z facetem...
— A on czy wszedł do magazynu...
— Co do tego, nie umiem powiedzieć...
— Czyś widziała, że Klara Gervais dawała mu jaki pakiet?
— Nie panie... kotlety kładłam na patelnię... poszłam do kuchni, która jest od tyłu... Po chwili słyszałam, jak się drzwi od magazynu zamknęły, wtedy zawołałam na tę pannę, która przyszła po śniadanie... Ale jaką miała minę!.. zaraz wiedziałam, że musi się coś święcić... ale co?.. nie mogłam się domyślić...
— O! mój Boże! mój Boże!... wyjąkała sierota, załamawszy ręce, a spojrzenie miała błędne, — co ja zrobiłam, mój Boże, że mnie coś podobnego spotyka!...
— Rozumiem, — wyrzekł komisarz po chwili milczenia, — kradzieże bardzo często bywają spełniane w ten sposób... Zwykle wspólnik czeka na ulicy... złodziejka otwiera drzwi, podaje mu zabrany przedmiot, a on z nim ucieka... Bardzo to proste i praktyczne.


XVIII.

— Ależ panie, tak nie jest, jak pan przypuszcza... — zawołała Klara. — Ja nic nie ukradłam... spólnika żadnego nie mam, ani go mieć nie mogę, bo nie zrobiłam nic złego!
— Więc któż jest ten mężczyzna, z którym panna mówiłaś? — zapytał komisarz, nic nie zważając na zaprzeczanie obwinionej.
Klara miała już odpowiedzieć. Ale się zatrzymała w chwili, gdy już z ust jej wymykały się słowa.
Cóż miała rzec?
Wymienić Adryana? Czyż to było możebne?
Przecie kiedy ją pani Thouret zapytywała rano, co porabiała wczoraj po południu, odrzekła jej:
— Pracowałam u siebie bardzo długo...
Zatem skłamała.
Przyznać się do kłamstwa, czyż nie byłoby to samo co upoważnić do podejrzeń, że teraz znowu kłamie.
Zresztą czyż Adryan mógł ją czemkolwiek oczyścić z zarzutu?
Zapewnićby tylko mógł, że powrócili ze wsi o północy i że nie może być winna! Ale pocóż twierdzić to czego nie można dowieść?..
Czy zresztą nie uważają już jego za jej wspólnika?
Zamiast ją samą obwiniać, oskarżonoby ich oboje; taki tylko byłby skutek.
Należało więc jej milczeć i nie wymieniać Adryana za nie w świecie!..
Te myśli kolejno przesuwały się w umyśle sieroty znacznie prędzej, niż zdążyliśmy je opisać.
— Zadałem pannie pytanie, — podchwycił komisarz, — cóż to za człowiek czekał na pannę?
— Nikt na mnie nie czekał.
— A! patrzcie ją jaka cnotnisia!! — zawołała sługa ze śmiechem. — Cóż to, zaślepłam czy co?
— Więc nie chcesz panna podać nam nazwiska swego wspólnika?
— O! panie — odparła Klara, nie posiadając się z rozpaczy — widzi pan dobrze, że jestem zgubiona, ponieważ wszystko się przeciw mnie zwraca, wszystko mnie potępia!... Kiedy panu mówię, że nic nie wzięłam, i że nie mam wspólnika, nie chcesz mi pan wierzyć!.. Uczyń pan ze mną, co zechcesz, ale nie męcz mnie pan dłużej... to już po nad me siły!...
— Dość tych frazesów teatralnych!... Dobre to, ale w melodramacie... Potrafię cię zmusić do mówienia!... Gdzie mieszkasz?...
— Ulica św. Pawła Nr. 27.
— Zarządzone będzie sądowe przeciwko pannie dochodzenie... ale przedewszystkiem musimy cię zrewidować.
Klara jęknęła boleśnie.
— Rewidować mnie? — krzyknęła. — O, cóż to za hańba okrutna... ja tego nie chcę... ja nie pozwolę na to...
— Nie potrzeba nam bynajmniej takiego pozwolenia, a wszelki opór byłby bezużytecznym.
Sierota zwiesiła głowę na piersi. Była zgnębioną, osłupiałą, jakby martwą.
Panna Irma, pierwsza magazynu, na znak dany jej przez komisarza, zbliżyła się dla przeszukania kieszeni posądzonej pracownicy.
Znalazła jedynie portmonetkę z kilku frankami, stanowiącemi cały majątek Klary, chustkę od nosa i klucz.
— Co to za klucz?... — zapytał komisarz, chwytając za takowy.
— Od mieszkania... — odpowiedziała Klara, szczękając zębami.
— Zatrzymam go — rzekł komisarz, a następnie zwróciwszy się do dwóch policyantów dodał:
— Do aresztu.
Sierota zdrętwiała, zobaczywszy, że żołnierze ją otaczają.
— Do aresztu?... krzyknęła głosem rozdzierającym... Każesz pan mnie ciągnąć do aresztu!... Mnie każesz pan zatrzymywać!... O, panie, panie, ulituj się pan nademną... nie czyń mi pan tego... Pan mnie zabijesz doprawdy.. Zabijesz pan dziewczynę niewinną...
A widząc, że komisarz przekonany o jej winie pozostawał niewzruszonym, wyciągnęła błagalnie ręce do pani Thouret i padając na kolana wołała:
— Pani, na miłość Bozką, wstaw się za mną... Pani, ja nic nie jestem winną... ja nic a nic nie ruszyłam... ja taka tu byłam szczęśliwa... taką czułam głęboką wdzięczność dla pani!... Czyż nie znajdę słów, aby się usprawiedliwić, aby panią przekonać?... Jestem najzupełniej niewinną, a chcą mnie aresztować... Chcą mnie wtrącić do więzienia... do domu poprawy... posadzić na ławie złodziejskiej... a ja nic nie jestem winną... Czy pani nie rozumiesz tego?... Okaż się pani dobrą i szlachetną... Jedno słowo pani wystarczy, aby mi przywrócić wolność... Wyrzeknij pani to słowo... ulituj się nad nieszczęśliwą... Ja pani nic nie zrobiłam...
— Okradłaś mnie... fuknęła oschle pani Thouret... Żadnej litości dla złodziejek...
Klara zachwiała się... wyciągnęła ręce i nie znajdując nic o coby się powstrzymać mogła, runęła bezprzytomnie na podłogę.
— Podnieście ją... krzyknął komisarz i dalej do aresztu!... Niech no kto powóz sprowadzi.
Rozkaz ten został spełnionym bezzwłocznie.
W chwili gdy powóz z zemdloną Klarą ruszał z przed magazynu mód, fiakr na dwie osoby, wystający od pewnego czasu po drugiej stronie ulicy naprzeciw magazynu, z zapuszczonemi firankami, podążył przez bulwar na przedmieście Montmartre, a ztąd na ulicę Geoffroy-Marie.
Zatrzymano się przed domem Nr. 1.
Jednę z firanek podniesiono, jedne z drzwiczek otworzono i wysiadły dwie osoby — Placyd Joubert i jakaś dama zawoalowana.
Oboje weszli do domu i udali się do kantoru człowieka o fizyognomii drapieżnego ptaka.
Placyd poprowadził swoję towarzyszkę do swego gabinetu własnego, zamknął drzwi na klucz i zasuwkę.
Lucyna, którą czytelnicy nasi poznali już zapewne — odsłoniła teraz woalkę.
Była bladą śmiertelnie.
— Joubert również blady jak jego towarzyszka, rzucił się na fotel i zaczął wycierać czoło, silnie potem zroszone...
— Weźmiesz mnie pani za babę — odezwał się drwiąco — ale daję słowo honoru, że mnie to wzruszyło.
— Nie mogłam przebierać w środkach... odparła Lucyna... Chciałeś pan, aby została zbezczeszczona... Doprowadziłam do tego...
— Więzienie... to klęska dla nieszczęśliwej...
— Czy zaczynają trapić pana wyrzuty sumienia?... Czy pan zaczynasz żałować, że pomiędzy idyotą, synem pańskim, a tą dziewczyną, powstała niczem nie przeparta zapora?... Byłoby to o tyle smutniejsze, że cofnąć się już nie podobna...
— Nie, nie... zawołał Joubert, robiąc wysiłek, aby odzyskać naturę łotra, który nie ma nic dla siebie świętego!...
Nie... nie.. nie odczuwam żadnych zgryzot, niczego zgoła nie żałuję!.. Ta dziewczyna... stała mi w poprzek mej drogi i musiałem ją usunąć... To trudno... Każdy przedewszystkiem dla siebie!...
— A dyabeł dla wszystkich!... szepnęła śmiejąc się Lucyna. Musisz pan przyznać, że spisałam się doskonałe, żem ci usłużyła bardzo zręcznie — dodała głośno.
— Przeprowadziłaś pani interes, który się niemożliwym wydawał!... Uwielbiam cię!.. Jesteś prawdziwym złym geniuszem!...
— A zatem, załatwimy rachunki nasze...
— W tej chwili.
W pięć minut potem Lucyna Bernier wyszła z kantoru pośrednictwa przy ulicy Geffroy-Marie, z czekiem na bank kredytu liońskiego.
Powtórne omdlenie Klary było znacznie silniejsze niż pierwsze i ruch powozowy nie zdołał jej przebudzić.
Gdy po dobrej godzinie czasu, odzyskała nareszcie przytomność, znalazła się w jakiejś ciemnicy, pośród czterech ścian wilgotnych.
Była to cela aresztu, do którego została dostawioną, cela, w której oczekiwać miała na przybycie omnibusu więziennego, zwanego pospolicie w żargonie miejskim: „koszyk do sałaty“.
Jednocześnie z przytomnością i pamięć odzyskała.
Uważała się za zgubioną, za zgubioną ostatecznie, bez żadnej na ocalenie nadziei.
— A więc... szeptała, a łzy ciekły jej z oczu zaczerwionych i spływały po policzkach, a więc faktem jest, iż zostałam zaaresztowaną... Jestem w więzieniu... będę sądzoną jako złodziejka, i jako złodziejka skazaną!... Tak jest będę skazaną, bo nie będę miała ani jednego wyrazu na obronę swoję... I nie będę miała nawet prawa skarżyć się na niesprawiedliwość ludzką...
„Wszystko się przeciwko mnie spiknęło!...
„Wszystko przeciwko mnie świadczy!...
„Zgniotły mnie pozory!.. Fałszywe one to prawda... ale kto oprócz mnie jednej wiedzieć może o tem?...
„Co się stało z temi koronkami?... miałam je w moim własnym ręku... pokazywałam je... schowałam z powrotem do pudełka... postawiłam pudełko na swojem miejscu... co się więc stać mogło z niemi?... To rzecz dla mnie niepojęta!... To coś szczególnego naprawdę!“


XIX.

Nieszczęśliwa Klara oparła głowę na rękach i oddała się rozmysłaniu.
Nagle zadrżała i jakieś światło przemknęło w jej wypłakanych oczach.
— Koronek nie ma... powtórzyła. Ale czy były one w pudle kiedym takowe stawiała na swoje miejsce?... Przypominam sobie, żem wychodziła na kilka minut z magazynu do pracowni... Chodziłam poszukać pudełka do kapelusza dla tej Klientki nieznajomej... Ej... czy to nie ona dopuściła się kradzieży?... Tak... tak... to bardzo możebne... to tak się stać na pewno musiało!... Ale ja nie znam owej pani!... Komisarz nie chciał mi wierzyć, gdym mu jak było mówiła... sędziowie także mi z pewnością nie uwierzą... Utrzymywać będą tak samo, żem miała wspólnika... że wyczekiwał ma ulicy pod drzwiami magazynu... i że jemu doręczyłam rzeczy skradzione.
— Adryan... wie, że to kłamstwo i oświadczy to z pewnością... Ale... powoływać się na niego?... Po co, kiedy dowieść niczego nie potrafi... Posądzonoby go również... i... może także aresztowany... Niechaj lepiej nie wie o niczem... Tylko... czy może się niedowiedzieć żem jest więzioną?.. Czy nie posądzi mnie czasem i on również o kradzież?...
Czy i on nie zwątpi o mnie?... Czy nie stanę się dlań stworzeniem upodlonem i nikczemnem?... O, jakież straszne to wszystko!... Lepiej mi było umrzeć sto razy, niż doczekać się hańby takiej... A tymczasem jestem najzupełniej niewinną... Boże, Boże, dla czegoś mnie opuścił?...
Główka biednego dziewczątka zwisła znowu na piersi, wstrząsane łkaniem.
Drzwi celi otworzono.
Klara zerwała się na równe nogi.
— Oprzytomniałaś zatem?... odezwał się agent policyjny... No to daleko stało się lepiej, niżeliśmy przypuszczali... Zbieraj się zatem i marsz... Koszyk do sałaty już oczekuje...
Sierota chwiejnym krokiem wyszła z celi, a potem z aresztu.
Omnibus więzienny stał tuż przy trotuarze, a otaczali go ciekawi przypatrujący się i dowcipkujący.
Klara widząc, że jest wytykaną palcami i narażaną na szyderstwa przechodniów, zrobiła wysiłek i wcisnęła się do okrutnego wehikułu.
W godzinę potem zapisywano ją w prefekturze do regestru przestępców kryminalnych, przy czem owładnęła ją czarna rozpacz, zazwyczaj do samobójstwa prowadząca.

∗             ∗

Bonichon, agent Jacquier’a, doszedł do przekonania, że Marya-Joanna, młoda praczka z Bonneuil, powróciła ze wsi w niedzielę wieczorem lub w poniedziałek rano.
Z tego powodu, w poniedziałek, około drugiej po południu, znalazł się pod zdobytym adresem na bulwarze świętego Michała.
— Czy zastałem pannę Maryę-Joannę? — zapytał odźwiernej.
— Nie ma bodaj pięciu minut jak powróciła... Ale może pan zajść tam zresztą.
— Które piętro?...
— Drugie... drzwi na lewo.
Bonichon poszedł i zadzwonił.
Joanna ex-praczka, pospieszyła mu otworzyć.
Marya-Joanna była ładną szesnastoletnią brunetką, z dużemi czarnemi oczami, bardzo żywemi, z wargami różowemi i prześlicznemi zębami.
Wzrostu średniego i kształtnie zbudowana, mogłaby być uważaną za piękność prawdziwą, gdyby nie jakaś dzikość w obejściu i ordynaryjność w ruchach, rażąco sprzeczna z urodą.
— Czy z panną Maryą-Joanną mam szczęście mówić? — zapytał Bonichon kłaniając się uprzejmie.
— Tak jest panie... ja jestem Maryą-Joanną. Co pan sobie życzysz odemnie?...
— Chcę pani prosić o chwileczkę posłuchania.
— Dla czego?
— Mam interes nadzwyczaj ważny.
— Jaki mianowicie?...
— Nie mogę tak na poczekaniu odpowiedzieć pani na to.
— Od kogóż pan jednakże przychodzi?...
— Od swego pryncypała, który jest pośrednikiem...
— Nie mam i nie chce mieć żadnych interesów z ludźmi podobnego gatunku... wszystko to licha warte, jak powszechnie wiadomo...
— Mój pryncypał jest wyjątkiem.
— Tem lepiej dla niego!.. Zkąd potrafił dostać mój adres?...
Bonichon nie był przygotowany na podobne zapytanie, ale odpowiedział rezolutnie.
— Opieka publiczna... proszę panią
Marya-Joanna zmieszała się. Rumiane jej policzki pobladły nagle.
Uczuła obawę jakąś.
Widocznie energicznie jej poszukują, skoro ją tak prędko odnaleźli.
Uciekła z pralni bez przyczyny, kto wie czy jej nie zechcą aresztować?...
— Niech pan raczy pozwolić dalej — rzekła.
I wprowadziwszy przybysza do saloniku umeblowanego dość wytwornie ale bez żadnego gustu, odezwała się głosem drżącym nieco:
— Zatem... przybywa pan tutaj... na żądanie biura Opieki publicznej?...
— Uchowaj Boże!... Przybywam w imieniu mego pryncypała, jak to już miałem honor powiedzieć pani... Jeżelim wspomniał o Opiece publicznej, to dla tego jedynie, aby zmusić panią do przyjęcia mnie i rozmówienia się ze mną. Opieka publiczna nie wie nic a nic dotąd o tem, żeś pani zbiegła od pani Ligier, właścicielki pralni w Bonneuil i dotąd się o tem nie dowie, dopóki my nie doniesiemy jej tego.
— Ależ nareszcie — odezwała się młoda dziewczyna, troszeczkę już swobodniej — po co i w jakim celu pryncypał pański przysłał pana do mnie?...
— Chcemy dać pani fortunę... — odparł Bonichon tajemniczo.
— Fortunę? — zawołała Marya-Joanna. — I pod jaka to postacią?...
— Pod postacią spadku dajmy na to.
— Istotnie?...
— Ależ żarty miejsca tu przecie mieć nie mogą.
— Może ze sto tysięcy franków?...
— Nie zgadłaś pani.
— Dwieście może?...
— I to nie... proszę pani.
— Trzysta... czterysta tysięcy?...
— Daleko więcej... bo z górą dwa miliony!...
— Dwa miliony!... — powtórzyła Marya-Joanna, zaśmiawszy się grubym śmiechem i chwyciwszy się rękami za biodra z miną bardzo przypominającą córkę pani Angot. — Pan sobie pokpiwasz ze mnie?... hę?...
— Jakto?...
— Pańska historyjka jest sobie żarcikiem jakimś. Ale śmiej się pan z tego... nie dam się ja wziąć na pańskie kłamstwo...
— Skoro pani zobaczysz się z moim pryncypałem, zmienisz odrazu przekonanie.
— Gdzież mieszka ten jakiś pański pryncypał?...
— Na ulicy Bleue.
— Dobrze... chodźmy zaraz do niego.
I Marya-Joanna powiedziawszy to, wzięła kapelusz i okrycie i zabierała się do wyjścia.
— Jedno zapytanie tylko... — rzekł Bonichon. — Czy to pani meble własne?...
— Nie... to hotel umeblowany.
— Czyś pani nic nie jest winna?...
— Zapłaciłam z góry na dwa miesiące... Ale dla czego pan się pytasz o to?...
— Dowie się pani wkrótce. Idziemy...
Boniechon i Marya-Joanna zeszli razem, wzięli powóz, który przejeżdżał i kazali się zawieźć na ulicę Bleue.
Gdy woźnica ruszył tylko, ex-praczka zaraz się odezwała:
— Mówiłeś mi pan o ogromnej sukcesyi!.. Zkądże ona się bierze?...
— Nie mam upoważnienia zdradzić pani tajemnicę jej pochodzenia... — odpowiedział agent Jacquiera.
— Tajemnicę mego pochodzenia? — powtórzyła ex-praczka z pewnem naturalnem wzruszeniem. Ależ ja jestem znajdą!... Czyżby przypadek jakiś dawał mi ojca albo matkę?...
— Bardzo być może.
— Nie rozumiem co to „być może,” odpowiadaj pan wyraźnie. Powiedz tak albo nie i kwita. Po licha te komedye?...
— Zapewniam panią, że nic a nic nie wiem.
— A te niby dwa miliony?...
— Pryncypał objaśni panią o wszystkiem.
— Jakże się wlecze ten fiakr!... zawołajże pan na wożnicę, że nie ze śmieciami jedzie!...
W dwadzieścia minut później, w dwadzieścia minut, które dla niecierpliwej Maryi-Joanny wiekiem się całym wydały — przyjechali do biura pośrednictwa Jacquiera.
Bonichon poprosił młodej kobiety, aby się zatrzymała chwilę w kancelaryi, a sam udał się do zwierzchnika.
— No... no — zawołał ten ostatni — a cóż tam za wiadomości?... Czy przynosisz co nowego?...
— Nie przyniosłem nic, alem za to przywiózł ją samą!... Jest tam i czeka...
— Kto?...
— Marya-Joanna.
— Czy być może?..,
— Możesz się pan zaraz przekonać...
— Proś... proś... co najprędzej!...
— Chwileczkę tylko... panie pryncypale... — zawołał Bonichon pospiesznie. — Pozwól mi pan objaśnić się szczegółowo.. To potrwa bardzo krótko.
I rozpowiedział w kilku słowach spotkanie swoje i rozmowę z ex-praczką z Bouneuil.
— Wybornie — rzekł Jacquier. — Dawajże tu tę dziewczynę i pozostań sam także.
Bonichon poprosił Maryi-Joanny do gabinetu zwierzchnika, który skłonił się przybyłej z powagą dygnitarza, podsunął jej fotel, i odezwał tonem wielce poważnym:
— Racz pani zająć miejsce, oto... tutaj... przy mnie... Musimy dłużej trochę pomówić ze sobą, ale bądź pani pewną, że będzie to rozmowa nadzwyczaj ciekawa, a wynik onej jak najszczęśliwszy dla pani...
— Wiem... wiem... — wtrąciła bez ceremonni Marya-Joanna — wiem, że chodzi o jakiś ogromny spadek.
— Tak jest, chcę panią objaśnić i o ogromnej sukcesyi jaka spada na panią i o wielu rzeczach innych... Potrzebuję dać pani pewne w tych sprawach wskazówki, muszę jednak przedewszystkiem zadać pani kilka pytań...
— A pytaj się pan — o co się panu żywnie podoba, będę ci odpowiadać jak najchętniej...
— Zbierz pani z łaski swej wszystkie myśli, postaraj się przypomnieć sobie wszystkie szczegóły życia, uprzytomnij sobie swoję epokę dziecięcą, i opowiadaj drobiazgowo to wszystko... co ci tylko na myśl przyjdzie...
— Będzie to zadanie niełatwe — odpowiedziała Marya-Joanna.
— Zdaję mi się przedewszystkiem, że przypominam sobie trochę oboje moich rodziców...
— Właściwie oboje tych ludzi, którym zostałaś pani powierzoną wkrótce po urodzeniu... — przerwał Jacquie<br — Więc oni rodzicami mojemi nie byli?...
— Nie byli o tyle... o ile jesteś pani tą osobą, której poszukujemy!... Gdzie mieszkali ci ludzie, ten niby ojciec i ta niby matka pani?...
— Nie wiem tego zupełnie... ja sobie jedno tylko przypominam...
— Co mianowicie?...
— To, że przez ulicę przeciągało mnóstwo pogrzebów...
— Przez ulicę Roquette?... nieprawda?...
— Bardzo być może...
— Tak... tak... nie mam żadnej co do tego wątpliwości — zawołał Jacquier, który miał cel dwojaki: dowiedzieć się czego tylko dowiedzieć się będzie można, i tak Maryę-Joannę przygotować, aby nie domyślając się niczego odpowiadała w danej chwili jak tego interes wymaga.
— Czy ten, którego pani mianujesz ojcem swoim, nie nazywał się przypadkiem Prosper Richaud?... — zapytał w dalszym ciągu.
— Richaud?... — powtórzyła młoda kobieta usiłując przypomnieć sobie.
— Uderzyło panią to nazwisko... widzę to już doskonale.
— Zaraz... zaraz...
— Przypomniej no pani sobie dobrze!... Prosper Richand... Pros...per... Ri..chaud... nie podobna, aby to nazwisko w dzieciństwie nie obijało się pani o uszy... No jakże?... pewny jestem, że pani już sobie coś przypominasz...
— Zdaje mi się... proszę pana...
— Nie mów pani „zdaje mi się...” ale powiedz, żeś tego pewna!.. No a teraz czy przypominasz sobie pani chwilę — w której cię znaleziono?...
— O, co to, to pamiętam doskonale!... Było to podczas wojny!... Słyszałam jakiś huk piekielny i jakieś jakby grzmoty, które mnie strasznie przerażały. Dowiedziałam się potem, że to tak z armat i z karabinów strzelano... Widziałem żołnierzy pędzących cwałem... krzyczałam... płakałam... aż nareszcie upadłam...
— Tak... tak.. padłaś raniona na barykadzie, obok poległych Prospera Richaud i jego żony... tak właśnie zapisano i w aktach zejścia i w protokóle policyjnym, w tak zwanym wywodzie słownem...
— Żem została ranioną, to prawda... Mam dotąd znak na ramieniu...
— A więc nie ma najmniejszej nawet wątpliwości — zawołał Jacquier, tonem stanowczym... Tak jest... to pani właśnie jesteś córką panny Izabelli Pauliny de Rhodé, dziedziczki znakomitego imienia...
— Co?... ja... pochodzę ze znakomitej rodziny... ja!... — zawołała Marya-Joanna, z prawdziwie uciesznem ździwieniem... — A to ci osobliwość doprawdy. Więc ja jestem wielka pani?...
— Stanowczo... łaskawa pani... a przytem, mam honor oświadczyć pani, że jej matka żyje jeszcze...
— Moja matka!... żyje jeszcze moja matka!... — zawołała młoda kobieta z pewnem naturalnem wzruszeniem — Czy pan znasz moję matkę?...
— Znam ją dobrze proszę pani!... Niestety!... nieszczęśliwa kobieta niewidomą jest od lat piętnastu!...
— Moja matka jest niewidomą!... O, jakże serdecznie jej żałuję... Ale to nic mnie nie obchodzi... tem ją bardziej kochać będę!... Zaprowadź mnie pan czemprędzej do mojej matki... mój dobry panie!... Niechże ją jak najprędzej zobaczę i ucałuję!... O, panie, panie, oddaj mi tę moję matkę. O! jakże mnie ta myśl zajmuje... jak mną wstrząsa... jakiem mnie szczęściem napawa!.. Ach... gdybym była wiedziała o tem... gdybym to mogła była przewidzieć!. Ale ja się poprawię... ja się zmienię zupełnie... przysięgam panu na to...
— Rozumiem panią doskonale i wierzę pani zupełnie... Tak — oddam ci twoję matkę... potrzeba atoli, abyś mi zaufała zupełnie.. abyś się ściśle do wskazówek moich stosowała...
— Zrobię wszystko co mi pan każesz, bylebym tylko odnalazła moję matkę, bylebym jaknajprędzej rzuciła się na jej ramiona... wyszeptała młoda dziewczyna, podnosząc oczy łez pełne, a jednocześnie dodała:
— Jakimże to stało się sposobem żeśmy zostały rozdzielone?...
— Zostałaś pani porwaną przez jednego z krewnych matki, prawie zaraz po urodzeniu...
— Nie podobna się było dowiedzieć co zrobiono z panią... Wszystkie usiłowania matki przedsiebrane w tym względzie, nie odniosły żadnego skutku, i dopiero z chwilą zgonu owego krewnego, można było natrafić na ślad pewien.
— O, panie, jakże będę wdzięczną panu!...
— Co do tego... to się później porozumiemy ze sobą... Tymczasem objaśniam dalej: Hrabia de Rhodé... wuj pani... umierając, poczuł wyrzuty sumienia, zrozumiał całą ohydę czynu, jaki popełnił i postanowił złe naprawić. Testamentem, który sporządził, zapisał pani cały kolosalny swój majątek, przyznając matce prawo dożywocia jedynie. Majątek hrabiego de Rhodé przenosi znacznie dwa miliony...
— Dwa miliony!... powtórzyła Marya-Joanna oszołomiona tą cyfrą, lubo wcale nie umiała sobie zdać sprawy co ona wyobrażała właściwie... Dwa miliony?... I to ja mam mieć tyle pieniędzy?...
— Tak jest... kochana pani! Aby ci oddać ten spadek, potrzeba cię było odnaleźć. Nie szczędziliśmy kosztów, ani trudów, ani żadnych zgoła zabiegów. Pracowaliśmy na prawdę w pocie czoła!... Ale nareszcie, jak to pani najlepiej widzisz, dopływamy do brzegu. Nam to, nam, kochana panno Maryo-Joanno, winna będziesz i nową pozycyę swoję i ogromną swoję fortunę!...
— O! panie, jestem gotową dowieść panu mojej najgłębszej wdzięczności. Skoro dajesz mi pan majątek w rękę, należy ci się sprawiedliwie pewna część z takowego..
— Pomówimy później o tem panno Joanno... pomówimy o tem we właściwym czasie i miejscu... a teraz idźmy dalej:
— Więc to nie koniec jeszcze?... zawołała Marya-Joannma... mnie tak pilno uściskać swoję matkę...
— Owa niecierpliwość, której szczerze winszuję pani, świadczy pięknie o jej serduszku... ale cóż robić... kiedy nienadeszła jeszcze chwila właściwa.
— Jakiż powód opóźnienia?...
— Przedstawiając panią jej matce, musimy mieć ze sobą dowody tożsamości, dowody przekonywające, że to pani istotnie jesteś jej córką.
— Więc panowie nie macie tych dowodów?...
— Nie... potrzeba nam wywodu słownego, przekonywającego, że znaleziono panią zranioną na barykadzie... po trzeba nam aktu zejścia Prospera Richaud i jego żony, potrzeba wyciągu? wykazów Opieki publicznej, w które wciągnięto panią pod numer właściwy.
— Czy pan był łaskaw odnosić się już do biura Opieki?... zapytała Marya Joanna przerażona.
— Już, proszę pani, ale nie obawiaj się pani... upewniam panią, że się niczego obawiać nie potrzebujesz...
Jacquier mówił dalej.
— Potrzeba nam posiąść medaljon, który pani miałaś na szyi, gdy cię znaleziono. Ten dowód będzie najpewniejszym ze wszystkich.
— Ten medalion pozostawiłam w Bonneuil, zawołała młoda dziewczyna, pozostawiłam go w ręku pani Ligier.
— Wiemy o tem i będziemy go mieli...
— Zanim atoli nie zdobędziesz pan tego wszystkiego, nie zobaczę mojej matki?
— Tak, niestety!... odpowiedział Jacquier.
— A ile czasu potrzeba na to wszystko?...
— Dwa dni lub trzy conajwyżej...
— To strasznie długo!... Panie... pan przecie rozumieć musisz jak mi pilno zobaczyć i uściskać moją matkę...
— Rozumiem doskonale, panno Joanno, i zrobię wszystko co tylko będzie w mojej mocy, aby nienadużywać cierpliwości pani.
— Poddaję się, ale z sercem bardzo ściśnionem.
Marya-Joanna powstała i zaczęła się zbierać do wyjścia.
— Gdzie pani iść zamierza? — zapytał Jacquier pospiesznie.
— Muszę wracać do domu, gdzie czekać będę na ponowne pańskie wezwanie...


XX.

Jacquier i Bonichon wznieśli na raz ręce ku górze, ze zgodnością którejby się baletnicy z „Edenu* nie powstydzili, a Jacquier zawołał jednocześnie:
— Pani chcesz wrócić do siebie?...
— Ależ naturalnie — odpowiedziała Marya-Joanna.
— Nie myśl nawet pani o tem!...
— A to dla czego? — zapytała młoda kobieta.
— Bo to stanowczo niemożliwe!... tego zrobić nie podobna...
— Niepodobna abym wróciła do domu?... Cóż to za areszt jakiś?...
— Niepodobna o tyle, o ile nie chcesz się pani dostać w ręce Opieki publicznej, która nakazała poszukać pani i przytrzymać ją w jej mieszkaniu, na bulwarze św. Michała...
— Ależ, panowie... — odezwała się ex-praczka — cóż mnie może obchodzić Opieka publiczna, jeżeli panowie zwrócicie mnie mojej matce?...
— Co cię obchodzić może, moje dziecko, Opieka publiczna?... O, trzeba, aby cię to bardzo nawet obchodziło!... Opieka nie lubi żartować wcale!... Jesteś niepełnoletnią i bezwzględnie od niej zależysz!... Umieszczono cię u pani Ligiér... Uciekłaś ztamtąd. Opieka ma prawo wezwać policyę aby cię przytrzymała i osadziła w areszcie. Przetrzymanoby cię za kratką aż dotąd, dopókiby matka twoja swych praw do ciebie nie dowiodła... Czy pojmujesz w jakiem szkaradnem znalazłabyś się położeniu?... Matka musiałaby się domyśleć, żeś zbiegła z pralni dla kochanka... Nieszczęśliwa kobieta, domyśliła by się, żeś jest dziewczyną upadłą, a to przekonanie zatrułoby jej pierwszy zaraz pocałunek!... Jakże więc myślisz o tem?...
— O! nie! nie... za nic na świecie!... zawołała Marya-Joanna, zasłaniając twarz rękami... Gdyby moja matka dowiedziała się o czemkolwiek, umarłabym ze wstydu z pewnością, Co więc potrzeba?...
— Potrzeba, to rzecz bardzo prosta, aby cię niepotrafiono odnaleźć przez te parę dni, jakich potrzebuję na zebranie dokumentów i odprowadzenie cię do matki. Skoro tylko znajdziesz się pod jej dachem, pokierujemy wszystkiem jak należy. Udam się do dyrektora Opieki publicznej, i zawiadomię go, że jeżeli porzuciłaś panią Ligiér, to dla tego jedynie, aby się rzucić w objęcia swojej matki... Błąd jaki popełniłaś, zatrzymany zostanie w tajemnicy i biedna pani Paulina Rhodé nigdy się o nim nie dowie...
— Tak... tak... panie... Masz pan racyę najzupełniejszą.. Zrobię jak mi pan radzisz... Gdzie zatem mam się udać?...
— Pragnę zatrzymać panią tutaj — pod bokiem żony mojej, która zaopiekuje się panią serdecznie.
— Zapewne — wybąkała Marya-Joanna, owładnięta nagle jakimś niepokojem, którego dotąd nie doznawała wcale... zapewne... ale... są pewne względy... które...
Zmieszała się znowu i zamilkła.
— Pan vice hrabia de Quercy... dokończył śmiejąc się Jacquier. No, trzeba o nim zapomnieć... choćby na jakiś czas przynajmniej... Kto wie, czy nie zapragnie wejść jeszcze z panią w związki małżeńskie...
— Będzie mnie poszukiwał...
— Mniejsza o to... niechaj sobie poszukuje... byleby tylko nie znalazł...
— Nie mam żadnego ubrania tutaj... nie mam bielizny... pieniędzy...
— Pani Jacquier znajdzie to wszystko... Zresztą, dwa czy trzy dni nam potrzebne, miną nadzwyczaj szybko... W ciągu trzech dni znajdziesz się pani na łonie matki stanowczo.
A potem z cicha dorzucił Jacquier:
— W ciągu tych trzech dni Placyd Joubert zostanie pobitym na głowę.
— Poddaję się... oświadczyła Marya-Joanna. Chcę się do wszystkich wymagań pańskich stosować.
— Uczynisz pani bardzo rozumnie, Panno Joanno.
— Przedstawię panią mojej żonie, ale przedtem, powróćmy do tematu o jakiś pani potrąciła przed chwilą.
— O czem pan myśli?... szanowny panie.
— Powiedziała pani... powtarzam jej własne słowa: „Panu będę winna moję fortunę... słuszną jest rzeczą abyś część onej otrzymał...
— Powiedziałam to i powtarzam z całego serca... zawołała Marya-Joanna. Jaką sumę, gdy otrzymam spadek, winną będę pana?...
— To od pani zależy zupełnie...
— Nie dam sobie sama z tem rady... nie miałam nigdy pieniędzy i zupełnie nie znam ich wartości. Wyświadczysz mi pan prawdziwą przysługę, jeżeli wyręczyć mnie raczysz..
— Czy nie byłoby zawiele, gdyby mi pani przeznaczyła sto tysięcy franków, posiadłszy z górą dwa miliony?...
— Zapewne że nie, szanowny panie, zapewne, że to nie będzie zawiele.
— Przygotuję zatem stosowny akcik który pani podpisać raczysz.
— Najchętniej szanowny panie... najchętniej... obu rękami...
— Jedną... zupełnie wystarczy!... zauważył śmiejąc się Jacquier.
I przedstawił Maryę-Joannę pani Jacquier, którą w kilku słowach poznajomił z sytuacyą.
W pięć minut powrócił do gabinetu.
— Tatusiu Bonichon — odezwał się do swego pomocnika, klepiąc go po ramieniu — chwat jesteś co się nazywa i będziesz wynagrodzonym za swe zasługi! Przybijamy do portu!... Zakręć no się około dokumentów i medalionu!...
— W ciągu czterdziestu ośmiu godzin zdobędziemy wszystko pryncypale!...


∗             ∗

Adryan Couvreur udał się w poniedziałek rano do swej pracowni przy ulicy Montparnasse, stanął energicznie przy robocie, zrobił wszystko co do niego należało i o trzeciej poprosił swego chlebodawcę o zwolnienie, na co tenże zgodził się jaknajchętniej.
Poszedł zejść się z Placydem Joubert dla podpisania aktu kupna wiadomej nam posesyjki, na wyspach świętej Katarzyny.
Schadzka oznaczoną została na przedmieściu Montmartre, więc ulica Caumartin nie była bynajmniej po drodze.
Podążył tamtędy jednakże, mając nadzieję zobaczyć Klarę Gervais w oknie magazynu pani Aleksandry Thouret.
Nadzieja ta spełzła na niczem.
Klary nie było w sklepie.
— Wyszła na miasto widocznie... pomyślał Adryan i przyspieszył kroku.
W godzinę potem akt został podpisany i Couvreur stał się właścicielem, otrzymawszy przygotowane przez Jouberta upoważnienie do odebrania kluczy od ogrodnika z Port-Créteil.
Była godzina wpół do siódmej.
Młody malarz miał zaledwie tyle czasu, aby zjeść pospiesznie obiad i podążyć na godzinę siódmą, żeby spotkać narzeczoną wychodzącą z magazynu.
Pani Thouret sama jedna znajdowała się za kontuarem, magazyn był rzęsiście oświetlony.
— Co to znaczy, że Klary nie ma tu wcale?..
Zaniepokojony wielce, Adryan zaczął przechadzać się tam i z powrotem, ale Klary dojrzeć nie mógł. Czas upływał szybko.
Wybiła godzina ósma.
Wychodziły pracownice jedna za druga.
Pani Thouret wyszła z po za kontuaru i przywołała Rozalię, która przybyła posprzątać w magazynie.
Serce Adryana silnie zabiło.
Sklep został zamknięty.
Światło z zewnątrz pogaszono.
— A to dziwne doprawdy! — rzekł do siebie młody malarz. Co się stało takiego?... Czyżby Klara zasłabła?...
Czekał jeszcze, przechodził się jeszcze trawiony jakiemś przeczuciem nieokreślonem, i dotrwał tak do dziesiątej, poczem, przekonany, że czekałby napróżno, odszedł w stronę ulicy Malher, na której zamieszkiwał.
Idąc zwolna, z głową smutnie zwieszoną, z ciężarem przytłaczającym piersi, mówił ciągle do siebie:
— Klara jest chorą widocznie... Ta wczorajsza przechadzka, ten kurs ogromny, jakiśmy zrobili, wyczerpały siły kochanego dziewczątka... Delikatne to i potrzebuje bardzo się oszczędzać... Wróciliśmy zapóźno trochę... Czas był bardzo chłodny... Kto wie, czy się nie przeziębiła czasem... O Boże! Boże!.. Zaziębienie może mieć następstwa fatalne!... Nie wiem, jak na złość, jej adresu. Niepozwoliła mi nigdy towarzyszyć sobie do bramy, a ja głupiec, przystawałem na to... — Gdybym miał adres, mógłbym się przynajmniej dowiedzieć, poinformować, uspokoić może, w razie gdyby była cierpiącą, mógłbym jej ofiarować moje usługi... pomódz jej pieniężnie, bo nie miałaby przecie prawa odmówić mi, jako narzeczona moja!... A ja nie wiem nic a nic... i nic się dowiedzieć nie potrafię. Straszna rzecz czekać w niepewności i trwodze... to można oszaleć doprawdy!...
Adryan zrozpaczony, widzący wszystko w najczarniejszych kolorach, przypuszczający jakieś wielkie nieszczęście, przyszedł do domu i położył się do łóżka.
Nie potrzebujemy bodaj dodawać, iż całą noc nie zmrużył oka ani na chwilę.


XXI.

Nazajutrz o wpół do ósmej rano, Adryan Couvreur, przyszedł na ulicę Caumartin, i aby nie zwrócić uwagi na swą defiladę, umieścił się w oknie podrzędnej restauracyjki, położonej prawie naprzeciwko magazynu pani Thouret, gdzie kazał sobie podać szklankę bulionu.
Widział jak otworzono magazyn, jak wchodziły doń pracownice, jak właścicielka przystrajała okno wystawowe.
Klara wcale się znowu niepokazała.
— No, to stanowczo chora... — pomyślał młody malarz. — Gdybym poprosił o jej adres i poszedł się dowiedzieć... położyłbym koniec tej niepewności, która mnie dręczy śmiertelnie... ale... jeżeli się ona dowie, a naturalnie musi się dowiedzieć koniecznie, obrazi się na mnie i będzie miała słuszność zupełną, bo młody człowiek żądający adresu młodej panny od jej przełożonej, musi obudzać podejrzenia i dać tytuł do najrozmaitszych przypuszczeń i pogawędek.
„Być może, że powróci wkrótce.
„Przyjdę tu jeszcze wieczorem, a jeżeli jej nie zobaczę, poślę posłańca, ażeby mi się dowiedział...
— To będzie daleko lepiej i nienarazi w niczem Klary.
Adryan podążył co prędzej do swej pracowni.
Robota nieszła mu wcale, czas wlókł się nieskończenie.
Nareszcie zmrok zapadł przecie — i młody malarz stawił się na ulicy Caumartin, gdzie go nowy czekał zawód.
Jakaś młoda dziewczyna pod nadzorem magazynierki, uporządkowała magazyn przed zamknięciem takowego.
Dziewczyna ta wyszła z pudełkiem w ręku i Adryan usłyszał, jak pani Thouret odezwała się do niej już w progu:
— Jutro o ósmej rano, do otwarcia... pamiętaj być punktualną.
Nasz malarz myślał:
— Ależ to Klara spełniała obowiązki, które widocznie jakiejś innej powierzono.
Miał zamiar dogonić tę kobietę i jej poprosić o objaśnienie.
Nie śmiał się odważyć na to.
— Trzebaż nareszcie zdobyć mi się na odwagę!... — mruknął zły sam na siebie — poszukam w tej chwili posłańca.
Dostrzegł go wystającego w pobliżu magazynu pani Thouret.
— Udasz się do tej modniarki — rzekł — i zapytasz gdzie mieszka panna Klara Gervais... Masz nazwisko wypisane na tej ćwiartce papieru... Powiesz, że cię pani jakaś przysyła... Będę cię czekać z odpowiedzią, naprzeciwko, w tej oto restauracyjce.
— Dobrze panie... zaraz tam będę...
Posłaniec wszedł do magazynu.
Z poza okna restauracyjki, Adryan śledził go oczami.
Skoro zwrócił się z zapytaniem do pani Thouret, ta zasępiła się w tej chwili i zrobiła jakąś dziwną minę.
Magazynierka żywo gestykulowała, rozprawiała coś bardzo ostro mówiła coś zdaje się głośno i z widocznem rozsierdzeniem — a nareszcie pokazała drzwi posłańcowi. Wyszedł on, przeszedł przez ulicę i udał się do Adryana, który oczekiwał i który z widocznem wzruszeniem zawołał:
— No, cóż się dowiedziałeś?...
— Dał mi pan komis nieszczególny, szanowny panie!...
— Jakto?...
— Zostałem jak pies przyjęty, a gdy zażądałem adresu panny Klary Gervais, myślałem, że ta jejmość pożre mnie swemi ślepiami...
— Cóż ci jednakże odpowiedziała?...
— Odpowiedziała mi: „Adres tej nędznicy, tej złodziejki, łatwo ci odnaleźć przyjdzie... Dowiedz się w więzieniu przy prefekturze policyi!...
Adryan zdrętwiał. Zaczął drżeć cały.
— Klara nędznica... złodziejka... — powtarzał nieprzytomny. — Klara w więzieniu... w prefekturze policyi?...
— Tak jest panie... tak mi powiedziała ta magazynierka i potem drzwi mi wskazała.
Młody malarz przeciągnął ręką po rozpalonem czole i powtarzał nie świadomie:
— Ona, złodziejka!... Ona... w więzieniu... Nie!... To niemożliwe...
Właścicielka małej restauracyjki posłyszała kilka wyrazów, któreśmy dopiero co przytoczyli.
Zbliżyła się do Adryana.
— To prawda, niestety, łaskawy panie... rzekła — jeżeli, jak przypuszczam, mówisz pan o pannie sklepowej z magazynu pani Thouret... Wczoraj rano, komisarz policyjny naszego kwartału ze swym sekretarzem i dwoma strażnikami miejskiemi, przyszedł ją aresztować...
— Aresztować Klarę Gervais?... wyjąkał Adryan Couvreur głosem złamanym. Ale za co?... Co im zrobiła takiego?...
— Podejrzewają, że ukradła w magazynie dwa rulony koronek starożytnych, wartujących z górą trzy tysiące franków... Miała podobno wspólnika.
— To niemożliwe... to niepodobne do prawdy!... Omylono się... posądzono ją niewinnie... Klara nie dopuściła się niczego podobnego.
— Gdyby nie miano pewnych dowodów, toby jej nie zaaresztowano, proszę ja pana, możesz pan być spokojnym o to!...
— Boże! Wielki Boże!... wołał Adryan ściskając oburącz swoje czoło. Więc niczemu nie można wierzyć na ziemi! Ona! ona! złodziejka!... O Boże!... Wielki Boże!...
— Czy pan zna tę panienkę, proszę pana?...
Adryan odpowiedział tłumiąc szlochanie.
— Znałem ją... kochałem ją... i miałem się z nią ożenić...
— Nieszczęśliwy młody człowiek... odezwała się właścicielka restauracyjki, odczuwając jak każda z kobiet, boleść zawiedzionej miłości.
— Więc komuż ufać na tym świecie?... powtarzał młody malarz z rozpaczą. Ależ... pomimo pewnych dowodów, oskarżenie może się okazać niesprawiedliwem...
— Nie, na nieszczęście, szanowny panie...
— Klara przyznała się zatem?...
— Wcale a wcale; ale służąca widziała wspólnika, gdy zaś komisarz policyjny zażądał od złodziejki, aby powiedziała, kto to był ten młody człowiek, z którym widziano jak rozmawiała, za nic go wskazać nie chciała!...
— Młody człowiek!... wspólnik!... a ja tak jej ufałem ślepo... a ja w honor jej wierzyłem jak w mój własny!...
— O! omyłki zawsze są możliwe mój biedny, młody panie!... to też nie martw się pan i zapomnij o dziewczynie, która cię nie warta wcale!
Masz pan możność znaleźć sobie inną... uczciwą panienkę...
Adryan nic nie odpowiedział.
Zapłacił za kurs posłańcowi i za filiżankę kawy, której nie tknął naturalnie i wyszedł.
Gdzie pójdzie?...
— Na prawdę, nie umiał odpowiedzieć sobie na to.
Pójdzie prosto przed siebie, pójdzie na chybił trafił i poszedł, powtarzając bezustannie:
— Złodziejka... Ona... Klara... To niemożliwe... niemożliwe!...
Nakoniec złamany i zmęczony, przystanął i rzucił się na ławkę, a wymawiał głośno jakieś wyrazy bez związku tak, że przechodnie brali go za waryata.
Gdy odzyskał cokolwiek władzy nad sobą, czas był pospieszać do domu, bo właśnie północ biła na zegarach paryzkich.
Adryan powstał, zastanowił się gdzie się znajduje i krokiem wolnym, chwiejnym, jakby był pijanym, pociągnął na ulicę Malher.
Znalazłszy się w swojem mieszkaniu, nie kładł się wcale i spędził resztę nocy opłakując swoje zamiary zdruzgotane, swoje sny złote rozwiane, swoję miłość straconą...
Protokół pierwszy sporządzony przez komisarza policyi, przesłanym został do właściwego sędziego śledczego.
Ów sędzia zawezwał naczelnika policyi i rzekł doń:
— Racz pan być przygotowanym, towarzyszyć mi na ulicę świętego Pawła, dla dopełnienia rewizyi, której dopełnimy, nim zabiorę się do zbadania oskarżonej.
Klara — o czem chyba wspominać nie potrzebujemy, nie zmrużyła oczu, nawet na jednę chwilę.
Jedna myśl okrutna dręczyła ustawicznie nieszczęśliwe dziecko i nie dała jej spokoju!
Oskarżono ją!...
Jak się potrafi obronić?...
Jak potrafi przekonać o niewinności swojej?...
Jej rozpacz i jej łzy — wystarczały dla niej, ale nie wystarczały dla sądu. Rozumiała dobrze, że sędziów swych tem nie przekona.


XXII.

O godzinie dziesiątej z rana, podano nieszczęśliwej Klarze trochę pożywienia, którego naturalnie ani się nawet dotknęła.
Około wpół do pierwszej, wezwano ją do badania.
Wychodząc z celi, była tak osłabioną, że się na nogach ledwie utrzymać zdołała.
Drżała na całem ciele i w takim stanie znalazła się w gabinecie sędziego.
Sędzia ów był człowiekiem młodym jeszcze, twarz miał sympatyczną i inteligentną.
Łagodny uśmiech błąkający się po wargach, nadawał mu wyraz jakiejś dobroduszności naiwnej, którą sędziowie kryminalni tak sobie często przyswajają.
Wpatrzył się w Klarę uważnie — a biedne dziewczątko poczuło całą niemoc swoję pod tem spojrzeniem.
— Siadaj panienko — rzekł.
Sierota padła na krzesło stojące naprzeciw biurka.
Sędzia zaczął się wypytywać:
— Nazwisko panny?...
— Klara Gervais.
— Wiek?...
— Szesnaście lat dopiero com skończyła.
— Miejsce urodzenia?...
— Nie jest mi znanem.
— Jakto?...
— Jestem dzieckiem znalezionem... Przygarnęła mnie pewna zacna kobieta, Która nadała mi swoje nazwisko Gervais i imię Klara.
— Czy ta pani Gervais nie żyje?...
— Nie żyje proszę pana.
— Gdzie panna mieszkasz?...
— Ulica św. Pawła Nr. 27, w mieszkaniu jakie zajmowałam z moją matką przybraną.
— Od jak dawna pozostawałaś pani w magazynie pani Thouret przy ulicy Caumartin?...
— Od ośmiu dni dopiero.
— Pani Thouret oskarżyła pannę o kradzież koronek...
— Pani Thouret jest w błędzie; oskarżyła mnie najniesłuszniej...
— Gołosłowne takie oświadczenie nie wystarczy... Potrzeba dowieść go koniecznie... A to będzie bodaj bardzo trudne... Protokół pierwiastkowy, sporządzony przez komisarza policji, potępia cię stanowczo...
— We własnym twoim interesie, w tym celu, aby ci zaskarbić pobłażliwość sądu, radzę szczerze bądź ze mną otwarcie i powiedz coś zrobiła z koronkami?...
— O, panie!.. odpowiedziała szlochając Klara — nie mogę przyznawać się do zbrodni której nie popełniłam.
— Więc objaśnijże mię przynajmniej co się stać mogło z niemi?
— Nie potrafię tego wyjaśnić proszę pana... Wydostawałam koronki z pudełka, bo je klientce jakiejś pokazać potrzebowałam.
— Tak... — przerwał sędzia śledczy ze swym wiekuistym uśmiechem — jakiejś damie zawoalowanej... jakiejś klientce przygodnej, która nabyła dwa kapelusze, bez przymierzania, za dwieście pięćdziesiąt franków. Powiesz mi panienka zapewne, że to ta nieznana dama najprędzej dopuściła się złodziejstwa... uprzedzam więc z góry, iż ten sposób obrony, żadnej pani korzyści nie przyniesie.
— Nie panie — nie myślałam oskarżać kogokolwiek. Jakiem prawem mogłabym odważyć się na to, ja, którą oskarżono?... Bałabym się, abym się nie pomyliła, tak, jak się względem mnie pomylono.
— Kto jest ten młody człowiek, z którym panna rozmawiałaś na progu magazynu, po wyjściu tej tajemniczej klientki?...
Klara przygotowaną była na to zapytanie i zupełnie zdecydowaną nie powiedzieć prawdy, aby nie narazić Adryana.
Niewinna, a posądzono ją przecie.
Dla czegoż nie mianoby i jego oskarżyć o wspólnictwo?
Nie niewinna, a usprawiedliwić się nie potrafi...
Jakżeby on oczyścić się zdołał?
— Nie rozmawiałam z nikim, proszę pana... odpowiedziała zmieszana.
— Byli tacy co widzieli.
— Zdawało im się chyba.
— Kłamiesz panna, nie ma najmniejszej wątpliwości, żeś temu młodemu mężczyźnie wręczyła koronki skradzione...
— Nic a nic nie ukradłam.
— Gdzieś się udała po wyjściu z magazynu?
— Do domu.
— Coś robiła?...
— Pracowałam...
— Pójdę dopełnić rewizyi w twojem mieszkaniu, możeś tam przechowała nagrabione przedmioty.
Panna udasz się zemną.
Klara powstała, zmieszana do najwyższego stopnia.
— Chcesz pan mnie prowadzić ze sobą na ulicę świętego Pawła — zawołała.
— Tak jest moja panno. Widzę, że ci się to bardzo niepodoba. Przypuszczasz, że potrafię tam odnaleźć to, o co mi chodzi.
— Nie, nie... mój panie... nie o to mi wcale idzie.
— A więc o cóż?...
— Mam być wleczoną do dzielnicy, w której mnie znają wszyscy, do domu, w którym mnie wszyscy poważali, w którym otaczano mnie ogólnym szacunkiem... O, oszczędź mi pan tego wstydu... szanowny panie... proszę pana... błagam... zaklinam...
— Wyznaj prawdę, a rewizya stanie się niepotrzebną.
— Ależ to wstrętne wszystko mój panie!... Jestem niewinną... powiedziałam to i powtarzam i przysięgam panu na to... Dla czegoż pan nie chcesz mi wierzyć?...
— Gdyby chciano wierzyć złodziejom, odrzekł sędzia powstając, ze swym wiekuistym uśmiechem na ustach, to potrzebaby uwierzyć, że wszystko to najporządniejsi ludzie na świecie.
Klara struchlała i odwróciła głowę.
— Jestem zgubioną — pomyślała. — Zgubiłam się dobrowolnie i ostatecznie, bo powiedziałam, żem była w domu i że pracowałam... Dowiodą mi kłamstwa... A tu tymczasem ani mogę wspomnieć o Adryanie... Nie, żadną miarą zrobić te go nie mogę...
Sędzia śledczy wziął kapelusz i zaczął się ubierać w paltot.
Powiedział z cicha parę słów do pisarza, podpisał zeznanie Klary i dał polecenie strażnikowi odprowadzenia jej do fiakra, w który wsadzono ją i w który z nią razem wsiadło także dwóch agentów. Sędzia umieścił się w drugim powozie z pomocnikiem i naczelnikiem służby bezpieczeństwa.
W pół godziny później, dwa powozy zatrzymały się przed nr. 27, na ulicy świętego Pawła.
Nieszczęsne dziecko czuło się zgnębione, przybywając pod eskortą policyjną do domu, w którym się wychowało.
Polecono jej wysiąść z powozu.
Ponieważ iść nie mogła, kazano ją wziąć pod rękę agentowi.
Zanosiła się od płaczu.
Zatrzymano się przy izbie odźwiernego.
Odźwierna zobaczywszy to wszystko, wyszła w tej chwili, a ujrzawszy Klarę, zawołała:
— Jakto?.. to ta mała Klara, która się tu nie pokazała wczoraj wieczór, przybywa dziś z tylu panami? A to co znowu znaczy?...
— Cicho, tylko cicho, kochana pani; odezwał się sędzia śledczy — jestem przedstawicielem władzy, ten pan jest naczelnikiem — służby bezpieczeństwa, przychodzimy dopełnić rewizyi w mieszkaniu panny Gervais.
Odźwierna zrobiła wielkie oczy.
— Rewizya! sędzia śledczy!.. powtarzała, drżąc z przestrachu. Ależ, wielki Boże, co mogło zrobić takiego to nieszczęśliwe dziecko?...
— O tak, nieszczęśliwe... prawdziwie nieszczęśliwe... szepnęła Klara. Posądzono mnie o złodziejstwo...
— Ciebie... o zło...dziej...stwo?... Złodziejka w moim domu!... Boże, czy to podobne do prawdy?...
— Prowadź nas, pani — odezwał się sędzia rozkazująco.
Po chwili cała kawalkata znalazła się pod drzwiami mieszkania Klary.
Naczelnik służby bezpieczeństwa otworzył drzwi owe. Weszli i rozpoczęli bezzwłocznie poszukiwania.
Trzy izdebki z których składał się lokalik, zostały w mgnieniu oka przetrząśnięte.
W szufladzie komody znaleziono pudełeczko tekturowe,
W pudełeczku mieścił się mały medalionik srebrny i bilet loteryjny.
Naturalnie, że nieprzywiązywano żadnego znaczenia do tego biletu i do tego medalionu.
Rewizya została ukończoną.
Sędzia dał znak odźwiernej i wyszedł z nią do pierwszego pokoju.
— Czem się zajmowała ta dziewczyna7 — zapytał — jakie ma przyzwyczajenia?... Odpowiedz mi pani krótko i jak najszczerszą prawdę.
— Mój czcigodny panie naczelniku — odpowiedziała stróżka, pan widzi przecie jak jestem zdziwioną tem wszystkiem. Panna Klara, to uczciwość chodząca, to poprostu święty obrazek... Nie tak dawno wyszła ze szpitala... Wszyscy w całym domu kochali ją i szanowali, wszyscy zachwycali się tem dzieckiem!


XXIII.

— Czy nie miała kochanka? — zapytał sędzia śledczy.
— Około każdej ładnej i młodej dziewczyny, kręcą się zawsze przerozmaici natręci — odpowiedziała odźwierna, ale miałam rozkaz zamykać im wszystkim drzwi przed nosem.
— Czy Klara Gervais wychodziła z domu w niedzielę?...
— Nigdy, panie naczelniku!... Zanim się dostała do magazynierki na ulicy Caumartin, zarabiała tak mało, że musiała w niedzielę tak dobrze jak każdego innego dnia pracować...
— Ostatniej niedzieli, czyli onegdaj, o której godzinie powróciła?..
— O, ostatniej niedzieli, to, co prawda, przeniewierzyła się samej sobie.
— Jakto, więc nie powróciła prosto z magazynu do domu?...
— Nie, panie naczelniku... Po raz pierwszy w swojem życiu nie powróciła wieczorem, lecz dopiero o północy.. Dałam jej nawet burę za to.
— A ona co odpowiedziała?...
— Że miała robotę w magazynie...
Ma się rozumieć, żem w to nie uwierzyła przecie...
— Dobrze.. Będziesz pani jako świadek powołaną.
Sędzia śledczy powrócił do drugiego pokoiku, w chwili, gdy właśnie rewizya została w zupełności ukończoną.
— Czy nic nie znaleziono?... — zapytał.
— Nic a nic, panie sędzio — odpowiedział naczelnik służby bezpieczeństwa.
— Mniejsza o to i tego się spodziewałem!... Koronki wprost z magazynu przeszły do rąk wspólnika, który oczekiwał na ulicy, na chodniku...
— No panno Klaro Gervais, namyśl się i powiedz prawdę. Będzie ci to policzonem z pewnością. Wskaż nam tego wspólnika...
— Nie miałam go... proszę pana — odpowiedziała młoda dziewczyna. Nie mogłam go mieć, bo niczego złego nie popełniłam.
— Dla czegóż więc okłamałaś odźwierną, która ździwiła się, widząc, że ostatniej niedzieli powróciłaś o północy — i dla czego powiedziałaś jej, żeś pracowała w magazynie cały dzień i cały wieczór?...
Klara zrobiła minę rozpaczliwą.
Odkryto kłamstwo, jest zatem zgubioną,
— Coś robiła i gdzieś się obracała po wyjściu od pani Thouret?... — zapytał sędzia.
— Poszłam na przechadzkę... — wyszeptała sierota.
— Z młodym mężczyzną, z którym rozmawiałaś i który na cię oczekiwał?...
— Nie, panie... Z nikim nie rozmawiałam... nikt na mnie nie oczekiwał.
— Spacerowałaś sama jedna?...
— Tak.. sama... proszę pana...
— To coś niepodobne do prawdy!... Gdzieś spacerowała?...
— W lasku Bulońskim.
— Od wpół do drugiej po południu aż do dwunastej w nocy?... A więc... przypuśćmy.. Wskaż-że mi, gdzie jadłaś obiad.
—. Nie byłam głodną... — bąknęła Klara. — Nie jadłam obiadu wcale.
— Ho! ho! panienko, to ty widzę szydzisz sobie ze sprawiedliwości. Pamiętaj, że fatalnie wyjdziesz na tem...
Panie naczelniku bezpieczeństwa... racz pan kazać odprowadzić tego ptaszka do więzienia św. Łazarza.
Tam będzie dla niej klatka właściwa...
Sierota nie wyrzekła ani słowa...
Rzuciła po izdebkach swych spojrzenie rozpaczliwe i wyszła pod nadzorem agenta, doznając wrażenia, jakby się ziemia rozstępowała pod jej nogami.
W dwie godziny potem jechała w omnibusie więziennym, do legendowego owego więzienia na przedmieściu Saint-Denis, gdzie osadzoną została.


∗             ∗

Placyd Joubert, jak czytelnicy nasi widzieli, rozwijał działalność nadzwyczajną.
Zajmował się on jednocześnie i swoim synem i Klarą Gervais, i sprzedażą różnych nieruchomości i interesami bieżącemi swego biura.
Naturalnie, że sprawa spadku hrabiego de Rhodé, zajmowała go przedewszystkiem. Chodziło bo też o przeszło dwa miliony franków!...
Tymczasem nic mu się w tym względzie nie kleiło.
Joanny-Maryi, której na wszystkie strony poszukiwał, odnaleźć nie zdołał i postanowił zastąpić ją innem jakiem dzieckiem, inną jaką dziewczyną, któraby była w jego ręku maryonetką nieświadomą i powolną.
Marya-Joanna była jego marzeniem.
Po klęsce, jaką poniósł w Champignolles, w restauracyi Bordiera, wysłał był w tamte strony nadzwyczaj zręcznego agenta z poleceniem, aby przedsięwziął wszelkie możliwe poszukiwania.
Agent ów od trzech dni, uwijał się niezmordowanie w okolicach Bonneuil, Varenne, Saint-Hilaire, Chennevieres, Champigny i Champignolles, odwiedzał Bordiera i starał usilnie o pozyskanie zaufania właściciela zakładu.
Sprytny, tak starannie zarzucał sieci że zdołał nareszcie przyjść do posiadania tajemnicy, z którą na gwałt popędził do Paryża. Zawiadomił oto Jouberta, że ex-praczka Marya-Joanna z Bonneuil została uwiezioną przez vice-hrabiego de Quercy.
Ten pan vice-hrabia, mieszka w Paryżu, na wybrzeżu Bourbon Nr. 22.
Joubert zatarł ręce z radości.
— Dobrze idzie!... — pomyślał. — Teraz, kiedy Maryę-Joannę mam już prawie w garści, potrzeba by mi posiąść medalion, jaki ma panna Paulina de Rhodé, aby kazać zrobić z niego kopię...
Ani chwili do stracenia.
Nie namyślając się też wcale, udał się do niewidomej na ulicę Świętego Honorego.
Będziemy mu towarzyszyć przez czas pewien.
Nieszczęśliwa matka oczekiwała ze drżeniem na rezultat obietnicy.
Ale dnie jeden za drugim mijały i nie dowiadywała się niczego.
Ani Placyd Joubert, ani ów inny jegomość, który się jej przedstawił jako delegat z biura Opieki publicznej i który zapewniał, że jest już na dobrym śladzie, nie pokazywali się i żadnej o sobie nie dawali wiadomości.
Co to wszystko może znaczyć?...
Milczenie ich dawało niewidomej powód do przypuszczeń najfatalniejszych.
Paulina Rhodé doświadczała udręczeń piekielnych.
Teresa starała się ją pocieszać, ale to było bardzo trudno.
Jedno tylko rozjaśniało czasami ten umysł skołatany przypuszczeniami, że dziecina jej, jest bodaj straconą dla niej na zawsze, a mianowicie wspomnienie owego młodego dziewczątka, owej sierotki, spotkanej u notaryusza przy ulicy Kondeusza i odnalezionej następnie w magazynie mód przy ulicy Caumartin.
To biedne dziecko mające głosik taki dźwięczny, taki przemawiający do duszy, to dziecko, którego usteczka tak błogo musnęły jej czoło i któremu powiedziała:
— Jak tylko odnajdę moję córkę, musisz zostać jej przyjaciółką.
Jakaś tajemnicza, niewytłumaczona niczem sympatya, pociągała ją ku tej pannie Gervais.
W chwili, w której ją spotykamy, myśl o Klarze pochłaniała całą.
— Tereso — rzekła do służącej — dla czego ona nie przychodzi nas odwiedzić skoro przyobiecała?
— Czy ja wiem, proszę panienki?... Może nie ma czasu biedaczka... tam tyle jest zajęcia w tym magazynie!...
— Prawda, ale w święta pracuje tyko do południa... mówiła to przecie sama, gdy mi odniosła kapelusz. Mogła była zajrzeć w ubiegłą niedzielę... jej odwiedziny taką mi sprawiają przyjemność.
— Sprawiają pani przykrość, panienko...
— Przykrość!... A to znowu co Tereso?...
— Gdy Klara jest tutaj, pani czuje się szczęśliwą, ale gdy odejdzie, czyż nie bardziej dokucza panience to nasze smutne osamotnienie?...
— Mniejsza oto... dobrze, że mogę zaznać choć przelotnej chwili szczęścia. To, tak mi się rzadko przytrafia! Kocham to dziecko... Brak mi go straszny, a ponieważ Klara do mnie nie przychodzi, pójdą ja do niej... Pogoda jest, wszak prawda?...
—. Prześliczny czas, panienko.
— To dobrze! ubierz mnie, przejdziemy się i wstąpimy na ulicę Caumartin...
Teresa chętnie się zastosowała do żądania swojej pani, a uwinęła się bardzo prędko.
— Czy mam zamówić powóz?... zapytała, gdy Paulina de Rhodé była już wybraną zupełnie.
— Nie... pójdziemy sobie pieszo. Przestrzeń nie tak daleka, a czuję potrzebę ruchu.
I niewidoma puściła się w drogę, wsparta na ramieniu swojej służącej.
Przybyły do magazynu, bo to był cel ich podróży.
Teresa otworzyła drzwi i wprowadziła Paulinę.
Panna sklepowa podeszła na spotkanie przybywającej.
— Czem mogę służyć pani?.. zapytała.
Posłyszawszy głos nieznany, panna de Rhodé zadrżała.
— Chciałybyśmy — odpowiedziała Teresa — zarzutki koronkowej... ubrania na głowę dla pani...
W tej chwili... odpowiedziała sklepowa, podając dwa krzesła gościom. Poproszę zaraz pani magazynierki... niech panie spocząć raczą.
Podeszła ku drzwiom pracowni i zawołała:
— Pani Thouret!...
— Ależ to nie Klara Gervais!... szepnęła niewidoma do ucha Teresie.


XXIV.

Pani Thouret weszła i zapytała z kolei:
— Czego życzą sobie te panie?...
A zaraz potem dodała:
— Pani jest klijentką naszą, poznaję to po kapeluszu... Pochodzi z mojej pracowni...
— Jestem klijentką... istotnie... — odpowiedziała panna de Rhodé — ale klijentką bardzo skromną.
— O! proszę pani, to nic a nic nie znaczy... wielkie rzeki tworzą się z małych strumyków... Czem mogę służyć pani?...
Teresa powtórzyła o co chodziło i zakończyła przemówienie temi słowami:
— Prosimy możliwie o możliwie tanie ubranie głowy jeżeli pani łaskawa.
— Celestyno — odezwała się magazynierka do panny sklepowej: — Idź no do pracowni i poproś panny Irmy, aby ci dała ubranka z koronek hiszpańskich... jak najskromniejsze.
— Dobrze, proszę pani...
— Czy pani nie ma już u siebie — zapytała Paulina de Rhodé z widocznem zaniepokojeniem — tej młodej panienki, która mi sprzedała kapelusz i odniosła do domu?..
— Klary Gervais?... — wykrzyknęła magazynierka z niechęcią. — Nie mam już jej, dzięki Bogu, żałuję tylko, że ją miałam w magazynie!...
Niewidoma poczuła, że się jej słabo zrobiło.
— Cóż mogło uczynić to dziecko, iż się pani w ten sposób o niem odzywasz?... — rzekła głosem wzruszonym.
— Okradła mnie, proszę pani!...
— Okradła!... — zawołały naraz panna de Rhodé i Teresa.
— Tak jest okradła mnie ladacznica!... Skradła dwa rulony koronek wartości przeszło trzy tysiące franków!...
— Klara Gervais złodziejka!... — powtórzyła niewidoma. — Ależ to fałsz... to nie możliwe...
— To prawda najoczewistsza, proszę pani...
Paulina, która była powstała, opadła z powrotem na krzesło i chwyciła się ręką za serce.
Cios to był dla niej straszny ta wiadomość, którą posłyszała. Zaledwie oddychać była w stanie:
— Boże wielki!... — wołała głosem zaledwie dosłyszanym. — To dziecko, które posiada głos taki serdeczny... to dziecko, dla którego powzięłam taką sympatyę głęboką... to dziecko... to kryminalistka... złodziejka... pani ją wypędziłaś... więc gdzież się obecnie znajduje?...
— W więzieniu, proszę pani.
— W więzieniu!... o! nieszczęśliwa!... w takim młodym wieku... stracona... stracona na zawsze!... Oskarżona... skazana... shańbiona... nie zdoła nigdy, żeby nie wiem co... zmazać z siebie fatalnego piętna... i popadnie w nędzę... umrze nawet... zamrze gdzie pod płotem...
— Zasłuży na to wszystko proszę pani...
— Jeżeli to pierwszy jej błąd... jeżeli te pierwsze jej przewinienie... możeby zasługiwała na pewną litość...
— Nie można mieć litości dla złodziejek...
— Przyznała się do kradzieży?...
— Zapiera się najbezczelniej!... Takie wyrzutki nie przyznają się nigdy!...
— Gdyby jednakże nie była winną?..
Ileż razy trafiają się pomyłki?..
Posądzenie może być nieuzasadnionem...
Pani Thouret przygryzła wargi.
— Pozwolę sobie zapewnić panią, że pomyłka w tym razie nie jest dopuszczalną — powiedziała oschle. Doniosłam o tem co się stało, bo to było moim obowiązkiem!... Komisarz policyjny zrobił także co do niego należało i oddał ją w ręce sprawiedliwości, bo prawda zanadto biła w oczy... — Nie rozumiem istotnie zkąd i dla czego taki pani żal tej nędznicy?
— Trzeba żałować upadających, moja pani — odpowiedziała z wyniosłą powagą pani de Rhodé... Trzeba ich podnosić i uzacniać, jeżeli tylko można, ale nie zatracać nigdy... Kto się ośmieli utrzymywać, że jest bez winy...? Nie ulega wątpliwości, że byłaś pani w prawie zrobić tak jak zrobiłaś, ale są prawa okrutne i bodajże gorzko jeszcze pożałujesz pani swego postąpienia... Tereso, wyprowadzaj mnie ztąd coprędzej
I panna de Rhodé oparła się na ramienia wiernej służącej i skierowały się ku drzwiom magazynu.
Doszły do ulicy świętego Honorego, a podczas drogi, ociemniała nieustannie powtarzała:
— Nie... ta kobieta nie ma serca... Dla szesnastoletniego dziecka należała się pewna względność! Biedna kochana Klara Gervais, zbezczeszczona, stracona — a bardzo być może, że niewinna!...
Zaledwie pół godziny była w domu gdy rozległ się dzwonek w przedpokoju.
Teresa pobiegła otworzyć i ujrzała Placyda Jouberta, który nie pokazywał się wcale od czasu wizyty jaką Jacquier złożył pannie Rhodé, jako niby wysłaniec biura Opieki publicznej.
— Proszę panienki — zawołała Teresa, pan Jonbert przyszedł.
— Proś, proś, conajprędzej! — odpowiedziała Paulina, i w tejże chwili zwracając się do Placyda, spytała:
— Czy przynosisz mi pan nareszcie jaką dobrą nowinę?...
— Przypuszczam to, proszę pani...
— Odnalazłeś pan moje dziecko?...
— Nie śmiem odpowiedzieć twierdząco, ale wolno mi wyrazić tę nadzieję... Wiadomości zebrane naprowadziły mnie na jaknajlepszą drogę.
— Czyś pan widział Maryę-Joannę, czyś pan widział moję córkę — dopytywała niewidoma.
— Nie jeszcze szanowna pani...
— Paulina de Rhodé cofnęła ze zniechęceniem ręce jakie wyciągała ku Joubertowi.
— Znowu jest więc jakieś ale... wyszeptała wzruszona. Znowu nowa jakaś zawada?...
— Przeszkoda nie taka tym razem wielka, szanowna pani... Marya-Joanna, jak wszystko wskazuje, córka szanownej pani, wyjechała na czas krótki.
— Skoro tylko powróci, zobaczę ją, wypytam, i przedsięwezmę środki odpowiednie, aby niedopuścić pomyłki i uchronić panią od bolesnego następnie rozczarowania.
— Tak... tak... masz pan w tym razie słuszność zupełną... ale spiesz się pan na miłość Boga!... a jeżeli to dziecko, a jeżeli ta Marya-Joanna... jest naprawdę moją córką ukochaną... oddaj mi ją co najprędzej... byleś pan nie miał najmniejszej niepewności co do osoby.
— Jest wszak, proszę pani, sposób przekonania się najdokładniejszego.
— Jakiż to sposób?...
— Posiada go pani w swoim ręku i chciałem prosić, abyś mi go powierzyć raczyła.
— W moim ręku?... powtórzyła Paulina de Rhodé zdziwiona. Cóż to za dowód?...
— Medal jaki został pani zapisanym przez Joachima Estivala i jaki w drugim egzemplarzu powinna posiadać Joanna-Marya jeżeli to istotnie jest córka ani...
— Tak... sto razy tak... masz pan słuszność najzupełniejszą... sposób to sprawdzenia nieomylny!... Mogę panu powierzyć ów medal...
I powiedziawszy to, powstała — a opierając się o meble, doszła do szafy, otworzyła takową i wydobyła z jej głębi małe pudełeczko drewniane.
Wzięła z tego pudełeczka medalion z wyobrażeniem Matki Bozkiej i z trzema dziurkami w formie trójkąta.
— Oto jest, proszę pana... rzekła, wyciągając, rękę do Placyda... możesz pan dokonać sprawdzenia... Tylko niestrać pan i sekundy... Pociesz mnie nareszcie... uczyń mnie nareszcie szczęśliwą... powróć mi moje dziecko. Uwolnij mnie od ciężkich męczarni jakie znoszę... uwolnij mnie od okrutnych widziadeł, jakie mnie po nocach prześladują!... Kto może wiedzieć, czy memu dziecku nie zagraża jakie niebezpieczeństwo w tej chwili?... Kto jest w stanie odgadnąć, czy nędza nie potrafi ją rzucić na jaką błędną drogę? Kto wie czy nie mogą jej tak zgubić, jak jedna nędzna bez serca kobieta, zgubiła tę piękną, tę najszlachetniejszą Klarę Gervais?...
Posłyszawszy nazwisko Klary wymienione przez Paulinę, Joubert osłupiał i zaniemówił prawie... Wargi drżeć mu zaczęły, ale zapanował zaraz nad sobą i powtórzył.
— Klarę Gervais?... Kto to jest ta Klara Gervais?...
— Biedne, nieszczęśliwe dziecko, które mnie w dziwny sposób zainteresowało i które pan znasz także...
— Ja!... znam Klarę Gervais?...
— Tak... Jest to ta sama panienka, która razem z nami znajdowała się w kancelaryi notaryalnej przy ulicy Kondeusza, gdy nam odczytywano testament M. Estivala.
— A... prawda... prawda... przypominam ją sobie teraz... No więc, co się stało z tą Klarą Gervais?...
— Magazynierka z ulicy Caumartin, u której pracowała, oskarżyła ją o kradzież...


XXV.

— Czy jednakże — zapytał Joubert — oskarżenie jest uzasadnione?...
— Zdaje się, że tak niestety, ponieważ ją zaaresztowano... — odpowiedziała pani de Rhodé. — Ale dziecko szesnastoletnie, samo jedno na świecie, pozbawione w zupełności rodzicielskiej opieki, pozbawione rady życzliwej, zasługiwało chyba na trochę życzliwości i względności... Należało jej przebaczyć!... Ta kobieta... ta magazynierka, to potwór, nie mający serca wcale a wcale. Biedna sierota jest już teraz zgubioną... nie ma już nic dla niej na świecie... czeka ją tylko hańba i nędza... Pomyśl pan, łaskawy panie, że moja córka, że to moje dziewczątko, jest także osamotnione zupełnie, że nie ma także zapewne nikogo życzliwego... no i niechajżeby się znalazła w położeniu podobnem... Gdybym odszukała ją zbezczeszczoną, nie przeżyłabym tego!...
— Nie trzeba trapić się podobnemi przypuszczeniami, szanowna pani, zauważył Joubert zupełnie uspokojony.
— Trapi mnie to pomimo woli... spokojność mi to zatruwa.
— Miej pani w Bogu nadzieję... Wkrótce bodaj zażywać pani będzie szczęścia niczem nie zamąconego.
— Dobrze... dobrze... ale powtarzam spiesz się pan... spiesz się pan bardzo!..
— Będę się starał, proszę pani... niech pani liczy na mnie...
I Placyd opuścił ociemniałą, uściskawszy ją za ręce.
Medalion zabrał ze sobą.
Wyszedłszy od Pauliny de Rhodé, wsiadł do fiakra i kazał zawieźć się na ulicę świętego Sulpicyusza, gdzie znajduje się znaczna liczba magazynów wyrobów kościelnych.
Wybrał jeden z takowych i nabył w nim za czterdzieści sous medalionik srebrny najdokładniej podobny do tego; który miał w kieszeni jako model.
Gdy się zrobi w nim trzy dziurki w formie trójkąta — wszystko będzie skończone.
Zaopatrzony w ów medalion, Joubert pociągnął ku ulicy Saussaies i wstąpił po drodze do domu, w którym prowadził fabrykę biletów fałszywych loteryi przemysłowej i loteryi tunetańskiej.
— Co tam nowego?... — zapytał Marchota, który wpuścił go przy zachowaniu zwykłych ostrożności. — Nie widzieliśmy się okrągło dni piętnaście... Jak idą interesa?...
— Idą... idą... jako tako... Żądających coraz więcej... obsługujemy ich najakuratniej.
— Rachunki...
— W porządku... Możesz pan sprawdzić...
I podał małą jakąś książeczkę Joubertowi, który przejrzawszy ją rzekł:
— Mam u pana sto piętnaście tysięcy franków.
— Nie... trzecią część tylko tego... i twój tylko własny udział. Tem co się nam należy, jużeśmy rozdysponowali.
— Czyżby moja kasa nie miała już u was zaufania? — zapytał Placyd, przypatrując się uważnie Marchalowi.
— Owszem... ufamy panu zupełnie, ale znaleźliśmy sobie do spółki z Baudoin’em interes prawdziwie świetny... Trafia nam się niezmiernie korzystne kupno majątku ziemskiego za granicą. Prosiłbym pana nawet, abyś raczył mieć dla mnie przygotowane moje trzysta tysięcy franków... Miałem pisać do pana w tym względzie...
Joubert przygryzł wargi.
— Że pan masz u mnie trzysta tysięcy franków, temu bynajmniej nie przeczę... pieniądze te stanowią pańską własność wyłączną, żeby ich zażądać jednakże w taki opryskliwy sposób, trzeba mieć ku temu całkiem inne przyczyny niżeli kupno dóbr zagranicą, w które naturalnie nie wierzę... Czy nie przewidujesz czego niedobrego?... Czy nie zwrócono czasem uwagi na bilety fałszywe?...
— Niech Bóg broni... Może się to jednakże przytrafić każdej chwili.. I ja i Beaudoin chcemy, żebyśmy na wszelki wypadek mieli jakiś kąt zagranicą... Bądż pan zatem przygotowany, że Beaudoin tak samo jak ja poprosi o swój kapitał...
Będę gotów na każde żądanie... Czy możesz oddać mi dziś trzecią część stu piętnastu tysięcy franków?
— To znaczy trzydzieści ośm tysięcy trzysta trzydzieści trzy franki i trzydzieści trzy centimy... Oto je masz, kochany wspólniku.. bez trzech centimów tylko.
Joubert przeliczył pieniądze, schował je do kieszeni i rzekł:
— Teraz chcę cię prosić o jednę wielką łaskę...
— Służę ci z całego serca... O co chodzi?...
Geszefciarz z ulicy Geoffroy-Marie, wydobył z portmonety i położył na stole grawera dwa medaliony srebrne.
— Chodzi — rzekł, aby wywiercić na tym pierwszym takie trzy dziurki jakie są na tym drugim... w sposób naturalnie taki, aby żadnej pomiędzy niemi różnicy nie było...
— Głupstwo... odparł grawer... Wywiercę trzy dziurki, a następnie włożę nowy medalion w pewien rozczyn chemiczny i nadam mu pozór starości.
W dziesięć minut potem mała ta praca została wykonaną, i Joubert z największą radością przekonał się, że skutek przeszedł wszelkie jego oczekiwania...


∗             ∗

Bonichon, agent Jacquiera, nie tracił bynajmniej czasu.
Ubrany bez zarzutu, w obcisłych rękawiczkach, starannie wygolony, z teczką adwokacką pod pachą, wyglądał, że mógł się śmiało przedstawić dyrektorowi zarządu Opieki publicznej, i żądać w imienin Placyda Jouberta wierzytelnego odpisu notat mogących dopomódz do odnalezienia i sprawdzenia tożsamości Maryi-Joanny, dziecka znalezionego na barykadzie i umieszczonego na naukę u praczki w Bonneuil.
Dyrektor zaciekawiony był bardzo tym interesem, romansowym trochę, wydał więe rozkaz bezzwłocznego zadość uczynienia żądaniu i był tyle uprzejmym, że napisał i doręczył Bonichonowi kilka słów do komisarza policyjnego, w kancelaryi którego sporządzanym był znany już czytelnikom naszym wywód słowny, obejmujący szczegóły skonstatowane po wejściu wojsk wersalskich do Paryża.
Poświadczona kopia tego aktu została mu na następny dzień przyrzeczoną.
Pozostawało tylko udać się do merostwa jedenastego okręgu i wyjąć aktą śmierci Prospera Richaud i jego żony.
Istotnie nazajutrz, znalazł się w posiadaniu wszystkich dokumentów potrzebnych. Nic mu nie brakowało prócz medalionu.
Ten medalion tkwił mu wyraźnie w pamięci. Odznaczał się on formą bardzo prostą i jak najpospolitszą.
Ogromna liczba dzieci, a zwłaszcza dziewczynek z ludu, nosi medaliki podobne — a agent Jacqniera wiedział o tem bardzo dobrze.
Wyszedłszy z merostwa Bonichon udał się na bulwar Voltaire’a.
Przechodząc około kościoła świętego Ambrożego, napotkał gromadkę dzieci bawiących się w guziki na placu. Zbliżył się do kilku dziewczynek i wdał z niemi w rozmowę.
Jedna z nich najwyższa, miała na szyi na sznureczku zawiązany medalik.
— Moje dzieci odezwał się Bonichon, wyciągając z kieszeni sztukę czterdziestosusową — które z was chce zarobić dwa franki?...
— Malcy grać przestały, ale żaden nie odezwał się ani słowa!
Agent Jacquera powtórzył zapytanie.
Dziewczynka około siedmioletnia, od innych śmielsza, przystąpiła wtedy i zapytała rezolutnie.
— Co trzeba zrobić za to?...
— Ustąpić mi jeden z tych medalików dwudziestocentimowych, jakie zakonnice rozdają wam w szkole na lekcjach katechizmu. Potrzebuję go dla pewnej chorej dziewczynki, która domaga się koniecznie...
— Marynia ma taki... objaśniła dziewczynka, wskazując na najwyższą z towarzyszek, która dobywając jednocześnie medalik rzekła:
— Czy taki, panie?...
Właśnie taki — odpowiedział Bonichon!... Ustąp mi go panieneczko i przyjmij te czterdzieści sous.
— Chętnie go panu oddaję — zawołała zaczepiona, zdejmując medalik z szyi. Ponieważ to jednak dla małej i słabej dziewczynki, zapłaty nie żądam wcale... Schowaj pan swoje czterdzieści sous...
— Oszczędność przedewszystkiem!... pomyślał Bonichon, chowając do kieszeni pieniądz i medalionik.
Następnie wielce rozradowany, szedł zdać sprawę Jacqnierowi z tego co zrobił....


∗             ∗

Placyd Joubert, ze swej strony, nie zasypiał gruszek w popiele.
O dziesiątej rano, tegoż samego dnia, udał się pod numer dwudziesty drugi na wybrzeże Bourbon, i zapytał o vice-hrabiego de Quercy.
Odźwierny wskazał drzwi prowadzące do apartamentu młodego człowieka, zamieszkałego na parterze i dodał:
— Nie wiem, czy pan vice-hrabia który jest sam tylko w domu, zechce panu otworzyć...
— Sprobuję...
Joubert zadzwonił.


XXVI.

Po upływie kilku sekund drzwi się otworzyły i ukazał się w nich młody człowiek.
Był to mężczyzna wielce dorodny, o cerze bronzowej, z dużemi zawiesistemi wąsami, ubrany w marynarkę czerwoną.
— Co pan sobie życzy?... — zapytał przypatrując się ciekawie oryginalnej fizyognomii przybysza.
— Czy z panem vice-hrabią de Qeurcy mam zaszczyt?... — odpowiedział Placyd z ukłonem.
— Ja nim jestem.
— Chciałbym prosić pana vice-hrabiego o krótkie posłuchanie.
— Proszę.
Pan de Quercy wpuścił Jouberta do przedpokoju, a ztąd poprowadził do małego saloniku, zapełnionego dziełami sztuki.
Tu, stojąc i nie zapraszając wcale nieznajomego, aby usiadł, rzekł:
— Słucham pana.
— Postaram się być zwięzłym i przystąpię od razu do rzeczy... — rozpoczął Joubert. — Szanowny pan vice-hrabia, wplątałeś się w położenie bardzo niemiłe.
— Ja?.. — zawołał młody człowiek, tonem pogardliwym.
— Szanowny pan, we własnej swojej osobie.
— A to jakim sposobem — mój panie?...
— Czy potrzebuję powoływać się na artykuły prawa, ścigające bałamucenie nieletnich?...
Vice-hrabia zrozumiał.
— Znam je... — odpowiedział obojętnie.
— Podpadłeś szanowny pan pod moc owych artykułów, uwiodłszy młodą dziewczynę, nie mającą skończonych lat szesnastu, i namówiwszy ją do ucieczki z zakładu, w którym została umieszczoną przez zarząd Opieki publicznej.
Vice-hrabia de Quercy wzruszył ramionami.
— Nie dopuściłem się żadnego zbałamucenia!... — odpowiedział. — Natrafiłem na młodą osóbkę, która mi się podobała i która nie wyglądała mi wcale na nieprzystępną... I nie była nią w istocie, bo porzuciła czemprędzej praczkę w Bonneuil i dobrowolnie pociągnęła za mną... Mam listy, które potwierdzą prawdę słów moich w zupełności.
— To są w najlepszym razie okoliczności łagodzące, ale fakt zbałamucenia nieletniej, faktem być pomimo to nie przestaje.
Młody człowiek nadstawił uszu.
Zaczynał spostrzegać, że bądź co bądź, może spaść mu na kark sprawa wcale nie miła.
Placyd zauważył to zakłopotanie i ciągnął dalej:
Marya-Joanna jest pupilką Opieki publicznej i nie wyjdzie z pod jej kurateli, aż po dojścia do pełnoletności
— Nie wiedziałem o tem wcale...
— To pana bynajmniej nie usprawiedliwia i bynajmniej nie osłoni od rozprawy przed kratkami sądu kryminalnego.
— Przed kratkami sądu kryminalnego?... — krzyknął vice-hrabia z widocznem uniesieniem.
— Tak jest, szanowny panie.
— Przedewszystkiem, któż to pan jesteś... i jakim prawem śmiesz się odzywać do mnie w ten sposób?...
— Jestem pełnomocnikiem zarządu Opieki publicznej, odpowiedział Joubert poważnie i całe szczęście pańskie, że instytucya nasza unika skandalów, że nie chce bezcześcić publicznie biednej nieświadomej dziewczyny, zgubionej przez pana... Wolimy dołożyć usiłowań, aby ją wrócić na dobrą drogę... Prosimy a raczej domagamy się tego, abyś pan skłonił Maryę-Joannę do powrócenia do pani Ligier, właścicielki pralni w Bonneuil, a w takim razie puścimy to co się stało w niepamięć... W razie przeciwnym — udamy się natychmiast do policyi i do sądu i bardzo źle, ale to bardzo źle będzie!... Marya-Joanna znajduje się tutaj, to nie ulega wątpliwości, racz mnie pan poprowadzić do niej...
Pan de Quercy pomyślał, że może wpaść w kabałę i że aby wycofać się z tarapatów, najlepiej zerwać z ładną dziewczyną, nad którą czuwa Opieka publiczna.
Zdecydował się też bez długiego namysłu.
— Osoby, o której pan mówisz, nie ma u mnie. Wynająłem jej mały apartamencik umeblowany i takowy jej oddałem. Ponieważ wczoraj nie byłem w mieście, nie mogłem się z nią widzieć.
Jest jednak bardzo prawdopodobnem, że ją pan zastaniesz w domu, zwłaszcza teraz o tak wczesnej godzinie.
— Jej adres?...
— Bulwar św. Michała Nr. 44.
Joubert dowiedział się czego mu potrzeba było.
— Idę tam prosto — powiedział.
— Czy mam panu towarzyszyć?... zapytał vice-hrabia.
— To zbyteczne na teraz... Gdybym potrzebował pomocy pańskiej, o czem wątpię, odniósłbym się do pana...
Placyd skłonił się obojętnie i wyszedł z miną surową ale z sercem przepełnionem radością.
Przypuszczał, że jego marzenia urzeczywistnią się niebawem.
Za pomocą Maryi-Joanny, którą podstawi w miejsce zaginionej Joanny-Maryi, sięgnie po półtrzecia miliona spadku, ponieważ jego syn, rozłączony na zawsze z Klarą Gervais, chętnie poślubi córkę hrabiego Juljusza de Rhodé.
Ta sukcesorka była istotą upadłą, to prawda, ale to go bardzo mało obchodziło. Miliony starczą za cnotę.
Geszefciarz bez straty czasu udał się pod numer 44 na bulwar św. Michała.
— Czy mieszka tu panna Marya-Joanna?, zapytał odźwiernej, która odpowiedziała.
— Nie ma jej w domu.
— Tak rano... to niepodobna!
— Tak jest rzeczywiście. Nie ma jej od wczoraj rana. Wyjechała z jakimś panem około 11-ej rano...
— Z jakimś panem?.. powtórzył Joubert zaniepokojony. Z kochankiem może?...
— Ale gdzież tam... Wyglądał na adwokata albo notaryusza... miał wielki portfel pod pachą...
— Nic pani nie powiedziała na wyjezdnem?...
— Tylko tyle, że klucz mi oddała.
— Dziwna rzecz!... myślał Joubert... Ten człowiek wyglądający na adwokata lub notaryusza, jest bodaj pełnomocnikiem Opieki publicznej, upoważnionym do odstawienia Maryi Joanny z powrotem do Bonneuil.
Ma się rozumieć, że na to pytanie nie potrafił dać sobie odpowiedzi.
— Moja pani — odezwał się wciskając w rękę odźwiernej swoję kartę i sztukę dziesięciofrankową — masz no pani tutaj mój adres. Jak tylko panna Marya-Joanna powróci, daj mi pani znać w tej chwili... Będzie za to drugie jeszcze dziesięć franków.
— Zawiadomię pana niezawodnie.
Joubert ogromnie zaniepokojony, ogromnie zmieszany, wyszedł od oddźwiernej.
Nieobecność młodej dziewczyny mieszała mu wszystkie szyki, a jeżeli się przeciągnie, może wpłynąć na zupełne zatracenie jego planów.
„Noc przynosi radę“ — powiada stare przysłowie.
Przysłowia są mądrością narodów.
Z iluż to postanowień powziętych w przeddzień pod wpływem gniewu lub uniesienia, nie pozostaje nazajutrz ani śladu.
Tak się stało i z Adryanem Couvreur.
W chwili, w której dowiedział się, że Klara została zaaresztowaną jako złodziejka, złamany, wątpiący, upadły na duchu, poczuł w duszy zawziętą walkę.
Wieczorem, gdy wracał, nie wątpił już wcale, wierzył, że musiała zajść jakowaś pomyłka. Postanowił sobie pójść nazajutrz do prefektury policyi, do sądu, nareszcie wszędzie, gdzie potrzeba, aby uzyskać pozwolenie zobaczenia się z uwięzioną.
Rano, gdy się przebudził, zamiary powyższe uległy znacznemu zmodyfikowaniu.
— Nie, myślał sobie — nie powinienem się z nią widzieć. Jeżeli istotnie dopuściła się kradzieży, czego wcale nie przypuszczam. nie byłaby godną zostać moją małżonką... Musiałbym wstydzić się miłości tak nieszczęśliwie umieszczonej, a każdy krok niewłaściwy, mógłby mnie bardzo skompromitować. Napomykano coś o jakiemś wspólniku nieznanym. A gdyby mnie zechciano podejrzewać, gdyby mnie wzięto za jej wspólnika?...
Jakżebym się usprawiedliwił?...
Dreszcz przebiegł po ciele młodego malarza.
— Nie... nie.. wykrzyknął — nie pójdę nigdzie!... Będę czekał co się pokaże...
Nie potrzeba nadmieniać, że rozumując w podobny sposób, Adryan składał dowody wielkiego egoizmu, składał dowód, że Klara w jego umyśle przepadła ostatecznie, że jego miłość dla niej została zupełnie zniweczoną, lub przynajmniej zmalała bardzo.
Z tem wszystkiem młody chłopak nie mógł tak łatwo pokonać swego serca.
Przekonywał się coraz bardziej, że kocha Klarę, pomimo jej występku, że nawet po napiętnowaniu wyrokiem sądowym, obraz młodej dziewczyny pozostanie na zawsze wyrytym w jego duszy. Ależ nie może przecie łączyć swego uczciwego nazwiska z jej nazwiskiem zbezczeszczonem...
Nie byłby w stanie powiedzieć wszystkim cynicznie:
— Oddałem serce moje złodziejce i nie jestem go jej w stanie odebrać!...
Ogarnął go smutek głęboki, a właściwie rozpacz prawdziwa.


XXVII.

Adryan Couvreur wyszedł z domu nie wiedząc w którą zwrócić się stronę. Do pracy całkiem nie był zdolny, to też nie spieszył bynajmniej do dekoratorni, tembardziej, że jego widoczne zafrasowanie, mogłoby narazić go na niemiłe dlań dopytywania kolegów.
Idąc całkiem bez celu, rozmyślał sobie, iż należałoby mu objąć w posiadanie nabytą na własność posesyjkę.
Ah, ta posesyjka, na co ona przyda mu się obecnie.
Nabył ją dla niej, a ona straconą jest tymczasem dla niego!...
Niepodobna atoli zerwać podpisanego układu.
Miał przy sobie list Jouberta do restauratora, posiadającego klucze u siebie.
Pojechał do Port-Créteil, okazał list, odebrał klucze i udał się do swego domku.
Gdy go spostrzegł zdaleka, poczuł się bardziej jeszcze nieszczęśliwym.
Wszystkie sny złote, jakie roił z powodu tego ponętnego ustronia, rozwiały się jak mgła i oprócz boleści i rozgoryczenia, nic z nich nie pozostało.
Wszedł do ogrodu, potem do dworku i zdawało mu się, że widzi około siebie Klarę, którą miał zamiar zobaczyć tu naprawdę niezadługo.
Ocknął się nareszcie, nie bez trudu, z tych smutnych rozmyślań, zamknął drzwi i poszedł dróżyną, która miała go doprowadzić do przystani Saint-Maur.
Przechodząc przez most w Créteil, minął dwie rozmawiające kobiety.
Kibić i wspaniała toaleta jednej z nich, żywo go zainteresowały.
Odwrócił się, zaczął sobie coś przypominać i naraz zadrżał cały. Przypomniał sobie, że spotkał tę strojną pannę na ulicy Caumartin, gdy wchodziła do magazynu pani Thouret, w niedzielę, a on oczekiwał na Klarę, aby udać się z nią na wieś.
Nie tyle uderzyła go kibić i toaleta, ile koronki czarne odbijające od jasnego fioletu.
Widok tej kobiety sprawił mu wielki ból w sercu, przypomniał mu bowiem kruciuteńką ale najrozkoszniejszą chwilę w jego życiu!... Druga taka chwila już mu sądzoną nie była.
Dwie rozmawiające kobiety postępowały zwolna.
W chwili zbliżenia się Lucyny Bernier, bo to ona właśnie była, posłyszał, jak odezwała się do swej towarzyszki:
— Pożegnajmy się, kochana Joanno... bo się zimno robić zaczyna... Nie chcę, abyś mnie odprowadzała aż na stacyę kolejową... Wracajże prędzej, abyś się nie przeziębiła.
— Wymagasz tego?...
— Stanowczo. Kiedyż wybierzesz się do mnie, choćby na jednę dobę do Paryża?...
— W ciągu dni ośmin do dziesięciu.
— Dla czego nie wcześniej?...
— Pan de Cheaulieu powraca jutro z podróży... i przepędzi cały tydzień w Trembles. Skoro odjedzie, będę wolną i zaraz przyjadę do ciebie.
— Mogę liczyć?...
— Na pewno!...
Strojnisie uściskały się i rozeszły.
Adryan Couvreur podsłuchał przypadkowo ich rozmowę niezrozumiałą i trzy nazwiska, które go doleciały: Joanna, Lucyna, pan de Chaulieu, utkwiły mu wyraźnie a pomimowoli w pamięci.


∗             ∗

Następnego dnia, Bonichon, jak to miał sobie przyobiecanem, znalazł się w posiadaniu wszystkich dokumentów potrzebnych do udowodnienia tożsamości osoby Maryi-Joanny i udał się z nimi do swego pryncypała.
Jacquier rozpatrzywszy papiery rzekł:
— Wspaniale!... Zdaje się, że niepodobna być w lepszym porządku. Jutro rozegramy olbrzymią stawkę.
— Trzeba więc udać się dziś do panny de Rhodé, aby ją odpowiednio przygotować... Wielka a niespodziewana radość, mogłaby ją o śmierć przyprawić!... Potem wymustruję jak należy Maryę-Joannę i karzę jej podpisać akcik, jaki przygotuję.
— Widzę, że myślisz pan o wszystkiem, szanowny panie pryncypale, wykrzyknął Bonichon zachwycony, przypominając sobie, że z tego akciku i on dobrze sobie naładuje kieszenie.
W godzinę później, Jacquier dzwonił do drzwi niewidomej.
Teresa poznała w nim od razu gościa, który przedstawiał się był poprzednio, jako pełnomocnik Opieki publicznej.
— A! to szanowny pan! — zawołała — czy nie przynosisz pan dobrej jakiej nowiny mojej kochanej pani?...
— Przynoszę jaknajlepszą — odpowiedział Jacquier.
— Proszę pana... proszę pana... co najprędzej!... Ja panu tylko ufam jednemu!...
— Czy pan Joubert nie zgłaszał się tu od czasu jak miałem zaszczyt przedstawić się pani de Rhodé?...
— Był wczoraj, proszę pana.
— Ta..a...ak?... A czegoż on chciał tutaj?...
— Powiedział, że w ciągu dwóch lub trzech dni najdalej, przyprowadzi nam córkę pani...
Jacquier wzruszył ramionami.
— Albo komedyant to... albo waryat!... rzekł. Spodziewam się, że panna de Rhodé, nic mu o mnie nie wspominała...
— Możesz pan być spokojnym zupełnie
— To było koniecznie potrzebnem. Racz mnie pani zaanonsować, proszę pani...
Wierna służąca wprowadziła pośrednika do małego saloniku, w którym Paulina, lubo niewidoma, robiła coś na drutach.
— Panienko — zawołała, przyszedł ten pan!.. który był już raz u nas, ten pan z Opieki publicznej — a jak się zdaje, przyniósł panience bardzo pomyślą wiadomość.
— Jedna rzecz mnie tylko na świecie obchodzi! — odparła Paulina de Rhodé, powstając blada i drżąca. Słucham słucham pana!... Czy odnalazłeś pan moję córkę?...
— Racz pani zapanować nad sobą błagam pani o to — zawołał żywo Jacquier. Bądź pani mężną i nie daj się wstrząsnąć szczęściu!... Przyrzecz mi pani, że potrafisz zachować krew zimną, bo inaczej nic ci nie powiem...
— Przyrzekam to panu... uroczyście. Umiem trzymać się na wodzy.. Przyjdzie mi to tem łatwiej, że wiem już po części o tem, co mi pan zwiastować przychodzisz...
— To niepodobna, proszę pani!...
— Dla czego niepodobna?... Czy się pan widziałeś z panem Joubertem?... Musiał powiedzieć panu to samo, co powiedział mnie, musiał pana powiadomić, iż czeka na powrót mojej córki, nieobecnej w tej chwili w Paryżu, i że po ostatecznem sprawdzeniu jej tożsamości... zaraz mi ją przyprowadzi... Czy powróciła zatem?...
— Nie widziałem wcale pana Jouberta, i ani chcę ani potrzebuję go widzieć. Może być, że durzy on sam siebie... ale w każdym razie, durzy stanowczo panią w celu bardzo łatwym do zrozumienia!... Dziecko pani zostanie zwróconem, nie przez niego jednak, ale przezemnie tylko!...
— Zatem odnalazłeś pan ją istotnie? wyszeptała panna de Rhodé, którą opanowało napowrót — przytłumione na chwilę wzruszenie. I pan mi ją przyprowadziłeś może?...
— Nie jeszcze, proszę pani...
— Nie jeszcze!... O mój Boże, mój Boże, zatem jeszcze jeden zawód... najokrutniejszy ze wszystkich, na jakie byłam wystawiona...
— Nie obawiaj się pani wcale... Szczęście tym razem bardzo krótko każe czekać na siebie... Jutro uściskasz pani córkę swoję...
— Więc znów dwadzieścia cztery godziny oczekiwania i trwogi...
— Pewność zbliżającej się radości, powinna dodać pani otuchy...
— Pan widziałeś już... pan już poznałeś, ten skarb mój jedyny... tę moję Joannę-Maryę kochaną?... Czy ładna?... czy wysoka?...
— I ładna i wysoka, szanowna pani?...
— Gdzie się znajduje?...
— W Bonneuil, w pobliżu Créteil.
— U kogo?...
— U pewnej praczki, która kształciła ją w swoim fachu...
— U praczki?... moje dziecko?... a to co znowu?...
— Racz pani zwrócić uwagę, że nie znano jej pochodzenia, nie domyślano się jej fortuny... Opieka publiczna spełniła poczciwie swój obowiązek, jak go spełnia święcie i zawsze. Chodziło jej i chodzi oto, aby dzieciom, które wychowuje, dać w rękę możność zarabiania pracą własną na życie.
— Źle się wyraziłam... przyznaję... źle się wyraziłam... i daruj mi pan... łaskawy panie... Jestem owszem prawdziwie i szczerze wdzięczną Opiece publicznej, że ochroniła dziecinę moję od nędzy i śmierci... Więc mi pan ją przyprowadzisz jutro?...
— Tak jest proszę pani, i przedstawię pani jednocześnie wszystkie dowody stwierdzające, że pod względem tożsamości, nie ma najmniejszej obawy...
— A medalion?... — zapytała Paulina de Rhodé.
— Nosi go zawieszony na szyi.
— O! droga, kochana pani — zawołała wierna Teresa, chwytając ręce ociemniałej i osypując je gorącemi pocałunkami. — Nie powątpiewaj pani!... Bóg ci wraca dziecko twoje!...


XXVIII.

— O! panie — wykrzyknęła ociemniała, najzupełniej przekonana — bądź błogosławiony za radość, jaką mi sprawiasz! Niech panu Bóg wynagrodzi za szczęście, jakiem biedną matkę obdarczasz!... Dzięki tobie, będę mogła jutro przycisnąć do piersi moje dziecko!... O której godzinie przybędziesz pan z panienką moją?...
— Punktualnie o jedenastej rano, będziemy tu, proszę pani... — odpowiedział Jacquier.
— Zmiłuj się pan, nie spóźnijcie się przypadkiem... Kilkuminutowa zwłoka, może źle na mnie oddziałać... kwadrans zdolny by mnie był zabić...
— Niech pani liczy na moję punktualność stanowczo...
I Jacquier oddalił się, zupełnie pewny, że wygra sprawę, ponieważ posiada w ręku wszystkie atuty...
Nie pozostawało mu nic więcej, jak odbyć ostatnią lekcyę z Maryą Joanną, a odegra ona rolę swoję tem lepiej, tem dokładniej, że będzie ją grać w dobrej wierze.
„Uciekinierka“ z Bonneuil, dręczona obawą, że Opieka publiczna może się upomnieć o prawa swoje do niej, przystała na pozostanie w mieszkaniu geszefciarza, gdzie wreszcie obchodzono się z nią z troskliwością jak największą.
Uczucie córki, odzywało się w jej sercu.
Obiecywała sobie z jak największą szczerością, że ubóstwiać będzie tę matkę nieznaną, z którą kiedyś w tak okrutny sposób ją rozłączono, że ją otoczy najżywszą czułością.
Jacquier wyszedłszy od panny de Rhodé, udał się zaraz do siebie i zobaczył się z Maryą-Joanną.
— Czy przychodzi mnie pan objawić, że niewola moja ukończy się niebawem?...
— O, tak, kochane dziecko!... Nie pozostaje ci nic więcej, jak uzbroić się jeszcze w kilka tylko godzin cierpliwości.
— Masz pan już wszystkie dowody na to, z jakiej familii pochodzę?...
— Wszystkie a wszystkie.
— A medalion, który miałam i który mi zabrała pani Ligier, z obawy, abym go będąc dzieckiem małem, nie zgubiła?...
— A oto... — odparł Jacquier, okazując ex-praczce medalik, jaki mu Bonichon przygotował.
Marya-Joanna wzięła go, obejrzała i odpowiedziała:
— Tak.. to ten sam... Czy pani Ligier z wydaniem, żadnej panu nie robiła trudności?...
— Żadnej.
— Schowam go, proszę pana i nigdy się z nim nie rozstanę!... Kiedy mnie pan poprowadzisz do mej matki?.
— Jutro... o jedenastej rano... punktualnie.
— Czy się pan z nią widziałeś?...
— Przychodzę od niej prosto... Uprzedziłem ją, że cię uściska jutro!... Oczekuje cię z niecierpliwością, której wypowiedzieć niepodobna.
— Ale pan, jak sądzę, nie powiedział nic takiego, o czem wiedzieć nie powinna?... — wybąkała młoda dziewczyna, spuszczając oczy i rumieniąc się ogromnie.
— Ani słowa... byłoby to nie tylko bezpożytecznem ale okrutnem i wstrętnem... Nie można narażać nieszczęśliwej kobiety na takie ciężkie strapienie... Nie wie nic a nic zgoła...
— Przekonaną będzie, że przybywasz pani do niej wprost z Bonneuil, pod opieką Bonichona, który jest znajomym pani!... Proszę to dobrze zapamiętać...
— Zapamiętam, mój drogi panie!...
— A czy pamiętasz też pani nazwiska tych osób, którym w dzieciństwie oddano cię na wychowanie?...
— Prosper Richaud i żona jego...
— Gdzieście mieszkali?...
— Na ulicy Roquette, Prosper miał warsztat mechaniczny...
— Bardzo dobrze... Możesz pani śmiało odpowiadać na wszystko o co cię zapytuję... Nie można, aby w umyśle nieszczęśliwej matki, miał powstać choćby cień powątpiewania...
— Zkądże mogłoby zdarzyć się coś podobnego, jeżeli posiadasz pan wszystkie dowody?...
— A oto one... Przekonają one każdego i wszystkich, że pani jesteś tą, której poszukiwano, że pani jesteś spadkobierczynią majątku wynoszącego półtrzecia miliona franków!... Ale... ale... kochane dziecko, przypominam ci przy sposobności, żeś mi zrobiła w tym względzie pewną obietnicę.
— Przyrzekłam panu sto tysięcy franków, gdy wejdę w posiadanie mego majątku.
— To właśnie.
— Czy byłeś pan łaskaw przygotować akt, o który prosiłam?... Podpiszę go w tej chwili...
— Będzie to dowód... zobowiązanie proste i zwykłe... i potrzebować będzie potwierdzenia przez matkę pani, jako główną jej opiekunkę...
— Jestem przekonaną, że podpisze bez namysłu. Za bardzo obowiązaną będzie panu, aby wahać się miała...
— Oto ten akcik... racz go pani odczytać uważnie...
— A to po co?... Nie znam się zupełnie na tych wszystkich interesach a zresztą ufam panu bezwzględnie... Wierzę, że pan jesteś zacny człowiek... A przytem jeżeli nie uczynisz mnie bogatą, ten papier nie wart będzie liścia bobkowego... bo go do zupy nawet użyć nie będzie można... — dodała śmiejąc się Marya-Joanna.
— To prawda... święta prawda!... — potwierdził Jacquiar, śmiejąc się także i kładąc na stole zapisany arkusz papieru stemplowego, atrament i pióro...
— Co potrzeba napisać?... — zapytała ex-praczka.
— Napisz pani: Dobry na sto tysięcy franków.
Marya-Joanna nabazgrała te wyrazy krzywo i najnieortografczniej.
— Teraz podpis: imię i nazwisko — powiedział Jacquier.
— Jakie imię?...
— No naturalnie pani imięi nazwisko!... Marya-Joanna de Rhodé...
— Jakże się pisze Rhodé?...
— R-h-o-d-é, i akcent nad e.
— A no... to i jest... I nic więcej?...
— Nic a nic więcej nie potrzeba... — odpowiedział aferzysta składając kwit i chowając go do swego portfelu. Jutro, panienko kochana, będziesz szczęśliwą i bogatą.


∗             ∗

Pani Ligier, praczka z Bonneuil, wcale, jak wiemy, nie zawiadomiła Opieki publicznej o ucieczce Maryi-Joanny. W okolicy szeroko jednak rozpowiadano o tem zbiegostwie i mer, po upływie dni piętnastu, uznał za właściwe donieść o wypadku komisarzowi policyjnemu właściwego powiatu, który rozwinął zaraz śledztwo i z uwagi, że chodziło o nieletnią pupilkę Opieki publicznej, złożył raport urzędowy dyrektorowi zarządu.
Praczka, zawezwana przez depeszę, przybyła zestrachana na plac Victoria i uległa bardzo surowemu badaniu. Nie będziemy go tu powtarzać, obejmuje bowiem szczegóły dobrze już znane czytelnikom. Po otrzymaniu surowej nagany i wysłuchaniu pogróżek nie bardzo przyjemnych, pani Ligier wyszła z biura z miną wielce zakłopotaną.
Bezzwłocznie po jej odejściu, dyrektor napisał kilka słów na swym bilecie, zakopertował takowy, położył na kopercie adres i polecił woźnemu udać się z tem zaraz na ulicę Geoffory-Marie Nr. 1, do pana Placyda Jouberta — i w razie, jeżeli będzie w domu, prosić go o natychmiastowe przybycie.
Po upływie godziny wrócił woźny z oświadczeniem, że list zostawił, bo pana Jourberta nie było.
Człowiek o fizyognomii drapieżnego ptaka, otrzymał zawiadomienie późno, bo wrócił do siebie dopiero po jedenastej wieczór.
Niezmiernie zdziwiony, zaniepokojony trochę, przepędził noc bardzo niedobrze i nazajutrz — na kilka minut przed dziewiątą, meldował się już dyrektorowi Opieki publicznej.
— Oczekiwałem pana, szanowny panie Joubert, z największą niecierpliwością, odezwał się ostatni... Jak daleko postąpiłeś pan w poszukiwaniach pupilki naszej Maryi-Joanny?...
— Mam już wszystko prawie w ręku, panie dyrektorze.
— I Marya-Joanna jest istotnie córką panny de Rhodé?...
Zaniepokojenie człowieka o rysach drapieżnego ptaka, przybrało potworne rozmiary.
Co mogą znaczyć te badania takie natarczywe?...
Czy nie dowiedziano się, że Marya-Joanna, jest osobistością obcą zupełnie dla niewidomej?...
Czy odnaleziono jej córkę prawdziwą?..
Czy nie wpada w jaką zasadzkę?...
Kłamstwo może go skompromitować i narazić na następstwa bardzo niemiłe.
Potrzeba się mieć na baczności i nie dać złapać.
— Nie mogę jeszcze twierdzić stanowczo!... odpowiedział.
— Jakto?.. nie możesz pan twierdzić stanowczo!... zawołał dyrektor — a czyż nie powiedziałeś mi pan przed chwilą, że już wszystko trzymasz w ręku?...
— Tak niby jest w rzeczy samej, pozostaje mi jednak do sprawdzenia jeden jeszcze szczegół najważniejszy.
Muszę się przekonać koniecznie, czy ta młoda osoba, której imiona nie są ściśle zgodne z imionami wpisanemi do aktu urodzenia, posiada medalion zupełnie taki sam jak ten, który my posiadamy...


XXIX.

— Ah! zawołał dyrektor Opieki publicznej — czy oba imiona nie zgadzają się w zupełności?...
— Nie, panie dyrektorze... odparł Joubert, oznajmiłem już wszak o tem panu pomocnikowi naczelnika wydziału, w którym z łaski pańskiej zbierałem potrzebne mi wyjaśnienia.
— W czemże jest różnica?...
— Młoda panna, której poszukujemy, nazywa się Joanna-Marya, ale w regestrach opieki publicznej zapisaną została jako Marya-Joanna... Nie ma w tem nic szczególnego, ponieważ według wszelkiego prawdopodobieństwa, dziecko zapytane o swe imiona i zestrachane, wymieniło je w odwrotnym porządku. To rzecz najzwyczajniejsza w świecie... Pozostaje kwestya medalionu... Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że Joanna-Marya i Marya-Joanna to osobistość jedna i ta sama, jeżeli medale są jednakie.
— Dla czego się pan dotąd o tem nie przekonałeś?...
Wszak nic panu nie przeszkadzało to zrobić, ponieważ byłeś pan w Benneuil u pani Ligier, której dziewczynka została powierzoną...
Joubert przygryzł wargi.
Nie mógł ukrywać tego przed sobą, że był brany na spytki formalne.
Pod grozą narażenia się na podejrzenia, nie mógł ukrywać prawdy.
— Ależ panie dyrektorze — odpowiedział, skoro panu wiadomo, że byłem w Bonneuil u pani Ligier, musi też być wiadomo mu także, żem tam Maryi-Joanny nie znalazł.
— I z tego powodu właśnie muszę panu zrobić wymówkę...
— Wymówkę?... mnie... a za co?...
— Za to, żeś mnie pan nie powiadomił o tem jednakże.
— Nie chciałem sprzeciwiać się pani Ligier, która miała tu być z tem nazajutrz...
— Nie wiedziałem o niczem...
— Sądziłem także — dorzucił Joubert, że wiek tej młodej osoby, uwalniał ją już z pod władzy pana...
— Jak pan mogłeś przypuszczać coś podobnego... pan, człowiek prowadzący takie przeróżne interesa?... Opieka publiczna wykonywa sumiennie opiekę i wykonywa ją albo do pełnoletności pupilki, albo do wejścia przez nią w związki małżeńskie.
— To prawda... Powiedziałem bez zastanowienia...
— Jako zainteresowany w sprawie, szukałeś pan i natrafiłeś na ślad zbiegłej?...
— Tak panie dyrektorze, ale Bogu jednemu wiadomo, czy te wszystkie zabiegi przydadzą się na co!...
— Widziałeś pan Maryę-Joannę?..
— Nie, panie dyrektorze.
— Dla czego?...
— Wczoraj zgłaszałem się do niej, objaśniono mnie jednakże, że nie ma jej od onegdaj, a nie potrafiono mi powiedzieć kiedy powróci. Mam nadzieję, że może to dziś nastąpi...
— Będziesz pan łaskaw dać mi adres tej zbłąkanej, panie Joubert. Nie możemy dziecka w tym wieku pozostawić na łup jego złych instynktów... Nasze prawa do Maryi-Joanny trwają w całej swej mocy, aż do jej pełnoletności, a do tego dobry jeszcze kawał czasu; czy jest czy nie jest córką p. de Rhodé, przytrzymamy ją i ściągniemy przez policyę. Do nas to a nie do niej musisz pan zwrócić się o poświadczenie tożsamości, i my to a nie pan, powrócimy ją jej matce, jeżeli się przekonamy nie zbicie, że jest córką pani de Rhodé. Proszę o adres Maryi-Joanny.
Joubert pomyślał:
— A oto interes, który mi wykręca piekielnego młynka! Ale... z tem wszystkiem,.. Skoro ta awanturnica nie jest wcale przecie córką niewidomej, niechaj że ją licho bierze. Inaczej poradzę sobie...
I głośno powiedział:
— Ulegam pańskiemu żądaniu, panie dyrektorze... Marya-Joanna mieszka pod Nr. 44, przy bulwarze świętego Michała...
Zapisawszy adres, dyrektor zapytał:
— Kto panu adres ten wskazał?...
— Sam uwodziciel pupilki pańskiej...
— Jego nazwisko?...
— Vice hrabia da Quercy...
— Gdzie mieszka?...
— Wybrzeże Bourbon, Nr. 22.
— Będzie on miał za swoje, i będzie się musiał uważać za bardzo szczęśliwego, jeżeli mu nie wytoczymy procesu o uwiedzenie nieletniej...
— Pozwoliłem sobie dać mu już uczuć przedsmak tych przyjemności, na jakie go narazi postępowanie jego niegodziwe — wtrącił Joubert słodziutkim głosem.
— Dobrze pan bardzo zrobiłeś, aleś postąpił wielce niewłaściwie, nie zawiadamiając nas o swych odkryciach.
— Błąd to mimowolny, panie dyrektorze i racz mi go pan przebaczyć.
— Jeżeli ta dziewczyna, która tak fatalnie rozpoczęła życie, jest rzeczywiście córką pani de Rhodé, czy myślisz pan powiadomić jej matkę o tem wszystkiem?...
— Sądzę, że należałoby to ukryć przed nią bezwarunkowo... Racz pan, panie dyrektorze, zwrócić uwagę na to, że zadanie moje nie ogranicza się bynajmniej na wyszukaniu Joanny-Maryi czy tam Maryi-Joanny. Poszukuję ja dziedziczki półtrzecia miliona franków, dziedziczki spadku, który przepadnie je żeli spadkobierczyni nie obejmie go w posiadanie w czasie właściwym... Oto moje zadanie... Czy wychowanica instytucyi panów jest w samej rzeczy tą dziedziczką?... Wydaje się to wielce prawdopodobnem, ale okaże się dopiero wtedy gdy sprawdzenie dwu medalionów — tożsamość jej potwierdzi.
— W czyim ręku znajduje się ów medalion przekazany pannie de Rhodé testamentem, z którego byłeś pan łaskaw odczytać mi kilka ustępów?
— Mam go w tej chwili u siebie.
— Pokaż mi go pan proszę...
— Oto jest — odrzekł Placyd, wyjmując medalik z portmonetki. Prawdziwy srebrny jak pan widzi i ma trzy dziurki wywiercone w kształcie trójkąta... Nie mogę go oddać w tej chwili, ale skoro odnajdziecie panowie Maryę-Joannę i powiadomicie mnie o tem, stawię się bezzwłocznie dla skonfrontowania....
— Liczę na pana.
— A teraz czy potrzebny jeszcze jestem panu dyrektorowi?
— Nie. Może pan już odejść.
Joubert skłonił się i wyszedł bardzo niezadowolony.
— Najniepotrzebniej nawarzyłem sobie piwa... mruczał pod nosem. Zanim czterdzieści ośm godzin upłynie, poróżniona z balią i żelazkiem praczka, wpadnie znowu w moc Opieki publicznej. Jedno spojrzenie na medalion, dostatecznie przekona, że nie ma ona nic wspólnego z córką panny de Rhodé i po wszystkiem! Idzie tedy o to, ażeby teraz wytrzasnąć sobie inną jaką dziewczynę, inną jaką dziedziczkę, ponieważ prawdziwej odnaleźć niepodobna... A no niech dyabli porwą tę oślicę Maryę-Joannę!... Co ja jednakże powiem tej ślepej, ażeby niestraciła cierpliwości?...
Spojrzał na zegarek.
Było wpół do jedenastej.
Właśnie w tej chwili Jacquier, Marya-Joanna i Bonichon wsiadali do powozu — a Jacquier kazał stangretowi jechać pod Nr. 12, na ulicę Saint-Honore.
Od wczoraj panna de Rhodé była w stanie gorączkowej obawy, łatwiejszej do zrozumienia niżeli do opisania.
Nieszczęśliwa matka obliczała minuty, dzielące ją od chwili, w której ucałuje i odbierze swoje dziecko.
Teresa podzielała niecierpliwość swojej pani.
Wierna służąca przechodziła bezustannie z saloniku do przedpokoju, od którego drzwi nawet uchyliła, ażeby posłyszeć najmniejszy szelest, albo kroki na schodach. A powtarzała co chwila:
— Tylko niechno panienka będzie cierpliwa... Ja wiem jak to się czas okrutnie dłuży, kiedy się wyczekuje na takie szczęście... Odrobinką jeszcze cierpliwości, a będzie pani mogła uściskać córkę swoję...
Niewidoma słuchała i płakała rozrzewniona — a poczciwa Teresa nie mniej wzruszona, ocierała co chwila oczy.
Naraz stanęła i nadstawiła ucha.
Zdawało się jej, że słyszy idących po schodach.
Wyleciała do sieni, a przechyliwszy się przez poręcz, zobaczyła dwóch panów i panienkę.
Poznała od razu Jacquiera, który ją również spostrzegł i skłonił się z uśmiechem.
— Proszę!... proszę prędzej! — zawołała drżącym głosem.
Wpadła do saloniku i zaledwie miała siłę wyjąkać:
— Idzie, proszę pani... idzie...
I znowu wybiegła na schody.


XXX.

Jacquier, Bonichon i Marya-Joanna, znajdowali się już na górze.
Młoda dziewczyna była śmiertelnie blada, drżała jak liść.
— Proszę... proszę — powtarzała Teresa. — Proszę!... Oh! jakże moja kochana pani będzie szczęśliwą!..
I pociągnęła za sobą Maryę-Joannę i Jacquiera.
Bonichon postępował za nimi, przymknąwszy drzwi, ale nie troszcząc się wcale o to, czy je zamknął jak należy.
Niewidoma wzruszona do głębi duszy, postąpiła naprzód z rękami wyciągniętemi przed siebie.
Dwa okrzyki rozległy się jednocześnie:
— Córko moja!...
— Matko najdroższa!...
I Marya-Joanna rzuciła się w objęcia panny de Rhodé, która milcząc przyciskała ją do serca, bo głosu wydobyć nie była w stanie.
Przez kilka chwil rozlegał się po saloniku odgłos pocałunków i głośne łkania niewidomej, oraz wychowanki Opieki publicznej. Nie pozwalało to słyszeć kroków czyichś w przedpokoju.
— Moja córka!.. moja córka!... — zawołała nareszcie Paulina. — Więc mi wracacie moje dziecko ukochane, po szesnastu latach strasznych cierpień i łez!... O! w taki nikczemny sposób wyrwali cię odemnie, pozbawiono cię moich pieszczot!... Szesnaście lat!... Nie śmiałam już nawet marzyć, że cię odzyskam!... Myślałam, żeś na zawsze dla mnie stracona!... A jednakże mam cię, tu przy sobie, moja ubóstwiona Joanno-Maryo!... — Pan Bóg nie pozwala mi cię widzieć, bo jestem niewidoma, ale mi pozwala przycisnąć cię przecie do łona, słyszeć i czuć bicie twego serca to też i chociaż doświadczył mnie srodze, błogosławię Go gorąco za tę jego dobroć dla mnie...
Mówiła to głosem drżącym, co chwila przerywanym pocałunkami.
Marya-Joanna oddawała niewidomej pieszczotę za pieszczotę.
— Matko — szeptała — zapomnijmy przeszłości.. Cieszmy się teraźniejszością, myślmy o przyszłości... — Czuję co musiałaś wycierpieć, ale zapomnij o tych katuszach wszystkich, skoro jestem przy tobie... Wyobraź sobie, że to był tylko sen przykry, z którego się obudziłaś..
— Tak... tak... moje dziecko... był to istotnie sen okropny... Ale ja muszę o nim pamiętać, muszę zachować wieczną wdzięczność, dla tych co cię odnaleźli i przyprowadzili!...
Jacquier ujął Paulinę de Rhodé za ręce, które do niego wyciągała.
— Zrobiłem to, com zrobić obiecał — rzekł. — Spełniłem swój obowiązek, a dopomagał mi w tym wielce mój dzielny współpracownik, ten oto Bonichon, który czuje się bardzo szczęśliwym z pani radości.
Bonichon patetycznie położył rękę na sercu i wykrzyknął:
— Patrzeć na taką radość, to prawdziwa dla mnie nagroda!
— Oddajemy pani dziecko — ciągnął Jacquier — a jednocześnie wszystkie dowody, potrzebne dla potwierdzenia jego tożsamości... — Jeżeli pani życzy sobie powierzyć mi dalsze zajęcie się interesami, oddaję się na jej usługi...
— Przyjmuję te usługi, przyjmuję z niewymowną wdzięcznością! — odpowiedziała niewidoma. — Trzeba będzie poczynić zaraz wszelkie niezbędne kroki, a przedewszystkiem uprzedzić notaryusza z ulicy Condé, żeśmy odnaleźli moję córkę...
— To konieczne ze względu na sukcesyę, bo czas ubiega, a kiedy chodzi o opłatę za prawa własności, skarb jest bez litości... — Nie pozwolimy jednak na to, aby termin upłynął...
— Jakież to są dokumenty, o których pan wspomniałeś przed chwilą, a które trzeba będzie przedstawić notaryuszowi? — zapytała panna de Rhodé...
— Te, o których wspominałem pani wczoraj... Akta zejścia Prospera Richaud i jego żony, protokół spisany w dniu i miejscu, w którem Marya-Joanna została znalezioną...
— Joanna-Marya — poprawiła żywo Paulina.
— Nazywano mnie raz Joanną-Maryą, drugi raz Maryą-Joanną, moja mateczko — odezwała się ex-praczka. — Kiedy mnie znaleziono, byłam tak małą, iż mogłam łatwo tak lub owak powiedzieć...
— To prawda... to prawda, moje kochanie... — zauważyła niewidoma, całując uciekinierkę z Bonneuil. — Jak sobie pomyślę, żeś ty była ranną na tej barykadzie!... że mogłaś być także zabitą, to wszystka krew ścina mi się w żyłach!...
Jacquier ciągnął dalej.
— Oprócz protokółu, jest oto wyciąg z regestru, w którym córka pani zapisaną była pod Nr. 1,087. Wyciąg ten dowodzi, że Marya-Joanna jest tą samą co wymieniona w protokóle... sprawdzonym i podpisanym przez dyrektora Opieki publicznej...
— Jakże to musiało być trudno wydobyć panu to wszystko! — zauważyła niewidoma...
— Rzeczywiście, że to było i bardzo trudne i dużo potrzebowało czasu... Odezwał się Bonichon... Przy dobrej woli i staraniach, zdołaliśmy jednakże pokonać wszystkie zawady...
— Matko! — odezwała się Marya-Joanna — obiecałam panu Jacquier, że go wynagrodzę za jego starania. Winneśmy mu bardzo wiele, bo przecież dzięki jemu tylko, jesteśmy połączone...
— To coś obiecała, będzie dotrzymane moje dziecię...
— Obiecałam dać panu Jacquier sto tysięcy franków, w dniu, w którym wejdę w posiadanie majątku, jakie mam odziedziczyć...
— Dobrześ zrobiła... trzeba nawet wystawić na tę sumę zobowiązanie piśmienne, a żeś nie pełnoletnia, ja je potwierdzę i podpiszę...
— Więc niech mama odrazu poświadczy mój podpis, przecież mi mama tego nie odmówi...
— Odmówić!... tobie kochane dziecko?... a niechże mnie Pan Bóg zachowa i broni!... Daj mi pióro i połóż rękę w miejscu gdzie podpisać potrzebuję!...
Jącquier rozłożył na stole papier stemplowy, który Marya-Joanna wzbogaciła swoim podpisem, i kładł właśnie pióro w palce niewidomej, gdy naraz drzwi saloniku nagle się otworzyły i Placyd Joubert ukazał się na progu i odezwał głosem pełnym szyderstwa i złości:
— Nie trzeba tego podpisywać!
Jacquier i Bonichon, wykrzyknęli zdziwieni, Marya-Joanna i Teresa cofnęły się wystraszona, Paulina de Rhodé, poznawszy głos zadrżała...
— Nie potrzeba tego podpisywać... powtórzył Placyd, rzucając groźne spojrzenia na Jacquiera i Bonichona!... O! wcale a wcale nie potrzeba!... Oszukują panią, szydzą sobie z pani!... Każą pani całować jak własnę córkę, dziewczynę zupełnie dla pani obcą...
— Obcą?... krzyknęła z rozpaczą niewidoma. — Joanna-Marya nie jest moją córką?...
— Czy pan się zastanowił nad tem, co mówisz, panie Joubert? — odezwał się Jacquier, prostując się z godnością.
— O! wiem doskonale co mówię!... Utrzymuję i dowiodę tego, że obecna tu Marya-Joanna, powierzona przez instytucyę Opieki publicznej, pani Ligier, praczce w Bonneuil, nie jest wcale Joanną-Maryą córką panny de Rhodé. I to prawdziwe dla nieszczęśliwej matki szczęście, ta młoda bowiem osoba, którąście wynaleźli, nie w Bonneuil, ale pod Nr. 44 na bulwarze Saint-Michel, opuściła dobrowolnie miejsce, w którem się uczyła, aby uciec z kochankiem!... No!... zaprzeczajcie, jeżeli śmiecie!...
— Więc pan uważasz, że te akta są fałszywe? — pytał Jacquier, który lubo zbity z tropu, nie uważał się jeszcze za pokonanego.
— Wcale nie. — Akta są prawdziwe, ale i to także prawda, że ta panna nie jest wcale dzieckiem, którego poszukujemy...
— O! mój Boże! O! mój Boże! więc to nie moja córka! — jęczała niewidoma, zanosząc się od płaczu...
— Dowiedź pan tego, panie Joubert! — wrzasnął Jacquier.
— Bardzo mi to łatwo przyjdzie!... Jakkolwiek jesteś pan bardzo zręcznym panie Jacquier, postąpiłeś jak żak! — Chcesz pan dowodu? Panna de Rhodé, przedstawi panu najlepszy...
— Ja?...spytała niewidoma, podnosząc głowę...
— Tak... pani sama... Czy żądałaś pani okazania medalionu jaki musi mieć na szyi dziecko!...
— Nie... nie pomyślałam o tem... odrzekła drżąc Paulina.
— Ależ medalion ten panna Marya ma na szyji... odezwał się Jacquier. — Proszę go pokazać!...
— Służę.
I Marya-Joanna odwiązała szybko sznureczek jedwabny z szyi i dodała:
— Medalion ten nie opuszczał mnie nigdy... weź go matko weź...
I włożyła w rękę panny de Rhodé medalion kupiony przez Bonichona.


XXXI.

Przez ten czas Joubert sięgnął do kieszeni i wyjął medalion, który mu panna de Rhodé powierzyła dnia wczorajszego.
Niewidoma przesuwała palcami po metalowej blaszce zdjętej z szyi Maryi-Joanny i szukała na próżno trzech dziurek, wybitych w trójkąt. Twarz jej się zmieniła.
— Tereso... Tereso... wołała — ja nie widzę... przypatrz no się... przypatrz... Co to jest?...
Wierna służąca zbliżyła się, wzięła medalik i równie wzruszona jak jej pani rzekła:
— To mosiężny panienko...
— A powinien być srebrny bezwarunkowo, odpowiedziała żywo Paulina i z trzema w trójkąt wybitemi dziurkami...
— Taki oto — wtrącił Joubert, pokązując medalion, który trzymał w ręku. — Widocznem jest, że panią oszukują!...
Niewidoma krzyknęła rozpaczliwie.
— To nie moja córka!... to nie moją córka!... i zawiedziona w swoich najdroższych marzeniach, zachwiała się i padła zemdlona na posadzkę. Teresa przyskoczyła do niej.
Marya-Joanna stała milcząca i przestraszona, nie śmiejąc się odezwać, poruszyć nawet. Jacquier i Bonichon osłupieli.
— Bierz panna swój medalik — odezwał się Joubert do Maryi-Joanny — posłuchaj dobrej rady, powracaj czem prędzej do Bonneuil i postaraj się aby pani Ligier przyjęła się z powrotem, bo inaczej, nie zaręczam, czy panna pozostaniesz długo na wolności!...
Młoda dziewczyna rozczerwieniona ze złości, z zaciśniętemi pięściami, zwróciła się do Jacquiera i Bonichona:
— Powiedźcie no mi łajdaki, co to za obrzydłą rolę kazaliście mi tu odegrać? — No! gadajcie zaraz, krzyczała coraz głośniej — zapewnialiście mnie, że odnajdę matkę, której się stanę szczęściem i radością... że posiądę znaczny majątek... A to wszystko oszustwo tylko!... Wytłómaczcie mi się zaraz, co to wszystko znaczy?... Ja chcę i muszę to wiedzieć!...
— Wytłómaczą się pannie gdzie indziej, bo tutaj nie mają już co robić — przerwał Joubert, a zwracając się do Jacquiera, dodał z przekąsem: — Nie bardzo to przyjemna taka porażka, w chwili, kiedy się było pewnym, że wszystkie atuty w ręku, nieprawda kochany koleżko?...
Namotałeś pan sobie dużo przykrości!...
Gdybyś był odnalazł prawdziwą Joannę-Maryę, byłbyś mi podciął nogi porządnie... Ale ja wiedziałem co trzymasz i śmiałem się do rozpuku, żeś tak dobrze przechował tę panienkę, której pochodzenie i karyerę znałem wybornie... Nie dosyć jest galopować, trzeba być jeszcze na dobrej koniecznie drodze!... Przegrałeś kochany kolego, z kretesem przegrałeś!...
— Tak jest panie Joubert, przegrałem — odrzekł sucho Jacquier. — Ale to nic, bodaj, że się odegram jeszcze!...
— Będziemy zatem grali jeszcze, zawołał śmiejąc się Joubert.
— Nie ufaj tak sobie bardzo kochany kolego. Radzę ci być ostrożnym!...
— Nie obawiam się wcale a wcale...
— To źle robisz — ja cię bowiem przekonam wkrótce, żeś się powinien był obawiać...
— Będę czekał...
— Postaram się abyś nie czekał za bardzo długo!...
Jacquier dał znak Bonichonowi i poszli nie troszcząc się o Joannę-Maryę.
Ta patrząc na zemdloną ciągle pannę de Rhodé, płakała rzewnemi łzami.
— Biedna kobieta!... szeptała... biedna matka!...
— Idź panna sobie — odezwał się Joubert — musisz rozumieć przecie, że nie tutaj twoje miejsce...
Młoda dziewczyna zwiesiła smutnie głowę i wyszła zapłakana.
Placyd i Teresa podnieśli niewidomą, posadzili w fotelu i wszelkiemi sposobami starali się przyprowadzić do przytomności.
Dzięki zimnej wodzie i kompresom z octu na skronie, panna de Rhodé westchnęła i otworzyła oczy.
— Tereso... wymówiła słabym głosem...
— Jestem tutaj, kochana, droga pani... jestem tutaj z panem Joubertem.
— A tamci już poszli sobie?...
— Przekonani o oszustwo, nie mogli pozostać ani minuty dłużej... odpowiedział Joubert.
— A to dziecko, które wzięłam za swoję córkę?...
— Wyniosła się także.
— Co boleści po takiej radości!... co rozczarowania, mój Boże!... Ah! ja chyba tego nie przeżyję!...
— Niech się pani uspokoi, błagała Teresa, całując niewidomą po rękach.
Niech się pani uspokoi... nalegał Joubert... Nie ma potrzeby tak rozpaczać...
— Nie straciliśmy jeszcze nadziei, jeszcze nic nie przepadło...
— Czy to prawda?
— Przysięgam pani...
— Dziecko, na którego ślad pan trafiłeś?...
— Było to, które ci przyprowadzono... Ja się także omyliłem... dopiero dziś rano, dzięki medalionowi, który mi pani wczoraj powierzyła, błąd mój poznałem... Właśnie przyszedłem panią uprzedzić i w sam czas trafiłem, aby panią wywieść z błędu!...
— Więc jeszcze nie ma żadnej pewnej wskazówki!...
— Nie jeszcze, muszę to przyznać, ale na wszystkie strony, w Paryżu, po okolicach Paryża i na prowincyę, porozsyłałem agentów, wyprobowanej zdolności... Niech pani nie traci odwagi... Przyrzekłem, że zrobię, co tylko możebne... i zrobię... Niech pani liczy na mnie!... Sprawa pani jest tak świętą, że sam Bóg wspierać nas będzie.
— Oh! żeby pana wysłuchał!
Joubert pożegnał niewidomą.
Marya-Joanna wyszedłszy od panny de Rhodé, popędziła jak waryatka przez ulicę. W głowie jej zapanował nieład zupełny...
Ze świetnej przyszłości, jaką jej obiecywano, nic zgoła nie pozostało, albo raczej pozostała obawa wywołana słowami Jouberta.
— Powracaj prędko do Benneuil, radzę ci, jeżeli nie chcesz być pozbawioną wolności...
Czuła się naprawdę zagrożoną.
Zaczynała się pokuta za postępek szalony.
Powrócić do Bonneuil?...
Czyż to podobna? Jakże się pokażę pomiędzy towarzyszkami, które będą mną pogardzać, jak się pokażę w wiosce, gdzie wszyscy wytykać mnie będą palcami!
A zresztą, czy pani Ligier zgodzi się mnie przyjąć z powrotem?
Było to bardzo wątpliwe.
Zmartwienie młodej praczki poróżnionej z żelazkiem od prasowania, nie trwało jednak długo.
Po otrząśnięciu się ze snów złotych, Marya-Joanna odzyskała właściwą swoję naturę, która nie była złą, ale nie była wcale zbyt stałą, jak tego nasi czytelnicy mieli dowody.
— Eh! co tam!.. powiedziała sobie — po co mam się martwić, o to co nic nie warto!...
„Myślałam, że odnajdę rodzinę i gruby worek. — Obiecanka cacanka a głupiemu radość. Ulotniła się i rodzina i worek! — Nie ma zatem o czem myśleć!...
„Pójdę do domu, zabiorę rzeczy i trochę grosza i przeprowadzę się gdzieindziej... Przecie w Paryżu nie brakuje pokoików, dla młodych osób...
„Jak się tylko urządzę, pójdę do de Quercy, opowiem mu jaką pierwszą lepszą historyjkę, ażeby wytłómaczyć moję nieobecność kilkodniową... i wszystko pójdzie jak po maśle... Jeżeli się będzie gniewał, to mniejsza oto, to go puszczę w trąbę i basta... Jestem ładna, nie głupsza od innych!.. Kiedy śpiewałam u pani Ligier, ludzie zatrzymywali się podedrzwiami, ażeby słuchać. — Zostanę śpiewaczką... Zaangażuje mnie jaki dyrektor teatru, i będę miała pieniądze!...
„Pocieszywszy się w ten sposób, przyspieszyła kroku, doszła do bulwaru Saint-Michel i weszła do domu, w którym mieszkała.
Nie zwróciła wcale jednakże uwagi, na dwóch podejrzanej powierzchowności ludzi, którzy spacerowali po trotoarze — a spostrzegłszy ją, zamienili ze sobą spojrzenia.
Weszła do sieni i udała się po klucz od mieszkania.

Koniec części drugiej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.