Wielki los (de Montépin, 1889)/Część trzecia/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le gros lot
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Część trzecia.
I.

— Przychodzili tutaj już kilka razy pytać się o pannę... powiedziała stróżka po powitaniu do młodej dziewczyny.
— A kto taki? — zapytała Marya-Joanna ciekawie.
— Jacyś panowie, których nie znam... byli nawet dzisiaj rano...
— Cóż oni chcieli odemnie?...
— Nie wiem nic.
— A pan de Quercy czy był?
— Nie, nie był, proszę panny.
— Idę się pakować, wyjeżdżam...
Powiedziawszy to, uciekinierka z Bonneuil, pobiegła szybko po schodach i zamknęła się w swojem mieszkaniu.
Prawie w tej samej chwili, dwaj ludzie, których widzieliśmy czatujących na ulicy, zjawili się w mieszkaniu odźwiernej.
— Czy to panna Marya-Joanna powróciła? — zapytał jeden z nich.
— Tak panie.
— Na którem piętrze mieszka?
— Na drugiem, drzwi na lewo.
Udali się obaj na schody, a ten co się zapytywał zadzwonił.
— Kto tam? — zawołał głos z wewnątrz.
— Ktoś... przysłany przez pana de Quercy.
— Proszę zaczekać... zaraz otworzę...
I za chwilę drzwi się otworzyły, ale Marya-Joanna, gdy zobaczyła podejrzane miny przybyłych, cofnęła się wystraszona, i chciała zamknąć z powrotem.
Było już jednak zapóźno! Wepchnięto ją siłą do przedpokoju.
Sądząc, że to napaść jakichś rabusiów, chciała wołać o pomoc.
Ale i na to czasu nie było.
— Radzę pannie być cicho, jeżeli panna chce uniknąć skandalu! — odezwał się jeden z przybyłych.
— Czego chcecie odemnie?...
— Bodaj, że panna domyśla się potroszę, tak mi się przynajmniej zdaje... Trzeba iść z nami. Aresztujemy panienkę, na żądanie dyrektora Zarządu Opieki publicznej...
— Ależ moi panowie, ja nic przecie nie zrobiłam... zaczęła się tłumaczyć ex-praczka.
— Nas też to nic a nic nie obchodzi. Panna wszak jesteś Maryą-Joanną — a byłaś uczennicą pani Ligier, — w Bonneuil?
— Tak jest.
— Działamy na mocy danego rozkazu... Chcesz panna, to ci go pokażemy... Chodź panna spokojnie — a wszystko się po cichuteńku załatwi... Mamy fiakra, czeka na nas przed domem.. Prosimy...
— Gdzież mnie panowie zaprowadzicie?...br> — Do prefektury naturalnie...
— Pozwólcie mi przynajmniej — zabrać z sobą trochę grosza, jaką tu posiadam...
— Dobrze... dobrze... tylko prosimy pospieszać...
Marya-Joahna zrozumiawszy, że opór wszelki stałby się bezużytecznym, dała za wygraną.
Otworzyła szufladkę, wzięła do portmonetki dwa czy trzy bilety sto frankowe i kilka luidorów, wyszła z agentami, wsiadła z niemi do czekającego fiakra i pojechali do Prefektury.
Odprowadzono ją do nadzorcy, zdjęto medalik z szyi i zapakowano do celki w której Klara Gervais, ta prawdziwa Joanna-Marya, przepędziła przedtem dwie noce.
Zrobiwszy to, posłano agenta do dyrektora Opieki publicznej z medalikiem i zawiadomieniem, że żądaniu jego stało się zadość.
W parę godzin później, Marya-Joanna odprowadzoną została do domu poprawy Saint-Lazare, gdzie miała czekać na wydanie wyroku.
Tutaj właśnie znajdowała się Klara Gervais.


∗             ∗

Ośm dni upłynęło od brutalnej sceny, jaką po pijanemu wyprawił Leopold Joubert w willi Trembles, na wyspach Świętej Katarzyny.
Chociaż nie przyszedł jeszcze zupełnie do zdrowia po zimnej kąpieli na Marnie, zaczął się już jednak podnosić. I coraz bardziej czuł się zakochanym w ładnem, skromnem dziewczęciu, z którem tak nikczemnie postąpił.
— Przez te ośm dni — myślał sobie — musiał papa zebrać niewiem jak już dokładne wiadomości!... — Muszę zażądać, aby pośpieszył z formalnem oświadczeniem i pozwolił w ten sposób zapomnieć Klarze, moje znalezienie się ohydne.
Ubrał się w skutku tego ciepło i pomimo uwagi służącego, że jest osłabiony, że jeszcze chwieje się na nogach, wyszedł i podążył na śniadanie na ulicę Geoffroy-Marie.
Joubert zniechęcony bardzo sceną jaka się odbyła u niewidomej, nie widział żadnej nitki przewodniej, żadnego światełka w tych ciemnościach, a obawiając się, ażeby dwa i pół miliona hrabiego de Rhodé, nie przepadły dla niego, był w bardzo złym humorze, w chwili, w której jego jedynaczek a zatem i wyłączny spadkobierca, zjawił się w gabinecie.
— Jeszcześ chory... jeszcze się nie możesz na nogach utrzymać... — po coś wychodził?...
— Ależ papo, stęskniłem się bardzo bez ciebie... — odrzekł Leopold.
— Czy to na prawdę jedyny cel twojej wizyty...
— Że jedyny, daję na to słowo honoru, lubo chciałem przy sposobności...
{{tab}— Cóż takiego?...
— Czy ojciec zapomniał o swojej obietnicy?...
— Nigdy nic nie zapominam.
— Więc zebrał ojciec wiadomości?... No wie ojciec, te wiadomości?...
— Chcesz znowu widzę mówić o tej swojej Klarze Gervais?...
— Ależ naturalnie mój ojcze!... Chcę mówić, mówię i będę mówił... Czy ojciec się dowiadywał?...
— A jakże.
— No to niechże ojciec będzie łaskaw uda się teraz i poprosi ją o rękę... Przecież ojciec przyrzekł mi to, jeżeli wiadomości będą dobre... a muszą być dobre, przysięgam z góry na to!... — To anioł, te prawdziwy anioł, ta Klara Gervais...
Joubert stanął przed synem, założył ręce na piersiach i głosem ponurym rzekł:
— Czy wiesz, czego się dopuściła ta dziewczyna, którą nazywasz aniołem?...
Leopold widząc złowrogo wykrzywioną twarz ojca, przeraził się szalenie. — Cóż zrobiła?... — wymówił drżący i blady śmiertelnie.
— Dopuściła się kradzieży!... — Klara Gervais jest złodziejką...
— Fałsz!... Podły fałsz!... — krzyknął Leopold z energią, jakiej się po nim spodziewać nie można było — fałsz! potwarz nikczemna!...
— Jeżeli nie wierzysz, idź się przekonaj do prefektury policyi, albo do prokuratora Rzeczypospolitej!... — Klara Gervais siedzi w Saint-Lazare... — Tak jest, w więzieniu siedzi dziewczyna, którą poślubić chciałeś!... w Saint-Lazare, oskarżona o złodziejstwo... — Będzie stawała przed sądem i będzie z pewnością skazaną, bo są wszelkie przeciwko niej dowody.
Leopoldowi oczy słupem stanęły, żyły wystąpiły na skronie, drżące ze wściekłości ręce wyciągnął do ojca.
— O! — zawołał głosem syczącym, zdławionym — jeżeli jest oskarżoną, toś ty z pewnością dopuścił się jakiegoś względem niej podłego matactwa!... Jeżeli są dowody potępiające ją, to z twojej tylko pochodzą fabryki!... — Jeżeli jest w Saint-Lazare, toś ty ją tam tylko wpakował...
— Ja... — mruknął Joubert, którego oskarżenie to ugodziło w najczulszą strunę. — Ja!...
— Tak ty mój ojcze! — O! znam ja dobrze kochanego papę. Nie cofniesz się ty przed niczem, gdy idzie o dopięcie celu!... Usuwasz przeszkody... Klara Gervais ci przeszkadzała i biedna mała, nieszczęśliwa, została zdruzgotaną przez ciebie!.. Ale co ci to szkodzi papeczko, że ta sierota zostanie zgubioną, skazaną, że umrze może, bylebym tylko, ja jej nie zaślubił? — Poprzysiągłeś jej zgubę i dotrzymałeś słowa! — Wymyśliłeś winę... pokierowałeś pozory... wiem o tem... czuję to... jestem tego najpewniejszy!... Ale nie doszedłeś jeszcze tam, gdzie zamierzasz! — Ja to wszystko powiem sędziom, ja twój syn!... — Otworzę im oczy, a oni jej nie skażą!...
Joubert robił nadludzkie wysiłki, ażeby się powstrzymać.
Słysząc ostatnie słowa Leopolda, nie był w stanie zapanować nad sobą.
Chwycił silnie za kark syna i trząsł nim z piekielną siłą.
— Puszczaj mnie ojciec!... puszczaj!... — Dusisz mnie!... — bełkotał napróżno, nieszczęśliwy niedołęga, nie mogąc już oddychać wcale.


II.

Placyd Joubert nie wzruszał się lamentami syna, tylko trząsł nim coraz silniej.
Nigdy Leopold nie widział rodzica w podobnym stanie.
Człowiek o masce nieprzeniknionej, zawsze zimny i rozważny, zawsze nadzwyczaj słodki i grzeczny, zmienił się naraz w tygrysa.
Przerażony syn myślał — czy czasem nie zwaryował on nagle.
— Puść mnie ojcze! — powtarzał głosem stłumionym — puść mnie bo zawołam o pomoc...
— Nie piśniesz ani słówka! — wrzeszczał Placyd groźnie — będziesz cicho, albo cię jak psa zaduszę!...
— Dobrze... dobrze... więc będę cicho... tylko mnie puszczaj mój ojcze!...
— Nie puszczę cię, dopóki mi nie przysiężesz, że będziesz słuchał.
I popchnął syna na fotel, ciągle go silnie trzymając.
— Więc ci nie dosyć hultaju, być bezpożytecznem zerem, niedołęgą... głupcem... pasożytem! chcesz być jeszcze szkodliwym!...
— Nie dosyć, że mi nie pomagasz w niczem, ale chcesz mi jeszcze popsuć moje projekta... — Pozwalasz sobie oskarżać mnie, śmiesz grozić własnemu ojcu!.. — I to wszystko dla złodziejki, która siedzi w więzieniu!... — Przebrałeś już miarkę cierpliwości, przyszła chwila, że musisz spełnić moję wolę!... dobrowolnie czy przemocą, ale przysięgam ci, że tak zrobisz, jak ja każę!...
Placyd puścił teraz Leopolda, a gdy tenże chciał się podnieść, znowu go rzucił na fotel z powrotem.
Nieszczęśliwy niedołęga, mógł nareszcie odetchnąć swobodnie, ale był tak przerażony, że ani słowa nie przemówił.
— Jakkolwiek mało wart jesteś, nie możesz się żenić z Klarą Gervais.. — To nędznica...
— Ja ci nie wierzę ani słowa, kochany papo... i kocham ją zawsze...
Placyd nie odpowiedział, wzruszył tylko ramionami i mówił dalej:
— Nie wspomnisz mi odtąd nigdy, o tej dziewczynie... słyszysz nigdy!... Będziesz mi posłusznym we wszystkiem! Zaślubisz kobietę, którą ci każę zaślubić, a jeżeli nie będziesz chciał tego uczynić, to cię wypędzę, opuszczę, odbiorę pensyę, zawiadomię wszystkich lichwiarzy paryzkich, że jeżeli ci co pożyczą, to nigdy nic nie odbiorą, i urządzę się tak, iż i po mojej śmierci, nie dostaniesz ani szeląga z mojego majątku! — Tak więc słuchaj i miej się na baczności!....
Leopold siedząc w fotelu, poprawiał sobie jak mógł pognieciony krawat i kołnierzyk.
Znać było z ruchów jego i fizyonomii, że był bardzo zirytowany.
— Tylko żadnych fochów! — wrzasnął znowu Joubert — żadnych pogróżek głuchych! — Ja jestem ojcem i panem! trzeba mi być posłusznym!... Będziesz posłusznym?...
— Będę... będę... — odpowiedział synek pośpiesznie z obawy, aby się znowu na wybuch ojca nie narazić.
— No to dobrze... — Idź poczekaj na mnie w sali jadalnej. — Ja tam zaraz przyjdę...
Leopold nie dał sobie dwa razy tego powtarzać i wyszedł czemprędzej.


∗             ∗

W jaki tydzień po owej małej sprzeczce familijnej, jakiej byliśmy świadkami, Placyd Joubert, pomimo znacznych sum, wydanych na agentów, wysłanych na poszukiwania w różne strony, nie mógł natrafić na żaden ślad Joanny-Maryi.
Notaryusz z Algieru, napisał do notaryusza z ulicy Condé, ażeby mu przypomnieć, że czas upływa, że nie można pozwolić na przepuszczeniu terminu w sprawie tak ważnej, jak sprawa sukcesyi hrabiego de Rhodé.
Pan David zawiadomił o tem zrozpaczoną niewidomą i Jouberta.
Ostatni, doznając na każdym kroku niepowodzeń, nie mógł żadnej pannie de Rhodé zrobić nadziei.
Żałował bardzo owej Maryi-Joanny, tak niefortunnie zużytkowanej przez współzawodnika Jacquiera, bo w jego ręku, byłby doskonale z pewnością zastąpiła istotną dziedziczkę.
Leopold opanowany na nowo przez Lucynę Bernier, bawił się jak zwykle — i miał zawsze gotowe pieniądze u Jacquiera, który mu chętniej jeszcze niż przedtem otwierał swoję kasę.
Od czasu uwięzienia w Saint-Lazare, biedna Klara Gervais, dwa razy już ciąganą była do sędziego śledczego...
Dzień na sądzenie sprawy, był już oznaczony. Wszyscy co znali jej przebieg, byli pewni skazania obwinionej, chociaż liczni świadkowie, jak najlepiej zeznawali o moralnem prowadzeniu się Klary.
Jedna rzecz gubiła nieszczęśliwe dziecko.
Uparła się i nie chciała przyznać, że jakiś młody człowiek spacerował po trotuarze i czekał na nią przed magazynem.
A Rózia, służąca pani Thouret, stanowczo utrzymywała, że tak było.
Obecność młodego człowieka była dowiedzioną, a Klara nie chciała się tłomaczyć w tym względzie, przez co nasuwała podejrzenie, że tym nieznajomym był jej wspólnik!
Marya-Joanna, jak wiemy, została pomieszczoną w Saint-Lazare w kilka dni po aresztowaniu Klary.
Przypadek zdarzył, że w szwalni, poumieszczoną została razem z Klarą, a w sypialni, łóżka obu młodych dziewcząt stały obok siebie.
Przy pracy zachowywane było najgłębsze milczenie, ale kiedy wypuszczono je na podwórze, mogły rozmawiać ze sobą,
Obydwie w jednym wieku i ciągle prawie razem, zaczęły mówić ze sobą lubo z początku bardzo mało; Klara miała zakrwawione serce i trudno jej było oddawać się rozmowie.
Marya-Joanna miała trochę pieniędzy, Klara nie miała już ani grosza.
Zbiegła z Bonneuil, była lekkomyślną i żywą, ale w gruncie złą nie była. — Widząc Klarę wycieńczoną, cierpiącą, dzień i noc trawioną przez gorączkę, dzieliła się ze swą towarzyszką, połową słodyczy, jakie za swoje pieniądze kupowała.
Biedna Klara, której dumę dobrze znamy, chętnie by była odmawiała, ale serdecznym prośbom Maryi-Joanny oprzeć się nie była w stanie.
Zawiązała się też odtąd pomiędzy niemi poufalsza nieco znajomość — częściej i więcej teraz ze sobą rozmawiały.
Pewnego dnia — a było to w niedzielę — po wspólnym posiłku, usiadły obie w oddalonym kąciku podwórza.
Nigdy ani jedna ani druga, nie pytały się co ich tu sprowadziło.
— Jak dawno tutaj jesteś?... — zapytała na raz Marya-Joanna.
— Od trzech tygodni... powiedziała Klara.
— Czy prowadzali cię już do sędziego śledczego?...
— Kilka razy.
— Więc musisz przejść przez policyę poprawczą?..
— Nie... szepnęła sierota zwiesiwszy głowę na piersi... zasiadać będę na ławie oskarżonych...
— O! to wcale nie potrzebujesz się martwić — odrzekła Marya-Joanna, słyszałam rozmawiających skazańców, którzy utrzymywali, że przed sądem, daleko łatwiej można być uniewinnioną...
— Uniewinnioną? — powtórzyła Klara z goryczą. Ja nie będę uniewinnioną... ja nie mogę być uniewinnioną... Wszystko jest przeciwko mnie!.. wszystko mnie potępia!...
— O co cię oskarżają?
— O złodziejstwo?
— E! to chyba nieprawda.
— O! że to nieprawda! przysięgam... a Pan Bóg mnie słyszy...
— Czy widziałaś się z adwokatem?
— Po co?... a zresztą... adwokata trzeba płacić, a ja nie mam ani pieniędzy ani rodziny...
— Naznaczą ci go z urzędu.
— Co mi to pomoże?... Nikt nic mi nie poradzi.
— Jestem niewinną, ale są wszelkie przeciwko mnie pozory... Żeby mnie już skazali jaknajprędzej i żebym umarła...
— Umarła? — krzyknęła Marya-Joanna. A to mi się podoba. Po co masz myśleć o śmierci, myśl lepiej o życiu... Ja także pierwszego dnia byłam strasznie zrozpaczoną, ale uspokoiłam się już teraz... Kto pragnie śmierci, musi być bardzo zniechęcony do życia... trzeba być na to starą, bardzo starą, a tyś przecie taka młoda. — Nie kochasz więc nikogo i nikt ciebie nie kocha?


III.

— Nie kochasz więc nikogo i nikt cię nie kocha? — powtórzyła Marya-Joanna.
Klara żywo przyłożyła rękę do bijącego gwałtownie serca.
— Gdybym była nawet kochaną — szeptała, to dziś już to wszystko przepadło, bo pogarda zabija miłość...
— Czyś sierotą? — zapytała dziewczyna z Bonneuil.
— Niestety| — odrzekła Klara ze łzami w oczach.
— No... no... moja kochana Klaro tylko nie trzeba się martwić... Nie skażą cię napewno zbyt ciężko — a po wycierpieniu kary, pracować będziesz jak przedtem.
— Nie będą mi chcieli dać roboty...
— Kto to wie? — trzeba zawsze wierzyć w lepszą przyszłość... Powiadam ci — jak mnie widzisz, że ja wcale a wcale nie desperuję — a jednakże jestem pewną, że będę siedziała pod kluczem, aż do pełnoletności...
Klara spojrzała na swoję towarzyszkę zdziwiona.
— Zamknięta będziesz aż do pełnoletności? — spytała.
— A naturalnie, że będą mnie trzymać w domu poprawy, ale chociaż to własna moja wina, jednakże bardzo mi to przykro, zwłaszcza, że byłam na chwilę w skórze milionerki...
— Milionerki?... Ty!...
— A no ja!... To dziwna historya doprawdy...
— A cóżeś zrobiła, że cię zamknęli?
— Wierutne głupstwo... Porzuciłam praczkę u której się uczyłam, zdurzona obietnicami półgłówka, który jak się teraz przekonałam, szydził sobie ze mnie...
— Zapewne, żeś bardzo źle postąpiła, ale samej sobie też tylko krzywdę zrobiłaś... Któż więc ma prawo karać cię tak surowo?... Ojciec czy matka?
— Nie, bo i ja także nie mam żadnej rodziny...
— Więc od kogóż zależysz?...
— Od Opieki publicznej, której jestem wychowanką, a która mnie przygarnęła po oblężeniu Paryża i Komunie.
Klara słuchała z wielką uwagą, — a Marya-Joanna mówiła dalej:
— Zostałam podniesioną z barykady, na której pokaleczona leżałam obok poległych mężczyzny i kobiety, którzy zapewne musieli być mojemi rodzicami...
— Ale to, co ty mnie opowiadasz, toż to zupełnie własna moja historya?.. wykrzyknęła Klara zdziwiona.
— Twoja historya?...
— Tak.. mama Gervais, przybrana moja matka... poczciwa kobieta, której noszę nazwisko... znalazła mnie w ostatnim dniu Komuny, płaczącą na barykadzie obok dwóch trupów.
— A! to szczególne! — zawołała Marya-Joanna. — W którem cię miejscu znaleziono?...
— Na ulicy de la Roquette...
— To znowu tak samo jak mnie! — I nie odnalazłaś swoich rodziców?
Za małą byłam jeszcze, żeby zapamiętać ich nazwiska..
— Wszystko tak jak jak u mnie! — A ile masz lat?
— Trochę więcej niż szesnaście, jak się zdaje.
— To ja tak samo.
— A zkąd miały pochodzić te miliony o których wspominałaś mi przed chwilą?...
— To właśnie ta dziwna historya, o której miałam ci mówić! — Pewna pani poszukuje na wszystkie strony swojej córki, którą jej wydarto jak się tylko urodziła, czyli lat temu szesnaście. Maleństwo owo, miało imię Joanna-Marya, i jest sukcesorką worka z milionami... Wyobraź otóż sobie, że ci co jej szukali myśleli, że to ja jestem... Podobieństwo imion w błąd ich wprowadziło.
— Więc tyś jest Joanna-Marya?
— Ja jestem Marya-Joanna... ale to prawie jedno...
— Rozumiem...
— Więc przyszli do mnie z papierami które ich zdaniem dowodziły, że się nie mylą, zaprowadzili mnie do tej damy i przedstawili mi ją jako moję matkę. — Pokochałam ją zaraz z całego serca.
— I cóż dalej?
— Cóż dalej?.. A no jaknajgorzej!... W chwili, kiedy moja mniemana matka i ja ściskałyśmy się w najlepsze i płakały z radości, spada nam na kark, jakieś straszydło, brzydsze od siedmiu grzechów głównych, i zaczyna wrzeszczyć: to wszystko fałsz, to wszystko blaga!... Papiery są rzetelne, ale dziewczyna nie ta sama, niech pokaże medalik jaki nosi na szyi — a zaraz zobaczycie!...
Klara zadrżała.
— Medalik! — powtórzyła — jaki medalik?
— Medalik jaki miałam na szyi, będąc dzieckiem — a który musiał być zupełnie podobny do tego, jaki posiadała moja niby matka...
— No i cóż?
— Naturalnie pokazałam swój zaraz. Na nieszczęście nie podobny był wcale do tamtego... Nie byłam córką tej damy... Miliony frunęły i kwita!..
Klarze wielkie krople zimnego potu wystąpiły na skronie, i zaledwie wymówić mogła:
— Medal tej damy... medal z którym miano porównać twój, jak wyglądał?
— Srebrny był...
— Z wyobrażeniem Matki Bozkiej nieprawda?...
— Tak... i z trzema wywierconemi dziurkami...
Klara ciężko westchnęła.
— Trzy dziurki w formie trójkąta?, zaledwie szepnęła.
— Tak właśnie... Ale zkądże wiesz o tem, czy znasz tę damę?
— Medal o jaki cię pytano, ja go posiadam ja — krzyknęła Klara.
— Ty go posiadasz!... No to w takim razie ty pewno jesteś tem dzieckiem, którego poszukują, ażeby odziedziczyło miliony...
— Pokaż no mi ten swój medalion.
— Mam go w domu... Ta kobieta, do której cię zaprowadzono, to moja matka...
— Twoja matka? — powtórzyła ex-praczka zdziwiona. Ależ to cóś z tysiąca i jednej nocy.
— Jak się nazywa? jak się nazywa moja matka, powiedz mi prędko, proszę cię, błagam cię o to — mówiła Klara, drżąca od stóp do głów z wielkiego wzruszenia.
Ex-praczka z Bonneuil miała właśnie wymówić nazwisko panny de Rhodé, ale w tej chwili dał się słyszeć głos stróża:
— Marya-Joanna... — zawołał na cały głos.
— Zaczekaj... zaczekaj... — odezwała się do Klary młoda dziewczyna — ja zaraz przyjdę...
I pobiegła do stróża.
Klara jak nieprzytomna, patrzyła za oddalającą się koleżanką.
— Moja matka, to moja matka... — szeptała po chwili. — Więc Pan Bóg ulituje się nademną... Znajdę może swoję matkę?...
Nagle nieszczęśliwe dziecko przeszedł dreszcz, od którego krew ścięła mu się w żyłach.
— Odnaleźć matkę?.. — Czyż ja mogę nawet pragnąć coś podobnego!... Jestem w więzieniu, oskarżona o kradzież.. Skoro od Maryi-Joanny dowiem się nazwiska mojej matki, nie będę nawet mogła pójść do niej... bo drzwi więzienia pomiędzy nami!... Ale będę mogła napisać do niej: — Matko, jestem twoją córką... posądzają mnie o występek, którego nie popełniłam! Przysięgam ci na to... Matko broń mnie, ocal swoję córkę!... — Mój Boże, a jeżeli ona także, będzie mnie uważała za winną?... To byłoby okropne doprawdy, ale to niepodobna!... Skoro tylko spojrzy na mnie, wyczyta w moich oczach, że nie kłamię!... — Oh! to nazwisko... to nazwisko... jakże pragnę się dowiedzieć...
I Klara palona gorączką niecierpliwości, zbliżyła się do drzwi podwórza, czekając na powrót Maryi-Joanny...
Czekała długo napróżno.
Godziny mijały.
Odezwał się dzwonek zwołujący do refektarza, Marya-Joanna nie pokazała się jednakże.
Straszna obawa opanowała Klarę.
— A jeżeli ona nie przyjdzie?... — mówiła sobie i pogrążyła się cała w zadumie.
Nadeszła godzina spoczynku.
Łóżko ex-praczki, jak wiemy, stało tuż obok łóżka Klary. — Było ono bez pościeli.
Siostra miłosierdzia obecną była jak zwykle przy wywoływaniu aresztantek...
Maryi-Joanny nie wymieniono wcale...
Klara, jak liść drżąca, zbliżyła się do zakonnicy i zapytała z cicha:
— Moja siostro, czy Maryi-Joanny już nie ma?...
— Wzięli ją na pokutę... — odpowiedziała zakonnica.
I poszła dalej.
Klara zgnębiona, upadła jak nieżywa na łóżko.


IV.

— Zabrali ją!... zabrali!... — powtarzała biedna Klara załamując ręce z rozpaczy. — Poszła sobie, nie powiedziawszy mi nazwiska mojej matki! — O! jakże się dowiedzieć, gdzie ją przeprowadzono?... Jak do niej napisać?... Jak się z nią porozumieć?...
Biedne dziecko, trawiła od dość dawna gorączka.
Wstrząśnienie, jakiego doznała, pogorszyło jej stan znacznie, gdy więc nazajutrz rano, potrzeba było podnieść się na odgłos dzwonka, zaledwie że mogła utrzymać się na nogach. Ale całą siłą woli starała się zapanować nad niemocą.
Przed pójściem do warsztatów, aresztantki przechadzały się zwykle trochę po podwórzu.
Klara skorzystała z tego i zaczepiła zakonnicę, z którą rozmawiała dnia poprzedniego.
— Mam prośbę do siostry... — rzekła.
— Co chcesz moje dziecko?...
— Wczoraj, siostra była łaskawą mi powiedzieć, że Maryę-Joannę przeprowadzono na pokutę do innego więzienia.
— No więc cóż! moje dziecię?...
— Musi być kilka takich więzień?...
— Zapewne...
— Czy nie mogłabym się dowiedzieć, gdzie się Marya-Joanna znajduje?...
— Nie wiem.
— Czy można by zapytać o to w kancelaryi?...
— Może, ale dla czego?...
— Chciałam list napisać...
— Korespondencya pomiędzy więźniami jest wzbronioną.
Klara uczuła zimno w sercu.
— Wzbronioną?... — powtórzyła.
— Tak, to zasada ogólna, od której nie ma żadnych wyjątków...
— Dziękuję uprzejmie siostrze...
Zakonnica poszła dalej.
Ostatnia nadzieja Klary zniknęła.
Długo rzewnie płakała, w końcu jednak uspokoiła się trochę.
— Może i lepiej, że nie wiem nazwiska matki — mówiła sobie. — Czyż zechciałaby przyjść do mnie do więzienia? Czy zechciałaby przyznać się do mnie okrytej hańbą i posądzonej o złodziejstwo?...
Wyszukiwała różnych powodów aby się pocieszyć, ale coraz bardziej się tylko trapiła.
Co dzień czuła się słabszą i postanowiła nareszcie zażądać porady doktora, gdy w tem oznajmiono jej, że nazajutrz przewiezioną zostanie do Conciergerie, gdzie sprawa jej będzie sądzoną.
Sąd kryminalny!...
Okropny wyraz!... straszny dzień!...
Stanąć przed publicznością, przed sędziami, przed sądem!... Siedzieć na ławie oskarżonych, na której zasiadają mordercy i złodzieje! Straszny dzień!..
Czuć zwrócone na siebie oczy tłumu chciwego wrażeń, to skonać można z żalu i wstydu doprawdy!...
Biedną sierotę opuszczała reszta odwagi, resztę tej energii, jaką dotąd zachowywała jeszcze.
Zaraz po południu, wezwano do kancelaryi, wsadzono do więziennego wozu i powieziono do Conciergerie.
— Czy masz jakiego adwokata? — zapytano nazajutrz.
— Nie mam — odpowiedziała.
— Dla czego?
— Dla tego, że niemogłabym go zapłacić... że nie mam pieniędzy.
— Prezes sądu wyznaczy ci obrońcę z urzędu. — Został nim młody człowiek pełen talentu, którego już zaczynano wyróżniać, lubo jeszcze nie wyrobił sobie poważnej pozycji.
Odbył on z Klarą długą konferencyę i przekonał się, że obrona będzie trudną.
Klijentka jego była niewinną, był o tem przekonanym, wierzył w to niezachwianie, ale nie miał nadziei, ażeby sąd zechciał to przekonanie podzielić.
Ów nieznany wspólnik, o jakiego posądzano Klarę, ów młody człowiek, z którym rozmawiała przed sklepem pani Thouret, właśnie w dniu spełnienia kradzieży, ów człowiek, którego wzdragała się wymienić, nadawał sprawie fatalny obrót.
— Dziewięćdziesiąt dziewięć pozorów potępiających, na jeden uniewinniający.
Naglona pytaniami obrońcy, młoda dziewczyna uporczywie milczała. — Nic nie mogło ją skłonić do wyznania nazwiska Adryana Convreur.
— Zrobię co będę mógł — myślał adwokat — ale mam bardzo słabą nadzieję... a nawet nie mam jej wcale...
We dwa dni po tej wizycie, uprzedzono Klarę, że jutro stanie przed sądem.
Płakała przez kilka godzin, a potem wpadła w stan odrętwienia.
Rano na drugi dzień wstała z sercem przepełnionem boleścią i czekała jak przyjdą po nią, ażeby ją poprowadzić na ławę oskarżonych.
Oprócz jednego Adryana Couvreur, nikt na świecie nie zajmował się nieszczęśliwą dziewczyną.
Leopold Joubert przekonawszy się, że Klara została istotnie uwięzioną i że tym sposobem ani podobna o niej myśleć, zaprzągł się na nowo do rydwanu znanej nam panny Lucyny Bernier.
Paulina de Rhodé, cała zajęta swoim smutkiem, zapomniała zupełnie o Klarze, a gdy czasami przychodziła jej na myśl, żałowała jej serdecznie.
Ale Adryan myślał bezustannie o sierocie, i pomimo zwątpienia, jakie czasami nasuwało mu się o jej niewinności, przyznawał, że kocha ją zawsze i pomimo wszystko, że nigdy nie wyrwie jej z serca, że kochać będzie choćby skazaną i sponiewieraną... Ale cóż mógł poradzić:
Nic a nic.
Ażeby pokonać cios tak dotkliwy, zaczął prowadzić życie bardzo czynne.
Najprzód pracował zawzięcie w pracowni, gdzie jakaś nowa wystawa była nadzwyczaj pilną.
Przeprowadził się nadto z Paryża na wyspy Świętej Katarzyny i mieszkanie dotychczasowe zatrzymał dotąd tylko, dopóki się tam zupełnie nie ulokuje.
Wszystko to zajęło mu dużo czasu i dało sposobność, nie zapomnienia, bo tego nie chciał — ale ogłuszenia się przynajmniej na chwilkę. Dzięki temu nie cierpiał tyle.
Często jednakże przerywał zajęcie i oddawał się myślom ponurym.
I znowu zabierał się do roboty, a gęste łzy spływały mu po policzkach.
Nie czytając dzienników, nie wiedział kiedy Klara stawać będzie przed sądem, nie wiedział czy sądzoną będzie przez przysięgłych, czy przez sędziów poprawczych.
Pewnego poranku w wigilią dnia okropnego, Adryan przybył jak zwykle około dziewiątej do pracowni przy ulicy Montparnasse.
Chłopak zajęty przygotowaniem pędzli i garnków z farbami, powitał go temi słowy:
— Panie Couvreur, pryncypał kazał mi panu powiedzieć, że czeka na niego...
— Gdzie Mateuszu?
— W małej pracowni szkiców...
— Idę tam zaraz...
Pryncypał czekał rzeczywiście.
— A! jesteś panie Couvreur, zawołał wyciągając rękę na powitanie... No jakże się miewasz, cóż tam z tem zmartwieniem twojem?...
— Trzymam się... odrzekł Adryan z przymuszonym uśmiechem... Nie ma nic wiecznego na ziemi... I smutek jak wszystko przechodzi... Nie podobna pozwolić się zgnębić cierpieniu!...
— Tak to lubię mój chłopcze! więc nareszcie stałeś się rozsądnym... Wiem dobrze, że jak kto jest zakochany, to z nim ciężka sprawa... Ale jeżeli miłość jest źle umieszczoną, trzeba ją wyciąć z korzeniem... Miałeś racyę, żeś usłuchał mojej rady, żeś przestał myśleć o tej nieszczęśliwej dziewczynie.,.
— Nie mówmy lepiej o tem panie pryncypale... Pan się pytał o mnie podobno?...
— Tak, chciałem cię prosić o pewną przysługę.
— Służę z całego serca!... O cóż to idzie?...
— Oto... byłem wczoraj w Ambigu przy czytaniu dramatu... dramatu wcale dobrego... i mogącego mieć powodzenie. Dyrektor zamówił u mnie trzy dekoracye, a... między niemi salę sądową...
Adryan posłyszawszy te słowa, zatrząsł się cały.
— Dyrektor i aktorzy życzą sobie, ażby dekoracya była wykończoną z fotograficzną dokładnością... Proszę cię zatem, abyś mi zdjął szkic z natury... Niech ci się zdaje, że publiczność z sali sądowej jest publicznością z teatru... Trzeba jednem słowem ażeby przedstawioną była cała sala posiedzeń...


V.

Potrzeba więc zapewne będzie postarać się o pozwolenie wejścia na salę?... zapytał Adryan.
— Wcale nie... odpowiedział pryncypał. — Posiedzenia odbywają się codziennie a sądy są publiczne... Wejdziesz razem ze wszystkiemi i znajdziesz miejsce, chyba, żeby sądzono jakąś sprawę główna, na którąby leciał cały Paryż i to za biletami!.. Nie myślę jednak żeby dzisiaj było coś podobnego
— Gdyby i tak było, znam woźnego, który mnie wpuści... odpowiedział Couvreur... Udam się nawet odrazu do niego, ażebym nie potrzebował wyczekiwać za długo...
— Zrób jak uważasz, bylem tylko dostał mój szkic na jutro wieczór. Więcej mi nic nie potrzeba... Ale pamiętaj, że to ważne i pilne...
— Zaraz jutro po śniadaniu pójdę do pałacu sprawiedliwości.
Nazajutrz o wpół do jedenastej, Adryan przybył na sądy, ale niepotrzebował wcale szukać protekcyi, bo bardzo mała liczba ciekawych, czekała pod drzwiami sali.
Kiedy je otworzono, wszedł jeden z pierwszych, umieścił się w jednym z rogów z którego dobrze widział — i zabrał się do szkicowania zanim jeszcze weszli sędziowie i zanim rozpoczęto posiedzenie.
Rysował jak wiemy bardzo wprawnie, dzisiaj jednakże robota nie szła mu jakoś.
Zatrzymywał się chwilami, i wpatrywał w puste fotele i ławki, które za chwilę zajęte zostaną przez sędziów, adwokatów, świadków i oskarżonych.
I wtedy myśli jego ulatywały, ku biednej Klarze, ku tej swojej Klarze, którą wystawiał sobie jako drżącą z obawy, jako gotową do przyjścia i zajęcia miejsca pomiędzy dwoma żandarmami na ławie oskarżonych.
Myślał o swoich złotych a zatraconych marzeniach, o swojej nie wygasłej ale zniweczonej miłości, a łzy wzrok mu zasłaniały.
Z tej przykrej zadumy wyrwał go donośny głos szwajcara, którzy krzyknął:
— Panowie proszę się uciszyć.
A zaraz potem:
— Panowie sąd idzie!...
Sędziowie zasiedli w fotelach, adwokaci zajęli swoje ławki, prezes otworzył posiedzenie.
Pierwsza wywołana sprawa, była sprawą jakiejś młodej dwudziesto-pięcio letniej kobiety, oskarżonej o dzieciobójstwo. Uznano ją za winną i skazano pomimo zaklinań i płaczu na dziesięć lat więzienia.
Świadków było bardzo dużo, adwokat bronił gorliwie, sprawa się przeciągnęła.
Po przeczytaniu wyroku, sąd się usunął dla wypoczynku.
Publiczność zaraz się ożywiła, zaraz zaczęły się na wszystkie strony głośna rozmowy.
Tuż obok Adryana, który już znacznie postąpił z robotą, siedziały dwie stare kobiety z gminu, widocznie często bywające na sądach, bo robiły pończochy jak u siebie w domu.
— Wiesz pani kogo będą sądzić teraz? — zapytała jedna z nich swojej sąsiadki:
— Wiem... To także będzie młoda dziewczyna...
— Za to samo!
— Nie... zdaje się, że ta... to będzie złodziejka... Ukradła podobno dwie sztuki koronek w magazynie...
Adryan zdrętwiał cały.
— A! więc to ona okradła swoję panią... powtórzyła pierwszą z kobiet.
— Tak się zdaje...
— Właścicielkę sklepu z koronkami?...
— Nie... tę magazynierkę z ulicy Caumartin...,
Adryan otrzymał cios w samo serce. Nie było żadnej wątpliwości...
Klara Gervais będzie sądzoną. — A on się znajduje w tej sali!
— I zobaczy jeszcze swoję ukochaną pomimo potępiającego ją oskarżenia... Będzie słyszał jak prezes nazywać będzie złodziejką dziewczę któremu chciał dać swoje nazwisko... Usłyszy może i wyrok...
Czyż będzie miał odwagę przenieść to wszystko. Z bladego stał się czerwonym. — Krew uderzała mu do głowy. — Przez chwilę myślał, że apopleksya, uwolni go od tych strasznych katuszy.
Upłynęło kilka minut; i znowu rozległ się głos donośny.
— Panowie proszę się uciszyć!... — Panowie sąd idzie!...
Sędziowie powrócili i zajęli swoje miejsca.
— Wprowadzić oskarżoną — rozkazał prezes.
Adryan zamknął oczy i chwycił się ręką za serce, które biło gwałtownie.
Skoro zdołał podnieść powieki, mimo woli wzrok jego skierował się prosto na ławkę oskarżonych.
Jak przez mgłę zobaczył Klarę, bladą wychudłą, z czerwonemi oczami.
I jemu także bezwiednie łzy spadały na policzki.
Przeczytano akt oskarżenia. Był bardzo krótki, nie będziemy go jednak powtarzać, bo czytelnicy nasi znają go dobrze.
Adryan Couvreur zagryzł wargi aż do krwi.
W oskarżeniu, była wzmianka o wspólniku.
Czy wspólnik ten istniał w rzeczywistości i kto nim był właściwie?
Klara będzie oto zapytywaną.
Co też ona odpowie?
Młody malarz czekał z niepokojem przechodzącym wszelkie pojęcie.
— Oskarżona wstać — odezwał się przewodniczący.
Klara powstała.
Zdawała się spokojną, ale uważny obserwator byłby spostrzegł, że pomimo spokojnego pozoru, trzęsła się cała i zaledwie utrzymywała na nogach.
Rozpoczęto badanie:
— Oskarżoną jesteś o kradzież dwóch sztuczek koronek — rzekł prezydujący po kilku wstępnych pytaniach. — Potrzeba, abyś w swoim własnym interesie powiedziała najszczerszą prawdę...
— Powiem prawdę... — odrzekła młoda dziewczyna głosem bardzo słabym, ale wyraźnie!
— Przyznajesz się do kradzieży?...
— Nie mogę... bo nie dopuściłam się niczego podobnego.
— Według twoich własnych zeznań, rano w dniu 18 marca, a więc w wigilię zaaresztowania, wyjmowałaś koronki owe z pudła, w którym były przechowywane i pokazywałaś pewnej pani, przybyłej kupić kapelusz w magazynie...
— Kobietę tę zauważyłem na trotoarze ulicy Caumartin i na moście de Créteil... pomyślał Couvreur.
— Tak jest panie... odpowiedziała Klara. W niedzielę rano, wyjmowałam koronki z pudełka, aby je pokazać tej pani.
— Ta pani według ciebie, nie chciała przymierzać kapelusza i kupiła go na pamięć, a nie mogłaś zauważyć jej rysów, bo zasłonięta była gęstą woalką.
— Tak panie...
— Prawda — pomyślał Adryan. — Widziałem to wszystko z ulicy... Ta pani wcale nie zdejmowała kapelusza...
— I — ciągnął dalej prezydujący — wyraziłaś przekonanie, że ta klijentka nieznana — była istotną sprawczynią złodziejstwa, o które cię posądzają...
— Powiedziałam poprostu, że to możliwe. Bo jest ktoś na nieszczęście winien, ale nie ja... przysięgam panu...
— Z pierwszego twego zeznania widzę, że koronki, zostały włożone z powrotem do pudełka. Jakże je można było ztamtąd wyjąć?...
— Oddalałam się na chwilę, wychodziłam z magazynu do pracowni po pudełko do sprzedanego kapelusza.
— Prawda — pomyślał znowu Couvreur. — Widziałem jak wychodziła, ale nie widziałem czy dama ruszała cokolwiek. Co prawda, patrzyłem na Klarę a nie na tę damę...
— Podług ciebie zatem, skorzystano z tej krótkiej chwili, dla spełnienia kradzieży... Skoro jednak klijentka wyszła, poukładałaś wszystko z powrotem i pudełko z koronkami schowałaś?
— Tak panie...
— I nie spostrzegłaś, że dwie sztuczki bardzo kosztowne zniknęły?
— Niestety! proszę pana...
— Ten sposób obrony na nic ci się nie przyda! Tyś wzięła koronki, a kradzież była z góry ułożona, bo na ulicy miałaś wspólnika, Który przechadzał się tam i z powrotem, i czekał abyś mu oddała przedmioty ukradzione...


VI.

Adryan Couvreur zadrżał.
— Ależ w niedzielę 18 marca, to ja czekałem! — szepnął z przerażeniem.
— Nie mogłam mieć proszę pana wspólnika, ponieważ nic nie ukradłam... odpowiedziała Klara stanowczo.
— Widziano żeś rozmawiała z młodym człowiekiem.
— Omylono się... komuś zdawało się tylko...
— Panowie przysięgli, zechcą przesłuchać świadka, zasługującego na zupełną wiarę — a który jak się rzecz miała objaśni.
Adryan zdawał się być w posąg zamieniony.
— Zaprzecza, że na nią czekałem... Dla czego ona zaprzecza? — myślał sobie.
Nagle jak błyskawica myśl mu przemknęła po głowie.
— O! dzielne, kochane dziecko! — odpowiedział sam sobie. — Nie chciała wymienić mnie, bo się bała mnie skompromitować!... Ten mniemany wspólnik, to ja...
— Dowiodę ci, że czekano na ciebie pod sklepem — ciągnął prezydujący. — Powiedziałaś pani Thouret, że po wyjściu z magazynu udałaś się do siebie i przepędziłaś całe popołudnie i cały wieczór przy pracy w mieszkaniu.
— Tak panie... powiedziałam.
— A tymczasem, tego dnia właśnie powróciłaś do domu około północy...
— Prawda... proszę pana...
— Odźwierna nie mogła się dość nadziwić, że przybywasz tak późno, a tyś odpowiedziała, iż pilna robota zatrzymała cię w magazynie... Czy i to także prawda?...
— Tak panie...
— Pocóż to podwójne kłamstwo?...
— Nie potrzebowałam się tłumaczyć z moich czynności.
— Magazynierce i odźwiernej... przypuszczam, chociaż nie kłamie się, gdy się nie ma z czem ukrywać, ale musisz się rachować ze sprawiedliwością! Winnaś przed nią wypowiedzieć całą prawdę...
— Powiedziałam ją sędziemu śledczemu...
— Wymyśliłaś historyjkę i niedorzeczną i nieprawdopodobną. Utrzymywałaś, żeś spacerowała przez cały wieczór sama jedna w lasku Bulońskim i że niczem się nie posilałaś aż do powrotu do domu o północy... To jasne, że musiałaś być z swoim wspólnikiem, kochankiem, który teraz zapewne używa owoców kradzieży...
Adryan słysząc te słowa, aż krzyknął.
— Cicho! — odezwał się głos szwajcara.
Młody człowiek zapanował nad sobą, ale zrozumiał wszystko.
Gotów był zawołać do prezydującego:
— To wszystko czyste szaleństwo! — Człowiek o którym mówicie, to ja... ja Adryan Couvreur, uczciwy chłopaki... możecie sobie przetrząsnąć drobiazgowo moje życie, i nic w niem nie znajdziecie złego!... Ja nie jestem kochankiem Klary, ja jestem jej narzeczonym, a jeżeli nie chce się przyznać, że przepędziła czas razem ze mną, to dla tego, że kochane biedactwo, obawia się mnie skompromitować i myśli może, że ja ją uważam także za winną... Ale myli się bardzo!... Ja jej nie podejrzewam. Jam pewny jej niewinności!... Ona nic nie ukradła... mogę przysiądz na to...
Oto co chciał powiedzieć Adryan, ale nie mógł...
Wzruszenie ścisnęło mu gardło jak kleszcze, paraliżowało go, i nie mógł wydobyć głosu, i zmuszony był pozostać milczącym w pośród całego obojętnego zebrania, które ani domyślało się burzy co w jego duszy szalała.
Klara szepnęła:
— Mówiłam prawdę...
— Panowie sędziowie to ocenią... Możesz usiąść...
Adwokat naznaczony z urzędu robił notatki podczas badania.
Powstał gdy Klara siadła.
— Pan prezes pozwoli zadać mi sobie pytanie?... zapytał.
— Służę.
Prosiłbym pana prezesa o zadanie jeszcze jednego pytania oskarżonej.
— Pytania? — a to jakiego?
— Proszę jej zapytać o tę zawoalowaną damę, o tę nieznaną klientkę, do której oskarżenie nie przywiązuje wielkiej wagi, a która jest osobistością bardzo ważną w obronie... Klara Gervais, utrzymuje, jako zawoalowana dama, która przyszła kupować kapelusz do pani Thouret, przyrzekła powrócić nazajutrz po inny kapelusz, do którego ubrania miała być użytą koronka z jednej ze sztuczek, jakie jej pokazała...
— No więc cóż? — zapytał sędzia.
— No to! — odrzekł adwokat — raczy pan prezes zażądać od Klary Gervais, dokładniejszego objaśnienia w tym względzie?
— Oskarżona — odezwał się prezydujący — czyś słyszała?... Dajże nam objaśnienia, jakich domaga się twój obrońca... Czy nieznajoma dama, miała rzeczywiście zamiar powrócić po nowe kupno?
— Tak panie — odpowiedziała Klara. Ta dama, uważała, że ubranie do kapelusza jaki kupiła, jest za skromne — i zażądała abym jej pokazała koronki kosztowniejsze. — W tej chwili postawiłam na kontuarze pudełka zawierające koronki cenne, pokazałam sztuczkę starych angielskich.
— A wtedy?...
— Ta pani zapytała o cenę... Odpowiedziałam dwieście franków metr — a potrzeba dwa metry i pół... Nie idzie mi wcale o cenę — odrzekła dama. — Czy można mi zaraz zmienić ubranie? — zapytała... Było to niepodobieństwem... znajdując się sama jedna w magazynie, potrzebowałabym była na to przynajmniej dwóch godzin. Nieznajoma zdecydowała się zatem wziąć kapelusz tak jak był, zastrzegając, że przyjdzie nazajutrz, zamówić inny, który musi być ubrany temi angielskiemi koronkami... Włożyłam kapelusz do pudełka, klijentka go zabrała i wyszła.
— Dziękuję panu prezesowi za jego łaskawość — rzekł adwokat. — Powrócę do tego wypadku w stosownej chwili...
Zabrano się do przesłuchiwania świadków.
Pani Thouret naturalnie słuchaną była najpierwsza.
Gdy zeznała, — adwokat poprosił prezydującego o zapytanie jej, czy klijentka, która miała powrócić po kapelusz, pokazała się w magazynie.
Odpowiedziała przecząco.
Rózia, służąca pani Thouret, słuchaną była następnie.
Ona jedna była świadkiem poważnym, bo skarżąca nie wiedziała nic zgoła. Została okradziona, posądziła o tę kradzież Klarę i oto wszystko.
Służąca przeciwnie, twierdziła, że widziała młodego człowieka, przechadzającego się po trotuarze — a ukradkowa rozmowa Klary z tym młodym człowiekiem, stanowiła straszną broń w oskarżeniu.
Głównym szkopułem obrony, była okoliczność, iż podsądna nie chciała dać żadnego wyjaśnienia.
Adryan Convreur, zacisnął ręce tak, że lubo paznogcie wbiły mu się w ciało, on tego nie czuł wcale.
Inne zeznania świadków, nie wiele znaczyły, to też prędko przesłuchiwano jednego za drugim. Począwszy od odźwiernej z ulicy Saint-Paule, wszyscy jaknajlepsze dawali świadectwo o przeszłem życiu i moralnem prowadzeniu się młodej dziewczyny.
Ale świadectwa te mało ważyły na szali w obec tego, że z drugiej strony, znajdował się zarzut dowiedziony prawie.
Po przesłuchaniu świadków, zabrał głos prokurator rzeczypospolitej.
Wnioski jego były naturalnie piorunujące — a zakończył je wezwaniem zwróconem do sędziów, aby jaknajsurowiej osądzili sprawę, aby niedopuścili żadnych okoliczności łagodzących, bo ich wcale tutaj nie było.
Następnie zabrał głos obrońca.
Scharakteryzował on we wzruszający sposób skromne, biedne życie swojej klijentki; opisał walkę jej z różnemi przeciwnościami i nędzą, zaznaczył, jak wystawiona na różne pokusy, potrafiła jednakże oprzeć się wszystkiemu z godnością i odwagą. Nie była nigdy obciążona żadnym zarzutem, aż do chwila tego ohydnego oskarżenia, która spadło na nią niespodziewanie i o mało nie złamało jej poczciwego żywota.
— To oskarżenie — ciągnął dalej — muszę roztrząsnąć szczegółowo, mam nadzieję, że przy pomocy Bożej, potrafię go obrócić w niwecz... Ale muszą powiedzieć przedewszystkiem, że jest jeden punkt, na który musimy zwrócić szczególną uwagę, to też łącząc się z panem prokuratorem, proszę panów sędziów o uchylenie okoliczności łagodzących... Moja niewinna klijentka, ma prawo do waszej bezwzględnej sprawiedliwości... Moja klijentka jako winna, nie byłaby godną waszej litości!... Otóż niech mi wolno będzie zapożyczyć malowniczego wyrażenia trybunałów angielskich... „Panowie sędziowie, bronię sponiewieranej niezasłużenie... niewinnie!...


VII.

Młody adwokat mówił dalej:
— „Odrzucono, odtrącono tu przypuszczenie, że nieznana kobieta, owa kobieta zawoalowana, co w niedzielę w dniu 18 marca, przyszła kupić kapelusz do pani Thouret, jest prawdziwą sprawczynią kradzieży, o którą nas posądzają — a jednakże i logika i fakta bardzo ją wyraźnie potępiają.
„Dla czegóż to owa tajemnicza pani nie chciała poczekać na przybranie kapelusza, który kupiła, w owe właśnie koronki angielskie jakie zniknęły?
„Dla tego że miała zamiar ukraść te koronki.
„Dla czego ukrywała twarz swoję...
„Dla tego, że nie chciała się narazić na poznanie, po spełnieniu naprzód ułożonego złodziejstwa.
„Dla czego wybrała sobie niedzielę do tego kupna?...
„Bo wiedziała dobrze, iż zastanie samą tylko Klarę Gervais w magazynie, co ohydny zamiar ułatwiało bardzo, co pozwoliło skraść dwie kosztowne sztuczki, w chwili gdy Klara udała się do pracowni po pudełko do kapelusza.
„Kobieta ta oświadczyła, że przyjdzie jeszcze... Ale nie przyszła... Dla czego?...
„Bo nie miała już co robić u pani Thouret, zaspokoiwszy chciwość swoję.
„A nie mówcie mi panowie, że Klara Gervais zapłaciła z własnej kieszeni cenę kapelusza, ażeby usprawiedliwić bytność niby zmyślonej jakiejś klijentki. Tego panowie nie możecie przypuszczać, bo służąca Rózia widziała wszak kupującą, jak się oddalała z pudełkiem w ręku i to w chwili, jak powiada, gdy młody jakiś człowiek przystąpił do drzwi uchylonych i zamienił kilka słów z panną Gervais.
„Oskarżona zaprzecza temu faktowi, ale gdyby miał nawet miejsce, to czegoź by dowodzi! Niczego a niczego zgoła!... Może jakiś przechodzień zbliżył się i zapytał o co.
„Podsądna nie przypomina sobie tego, oto i wszystko. Musimy wierzyć jej słowom, bo w jakimże interesie zaprzeczałaby faktu, tak łatwego do wyjaśnienia?...
„Oskarżyciel publiczny powiada, że tym przechodniem był jej wspólnik... Powiada nam to dla lepszego upozorowania bardzo chwiejnego oskarżenia, ale ja proszę aby nam tego dowiódł, bo inaczej zarzut ten się nie utrzyma i runie z całem oskarżeniem.
„Dowiedzieliście się panowie sędziowie, co mi mówiło i mówi moje sumienie. Do was więc teraz należy wybadać sumienia własne i zdecydować o losie naszym. Ale pozwólcie mi powtórzyć sobie, to com na wstępie powiedział: Nie ma tu żadnych okoliczności łagodzących, bo Klara Gervais najzupełniej jest niewinną — i ma prawo do sprawiedliwości, jakiej się dla niej domagam!...“
Szmer przyjazny rozległ się w sali po ostatnich słowach młodego obrońcy.
Adryan zanosił się od płaczu, zakrywszy twarz rękami.
Po obronie, zabrał głos prezydujący i sąd udał się na naradę do sali przyległej.
Klarę wyprowadzono także z sali, do której miała dopiero powrócić po wysłuchanie wyroku.
Narada sędziów trwała blizko godzinę.
— To zły znak do licha!.. — odezwała się, potrząsając głowa, jedna ze starych kobiet, które siedziały obok naszego malarza.
— Skażą ją na jakie pięć lat więzienia... — odezwała się druga.
Adryan pomyślał sobie:
— Jeżeli będą tyle podli, że ją skażą, to im powiem, że są szaleni, że ślepi są, że wszystko muszą rozpocząć na nowo, ponieważ ów młody człowiek, ów nieznajomy z ulicy, ów wspólnik mniemany to... ja!...
W tej chwili dzwonek oznajmił koniec narady,
Sąd zajął swoje miejsca.
Sędziowie weszli do sali.
Zrobiła się śmiertelna cisza.
Prezes sądu, poczciwy mieszczanin, znakomity przemysłowiec, robiący widoczne wysiłki, ażeby nadać sobie minę uroczystą, położył prawą rękę ma sercu i zawołał głosem wzruszonym:
— Wobec Boga i sumienia, uznajemy, że oskarżona jest niewinną!
Pomiędzy słuchaczami odezwały się głosy sympatyczne, wyjąwszy kilku okrzyków ździwienia.
Adryan trząsł się jak w febrze, czuł jakby cała podłoga i sala kręciły mu się pod nogami.
Klarę przyprowadzono za kratki.
Prezydujący oznajmił jej, że jest uniewinnioną i że zostanie wypuszczoną bezzwłocznie.
Młoda dziewczyna odetchnęła swobodnie i oniemiała z radości, bo nie przewidywała, nie marzyła o rezultacie podobnym. Zbladła, zachwiała się, straciła przytomność i żandarmi musieli ją wziąć na ręce i wynieść z izby posiedzeń.
Jednocześnie głośny krzyk Adryana Couvreur rozległ się po sali. Młody malarz nie mógł przenieść spokojnie przejścia z takiej wielkiej rozpaczy, do takiej gwałtownej radości i padł rażony atakiem nerwowym.
Musiano go wynieść także ze sali i zanieść do najbliższej apteki, gdzie mu udzielono pierwszej pomocy.
Atak nerwowy Adryana przeszedł w długie omdlenie, z którego nie można go było wyprowadzić i trzeba było pomyśleć o przeniesieniu do szpitala.
Wezwany doktór, napisał kilka słów i posłał po lektykę do policyi.
Tymczasem dał jakieś lekarstwo, którego wlano choremu przez zaciśnięte zęby dwie łyżecki.
Lekarstwo poskutkowało i w chwili gdy wnoszono lektykę, Adryan przychodził już do siebie.
— Słaby odzyskał już przytomność — odezwał się doktór do strażnika policyjnego. — Zdaje mi się, że szpital już nie będzie potrzebny. — Można go będzie wziąć do powozu i odwieźć do mieszkania.
Couvreur wkrótce odzyskał siły, a jednocześnie powróciła mu i pamięć.
Spojrzał do okoła i podniósł się trochę.
— Czy czujesz się pan lepiej?... zapytał z uśmiechem lekarz.
— O! tak panie... — odpowiedział zapytany — już mi nawet zupełnie dobrze.. Czuję się tylko osłabionym jeszcze trochę...
— To rzecz zwyczajna... To naturalne następstwo zemdlenia... — Czy długo byłem zemdlony, panie doktorze?...
— Przeszło godzinę...
Młody człowiek zadrżał.
— Przeszło godzinę!... — zawołał z widocznem przerażeniem. — Więc jej znowu już nie zobaczę!... — Już z pewnością odejdzie!... — O! mój Boże! mój Boże!...
Doktór widząc zmienioną twarz Adryana, pomyślał, że dostał uderzenia na mózg.
— Proszę się uspokoić — rzekł — rozdrażnienie w tych warunkach, wcale a wcale panu nie pomoże...
— Ależ ja jestem spokojny proszę pana... zupełnie jestem spokojny... Tylko pan nie wie... Pan nie może tego wiedzieć... Dziękuję panu za pańską pomoc i wierzaj mi pan, żem mu serdecznie wdzięczny...
— Panie — dodał, kładąc sztukę dziesięcio frankową na kontuarze aptekarza — proszę odebrać sobie za lekarstwo, jakie mi pan podawał...
I wybiegł pośpiesznie z apteki, co świadków tej sceny w niemały podziw wprawiło.
— To fiksat jakiś... — odezwał się strażnik policyjny.
— Bodaj, że ma nie zbyt dobrze w głowie... — potaknął doktór.
Wyszedłszy z apteki, Adryan zastanowił się chwilę.
Skręcił szybko na lewo i zatrzymał dopiero przed drzwiami sądu kryminalnego, do których silnie zastukał.
Dozorca otworzył i zapytał:
— Co pan sobie życzy?...
— Klara... Klara... Gervais... — wołał Adryan głosem drżącym — ta młoda dziewczyna, którą przed chwilą sądzono i która została uniewinnioną...
— No więc co?...
— Czy jest jeszcze tutaj?...


VIII.

— Klara Gervais?... — O! nie... już jej nie ma od pół godziny!... — odpowiedział dozorca.
— Nie ma?.. — zawołał i zachwiał się znowu Adryan. — A gdzież poszła?...
— Do Saint-Lazare.
— Niepodobna!.. Przecie ją uniewinniono!...
— Tak, ale cofnięcie oskarżenia musi być dokonanem w więzieniu, w którem była umieszczoną!...
Adryan wskoczył do fiakra.
— Do więzienia Saint-Lazare — zawołał do stangreta — tylko co koń wyskoczy!... Dziesięć franków na piwo..«
Fiakr ruszył z kopyta.
Przybywszy na miejsce, młody malarz udał się do nadzorcy, który oświadczył, że Klara Gervais wyszła przed pół godziną.
Adryan zrobił gest rozpaczliwy.
— Wyszła?.. — a jej adres... proszę mi dać jej adres...
— Nie daje się tu żadnych adresów... przepisy na to nie pozwalają...-
— Panie, błagam pana... zmiłuj się pan nademną...
— Przepisy nie pozwalają... — powtórzył nadzorca i popchnąwszy Adryana, zamknął mu drzwi przed nosem.
Nieruchomy, ze spuszczoną głową, bohater nasz stał na ulicy zniechęcony do wszystkiego, nawet do życia, gotów iść nad brzeg Sekwany i rzucić się z mostu do wody. Ale opamiętał się wkrótce, że to nie czas na taką bezpożyteczną rozpacz.
— Dwie są osoby, znające napewno adres i mogące mi go udzielić — pomyślał, — Pani Thouret i adwokat, który ją bronił. Najprzód udam się do magazynu... Teraz nie potrzeba się już niczego obawiać... Klara została uznaną za niewinną... jest wolną i kocha mnie... Dowiodła tego kochana, dzielna dzieweczka, nie chcąc mnie wymienić, z obawy, żeby mnie nie skompromitować!... Jej milczenie mogło jej zaszkodzić, a jednakże nie wahała się wcale!...
Wsiadł do fiakra i kazał jechać do magazynu na ulicę Caumartin.
Pani Thouret, otoczona pracownicami, opowiadała im z wielkiem oburzeniem skandaliczne uniewinnienie złodziejki!...
Można się domyśleć, jakiego przyjęcia doznał nasz malarz, zjawiwszy się właśnie w trakcie tego opowiadania.
Magazynierka kazała mu wynieść się za drzwi, zagroziwszy, że go każe aresztować, jeżeli się jeszcze raz pokaże.
Zrozpaczony i wściekły młody człowiek, powrócił do czekającego fiakra.
— Do sądu!... — zawołał do stangreta.
O tej godzinie w sądzie było już zupełnie spokojnie i pusto. — Adryan musiał czekać do jutra, ażeby się dowiedzieć o mieszkaniu Klary.
Wszedł do apteki, w której go trzeźwiono i zapytał czy razem z nim nie przyniesiono teki z rysunkami i szkicami. Otrzymawszy odpowiedź potakującą, zabrał tekę i trzęsąc się jak w febrze, poszedł na ulicę Malher, gdzie jak wiemy, trzymał jeszcze mieszkanie do czasu zupełnego ulokowania się w nowej swojej posiadłości.
Położył się do łóżka, nie domyślając się wcale, że o kilka kroków dalej, Klara, biedna Klara, płakała ze wstydu pomimo uwolnienia i zadawała sobie pytanie, w jaki sposób potrafi zarabiać na życie...
Nazajutrz rano Couvreur powrócił do sądu i zdobył adres adwokata.
Ale niestety widocznie prześladowało go jakieś nieszczęście!...
Młody adwokat wyjechał wczoraj do Bordeaux, wezwany przez depeszę do chorej matki. Trzeba było czekać i to Bóg wie jak długo.
Z rozpaczą w duszy, Adryan udał się do swej pracowni.


∗             ∗

Kiedy Klara wyszła z więzienia Saint-Lazare, z kluczem od mieszkania w kieszeni i zawiniątkiem z trochą bielizny w ręku, zamiast się radować i odetchnąć całą piersią wolnem powietrzem, westchnęła zniechęcona i wolno, krokiem niepewnym, weszła na bulwar Magenta, rada twarz całą zasłonić, bo jej się zdawało, że wszystkie spojrzenia na nią zwrócone.
— Jestem wolna — mówiła sobie — ale wychodzę z więzienia... — Jestem, uniewinnioną, ale pomimo to, nie będą wierzyć, żem nie złodziejka!... — Odepchną mnie ze wzgardą... — A ja nie mam żadnych a żadnych środków do życia!... — Gorączka, jaka mnie trawiła, nie pozwalała myśleć o jedzeniu, ale teraz jeść mi się chce, a nie mam za co kupić kawałka chleba...
„Oczernili mnie, wrzucili do więzienia, zgubili dobrą sławą moję, zamknęli przedemną wszystkie drogi, a teraz uznali żem niewinną i zdaje im się, iż dosyć zrobili, gdy mi wrócili wolność!... — Powiedzieli: — Jesteś wolną... czy wolność, którą ci dajemy, przyczyni się do głodowej śmierci, to nas wcale nie obchodził... Zdeklarowaliśmy, żeś jest niewinną... Idź sobie.. reszta nie do nas należy... To okropne! to podłe!... Samo więzienia mniej okrutne od wolności, której towarzyszą wstyd i nędza.. — Stanę się przedmiotem ogólnych wypytywań i ciekawości ogólnej... — W domu, w którym mam schronienie, wszyscy będą mi się przypatrywać, a na milczących ustach wyczytam z pewnością słowa:
— Wiemy.. wiemy... zkąd powróciłaś!!...
„Zaczekam do nocy, żeby pójść do domu... wejdę po cichutku, ukrywając się jak złoczyńca... Jutro poszukam pracy, a jeżeli jej nie znajdę, jeżeli Pan Bóg żyć mi nie pozwoli, to mi umrzeć przecie pozwoli.
I zaczęła błądzić bez celu po ulicach i bulwarach, siadając na ławkach, gdy nogi odmawiały posłuszeństwa.
Widziała, że zapalają gaz, słyszała jak biły godziny, ale nie miała pojęcia jak czas przechodzi.
Nakoniec trochę przed północą, skierowała się ku ulicy Saint-Paul.
Bramę domu zastała otwartą.
Weszła jak mogła najciszej na schody.
Przechodząc koło mieszkania odźwiernej, słyszała rozmowę kilku osób, słyszała wymawiane swoje nazwisko. — Rozprawiano o jej sprawie i dziwiono się może, że została uznaną za niewinną.
Wszedłszy do swojej izdebki, zamknęła się na klucz, padła na krzesło i zalała gorzkiemi łzami.
Po bezsennej prawie nocy, wstała, ubrała się i zaczęła rozmyślać, jakim by tu sposobem dostać choć parę groszy — boć od wczoraj nic nie jadła. — Trzeba było koniecznie posilić się czemkolwiek!...
Mont de Pieté, było jedyną jej ucieczką, ale na jakiż zastaw jej pożyczą?
Ubranie?
Zniszczone.
Bielizna?
Zostało jej tak mało! — zaledwie to co najkonieczniejsze!
Z głębi szuflady komody wyjęła dwie koszule, zawinęła w chusteczkę i wyszła z domu niepostrzeżona.
Lombard nie był jeszcze otwarty o tak wczesnej godzinie, musiała więc czekać i skierowała się do magazynu, w którym kiedyś miała robotę.
Wczoraj właściciel tego magazynu, sam przyszedł zaświadczyć o jej uczciwości.
Panna sklepowa po zapytaniu czego potrzebuje, poszła powiadomić właściciela — a po chwili powróciła z oznajmieniem, że przyjętą nie będzie.
Dla nieszczęśliwej dziewczyny rozpoczęła się zatem podróż krzyżowa.
Pomimo pierwszego zawodu, poszła szukać do innych drzwi i zastała je również zamkniętemi jak i pierwsze.
Przewidywania jej sprawdziły się w zupełności.
Ci sami co jej bronili, nie chcieli teraz patrzeć na nią wcale.
Powróciła do lombardu.
Na koszule ofiarowano jej franka i pięćdziesiąt centimów.
Umierała z głodu, więc przyjęła.


IX.

Otrzymawszy pieniądze, biedna Klara weszła zaraz do mleczarni, wydała ośm sous, czyli ogromną dla niej sumę — a... zaledwie pierwszy głód zaspokoiła.
Potem znowu w poszukiwaniu roboty, chodziła ode drzwi do drzwi, gotowa przyjąć najskromniejsze wynagrodzenie, najtrudniejsze nawet warunki.
Zaprzestała poszukiwań dopiero o ósmej wieczór, zmordowana i wycieńczona, nic a nic nie znalazłszy.
Na obiad kupiła sobie kawałek chleba — i zjadła na ławce — a potem chwiejącym się krokiem powróciła do domu.
Odźwierna ździwiona, że jej wczoraj nie widziała, ale domyślająca się, że wsunęła się zapewne po cichutku, aby uniknąć ciekawych, czatowała na nią i zatrzymała w chwili, gdy wchodziła na schody.
— No, cóż to moja panno — odezwała się z przekąsem, wchodzisz tak do domu, niepowiedziawszy choćby dzień dobry, czy tam dobry wieczór?... To bardzo niegrzecznie z twojej strony... A ja tak przecie ładnie świadczyłam wczoraj za tobą... Powinnaś była podziękować za to przynajmniej...
— O! pani — rzekła Klara łkając — jestem tak nieszczęśliwa, że powinna mi pani wybaczyć... Com ja winna, że nie śmiem spojrzeć na znajomych?,..
— No... no... no... nie bądź tylko głupia moja kochana... — Kiedyś jest wolna, to tak jakbyś nigdy posądzaną nie była...
— Pani tak mówi — alem jest przekonaną, że pani myśli inaczej...
— No... tak... rozumiem... boć jest nawet przecie przysłowie, że nie ma ognia bez dymu... — Zawsze sobie w takich wypadkach wyobrażamy różne szkaradne rzeczy... tak jest... — Ale... ale... gospodarz dał mi pewne zlecenie do ciebie...
— Do mnie?... — powtórzyła Klara, zadrżawszy.
— Tak... — Winna jesteś za trzy miesiące, a teraz idzie czwarty... kazał mi otóż powiedzieć, że nie może cię dłużej trzymać za darmo!...
— Wyrzuca mnie?... — szepnęła młoda dziewczyna, przerażona.
— Kilku lokatorów, zrobiło mu uwagi, których nie mam potrzeby powtarzać...
— O! odgaduję je doskonale...
— Być może... — Otóż gospodarz, który nie jest wcale złym człowiekiem, darowywa ci to coś winna i pozwala zabrać graty... pod warunkiem wszakże, że za piętnaście dni opuścisz mieszkanie...
Klara spuściła głowę, jak odurzona tym ostatnim ciosem — po chwili zaś wyszeptała niewyraźnie:
— Jestem wdzięczną... tak... bardzo wdzięczną... panu gospodarzowi, za jego względność... mógł mnie wypędzić i mógł zabrać mi wszystko... — Za piętnaście dni, już mnie tutaj nie będzie...
I biedne dziecko poszło na górę.
— Więc się wszystko na mnie uwzięło!... — myślała z rozpaczą. — Bez chleba, bez roboty, a niedługo i bez mieszkania!... Szarpie mnie nędza i wstyd... — A ja mam matkę jednakże! i mogłabym mieć nawet majątek, jeżeli prawdą jest co mi opowiadała Marya-Joanna... o której nie mogę się dowiedzieć gdzie jest, ażeby zapytać o nazwisko tej matki...
„Mam zaledwo lat szesnaście, nie zrobiłam nic a nic złego i mam umrzeć z głodu, przeklęta i pogardzona od wszystkich, pogardzona nawet przez Adryana, który musi wiedzieć przecie, że siedziałam w więzieniu... Udał się zapewne do pani Thouret po mój adres i tam mu powiedziano. — Klara Gervais jest złodziejką! — jej adres więzienie. — Dla czegoż nie miałby uwierzyć, kiedy wszystko przeciwko mnie świadczyło?... Wtedy wyrzucił mnie naturalnie ze swego serca, rumieniąc się, że mnie kochał...
Biedna sierota rzuciła się na łóżko szlochając.
Nazajutrz po męczącej nocy, wybrała się jeszcze poszukać roboty.
Spotkało ją to samo rozczarowanie i upokorzenie, co dnia poprzedniego.
Wydała na pożywienie grosz ostatni i powróciła zmordowana, trzęsąca się z zimna. Położyła się do łóżka, leżała do wieczora dnia następnego, myśląc, że tym sposobem oszuka głód szarpiący wnętrzności.
O godzinie ósmej męczarnie były nie do zniesienia, zerwała się więc jak waryatka.
— Nie mam odwagi umierać w ten sposób...
— Jutro pójdę znowu szukać roboty, a może Pan Bóg ulituje się nademną. Ale teraz muszę co zjeść przecie... głód mi dokucza straszliwie...
I zaczęła przetrząsać szuflady, szukając jakiegokolwiek przedmiotu, któren by można zastawić, albo sprzedać za cokolwiek.
Niestety szuflady były próżne.
Wyleciało jednakże pudełko tekturowe.
Otworzyła je.
W pudełku znajdowały się dwa przedmioty: bilet na loteryę, przekazany jej w testamencie Joachima Estivala i znany nam jej medalion.
— Ten medalion... szepnęła Klara — jest srebrny... wart może niewiele, ale wart zawsze cokolwiek...
Po chwilowem wahaniu, zawołała jednak żywo...
— Nie!... nie!... dzięki wszak jemu, matka moja będzie mogła poznać swoje dziecko. Czy będę żyć, czy umrę, nie opuści mnie on... Kto wie, może dzięki tej pamiątce, matka moja jeżeli umrę, złoży ostatni pocałunek na lodowatym moim czole, może mnie odprowadzi do mogiły!...
„Kochany, drogi towarzyszu, pozostań przy mnie... rzekła sierota, przyciskając do ust medalion. I założyła go na szyję.
— Nic! — nic nie mam do sprzedania — ale gdyby ten... ten bilet na loteryę... reprezentuje wszak franka... Za franka mogłabym kupić chleba na dwa dni przynajmniej...
Ubrała się, owinęła głowę starym wełnianym szalem i wyszła z domu.
Od rana deszcz padał. — Woda pozalewała trotoary, a środek ulic pozamieniała w prawdziwe jeziora błotne, Klara minęła ulicę Saint Paul i wkroczyła na ulicę św. Antoniego, myśląc nad tem komu by mogła sprzedać bilet.
Sklep piekarza zwrócił jej uwagę.
— Na widok rumianych bułek, głód dał się jej uczuć jeszcze dotkliwiej.
Otworzyła drzwi i weszła.
Gruby sklepikarz siedział za kontuarem i czytał dziennik.
— Czego sobie panna życzy? — zapytał.
Klara podała ma bilet.
— Co to znaczy? zapytał znowu.
— Bilet na loteryę, proszę pana.
— Więc cóż ja mam z nim zrobić?
— Wart jest dwadzieścia sous... Zmiłuj się pan... daj mi pan chleba za niego...
— Do stu piorunów! — wrzasnął handlarz, a to co znowu za nowy jakiś sposób oszustwa!
Zerwał się z siedzenia, chwycił Klarę za rękę i wypchnął za drzwi.
— Wynoś się ladacznico... żebraczko umykaj gdzie pieprz rośnie... bo inaczej zawołam policyanta, i każą cię zabrać do kozy!...
— Czy widział ktoś coś podobnego?...
Popchnął tak nieszczęśliwą, że o mało nie upadła: przechodnie zaczęli się przypatrywać.
Zawstydzona Klara oddaliła się pospiesznie, przeszła przez plac Bastylii i weszła na przedmieście św. Antoniego, nie wiedząc sama, gdzie idzie i po co.
Odmawiano jej kawałka chleba za bilet.
Do kogoż się teraz ma udać!
Deszcz padał ciągle i przemokła do szczętu. Szła prosto przed siebie, to zatrzymując się, to znów biegnąc, a chwilami musiała o mur się opierać, tak była osłabioną.
Ulice stawały się puste.
Klara przyciskała bilet do piersi, nie chcąc go zgubić, ale nie śmiała już liczyć, że za niego co zjeść dostanie.
Nagle o mało nie wpadła na jakiegoś młodego człowieka, który szedł z parasolem w ręku, w kapeluszu nasuniętym na czoło, z podniesionym kołnierzem u paltota.
Biedne dziecko usunęło się z drogi, ażeby go nie potrącić.
Młody człowiek, idący naprzeciw niej zrobił to samo.
— Jeść mi się chcę... umieram z głodu — odezwała się Klara niezrozumiałym głosem: kup pan odemnie ten bilet na loteryę, na miłość Boga...


X.

Młody człowiek wyjął z kieszeni sztukę monety, podał ją Klarze, która w zamian wciskała mu w rękę swój bilet.
— Nie trzeba... odezwał się litościwy przechodzień... zachowaj go sobie... ja go nie chcę...
— Posłyszawszy głos mówiącego, Klara głucho jęknęła, zwróciła się i uciekła.
Ale zaledwie ubiegła niewielką przestrzeń, padła przed szpitalem św. Antoniego w chwili, gdy jeden z dyżurnych doktorów wchodził tam właśnie.
Na jęk biednej dziewczyny, młody człowiek z parasolem zatrząsł się gwałtownie, a był to właśnie Adryan Couvreur...
Wsunął do kieszeni bilet jaki trzymał w ręku i dobiegł do Klary, gdy ją podniesiono i gdy dwóch lekarzy badało stan jej groźny.
Światło latarni gazowej, padało na wybladłą twarz zemdlonej.
Adryan spojrzał w tę twarz i krzyknął rozpaczliwie:
— Klara!... Wielki Boże! to Klara...
— Pan zna tę młodą osobę? — zapytał jeden z doktorów.
— Tak... tak... znam ją doskonale.
— Ona jest umierającą.
— Umierającą?... Ale na rany Bozkie, można ją będzie ocalić!... Nieprawdaż! — O!... pielęgnujcie ją panowie!... Uratujcie ją!... uratujcie!...
Wezwani do pomocy posługacze przenieśli chorą do szpitala.
Adryan chciał wejść za niemi.
— Nie można, odezwał się doktór, przepisy nie pozwalają na to, może pan przyjść jednak jutro, o dziewiątej, aby nam dać objaśnienia potrzebne.
— Dobrze... dobrze... proszę panów... przyjdę z pewnością, tylko ratujcie ją... ocalcie!...
— Zrobimy wszystko co do nas należy...
Furta szpitalna zamknęła się, Adryan pozostał sam na pustym chodniku ulicy...
Można sobie wyobrazić, jaki huragan przeróżnych myśli przesuwał mu się po głowie, kiedy wracał do mieszkania na ulicę Molher,
Najprzód błogosławił przypadek, dzięki któremu wybrał ten wieczór, aby pójść na rogatkę du Trône, odwiedzić chorego kolegę, bo tym sposobem spotkał Klarę, następnie złorzeczył złemu losowi, który ciągle prześladował nieszczęśliwą sierotę, który zmuszał ją do sprzedaży loteryjnego biletu dla kupna kawałka chleba, i który nakoniec rzucił umierającą na schodach szpitala.
— Ale nie.. ona nie umrze!... Pan Bóg nie na to mi ją oddał, żeby zaraz odebrać... Doktorzy ją uratują... Skończą się wszystkie jej cierpienia, gdy ja czuwać nad nią zacznę! — Będzie żyła aby być szczęśliwą!
Powróciwszy do siebie, wziął bilet loteryjny, okrył go gorącemi pocałunkami i starannie schował do pugilaresu.
Nie potrzebujemy wspominać, że wcale nie spał tej nocy.
Boleść i radość, nadzieja i zwątpienie, oka mu zamknąć nie pozwoliły.
Nazajutrz o dziewiątej, przybył do szpitala Świętego Antoniego.
Szwajcar poznał go i poprowadził do kancelaryi, gdzie miał złożyć objaśnienia.
— Przychodzę tu — odezwał się do urzędnika, w interesie młodej dziewczyny, przyjętej do szpitala wczoraj wieczór...
— Dobrze, proszę pana..,
— Czy może mi pan powiedzieć, jak się ma dzisiaj?...
— Bardzo źle proszę pana!... — Padając na schodki przed szpitalem, zwichnęła sobie rękę, ale to najmniejsza... Gorzej, że jak się zdaje... wywiązało się zapalenie mózgu...
— Zapalanie mózgu!... — powtórzył z przerażeniem Adryan. — Ale można ją będzie wyleczyć, nieprawda?...
— Być może... trzeba mieć nadzieję... lubo stan jest bardzo groźny.
— Biedna sierota!... — szepnął Adryan, ocierając łzę.
Urzędnik otworzył księgę i umaczał pióro.
— Może pan będzie łaskaw powiedzieć mi nazwisko chorej?
— Klara Gervais.
— Wiek?
— Lat szesnaście.
— Rodzina?
— Jest sierotą.
— Miejsce zamieszkania.
— Tego nie wiem... proszę pana...
— Czem się zajmuje panna Klara?
— Jest modniarką.
— Dziękują panu za objaśnienia, bo chora w tej chwili dać by nam ich nie była w stanie.
— Czy mogę Ją widzieć?
— Żadną miarą szanowny panie.
— Dla czego?
— Dla dwóch przyczyn... — raz dla tego, że dzień dzisiejszy, nie jest dniem wizyt... — a powtóre, że doktór, domyślając się pańskiego żądania, a z obawy o stan chorej, zakazał tego stanowczo.
— Kiedyż przyjść będzie można?
— W niedzielę o dwunastej,
— Czekać dwa dni!... — To strasznie długo!... — jeżeli jednakże trzeba...
Adryan skłonił się i oddalił.
W niedzielę punkt o dwunastej przybył odwiedzić Klarę.
Przewidywane przez doktorów zapalenie mózgu nastąpiło, chora miała malignę.
Zakonnica mająca dozór nad salą, na której leżała Klara, poprowadziła go mimo to do łóżka Nr. 17 i odsunęła firanki.
Adryan zobaczył, jakie straszne ślady wyryło cierpienie na twarzy pięknego dziewczęcia.
I rozpłakał się rzewnemi łzami.
Klara mówiła coś bez związku.
Nagle Adryan zadrżał od stóp do głów z wielkiego wrażenia.
Chora imię jego wymówiła.
Młody malarz przyłożył usta do rozpalonego jej czoła..
Westchnęła i przymknęła oczy.
Siostra miłosierdzia zapuściła firankę, a Couvreur ze ściśniętem sercem i bardzo słabą nadzieją, opuścił szpital.


∗             ∗

Powrócimy do Placyda Joubert, któregośmy od pewnego czasu z oczu stracili.
Nazajutrz po wizycie Adryana Couvreur w szpitalu świętego Antoniego, Marchal i Baudoin dwaj jego wspólnicy — w wielkim interesie loteryjnym, przyszli do niego.
— Odebrałeś pan bilecik jaki do pana pisałem? — zapytał Marchal.
— Odebrałem i mam pieniądze gotowe.
— Nie myśl pan, żeby w tem domaganiu się naszem kryła, nieufność jakaś.. odezwał się dalej Baudoin. — Oto list naszego przedsiębiorcy z Brukseli, który donosi nam, że rozpoczyna budowę na gruntach przez nas zakupionych, że potrzebuje na gwałt pieniędzy... dużo pieniędzy...
— Proszę... Przeczytaj pan...
— Nie ma potrzeby... odrzekł Placyd. — To interesa panów, a nie moje — trzymam w depozycie wasze kapitały.. i wracam je na żądanie... — Nic nad to prostszego... — Czyście panowie przygotowali rachunek?
— Tak, panie — rachunek ten wykazuje milion dwakroć pięćdziesiąt dwa tysiące franków..
Zgadzam się... — odpowiedział Joubert otwierając kasę. — Piękna to suma, moje dzieci, a zaokrąglicie ją jeszcze w ciągu dwóch loteryj.
— Liczymy bardzo na to, ale na przyszłość nie chcemy już rachunków. Każdy z nas odbierze odrazu to co mu z każdego dnia przypadnie..
— Jak się wam podoba, moje dzieci, ja się zgadzam na to, co dla was dogodniej... Oto milion dwakroć pięćdziesiąt dwa tysiące franków w pięknych biletach bankowych... Sprawdźcie sobie!...


XI.

— Nietrzeba.. Mamy najzupełniejsze do pana zaufanie... — odezwali się obadwaj wspólnicy, dzieląc się pieniędzmi...
— To jednakże nie przeszkadza — odparł Joubert — abym zażądał pokwitowania Marchala na tej oto karteczce którą spalę zaraz, skoro tylko ztąd wyjdziecie.
Marchal podpisał kartkę i podając ją Placydowi rzekł:
— Teraz ostatni nasz rachunek.. — Winien panu jestem szesnaście tysięcy franków.
— Tak mało?
— Sprzedaż bardzo słabo idzie w tym czasie... Ciągnienie loteryi przemysłowej nastąpi za miesiąc... pozostanie biletów... dużo... bardzo dużo...
— W takim razie zważaj pan bardzo na serye, jakie będziesz ekspedyował... powiedział Joubert. Szczególniej baczyć potrzeba, ażeby numery przez was wysyłane, odpowiadały tym które...
— Zostaw pan to nam i nie obawiaj się wcale... Jesteśmy bardzo ostrożni. A teraz schowaj pan swoje szesnaście tysięcy franków...
Trzej wspólnicy pożegnali się i rozeszli.
Czas upływał — a pomimo najstaranniejszych poszukiwań, o córce panny de Rhodé, nic się nie można było dowiedzieć.
Niewidoma rozpaczała.
Placyd zniechęcał się wyraźnie.
Adryan Couvreur, przeciwnie, odżył radością i nadzieją.
Klara wyszła z niebezpieczeństwa.
Zapalenie mózgu ustępowało stopniowo, chociaż jednak była ocaloną, nie była jeszcze w stanie poznać Adryana, który co czwartek i niedzielę przychodził ją odwiedzać.
Podczas ostatniej wizyty, zakonnica dozorująca na sali św. Anny, na której leżała Klara, rzekła mu z uśmiechem:
— Myślę, że w przyszły czwartek, chora nasza usłyszy pana i pozna.
Ten gorąco upragniony i oczekiwany przez Adryana czwartek, nadszedł nareszcie.
Przyszedł zawcześnie i musiał dobry kwadrans spacerować, zanim mu wejść pozwolono.
Pobiegł co tchu do zakonnicy.
— Moja siostro, moja droga kochana siostro, czy można liczyć, że spełni się nadzieja, jaką mi siostra zrobiła?...
— Tak, tak... moje dziecko — odpowiedziała zakonnica. — Klara Gervais odzyskała już przytomność... Usłyszy cię i zrozumie, tylko zastrzegam, abyś bawił przy niej bardzo krótko... Nie można jej fatygować...
— Będę posłusznym siostro... ale mam pewną obawę...
— Jaką?
— Czy Klara gdy mnie pozna, nie dozna za wielkiego wzruszenia?...
— Chodźmy... przygotuję ją najpierw do tej wizyty.
Adryan poszedł za zakonnicą do łóżka Nr. 17.
Firanki były zasunięte, ażeby światło nie raziło oczu rekonwalescentki.
Zakonnica dała znak młodemu malarzowi, ażeby stanął w nogach łóżka — a sama wolno odsunęła firankę.
Klara drzemała.
Lekkie poruszenie firanki przebudziło ją. — Otworzyła oczy i uśmiechnęła się do siostry.
— Zdawało mi się, że spałam — rzekła.
— A ja cię przebudziłam... ale to nic nie szkodzi moje dziecko... Bo to właśnie godzina wizyt...
— Godzina wizyt? — powtórzyła Klara...
— Przypada dwa razy na tydzień... w niedziele i we czwartki.
— A tak... tak... wiem — szepnęła młoda dziewczyna melancholijnym głosem. Ci co mają rodziców albo przyjaciół, oczekują na nich z radością.. ja nie będę miała żadnej wizyty... Nie mam rodziny i nie mam przyjaciół...
Adryan trząsł się jak w febrze.
Słyszał ten smutny głosik, i czuł się niewymownie wzruszonym.
— Któż to ci moje dziecko powiedział, że nie masz wcale przyjaciół? — zapytała zakonnica ujmując chorą za rękę.
Klara smutno wstrząsnęła główką i zamyśliła się.
— Nikt nie może się mną interesować, chybaby tylko matka... ale moja matka nie wie czy czy ja żyję jeszcze..«
Zakonnica odezwała się znowu:
— Zapewniam cię moje dziecko, że się mylisz, żeś jest nawet niesprawiedliwą, i że nie wszyscy tak jak ci się zdaje, zapomnieli o tobie.
Nagle myśl jakaś przemknęła widocznie po głowie chorej, bo się zarumieniła dość mocno.
— Czy ja tu dawno już jestem? — zapytała.
— Ośmnasty dzień, moje dziecko...
— Podniesiono mnie nieprzytomną na ulicy... nieprawda?...
— Przy samych drzwiach szpitala... byłaś bardzo słabą, kochana Klaro!...
Gdy posłyszała wymówione swoje imię, wszystko na raz stanęło jej w pamięci.
— Zkąd siostra wie, że mi Klara na imię? — zapytała żywo.
— Powiedział mi pewien młody człowiek, który cię zna, który przechodził właśnie wtenczas ulicą, i który pospieszył ci na ratunek, gdy już dwóch doktorów było przy tobie... Od niego dowiedzieliśmy się, jak się nazywasz...
Ogromna radość napełniła serce biednej Klary.
— Więc on wie, żem ja w szpitalu?...
— Tak jest... moje dziecko, wie...
— I przychodził pytać się o mnie?...
— Co niedziela i co czwartek...
— I widział mnie?...
— Widział... moje dziecko.
— I obiecał przyjść tu jeszcze?.. szepnęła młoda dziewczyna z sercem bijącem... Czy jesteś pewną tego moja siostro?...
— Najpewniejszą, bo już jest tutaj... odpowiedziała siostra z uśmiechem.
— Tutaj? — powtórzyła Klara — tutaj?...
— Tak jest, za tą firanką... i oczekuje na twoje wezwanie...
— Adryan!... Adryan!... — zawołała
— Klara.
Blady ze wzruszenia, Couvreur odsunął firankę i ukazał się Klarze.
Przyłożyła ręce do serca, przymknęła oczy — a głowa opadła jej na poduszki.
— O Boże! o Boże! ona mdleje — zawołał Adryan — ja się tak tego obawiałem...
— Nie ma żadnego niebezpieczeństwa — — odpowiedziała zakonnica unosząc głowę Klary, która też zaraz otworzyła oczy. — Widzisz pan że nic...
— To radość moja siostro — przemówiła dziewczyna, podając rękę Adryanowi.
— Porozmawiaj pan z chorą — rzekła zakonnica — ale tylko kilka minut... ja jej przygotuję tymczasem posiłek... i przyjdę was rozdzielić...
I poczciwa siostra oddaliła się z pogodnym uśmiechem czystej duszy, która wyrzekła się uczuć ziemskich, ale je rozumie i umie otoczyć prawdziwie macierzyńską dobrocią.
Adryan usiadł przy łóżku Klary.
Oboje z razu milczeli, przypatrując się sobie, a gęste łzy spływały im po policzkach
— Ty... pan... tutaj przy mnie!.. szeptała chora, która pierwsza przemawiając, przerwała milczenie...
— Więc ty mną nie pogardzasz?...
— Pogardzać tobą?... cóż za bluźnierstwo!...
— Bo może nie wiesz...
— Wiem wszystko a wszystko...


XII.

— Wszystko? — powtórzyła Klara, zasłaniając twarz rękami.
Tak — wiem wszystko! — znam i oskarżenie nikczemne... i cały proces... i uniewinnienie... i to właśnie odkryło mi twoję szlachetną duszę!... Tak dziecko moje ukochane, zrozumiałem twoje uparte milczenie w obec zarzutu, żeś miała wspólnika... Milczałaś z obawy, żeby mnie nie skompromitować... a jednakże jedno słowo było dostatecznem, abyś się usprawiedliwiła.
— Więc ty nie uważasz mnie za winną?,..
— Ani choćby żartem tylko...
— Na prawdę?...
— Przysięgam ci...
— I kochasz mnie tak jak zawsze?...
— Kocham cię nad życie moje...
Mówiąc to Adryan, ujął ręce Klary i okrywał je pocałunkami.
Biedna sierota czuła niezmierną radość napełniającą jej serce.
— Ja także cię kocham Adryanie... szepnęła — a myśl o twojej pogardzie, była dla mnie najokropniejszą z boleści!... Oh! co ja wycierpiałam... co wycierpiałam!... nie można już wycierpieć więcej...
— Nawet głód, nieprawda?
— Nawet głód, odpowiedziała spuszczając oczy.
— Biedne kochane dziecko!... coby się z tobą stało, żeby nie Opatrzność zaprowadziła mnie na twą drogę, tego okropnego wieczoru?... Niech będzie błogosławiony ten bilet, z którym się udałaś do mnie... Zachowałem go... Bo to jemu winniśmy obecne szczęście nasze... Pozwól mi go zostawić sobie...
— Zostaw go... mój przyjacielu, on należy do ciebie.
— Chcesz chyba powiedzieć do nas...
W tej chwili wróciła zakonnica, niosąc posiłek dla Klary.
— Odejdź już moje dziecko — odezwała się do Couvreura — nasza kochana rekonwalescentka — potrzebuje spoczynku i spokoju...
Adryan wstał.
— Kiedy przyjdziesz? — zapytała z uśmiechem chora...
— W niedzielę... jesteś przecie pewną tego...
— Chciałam ci tylko przypomnieć...
Narzeczeni zamienili długie spojrzenie.
Ręce ich złączyły się na chwilę, tak jak dusze połączone były na zawsze, poczem Adryan skłonił się z uszanowaniem zakonnicy i wyszedł.


∗             ∗

W pośród ciągłego zajęcia, Paulina de Rhodé, nie chciała nigdy zgodzić się na myśl, jaka opanowała Teresę po kilku słowach wymienionych przez Jouberta.
Teresa upierała się i namawiała bezustannie swoję panię ażeby zechciała pójść do specyalisty i zapytać, czy nie udałoby się odzyskać wzroku przez operacyę.
Po okropnym zawodzie, jakiego byliśmy świadkami, wierna służąca nalegała jeszcze bardziej.
— Gdyby pani miała zdrowe oczy i widziała jak wszyscy — argumentowała Teresa, ażeby przekonać pannę de Rhodé, toby pani sama szukała swego dziecka i z inną zupełnie energią, niż ci, których jedynym celem zarobić jak najwięcej pieniędzy...
— Do którego okulisty mam się udać? — odpowiedziała niewidoma... przecie nie znamy żadnego. Operacya kosztowałaby bardzo dużo!.. zapewne już na nią za późno...
— Nie kosztowała by nic wcale, gdyby pani tylko chciała.
— Jakto?
— Dla czegożby nie pójść na konsultacyę bezpłatną, która ma miejsce dwa razy w tydzień w Quinze-Vingts! Ja się już co do tego poinformowałam i wiem wszystko dobrze... Konsultacyi udziela tam jeden z najsławniejszych lekarzy okulistów paryzkich... Cóż to pani szkodzić może?... Cóż to złego się dowiedzieć co powie taki sławny uczony?...
— No niech będzie! zrobię jak chcesz moja przyjaciółko... odrzekła ulegając namowom Paulina.
— Więc pani się zgadza nareszcie? — wykrzyknęła uradowana Teresa.
— Muszę, bo inaczej ciągle byś mnie nudziła...
Kiedyż odbywają się konsultacye?
— We środy i piątki.
— A dziś czwartek... pójdziemy zatem jutro.
— O dziesiątej rano... O! jakże się cieszę, że się pani dała namówić...
Nazajutrz Teresa ubrała wcześnie swoję panią, wsiadły do fiakra i punkt o dziesiątej przybyły do szpitala des Quinze-Vingts, położonego na początku ulicy de Charenton.
Pełno już było osób w obszernej sali, poprzedzającej gabinet doktora.
Teresa poprosiła o numer porządkowy, który jej zaraz dano.
Czekały przeszło godzinę.
Nakoniec, wywołano numer panny de Rhodé — i Teresa wprowadziła ją do okulisty.
Ta powaga tegoczesnej wiedzy — był człowiekiem około piędziesięcioletnim, o fizyonomii inteligentnej, łagodnej.
Pani zupełnie nie widzi?... zapytał panny de Rhodé.
— Zupełnie, proszę pana.
— Od jakiego czasu?
— Od lat szesnastu.
— I czekała pani aż dotąd z dowiedzeniem się, czy wyleczenie nie byłoby w jaki sposób możliwe? Teraz będzie już daleko trudniej.
— No ale zobaczymy.
Doktór poprowadził pannę de Rhodé do okna, przechylił jej głowę i zaczął badać oczy.
Łatwo sobie wyobrazić, z jaką obawą czekała Teresa na rezultat konsultacyi przez nią spowodowanej.
Po egzaminie, który trwał kilka minut, doktór posadził Paulinę i zapytał:
— Ile pani lat sobie liczy?
— Trzydzieści ośm.
— Ślepota nastąpiła gwałtownie?... nieprawda?
— Tak jest panie.
— Ale po długich, dotkliwych cierpieniach newralgicznych?
— Tak panie.
— Musiałaś pani płakać bardzo dużo?
— O tak... bardzo dużo...
— Pani jesteś wdową?
Po chwilowem wahaniu, panna de Rhodé, bardzo zazwyczaj blada, zarumieniła się i głosem niepewnym odpowiedziała:
— Tak jest... jestem wdową...
— Czy miałaś pani dzieci?
— Jedno dziecko... córkę.
— I może ją pani straciła?... umarła zapewne?
— Straciłam ją, ale nie myślę, żeby umarła... Porwano mi ją w kilka dni po urodzeniu... Dla tego to tak płakałam i dotąd jeszcze płaczę...
— Musiałaś pani rzeczywiście wycierpieć dużo... z całej duszy współczuję pani...
Po tych słowach zapanowało chwilowe milczenie.
Paulina przerwała je i zapytała:
— Niepodobna mi będzie przywrócić wzroku — prawda panie?...
— Wcale tego nie powiedziałem... odrzekł doktór.
Teresa krzyknęła z radości.
Niewidoma wyciągnęła do doktora drżące ręce.
— Czy pan pomyślał, jaką mi robi nadzieję?... — zawołała wzruszona. Pan mi obiecuje powrócić światło?... Ja bym mogła widzieć moją córkę, jeżeli Bóg pozwoli mi ją odzyskać?... O! niech się pan nie myli! na litość niech się pan nie myli!... — Rozczarowanie byłoby zanadto okrutne. Zabiło by mnie po prostu.
— Czy chcesz pani, abym sprobował operacji?...
— Boże wielki, czy ja chcę!...
— Potrzeba będzie do tego siły... odwagi.. — Czy pani będziesz je miała?...
— Będę... będę... przysięgam panu!...
— No więc zrobimy operacyę...
— Kiedy?...
— Za miesiąc.
— Po co tak długo czekać?... — Dla czego?...
— Potrzeba koniecznie... musisz pani przejść przedewszystkiem kuracyę przygotowawczą...
— Jakaż to kuracya?...
— Przepiszę ją pani...


XIII.

Okulista usiadł przy biurku.
Napisał długą receptę i podał Teresie promieniejącej radością.
— Trzeba kazać zrobić sobie w aptece te krople i tę maść jaką przepisałem... — Trzeba nadto, aby pani punktualnie robiła to co tu zaleciłem i proszę przyjść do mnie za dni ośm.
— Dziękuję panu, dziękuję z całej duszy!... — rzekła niewidoma.
— Proszę pani o cierpliwość i nie tracenie nadziei.
Teresa wyprowadziła Paulinę z gabinetu doktora.
Po przyjechaniu do szpitala, wierna służąca odprawiła przez oszczędność fiakra.
— Widzi pani — rzekła — że miałam racyę, ten doktór wyleczy panią...
— Przynajmniej będzie się starał... — odrzekła niewidoma.
— A ja jestem zupełnie pewną, że się operacya powiedzie. Wejdziemy teraz do apteki naprzeciwko i każemy przygotować lekarstwa. Zabierze to trochę czasu... Że zaś już dwunasta, a pani się jeść chce zapewne, zjemy śniadanie w restauracji... — Właśnie jest jedna w pobliża. — Później wsiądziemy do fiakra i powrócimy do domu...
Paulina zgodziła się na plan tak doskonale ułożony.
Aptekarz potrzebował pół godziny na przygotowanie leków... — Obie kobiety poszły więc tymczasem na śniadanie.
Wyszedłszy z restauracyj po skromnym posiłku, Teresa wzięła panią pod rękę i zeszła z trotoaru, ażeby przejść na drugą stronę ulicy.
Kiedy były na samym środku, posłyszały krzyk jakiś za sobą.
— Trzymaj... łapaj... na bok... z drogi... — wołano.
Teresa odwróciła głowę w stronę zkąd krzyk pochodził i zadrżała od stóp do głów.
Koń zaprzężony do wyładowanego wozu, pędził bez woźnicy galopem.
— Uciekajmy... uciekajmy — zawołała i chciała pociągnąć swoję panią, gdy w tem potknęła się i upadła.
Koń nadleciał jak piorun.
Jedno z kół potrąciło niewidomą i tak pani jak sługa padły o trzy kroki od siebie na bruk, wydając głuche okrzyki, na które odpowiedziało głosów dwadzieścia.
Świadkowie okropnej sceny rzucili się na ratunek nieszczęśliwym.
Teresa zapominając o sobie wołała:
— Moja pani... moja kochana pani... jej trzeba podać pomoc... bo ona biedna niewidoma...
Podniesiono pannę de Rhodé, bardzo wystraszoną, bardzo potłuczoną, ale bez żadnego szwanku groźniejszego.
— Gdzie jesteś Tereso?... gdzie jesteś... czy ci się nie przytrafiło co złego?...
— Jestem... jestem... — odpowiedział służąca, którą podnoszono na nogi.
— Nie wiem co mi jest... ale się podnieść nie mogę...
I zaraz krzyknęła boleśnie:
— Mam widzę złamaną nogę...
I znowu na bruk runęła.
Jakaś litościwa kobieta wzięła Paulinę pod rękę.
Przybiegli strażnicy bezpieczeństwa.
— Co to się stało?... — zapytał brygadyer.
— Jestem ranioną... — odpowiedziała Teresa, a słysząc jak biedna niewidoma płacze zawołała: — Niech się pani nie turbuje... na litość... niech się pani nie turbuje... mnie nic a nic nie będzie...
Strażnicy przenieśli dzielną sługę do tej samej apteki, w której przygotowywano lekarstwa przepisane przez okulistę. Pannę de Rhodé także tam zaprowadzono i poleciano po doktora. Nadszedł zaraz, skonstatował wybicie goleni, napisał kartkę o przyjęcie Teresy do szpitala Świętego-Antoniego i posłał po nosze do cyrkułu.
— Do szpitala!... — krzyknęła niewidoma. — Dla czego... do szpitala?... — Czyż nie można zabrać jej do domu?...
— Niepodobna, droga pani... — odezwała się służąca. — Miłosierdzie Boże, cóż by pani zrobiła ze mną, leżącą nie wiem jak długo w łóżku?... To dopiero byłby ambaras!... — Nie trzeba tego!... — Będę jak królowa doglądana w szpitalu, a przytem nic to nie będzie kosztować!... — Jeden z panów strażników będzie tak łaskaw i odwiezie panią do domu... — Poślę pani stróżkę po matkę Józefę... To uczciwa kobieta, za którą zaręczam i która zastąpi mnie jak będzie mogła najlepiej, przez cały czas mojej nieobecności...
— Ja cię mam opuścić, moja biedna kochana Tereso... ależ to niepodobna!... — Mnie się serce na to kraje...
— Mnie także... ale cóż zrobić, kiedy tak potrzeba?... Zresztą kuracya zapewne nie potrwa długo. — Oto są klucze od mieszkania... — Proszę żeby pani robiła wszystko, tak jak bym ja była przy pani... — Czy lekarstwa już gotowe?...
— Gotowe — odrzekł aptekarz — oto są...
— Proszę o nie... — zawołał brygadyer. — Ja sam odwiozę panią do mieszkania.
Przynieśli nosze.
Panna de Rhodé z twarzą zalaną łzami, ucałowała Teresę.
— Przyjdę cię odwiedzić w niedzielę — powiedziała.
— Dobrze... w niedzielę... tylko proszę pani nie zaniedbywać kuracji...
Biedna dziewczyna wyczerpała już wszystkie siły, bo cierpiała ogromnie, bo tylko dla pani powstrzymywała się od jęków bolesnych, a kiedy ją niesiono do szpitala Świętego-Antoniego, zemdlała.
Brygadyer wsiadł z panną de Rhodé do fiakra i odwiózł ją na ulicę Saint-Honoré {{tab}W szpitalu umieszczono Teresę na sali Świętej Anny, na łóżku Nr. 18, a kiedy wyszła z omdlenia, zajęto się jej opatrunkiem. Wybicie nie było na szczęście niebezpieczne.
Łóżko Nr. 18, znajdowało się obok łóżka Klary Gervais. Nie domyślała się ona wcale, że obok niej leży osoba dobrze jej znana.
Tego samego wieczoru, silna gorączka, która miała trwać kilka dni, wywiązała się u Teresy.
W niedzielę przyszła do niej matka Józefa.
Panna de Rhodé wskutek ogromnego przestrachu a także i potłuczenia, rozchorowała się i nie mogła opuścić mieszkania.
Adryan Couvreur przybył na chwilę do Klary.
Pryncypał jego podjął się robót dla Wielkiego teatru w Bordeaux — Adryan został przeznaczony do urządzenia pracowni.
Odmówić było niepodobna, bo by sobie przyszłość swoję naraził.
Nieobecność zresztą nie miała trwać długo. Najwyżej trzy tygodnie.
Klara dowiedziawszy się o tym wyjeździe, posmutniała bardzo.
Znowu przez trzy tygodnie będzie opuszczona, będzie sama jedna w Paryżu...
— Będę pisywał do ciebie... powiedział Adryan — a jak powrócę, będziesz już mogła zapewne opuścić szpital... Wtedy się ułożymy...
— O tak mój przyjacielu!... szepnęła ze łzami sierota — pisz do mnie często... bardzo często...
— Co dzień...
— Dobrze... dobrze... co dzień... Twoje listy pocieszać mnie będą trochę w twojej nieobecności... Czytając je... odczytując... zapomnę o samotności...
— Teraz mam do ciebie wielką prośbę i zrobiłabyś mi wielką przykrość odmową..
— Jaką prośbę?
— Pozwól mi zostawić sobie trochę pieniędzy.
Klara się zaczerwieniła...
— Na co? — ja tutaj nie mam żadnych potrzeb... mam wszystko co mi potrzeba... Siostra Marya jest dla mnie tak dobrą, obchodzi się ze mną jak z rozpieszczonem dzieckiem.
— Jednakże...
— Nie nalegaj proszę cię... Zasmucił byś mnie swojem naleganiem, a nawet obraził...


XIV.

Adryan nie uważał się za pobitego.
— Byłbym w rozpaczy, gdybym cię zmartwił, lub obraził.. odrzekł. — Ale przypuśćmy, że wyjdziesz ztąd przed moim powrotem... Znajdziesz się bez środków, jak wtedy, kiedyś się tu dostała...
Klara cała zadrżała... ale odpowiedziała:
— No to w takim razie napisałabym do ciebie...
— Nie zapominaj, że w obec Boga, jesteś już moją żoną, a nie długo zostaniesz nią w obec ludzi, i że twoim obowiązkiem jest ufać mi bez granic...
— Napiszę... powtórzyła młoda dziewczyna... przyrzekam ci to uroczyście...
— Jak tylko list twój odbiorę, przyjadę w tej chwili, chociażby przyszło mi porzucić roboty niewykończone.
Ucałowali się raz jeszcze i opuścił salę św. Anny z żalem w sercu, ale z otuchą co do przyszłości.
Zanim wyszedł z gmachu, wstąpił jeszcze do zakonnicy.
— Siostro Maryo — rzekł — zmuszony jestem opuścić Paryż na trzy tygodnie... Nie mam potrzeby polecać twojej łaskawej dobroci tego biednego i nieszczęśliwego dziecka. Siostra zna położenie tej, która wkrótce nosić będzie moje nazwisko. Siostra jest dla wszystkich chorych prawdziwym aniołem miłosierdzia i poświęcenia, przychodzę więc prosić siostrę o jednę łaskę, o przyjęcie depozytu odemnie...
— Jakiego depozytu? — zapytała zakonnica.
— Klara może wyzdrowieć i przed upływem trzech tygodni, może być wypisaną ze szpitala...
— To nie bardzo prawdopodobne, ale kto wie... być może...
— Ponieważ w takim razie znalazłaby się bez grosza przy duszy, prosiłem aby przyjęła trochę pieniędzy... odmówiła mi jednakże...
— Nie dziwię się jej wcale... Kochane dziecko gotowe poświęcić życie, byle godności nie narazić... Wysoko cenię tę cnotę...
— Otóż — ciągnął dalej Adryan, czego nie chciała przyjąć ode mnie, od ciebie siostro przyjęłaby napewno... Czy nie pozwoliłaby mi zatem siostra zostawić ci pięćset franków?...
— Daj pan — odrzekła zakonnica.
— Oto są i dzięki ci siostro. Przynajmniej odjadę spokojny...
— Jedź i niech ci Bóg błogosławi moje dziecko.
Tego samego wieczora, pospiesznym pociągiem, młody malarz wyjechał do Bordeaux — a zaraz nazajutrz po przyjeździe napisał do Klary tak, jak przyobiecał.
Infirmerką upoważnioną do rozdawania korespondencyj chorym, była stara nasza znajoma.
Była to Eugenia Darier, z którą spotkaliśmy się na samym początku niniejszego opowiadania, na ulicy Kondeusza, w kancelaryi p. Dawida, w dzień czytania testamentu, w którym zapisano jej dwieście pięćdziesiąt franków.
W środę, o dziewiątej rano, po wizycie doktorskiej, Eugenia Darier weszła na salę św. Anny, z pakietem listów w ręku i zaczęła je rozdawać.
Klara czekała z niecierpliwością. — Czy też Adryan dotrzyma przyrzeczenia? — Czy też jest list i dla niej?...
Infirmerka zatrzymała się o kilka kroków od łóżka Nr. 17 dla przeczytania adresu i zawołała:
— Klara Gervais...
— Jestem — odpowiedziała sierota, wyciągając drżąca rękę ku Eugenii, gdy ta się zbliżyła.
Posłyszawszy nazwisko Klary Gervais, Teresa zajmująca łóżko Nr. 18, przypomniała sobie, że panna pracująca w magazynie przy ulicy Caumartin, tak się właśnie nazywała. Zwróciła głowę ku swej sąsiadce, ale choroba tak zmieniła łagodne rysy dziewczęcia, że ją nie poznała.
Infirmerka odezwała się do chorej:
— Zdaje mi się, że ja znam panienkę...
— Być może — odrzekła Klara, bo i mnie się także zdaje, że ja panią widziałam kiedyś...
— Czy panienka niebyła przed trzema mniej więcej miesiącami u notaryusza pana Davida?...
— Byłam...
— No, więc to panience pan Joachim Estival pozostawił w spadku bilet loteryjny?
— A tak mnie... teraz dobrze sobie przypominam, że i pani tam była...
— Kochane dziecko, nie masz widzę szczęścia na świecie, bo wtenczas wyszłaś tylko co ze szpitala — a teraz znowu chorujesz...
— O! że nie mam szczęścia to nie mam! — szepnęła z westchnieniem biedna Klara.
— I widocznie nie wygrałaś nic na ten bilet...
— Nie mam go w swoim ręku, a nie wiem nawet czy było już ciągnienie...
— Ja wiem nie wiele więcej — odpowiedziała infirmerka.
— No... a teraz do widzenia moje dziecko, a nie trać nadziei w Bogu... da Bóg, że będzie lepiej. Ponieważ odnowiłyśmy znajomość, więc jak będę tutaj znowu z listami, przyjdę porozmawiać trochę z tobą.
Eugenia Darier opuściła salę Świętej Anny, a Klara list rozpieczętowała.
Teresa nie straciła ani słowa z rozmowy, jakąśmy przytoczyli.
Pewną już obecnie była, że ma za sąsiadkę, młode dziewczę z magazynu pani Thouret, oskarżone o kradzież i aresztowane.
Więc ona nie jest już w więzieniu?
Wierna służąca panny de Rhodé, poczekała, dopóki Klara nie skończyła czytania.
Widziała jak następnie list ucałowała i wsunęła pod poduszkę.
Ta chwila zdawała się jej najstosowniejszą do rozpoczęcia rozmowy.
— Panno Gervais — rzekła — przypatrz no mi się dobrze, czy mnie nie poznasz czasami?...
Młoda dziewczyna zwróciła się w stronę zkąd głos pochodził i krzyknęła z zadziwienia.
— Pani! pani! panno Tereso! — pani tutaj?...
I zaraz zaczerwieniła się bardzo i zasłoniła twarz rękami.
— Tak moje dziecko, jestem tutaj bo mam zwichniętą nogę... — odpowiedziała służąca. — Ale dla czego panienka zasłania się przedemną?...
Klara się rozpłakała.
— Odgaduję myśl, jaka ci przyszła do głowy... — zaczęła po chwili Teresa. — Odpędź ją precz od siebie jak najprędzej panno Klaro i przestań płakać.. — I moja pani i ja dowiedziałyśmy się o oskarżeniu, jakie na ciebie rzucono, ale ani na chwilę nie uwierzyłyśmy w twoję winę... Daję na to moje słowo panience... Prawdziwie jestem szczęśliwą, że się obok panienki znajduję...
Ośmielona temi słowy sierota, spojrzała na Teresę i płakać przestała.
— Więc na prawdę — szepnęła — nie brałyście mnie za nędznicę, za złodziejkę?...
— Ani przez żart moje dziecko... Moja dobra kochana pani i ja, często myślałyśmy o tobie i żałowały cię z całego serca!... — Uznano też wreszcie niewinność twoję i wypuszczono na wolność.
— Byłam sądzoną.. — Wyrok zapadł uniewinniający.
— Biedna sieroto!... — czekając na to ileżeś przecierpieć musiała?...
— Wycierpiałam tyle, że aż się rozchorowałam i znowu się znalazłam w szpitalu... — w którym prawie stale przepędzam życie! — dodała z melancholijnym uśmiechem.
— Toż to moja pani się ucieszy, toż to cię uściska serdecznie... Bo panienka nie jest w stanie wyobrazić sobie, jak ona panienkę kocha... chociaż niestety nie widziała jej nigdy!...
— Czy przyjdzie tutaj pani de Rhodé?...
— Przyjdzie z pewnością mnie odwiedzić.
— Kiedy?..,
— Niedługo... we czwartek może... Byłaby przyszła w niedzielę, ale była bardzo cierpiącą.
— Cierpiącą?... — powtórzyła Klara z obawą.
— At... po prostu... rozchorowała się z przestrachu, ale nie ma nic niebezpiecznego...
— Więc to rzecz pewna, że nie czuje dla mnie pogardy?... Proszę też jej zaraz powiedzieć, żem została uniewinnioną...
— Bezwarunkowo przyrzekam...
— Cieszę się w takim razie prawdziwie, że ją zobaczę... Bo i ja do nikogo nie miałam takiego pociągu jak do niej... Bardzo często o niej myślałam, a zawsze z sercem bijącem. — Zdawało mi się, że ją znam od bardzo dawna i że ją zawsze kochałam...
Podanie rannego posiłku przerwało rozmowę dwóch sąsiadek, ale lody były już przełamane, jedna i druga z równą niecierpliwością oczekiwały wizyty panny de Rhodé...


XV.

Codzień Klara otrzymywała list od Adryana, list pełen czułości.
I miała wielką ochotę odpowiedzieć narzeczonemu i wypowiedzieć wszystko co się działo w jej duszy, ale nie mogła jeszcze poruszać zwichniętą ręką, a nie chciała nikomu powierzać tajemnic swego serca.
Nadszedł czwartek.
— Czy zobaczymy dzisiaj pannę de Rhodé?... pytała Klara Teresy.
— Mam nadzieję... Musiałaby bardzo cierpiącą być chyba...
Uderzyła dwunasta.
Odwiedzający zaczęli się schodzić na salę św. Anny.
Teresa i Klara miały oczy we drzwi wlepione.
— A oto jest nasza pani... zawołała naraz Teresa, zobaczywszy matkę Józefę, prowadzącą niewidomą bardzo bladą i bardzo mizerną.
Klara uczuła gwałtowne bicie serca, gdy matka Józefa przyprowadziła niewidomą do łóżka służącej...
— O! moja kochana pani wykrzyknęła ostatnia z pełnemi łez oczyma, jakże szczęśliwą jestem, że panią widzę...
— A ja, moja poczciwa Tereso, tak pragnęłam przyjść do ciebie... odrzekła niewidoma. — Jakże się miewasz?...
— Gorączka mnie opuściła... mam się wcale nieźle... Ale pani... pani?...
— Jeszcze jestem osłabioną, ale czuję się zupełnie zdrową, dzięki staraniom Józefy...
Paulinę posadzono pomiędzy łóżkami Teresy i Klary.
Ta ostatnia przypatrywała się niewidomej z głębokiem wzruszeniem, oczekując jak Teresa oznajmi o jej obecności...
— Czy był u pani prawnik?... spytała Teresa.
— Nie... Nie był nikt zgoła...
Więc nie ma żadnych wiadomości?...
— Żadnych a żadnych, to też straciłam już cierpliwość i zniechęcenie mnie ogarnia... Nie śmiem się już niczego spodziewać i zapytuję czasami, czy Pan Bóg za moje przeszłe winy, nie rozłączył mnie na zawsze z córką moją...
Ostatnie te słowa obudziły uwagę Klary.
Matka mówiąca o zniknionej swojej córce, przypomniała jej opowiadanie Maryi-Joanny.
— Niech pani nie przypuszcza sobie nic podobnego do głowy... odezwała się żywo Teresa. — I tak już pani za dużo wycierpiała za swój błąd bezwiedny przecie... Pan Bóg jest miłosierny... zmiłuje się z pewnością nad panią... pozwoli, aby Joanna-Marya została ci oddaną...
— Joanna-Marya! — krzyknęła nagle Klara, podniosłszy się na łóżku jak śmierć blada, z iskrzącemi się oczyma, z drżącemi rękoma.
— Pani powiedziała Joanna-Marya, panno Tereso?...
Posłyszawszy głos wymawiającej te słowa, niewidoma zatrzęsła się cała.
— Kto to mówił? — Kto powtórzył imię Joanny-Maryi? — zapytała wzruszona.
— Ja... ja... proszę pani, odpowiedziała młoda dziewczyna, pochylając się do rąk niewidomej.
— Któż to taki?...
— Ja... Klara Gervais...
— Klara Gervais!... to biedne dziecko, co ta nikczemna istota śmiała posądzać o kradzież...
— Której nie popełniłam... przysięgam... i dla tego mnie uniewinnili.
— Wierzę ci... wierzę... dla mnie wcale nie potrzeba było dowodów... Ani na chwilę nie wątpiłam o tobie... Więc to ty, pieszczoszko moja, jesteś tutaj, wolna i oczyszczona w oczach wszystkich... ciągnęła niewidoma przyciskając ręce dziewczęcia do swojego serca.
— Tak pani... odpowiedziała drżącym głosem Klara, całując po rękach Paulinę — jakże pani wdzięczną jestem żeś o mnie nie zwątpiła... Ale pozwól mi pani mówić... pozwól mi się pani zapytać... Wzbudziłaś pani w biednej duszy mojej pewne marzenia... wywołałaś pewne nadzieje...
— Marzenia,.. nadzieje?... powtórzyła panna de Rhodé zdziwiona.
— Tak... tak... odpowiedz pani... odpowiedz, błagam cię... Zobaczysz zaraz» że nie jestem waryatką przecie... Szukasz pani, nieprawda, albo raczej poszukują w imieniu pani młodej dziewczyny?
— Tak... moje dziecko, córki, którą mi porwano...
— Czy nie tak dawno, będzie temu dni piętnaście — nie przedstawiano pani za tę córkę... pewnej panienki?...
— Tak... tak... moje dziecko.
— Nazywała się ona Joanna-Marya?
— Tak... tak... Ale zkądże ty wiesz to wszystko?...
— Zaczekaj pani... zaczekaj!... To dziecko ranne, znalezionem było na barykadzie na ulicy de la Roquette i było wychowane przez Opiekę publiczną...
— Prawda... wszystko to prawda... mówiła Paulina de Rhodé, drżąca od stóp do głów... Ale raz jeszcze pytam się, zkądże ty wiesz to wszystko?...
— Dziecko, które ci przyprowadzono nie było twoją córką?... przerwała Klara.
— Niestety! podobieństwo imion, spowodowało omyłkę, Maryę-Joannę wzięto za Joannę-Maryę...
— Marya-Joanna nie miała medalionu, który jeden tylko mógł omyłkę uczynić niemożliwą... ciągnęła narzeczona Adryana... Jej medalion nie był srebrny, nie był z trzema dziurkami w trójkąt...
— Boże!... wielki Boże!... zawołała niewidoma dusząc się prawie. — Boże...co to wszystko znaczy?...
— To znaczy — odpowiedziała nieprzytomna prawie Klara, że medalion prawdziwy ja posiadam od dziecka i zawsze noszę go na szyi...
— Moja córka!.. moja córka!.. — krzyknęła Paulina, wyciągając drżące ręce...
— Matko!... moja matko!... — Pani jesteś moją matką!...
Odkrycie było zanadto niespodziane, scena zanadto dramatyczna, wzruszenie za gwałtowne dla tak słabej istoty.
To też panna de Rhodé wydała głębokie westchnienie i padła zemdlona.
— Na ratunek... na ratunek!... — wołała Teresa.
Powstało zamieszanie na sali. — Infirmierki służbowe i zakonnica przybiegły do łóżka Klary.
— Ratujcie ją... ratujcie... — błagała młoda dziewczyna, wskazując na niewidomą. — Ocalcie ją... to moja matka!...
I zupełnie wyczerpana, opadła na poduszki także blizka omdlenia.
Omdlenie panny de Rhodé nie trwało długo.
— Co się to stało?.. — zapytała siostra Marya, skoro panna de Rhodé przytomność odzyskała.
— Moja córka!... moja córka!... Klara Gervais!... odnalazłam moję córkę... — odpowiedziała Paulina, bezładnie. — Medalik, jaki ma na szyi... dajcie mi go, proszę was, chcę go się dotknąć... chce się przekonać koniecznie...
Siostra Marya odwiązała sznureczek jedwabny.
— Proszę pani... oto jest ten medalik.
Panna de Rhodé, chciwie go schwyciła.
— Ale ja nie widzę... nie widzę... Jestem niewidoma!... — wołała z rozpaczą, — Jeżeli to znowu pomyłka...
— Czy medalik ten jest srebrny istotnie?...
— Tak... — odpowiedziała zakonnica.
— Ma z jednej strony wizerunek Matki Bozkiej?...
— Tak.
— A z drugiej?...
— Te dwa słowa wyrżnięte: „Ave Maria...”
— I ma trzy dziurki?...
— Tak proszę pani...
— W jaki sposób?...
— W trójkąt...
— W takim razie nie ma już wątpliwości.. Klara Gervais jest moją córką... ty jesteś moją Joanną-Maryą... ty mojem ukochanem dziecięciem!... — Czy ty mnie słyszysz?... — odpowiedz! dla czego nic nie odpowiadasz?...
I ręce niewidomej błądziły po łóżku, szukając rąk młodej dziewczyny.
Klara otworzyła oczy.
— Moja matka... moja matka... — szepnęła — ty jesteś moją matką!... — Więc to dla tego od pierwszej chwili kiedym cię zobaczyła, pokochałam cię tak gorąco. O!.. żebyś ty wiedziała jak ja cię kocham!... Pocałuj mnie, moja matko!...


XVI.

Paulina de Rhodé rzuciła się w objęcia Klary. Matka z córką ściskały się długo... serdecznie.
— Tak... to moja córka... moja ukochana córka, ja nie chcę żeby tu pozostała dłużej. Przy mnie jej miejsce... ja ją będę pielęgnować... ja ją uzdrowię...
— Klara jest jeszcze słabą proszę pani — odezwała się zakonnica — i zabierając ją za wcześnie, narażałaby pani jej zdrowie...
— Ja ją uzdrowię, powiadam — za długo byłyśmy rozłączone!... Teraz nikt mi nie odbierze mojej córki!...
— Moja siostro — szepnęła Teresa — proszę cię ustąp biednej pani — szesnaście lat opłakiwała i wyglądała tego dziecka napróżno... nie pozwolić jej zabrać Klary dzisiaj, byłoby to samo, co ją zabić...
Siostra Marya kiwnęła głową i wyszła z sali Świętej-Anny.
Niewidoma trzymała ciągle obie ręce Klary i ściskała je w swoich i pieściła się z nią jak z maleńkiem dzieckiem.
Teresa dawała tymczasem po cichu różne zlecenia zastępczyni swojej, matce Józefie.
Wkrótce powróciła siostra Marya, w towarzystwie młodego doktora, którego przysłał dyrektor dowiedziawszy się co zaszło.
— Moja siostro — powiedział młody lekarz, wyegzaminowawszy starannie rekonwalescentkę. Wasza chora ma się daleko lepiej i będzie ją można przewieźć...
A zwracając się do niewidomej dodał:
— Zaraz podpiszę uwolnienie panny Klary... Czy pani ma powóz z sobą?...
— Czeka ten, który nas tutaj przywiózł.
— Klarę trzeba bardzo ciepło owinąć — rzekła siostra Marya.
W pół godziny później, młoda dziewczyna upojona radością, że odnalazła swoję matkę, odjeżdżała z nią na ulicę Saint-Honoré, gdzie Józefa już przygotowała dla niej łóżko.
Cały wieczór przeszedł na wynurzeniach i pieszczotach.
Klara zapomniała o wszystkiem, o przebytym niedostatku, o upokorzeniu i nędzy.
W pierwszej chwili niespodziewanego szczęścia, prawie zapomniała o swej miłości.
— Moje dziecko — odezwała się niewidoma, kiedy się trochę uspokoiły, teraz gdy cię odnalazłam, musimy pomyśleć o twojej przyszłości... o znacznym bo przeszło dwumilionowym majątku, którego jesteś sukcesorką... Trzeba pospieszyć ze złożeniem sumy wymaganej przez prawo, za regulacyę tytułu, bo czas ubiega — a termina wyznaczone nadchodzą... Uprzedzę więc pewną litościwą osobę, pewnego bardzo godnego człowieka, którego zresztą znasz, który był tak dobrym, że mi przyszedł z pomocą... On się zajmie tem wszystkiem... Muszę zaraz posłać po niego...
— Któż to taki? — spytała Klara.
— Pan Joubert.
Posłyszawszy to nazwisko, Klara zadrżała.
— Joubert? — powtórzyła żywo. Któż on, że ja go znam jakoby?...
— Spadkobierca pana Estival, który nas wzywał przed trzema miesiącami do notaryusza pana Davida.
Klara odetchnęła.
Z pewnością, musi tu być podobieństwo nazwisk jedynie. Spadkobierca Joachima Estivala, nie mógł mieć nie wspólnego z Leopoldem Joubertem, jej prześladowcą.
Stanęło na tem, że nazajutrz rano Paulina pośle po Placyda.
I rzeczywiście, o dziesiątej rano, Józefa otrzymawszy instrukcye od niewidomej, udała się na ulicę Geoffry-Marie
— Czego to? — zapytał jeden z urzędników.
— Chcę się rozmówić z panem Placydem Joubert.
— W interesie osobistym?
— Nie.
— Więc od kogo pani przychodzisz?
— Od panny Pauliny de Rhodé...
— Trzeba to było powiedzieć od razu...
I urzędnik poszedł uprzedzić pryncypała — a ten kazał natychmiast wprowadzić do siebie przybyłą.
— Czy jesteście w obowiązku u panny de Rhodé? — zapytał, spoglądając ze zdziwieniem na Józefę, której nie znał wcale.
— Teresa złamała nogę, i ja ją dopóki nie wyzdrowieje zastępuję. Pani de Rhodé prosi, aby pan przyszedł do niej zaraz.
— Zaraz? Więc chodzi o coś ważnego?...
— O! tak proszę pana...
— O cóż idzie?
— O córkę pani.
Joubert wzruszył ramionami.
— O córkę? — powtórzył. Proszę zatem powiedzieć pani, że skoro sobie tego życzy, przyjdę po południu i zarazem proszę uprzedzić, że nic nowego nie mam do zakomunikowania...
— Ale u nas są nowości — odrzekł Józefa.
— No! no!.. cóż to za nowości?...
— Córka pani...
— Cóż takiego?..
— Jest już u nas...
Joubert podskoczył i roztworzył oczy szeroko.
— Co, co?... co powiadacie?... wykrzyknął niedowierzająco.
— Mówię panu, że pani de Rhodé odnalazła swoję córkę...
— Taką samą... podstawioną, jak i pierwsza....
— Nie, nie, proszę pana, prawdziwą córkę z pewnością...
— Jakże się o tem przekonała?...
— Panienka miała na szyi medalik srebrny z trzema dziurkami, i opowiedziała pani swoję historyę.
Joubert osłupiały, przyłożył ręce do czoła.
— Odnalazła prawdziwą córkę?... mruczał... medalik z trzema dziurkami, czyście go sami widzieli?...
— Tak jak pana widzę... trzy dziurki w trójkąt...
— I gdzie panna de Rhodé odnalazła to dziecko?
— W szpitalu, gdy odwiedziła Teresę...
Placyd, włożył palto, kapelusz i chcąc się natychmiast dowiedzieć czego się trzymać, rzekł do Józefy:
— Chodźmy!...
Zeszli ze schodów i wsiedli do fiakra.
— Saint-Honoré Nr. 129 — krzyknął Placyd do stangreta:
Przez całą drogę pogrążony w myślach, nie odezwał się ani słowa.
W dziesięć minut przybyli na miejsce — a prawnik tak prędko biegł po schodach, iż Józefa nie mogła mu nadążyć drzwi otworzyć.
Paulina de Rhodé, która chodziła po mieszkaniu, jak gdyby najlepiej widziała, była właśnie w pierwszym pokoju.
Klara — bo tak ciągle nazywać będziemy Joannę-Maryę — czuła się daleko lepiej i chciała wstać z łóżka, umieszczono ją więc w pokoju matki na szezlongu, obok kominka na którym palił się ogień.
— Jest pan Joubert, proszę pani... Odezwała się Józefa do niewidomej, która śmiejąc się i płacząc na przemiany wołała:
— O! chodź pan, chodź co prędzej... Moja córka jest już u mnie... znalazłam moję córkę...
Otworzyła drzwi od sąsiedniego pokoju i trzymając Placyda za rękę, weszła z nim razem.
Prawnik z wielką trudnością zdołał powstrzymać okrzyk wydzierający się z gardła — a nogi się pod nim tak chwiały, iż się o drzwi oprzeć musiał.
Poznał odrazu Klarę Gervais.
— O! pojmuję pana zdziwienie! — mówiła niewidoma, czując jak ręka drży prawnikowi. Nie spodziewałeś się pan odnaleźć w Klarze moję córkę, spadkobierczynię dwóch i pół milionów hrabiego de Rhodé...
— Rzeczywiście, że nie spodziewaliśmy się... odparł Placyd odzyskawszy już krew zimną. Ale czy pani nie stałaś się jednakże znowu ofiarą pozorów? czy panna Gervais rzeczywiście jest pani córką?...
— Masz pan... masz pan — zawołała niewidoma zbliżając się do szezlonga i zdejmując sznureczek z szyi Klary.
— Przypatrz się pan temu medalikowi, a nie będziesz wątpił z pewnością.


XVII.

Joubert wziął medalik i zaczął go z uwagą rozpatrywać.
— Zupełnie podobny do tego, jaki pani posiada, a który Joachim Estival pani przekazał... Jeżeli przytem wspomnienia panny Gervais zgadzają się z tem co wiemy o jej przeszłości, to naprawdę można szczęśliwie przypuszczać, że nie zachodzi tu żadna pomyłka...
— Oto co pamiętam — odezwała się Klara — opowiem panu, niech pan osądzi...
I rozpowiedziała to co wiedzą już nasi czytelnicy.
Joubert dodał przekonany:
— Musi pani mieć jakie dowody na to, że zostałaś wziętą przez panią Gervais, w tych warunkach o jakich mówisz?
— Mam te dowody... znajdują się w szufladzie mojej komody, w mojem dawnem mieszkaniu...
— Przy ulicy Saint-Paul?
— Tak panie...
— Ma pani klucz od tego mieszkania?
— Mam... ale...
Młoda dziewczyna nie dokończyła.
— Ale co? — zapytał Joubert.
Paulina odpowiedziała za nią:
— Dziecko moje było bardzo biedne, winną była od kilku miesięcy komorne... Uprzedzono ją, że ma opuścić mieszkanie i to niebawem, nie wie więc czy przez czas ostatniej jej choroby, gospodarz nie sprzedał rzeczy...
— Tego się nie potrzeba obawiać — odrzekł Joubert... Gospodarz nie mógł się tak prędko rozporządzić... Zobaczę się z nim i zapłacę wszystko co się należy.
Niech tylko panna Gervais będzie łaskawą dać mi klucz od mieszkania, a pójdę zaraz po papiery... Są potrzebne do udowodnienia tożsamości, bo bez takiego aktu, nie mogłaby wejść w posiadanie spadku...
— Klucz od mojego mieszkania jest do pańskiej dyspozycyi...
— Czy pan się zobaczy z notaryuszem z ulicy de Condé spytała niewidoma.
— Będę potrzebował jego pomocy w całej tej sprawie... Ale najprzód muszę się zająć aktem tożsamości, a następnie obszerniej z panią pomówić...
— Dla czego nie zaraz?
— Nie... nie... później... Proszę o klucz tymczasem.
Klara podniosła się, wyjęła klucz i podała Placydowi.
— Dziękuję pani... Proszę zaufać mi w zupełności... Będę pani tak samo służył jak matce... wkrótce mieć pani będzie dowody.
Pożegnał się a wsiadł do czekającego fiakra i kazał się zawieść na ulice Saint-Paul Nr. 27.
Podczas jazdy powtarzał sobie, nie mogąc wyjść z podziwienia
— Klara Gervais wolna!... uniewinniona!... Klara Gervais jest córką panny de Rhodé — ta dziewczyna, która mi stała na przeszkodzie i którą zgubić chciałem... To w niej mój syn zakochany!...
Klara jest dziedziczką milionów hrabiego de Rhodé!... a ja posłałem ją do sądu kryminalnego!... Co za fatalność szkaradna!...
Placydowi aż pot wystąpił na czoło, na wspomnienie swoich podłości, a szczególniej niezręczności.
Przybywszy na ulicę Saint-Paul, prawnik zapłacił wszystko co się należało od Klary Gervais, kazał sobie gospodarzowi wypisać pokwitowanie, poczem wszedł do mieszkania naszej modystki, zabrał papiery, które rzeczywiście znalazł w komodzie, i z temi papierami u dał się do notoryusza Duval — ułożył się z nim jak postąpić, ażeby w jak najkrótszym czasie, sporządzić akt tożsamości osoby.
Powracając z ulicy Kondeusza Placyd wstąpił do syna, ale go nie zastał.
— Powiedz panu, oświadczył lokajowi, że potrzebuję się z nim widzieć w ważnym, bardzo ważnym interesie. — Będę czekał cały wieczór.
Służący spełnił rozkaz, o dziesiątej Leopold stawił się u niego.
— Ojciec mnie wzywał? — zapytał nie bez pewnej obawy.
— Tak i kontent jestem z twojej punktualności... Musimy porozmawiać w ważnej bardzo sprawie.
— Spodziewam się, że nie tak będziemy rozmawiać jak ostatnią razą.
Joubert uśmiechnął się mimowoli.
— Nie tak jak ostatnią razą... odrzekł. Siadaj i odpowiadaj mi otwarcie, jeżeli zdolny jesteś do otwartości...
Wiele masz długów w Paryżu? — Zdziwiony tem pytaniem Leopold patrzył na ojca z otwartemi ustami.
— Odpowiadajże... Skoro pytam wiele masz długów, to prawdopodobnie dla togo, że je mam zamiar zapłacić...
— Papo... ja sam nie wiem dokładnie... muszę przejrzeć moje notatki, bo ja notuję wszystko... daleko porządniej aniżeli myślisz i wypiszę wszystko skrupulatnie:
— Tylko proszę skrupulatnie...
— Niech kochany papa będzie o to spokojny...
— Napisz mi także wiele według ciebie potrzeba by dać Lucynie Bernier aby zerwać z nią w sposób przyzwoity zupełnie...
— Zerwać z Lucyną? — powtórzył Leopold z coraz większem zdziwieniem. Ale ja się pogodziłem z nią i nie mam wcale ochoty zrywać...
— Jednakże potrzeba zerwać...
— Dla czego
— Bo musisz być wolny, ażeby zaślubić kobietę, która ci wniesie dwa miliony pięć kroć sto tysięcy franków i do których ja dodam drugie tyle... nie licząc tęgo, co ci po mnie pozostanie...
— Więc papa ciągle trwa w swoich zamiarach?... Chce mnie papa koniecznie ożenić?...
— Tak...
— Więc tę kobietę, którą dla mnie szukałeś na żonę, tę tajemniczą nieznajomę odnalazłeś nareszcie?...
— Odnalazłem...
I ma istotnie taki pełny worek?...
— Mówiłem ci już, że ma pół trzecia miliona franków.
— Bez blagi?...
— Ja nie blaguję nigdy.
— No to chyba albo garbata, albo ślepa, albo z drewnianą nogą?...
— Ładna... co się nazywa ładna panienka...
— To coś nadzwyczajnego! — Czy ja nie znam przypadkiem tej piękności?...
— Znasz ją...
— Nie trzymaj mnie tak papo... — Bądź łaskaw... powiedz mi pierwszą literę jej nazwiska, choćby tylko pierwszą literę...
— Klara Gervais.
Leopold podskoczył teraz, tak jak jego ojciec podskoczył z rana.
— Klara Gervais! — powtórzył — czy mnie uszy nie mylą?...
— Wcale nie, słyszysz doskonale.
— Klara Gervais, za którą chciałeś mnie udusić tu na tym samym fotelu, na którym siedzę? — Klara Gervais, w której byłem zadurzony, jak chyba nikt nigdy na świecie... Klara która jest obecnie w więzieniu pod kluczem, Klara Gervais złodziejka?...
— Nie... najuczciwsze dziecko, najniesłuszniej posądzone...
— To jej przecie nie uwolni od stawania przed sądem... — Już była sądzoną i wyszła jak, śnieg biała.
— Uniewinniona?...
— Tak.. ku zadowolnieniu wszystkich zebranych w sali...
— A widzisz ojcze, mówiłem ci, że to dzielna dziewczyna, że ona nie zdolną była do kradzieży, że ją oczerniono.. — Ale już dosyć nagadałem się w tym przedmiocie!...
— Zbłądziłem... A skoro przyznaję się do winy, to błąd nagradzam!...
— Więc chcesz teraz, żebym się z nią ożenił, pomimo, że była w więzieniu?...
— Właśnie chcę tego! — bo źle ją sądziłem i muszę jej to wynagrodzić... — zresztą ma pół trzecia miliona... jest zupełnie odpowiednią dla ciebie na żonę...
— Ale... bo pewnego razu, będąc trochę pijanym, byłem... to jest... no, musiałem się jej przedstawić bardzo niekorzystnie...
— Ma zapewne szlachetne serce... i będzie zdolną przebaczyć.
— Przypuszczam, że się kocha w pewnym młodzieńcu, który się ze mną obszedł trochę brutalnie...
— Trzeba, ażeby ciebie kochała i będzie kochać! Zostanie twoją żoną, skoro tak postanowiłem. — Uważaj to za rzecz najpewniejszą!...


XVIII.

Leopold opuścił ręce.
— Dobrze ojcze... — Zrobi się to, skoro sobie tego życzysz, ale to dziwne swoją drogą! Kiedyż zobaczę Klarę?...
— Kiedy uznam za stosowne, zaprowadzę cię do jej matki...
— Do jej matki? — wykrzyknął Leopold. — Co mi też ojciec opowiada? — Ona jest przecie sierotą...
— Myślała, że jest sierotą... — ale odnalazła rodzinę... Nie masz zresztą potrzeby mnie wypytywać, bo ci więcej teraz nic nie powiem... Postaraj się zerwać co tchu z Lucyną Bernier, bo za sześć tygodni będziesz miał żonę i będziesz bogatym... — A teraz dobranoc... nie zatrzymuję cię — potrzebuję wypocząć...
Leopold uścisnął ojca za rękę i wyszedł zapytując sam siebie, czy on nie śni przypadkiem, bo to wszystko co słyszał, wydało mu się sennem marzeniem.
List ze stemplem z Bordeaux nadszedł do Klary Gervais do szpitala. Świętego Antoniego, zaraz nazajutrz po jej wyjściu.
Infirmerka roznosząca listy chorym, poszła do siostry Maryi zapytać, co ma zrobić z tym fantem.
— Daj mi go — odpowiedziała zakonnica — ja go doręczę.
Scena, jaka się w jej obecności odegrała dnia wczorajszego, przy łóżku młodej dziewczyny, przekonała siostrę Maryę, że jest świadkiem jakiegoś dramatu.
Paulina de Rhodé należała do wyższego towarzystwa i dziecko jej, które odnalazła, rozpocznie życie zupełnie nowe, w innych zupełnie niż poprzednio warunkach.
Klara Gervais, biedna modniarka mogła zaślubić malarza dekoracyj, a nawet zrobić dobrą na tem zaślubieniu partyę, ale czy będzie on odpowiednim dla niej teraz, gdy zajmie całkiem inną pozycyę?
Kwestya była drażliwą i siostra Marya postanowiła pomówić z zaufaną, służącą panny de Rhodé.
Podeszła do jej łóżka — a Teresa zapytała:
— Nie miała też siostra jakich wiadomości od mojej kochanej pani i jej córki?...
— Nie, ale właśnie o tej ostatniej przychodzę pomówić z tobą...
— O pannie Klarze — czyli o Joannie-Maryi?
— Tak...
— Słucham siostro.
— Musiałaś zapewne zauważyć tego młodego człowieka, który przychodził odwiedzać naszę dzieweczkę chorą...
— Uważałam go. — Któż to jest ten młodzieniec?...
— Dzielny chłopak, jak się przekonałam o tem... — Kocha szalenie Klarę, co łatwo także było spostrzedz... Miał zamiar ożenić się z nią wkrótce, — czy jednak te projekta... będą mogły się spełnić teraz.. gdy położenie Klary tak się odmieni?...
— O!... chyba, że to nie będzie możliwe moja siostro! — odpowiedziała żywo Teresa. — Ten biedny chłopak, nie może żywić najmniejszej nadziei!... — Córka, mojej ukochanej pani, odziedzicza wielki majątek i będzie nosić znakomite nazwisko szlacheckie... — Jej matka nie zgodziłaby się nigdy na małżeństwo nie odpowiadające jej położeniu, zwłaszcza, że Klara może zrobić przecie najświetniejszą partyę obecnie.
— Ja tak samo myślałam i dla tego chciałam rozmówić się z tobą, bo jak mi się zdaje jesteś powiernicą swojej pani...
— Od szesnastu lat przeszło moja siostro, nie opuszczałam jej ani na chwilę. Nie ma ona żadnej dla mnie tajemnicy... Znam wszystkie jej marzenia, jakie roiła o swojem dziecku, gdyby je Pan Bóg odszukać jej pozwolił.
— Poradź mi więc, co mam zrobić...
— Ja — mam radzić tobie siostro?... Czyż ja jestem do tego zdolną?... — No, ale jeżeli potrzeba, odpowiem najszczerzej i.. jak będę mogła najlepiej...
— Młody człowiek... pisuje regularnie do Klary...
— W tej chwili, nie wie, gdzie się ona znajduje, więc korespondencya przerwać się może...
— Dziś rano przyszedł list do panny Gervais...
— Pewną jesteś siostro, że to list od niego?...
— Tak. — Nosi stempel z Bordeaux, a ja wiem, że Adryan tam się znajduje... Dał mi nawet adres swój na wszelki przypadek...
— I cóż będzie?...
— Muszę mu odpisać, bo mam nawet jego depozyt, który mu zwrócić potrzebuję... — Odeślę list, napiszę, że Klara odnalazła swoję rodzinę, że ta ją zabrała do siebie i nakłonię do zaprzestania wszelkich korespondencyj, ponieważ listy nie będą dochodzić przeznaczenia...
— Ale jeżeli będzie prosił siostrę o adres panny Klary?...
— Z pewnością, że nie skłamię... za nic na świecie... Ale mogę sama niewiedzieć tego adresu...
— Tak trzeba będzie postąpić moja siostro, bo to zapewni spokój i mojej pani i jej córce... Potrzeba odebrać wszelką nadzieję temu młodzieńcowi i to we własnym jego interesie,
— Podzielasz więc moje zdanie?...
— Naturalnie!...
— Zaraz napiszę...
Siostra Marya weszła do małego pokoiku, obok sali Świętej Anny, wzięła ćwiartkę papieru i napisała co następuje:

„Mój synu!

„Zmuszona jestem zwrócić ci list adresowany do Klary Gervais, bo nie mogłam go doręczyć, z powodu, że opuściła wczoraj szpital...
„Odnalazła swoję rodzinę, odnalazła matkę, która od szesnastu lat ciągle jej poszukiwała i żyła tylko nadzieją, jaka się ziściła nareszcie.
„Klara będzie bardzo bogatą i bardzo szczęśliwą.
„Zrozumiesz mnie kochane dziecko, że jeżeli korespondencya była możliwą a nawet naturalną, pomiędzy tobą a biedną magazynierką bez rodziny, to dziś jest już zupełnie inaczej.
„Dziś ukochana twoja jest damą, nie zależącą od siebie tylko.
„Radzę ci też szczerze, zaprzestań korespondencji, bo napewno listy twoje nie będą dochodziły przeznaczenia.
„Po powrocie do Paryża, racz zgłosić się i odebrać powierzony mi depozyt.
„Twoja w Bogu

„Siostra Marya
ze szpitala Świętego Antoniego.”

List zaadresowany do Couvreura, odszedł do Bordeaux tego samego jeszcze wieczora.


∗             ∗

Dzięki papierom odnalezionym w mieszkaniu Klary, a szczególniej dzięki energicznemu zajęciu się sprawą, notaryusza pana Davida, akt tożsamości został sporządzonym i sprawdzonym w dwa dni niespełna.
Sędzia pokoju zalecił bezzwłoczne ustanowienie rady familijnej.
Notaryusz powierzył to Joubertowi.
Człowieczek o fizyognomii drapieżnego ptaka, udał się natychmiast do panny de Rhodé, oznajmił jej i jej córce, iż akt ma w ręku i że zaraz po ustanowieniu rady, prześle notaryuszowi w Algierze potrzebną do działania plenipotencyę urzędową.
Klara bardzo posmutniałą i stała się wielce zamyśloną.
Głęboka zmarszczka zarysowała się pomiędzy jej brwiami.
Gdyby panna da Rhodé nie była niewidomą, byłaby z wielką boleścią zauważyła, że od dwóch dni córka jej miała ciągle łzy w oczach i skrycie je obcierała.
Po pierwszej radości, po pierwszem wylaniu pieszczot, młoda dzieweczka powróciła myślą w przeszłość tak niedawną, a wszystko w tej przeszłości mówiło jej o Adryanie.
Adryan musiał do niej pisać, bo przecie pisywał codziennie.
Co się stało z jego listami?...
Zapewne zwrócono mu je... jak wyszła ze szpitala.
Co on sobie o niej pomyśli?
Co za ciężkiej musi doświadczać boleści?...
— Myśli może, że umarłam... mówiła sobie strapiona... Jakże on rozpaczać będzie gdy przyjedzie do Paryża i gdy mnie nie znajdzie... Co sobie pomyśli gdy się dowie, że odnalazłam matkę moję?.. Pomyśli, że się stałam nagle dumną, odziedziczywszy majątek... że przywiązanie córki i uszczęśliwienie z majątku, zabiły w mem sercu miłość... I przestanie mnie kochać i pogardzi mną z pewnością...
I znowu zaczynała płakać.
Nie śmiała wyznać prawdy przed matką, wiedząc doskonale, iż ta zupełnie inne miała co do niej projekta, a chociaż czuła się bardzo szczęśliwą z pocałunków niewidomej, cierpiała strasznie w tem swojem nowem położeniu, przerażała się na myśl, że nowy jej stosunek — nie pozwoli jej pójść za popędem serca,


XIX.

Kiedy Placyd Joubert przybył na ulicę Saint-Honoré, Klara była właśnie w chwili okrutnego zgnębienia.
— Zadanie moje skończone — rzekł do niewidomej, po wytłumaczeniu celu wizyty... Nie miałem szczęścia odnaleźć córki pani, jak tego gorąco pragnąłem, ale masz ją pani już przy sobie, to rzecz najważniejsza!... Dzięki Bogu że cel osiągnięty!
— Jakto?.. Zadanie pańskie skończone? — zawołała panna de Rhodé, widocznie zaniepokojona.
— Tak mi się przynajmniej wydaje...
— Chciałżebyś pan mnie opuścić w chwili kiedy cię najbardziej potrzebuję?....
Placyd uśmiechnął się znacząco.
To co powiedział, w tym jedynie powiedział celu, aby panna de Rhodé zaprotestowała.
— Nie myślę opuścić pani, jeżeli pani sądzi, że jej mogę być jeszcze w czemkolwiek użytecznym, ale godność moja osobista i znany dobrze mój charakter nie pozwalają mi się narzucać...
— Co ja bym poczęła bez pana? — zapytała Paulina. Obiecałeś mi pan pomoc swoję przecie...
— Nie wiem czy się to podoba pannie Joannie-Maryi de Rhodé.
— Proszę pana serdecznie, abyś był dla mnie czem obiecałeś być dla mojej matki — wtrąciła żywo Klara.
— Służę zatem najchętniej paniom, oświadczył Placyd słodziutko.
— Cóż nam należy teraz zrobić? — zapytała niewidoma.
— Pani jako matka jest naturalną opiekunką panny Joanny-Maryi, trzeba jednak bezzwłocznie zwołać radę radę familijną z sześciu członków, z których jeden zostanie opiekunem przydanym. Notaryuszowi z Algieru trzeba będzie dać upoważnienie do działania w interesie spadkowym. Zaraz też musimy zapłacić wszystkie należności skarbowe wszystkie koszta prawne, poczem prezes trybunału nakaże wprowadzić nas w posiadanie majątku.
— Potrzeba zebrać radę familijną złożoną z sześciu członków — wykrzyknęła niewidoma. Ależ kochany panie Joubert, ja nie mam ani rodziny ani żadnych a żadnych stosunków!... Ani wiem do kogo się udać...
— Niech się pani wcale o to nie turbuje, znajdę pomiędzy swoimi znajomymi sześciu ludzi uczciwych, ludzi serca i poświęcenia, którzy zgodzą się chętnie usłużyć pani... Co do przydanego opiekuna, który ma być tem samem co pani, który łącznie z panią opiekować się będzie majątkiem panny Joanny-Maryi...
— Tym... tym drugim ja — przerwała Paulina — pan musisz być panie Joubert!..
Placyd zadrżał.
— Ja? — wykrzyknął.
— Matka ma zupełną słuszność — rzekła Klara. Nikt lepiej od pana nie potrafi spełnić tego obowiązku...
— To wielka odpowiedzialność proszę pani...
— Przyjmij ją pan na siebie, przez wzgląd na dwie kobiety, które będą umiały być wdzięcznemi...
— Nie odmawia się podobnym prośbom... Zatem przyjmuję...
— My zaś dziękujemy panu z całego serca. A teraz panie Joubert — odezwała się niewidoma — czy przypominasz pan sobie coś mi powiedział podczas ostatniej swojej bytności?... Powiedziałeś pan otóż, że będziesz miał dużo do pomówienia ze mną w swoim czasie.
— Pamiętam o tem... proszę pani...
— Czy czas ten nadszedł?...
— Tak jest... proszę pani.
— Więc mów pan — słucham z największą uwagą i życzliwością...
— Przepraszam po tysiąc razy pannę Joannę-Maryę, ale chciałbym się rozmówić sam z panią...
— Proszę zatem... rzekła niewidoma, przejdziemy do drugiego pokoju...
— Tutaj — nikt nas nie będzie słyszał... O czem że pan chcesz mówić ze mną?...
— O rzeczy bardzo poufnej, tyczącej się obu naszych rodzin.
Paulina poruszyła się ździwiona.
Placyd ciągnął dalej:
— Panna Joanna-Marya... córka pani jest ładna.. bardzo nawet... ładna panienka...
— O! czemuż jej widzieć nie mogę?... westchnęła niewidoma...
— Nic zatem nie jest dziwnego, że jako taka ładna, jest uwielbianą, a od uwielbień do miłości, jeden krok tylko jak wiadomo...
— Tak... to prawda...
— Zdaje się, że miałem honor wspominać pani kiedyś, iż mam syna...
— Tak, obiecałeś mi go pan nawet przedstawić...
— Ten mój syn... to jedyne dziecko moje, widywał pannę Joannę-Maryę gdy była jeszcze Klarą Gervais i pokochał ją...
— Pokochał?... powtórzyła niewidoma z najwyższem zdziwieniem. — Syn pański kocha się w mojej córce...
— Do szaleństwa... mało powiedzieć.
— W jakim jest wieku?
— Ma lat dwadzieścia dwa.
— I mówił mojej córce, że ją kocha?
— Mówił... Ale Klara Gervais... była biedną pracownicą, żyjącą z igły.. Pozycya mojego syna, który będzie bardzo bogatym, onieśmielała ją naturalnie.. Myślała, że Leopold chce z niej uczynić swoję kochankę, lubo mówił o małżeństwie i myślał o niem na seryo... Nie chciała go przyjąć...
— Odmówiła mu?... szepnęła panna de Rhodé załamując ręce... Odmówiła mu pomimo, że często kawałka chleba nie miała!... O! dzielne szlachetne dziecko!...
— Wyjątkowa.. prawdziwie wyjątkowa natura!... rzekł Placyd. — To też mój syn, który ją zrozumiał i ocenił, uczuwa dla niej jednę z tych wielkich namiętności, które się kończą z życiem razem!... Trzyma pani w swojem ręku szczęście jedynego dziecka mojego... To rzecz pani, ale pozostawiam na boku wszelkie sentymenty, a przemawiam do rozsądku pani... Ażeby panna Joanna-Marya mogła wejść w posiadanie majątku, którego jest jedyną właścicielką, bo pani ma tylko na nim dożywocie, potrzeba zapłacić znaczną sumę skarbowi. Pani sumy tej nie posiada i zapewniam, że jej pani nie dostanie, gdyby pożyczyć chciała...
Jeżeli należność nie zostanie uiszczoną w oznaczonym terminie, miasto Algier... objawi nie stawienie się panny Joanny-Maryi i.. zagarnie spadkiem po hrabi de Rhodé.
— Ależ — przemówiła nieśmiało niewidoma — pan mi przecie obiecałeś...
Nie dokończyła.
— Że założę ile będzie potrzeba... dokończył Placyd. — Tak jest! kiedy jednak obiecywałem, nie wiedziałem nic a nic o tem, że tu idzie o szczęścia mojego syna... Pytam pani, czy byłbym w prawie otwierać moję kasę dla zapewnienia pani majątku, gdyby pani zniweczyła przyszłość... a może i życie mego dziecka?...
Zgódź się pani na małżeństwo, odpowiednie pod każdym względem, chociaż bowiem nazwisko de Rhodé, arystokratyczniejsze jest od nazwiska Jouberta, jest jednak plamka na akcie urodzenia panny Joanny-Maryi!... Leopold mój po śmierci mojej posiadać będzie więcej zapewne niż pół trzecia miliona... zgódź się pani powtarzam, a prawa własności córki w swoim czasie zostaną uregulowane. Zapewni też pani szczęście dwojga dzieci, zupełnie odpowiednich dla siebie!...
Joubert przestał mówić.
Wzruszenie Pauliny wyobrazić sobie trudno.
Po chwilowem milczeniu, które jej się bardzo długiem wydało, przemysłowiec z ulicy Geoffroy-Marie, odezwał się znowu:
— Jakaż odpowiedź pani?...
— Wiesz pan — że go bardzo poważam i jestem mu nieskończenie wdzięczną... Ale tu nie o mnie tylko idzie...
— Rozumiem doskonale...
— Muszę pomówić z córką... muszę powiedzieć jej o pańskim warunku...
— O! cóż za szkaradny wyraz proszę pani!... Ja nie stawiam żadnych warunków.. wyrażam tylko moje życzenie... Jeżeli przyjętem nie zostanie... usunę się, chociaż z boleścią w sercu... Ale dla czegożby prośba nasza miała być źle przyjętą?... Leopold w pewnej okoliczności, którą opłakuje, trochę niegrzecznie postąpił z panną Joanną-Maryą, albo raczej z Klarą Gervais; ale córka pani za nadto jest inteligentną i dobrą, aby nie miała zapomnieć mu i przebaczyć, zwłaszcza jeżeli będzie miała szczęście matki na względzie... Racz pani z nią pomówić — a przyjdę jutro, i jutro jak mam nadzieję, będę mógł zaprezentować pani mojego syna... mojego jedynaka kochanego!...
Wypowiedziawszy w ten sposób ostatnie swoje słowo, Joubert pożegnał ją i wyszedł.


XX.

To co Paulina posłyszała, uderzyło w nią jak gromem.
Zanadto jasne były słowa Placyda, zanadto wyraźnie proponował jej handel..
Albo otrzyma rękę Joanny-Maryi dla swego syna, albo przestanie zajmować się interesami i nie zapłaci praw do objęcia majątku — a wtedy trzeba się będzie pożegnać z sukcesyą hrabiego Juliusza.
Paulina z zasępioną twarzą powróciła do pokoju, w którym się znajdowała córka...
— Czy pan Joubert poszedł już?... zapytała. Klara...
— Tak... kochane dziecko — a rozmowa, jaką z nim miałam, poruszyła mnie bardzo...
— O cóż mu chodziło mameczko?...
— O ciebie moje dziecię...
— Jakto?
— Stawia nas obie między życiem a śmiercią...
— Nie rozumiem... co mama chce powiedzieć?... pytała Klara, tknięta jakiemć złem przeczuciem...
— Chciałam powiedzieć, że jeżeli Joubert, który jest bogaty, odmówi nam swej pomocy, to nasze marzenia o majątku, rozwieją się jak dym... Powróci my do położenia, które prawie z nędzą graniczy...
— Ale pan Joubert przecie pomoc swoję obiecał... Czy cofnął słowo?... czy, odmówił?...
— Nie... zgadza się owszem, ale pod warunkiem...
— Jeżeli domaga się części spadku, trzeba mu ją będzie ofiarować... Lepiej coś poświęcić, aniżeli stracić wszystko...
— Nie o pieniądzach mówił... moje dziecko.
— Powiedział mi, że od ciebie zależy jego poświęcenie się dla nas, a tem samem przyszłość nasza...
— Odemnie?...
— Tak. — Widziałaś pana Jouberta u notaryusza, przy ulicy Kondeusza... Czy później widziałaś go kiedy?
— Nigdy — dopiero tutaj dwa razy..
— Czy wiesz, że on ma syna?
— Klara zbladła śmiertelnie.
Przeczucia jej zaczynały się sprawdzać.
— Nie wiedziałam...
— Znasz jednakże młodego Leopolda Joubert?
— Co? krzyknęła cała drżąca Joanna-Marya. — Leopold Joubert jest jego synem?...
— Tak.
— Oh! moja matko!... moja matko, nie wspominaj mi o tym Leopoldzie!
— Dla czego?...
— Dla tego, że go nienawidzę i że mam największą dla niego pogardę... Ten nędznik, wiedząc, że jestem biedną i opuszczoną, prześladował mnie i znieważał...
— Uspokój się moje dziecko... błagam cię o to... uspokój się i wysłuchaj co ci powiem o synu Jouberta...
— Czegóż on chce jeszcze odemnie? Czyż mu nie dosyć, że mnie shańbił dwa razy?... — Wysłuchaj mnie matko i osądź sama!
Pospiesznie, gorączkowo opowiedziała Klara o tem, co wiedzą już nasi czytelnicy.
— Czyż wobec tego, mogą słuchać bez wstrętu o tym łotrze?...
— On cię kocha córeczko moja, a miłość popełnia czasami błędy — odrzekła niewidoma. — On cię kocha... bardzo żałuje tego co zrobił i liczy, że mu przebaczysz...
— Nigdy!...
— No... to w takim razie wszystko dla nas skończone. Joubert bowiem stawia jako warunek, za udzieloną nam pomoc...
— Co takiego?...
— Że zaślubisz jego syna...
— Ja? ja? — wykrzyknęła Klara, zrywając się blada z oczami szeroko roztwartemi, z załamanemi rękoma. — Ja miałabym zostać jego żoną!... Nigdy! nigdy... To niepodobna!... — To nigdy nie nastąpi!... nigdy! nigdy! nigdy!
— Kto może wyrokować o przyszłości moję dziecię... w takim młodym jak twój wieku? — wtrąciła niewidoma. — Dzisiaj nienawidzisz Leopolda, ale może go pokochasz jutro...
— Nigdy w życiu go nie pokocham... — odparła porywczo Klara. — Ja nie mogę go pokochać... bo kocham innego...
— Kochasz innego?... — powtórzyła Paulina ździwiona.
— Tak droga matko... wybacz mi to zwierzenie, które mi się pomimowoli wyrwało... Nie umiałam zapanować nad sobą, nie potrafiłam dochować mego sekretu, jak powinnam była uczynić, i jak poprzysięgłam to sobie... — Wiem, że odnalazłszy cię, rozpoczęłam nowe zupełnie życie... Wiem, że czekają mnie nowe stosunki... nowe zupełnie obowiązki... — Byłam wtedy biedną robotnicą, bez przyszłości, często bez kawałka suchego chleba... Nie mogłam szukać wyżej miłości, jeżeli chciałam zostać uczciwą dziewczyną... Myślałam, że pochodzę z gminu... Pokochałam równego sobie... Pokochałam tego, który mnie ocalił od podłości Leopolda Jouberta, który mnie uratował od zguby!.. — Pokochałam go i kocham z całego serca i z całej duszy... Nie będę ci nigdy wspominać o nim droga matko, jeżeli będziesz życzyć sobie tego, ale nie mów mi nigdy, o tym nędzniku Joubercie, na którego wspomnienie, rumieńce mi na twarz występują!...
— Jak się nazywa młody człowiek, którego kochasz?... — zapytała niewidoma.
— Adryan Couvreur...
— Czy to biedny chłopiec?...
— Nie tak biedny jak ja byłam, bo pracuje, a praca dobrze mu się opłaca.
— Czemże jest?...
— Artystą raczej niż robotnikiem, bo jest malarzem-dekoratorem...
— Gdzie jest obecnie?...
— W tej chwili w Bordeaux... ma tam zajęcie w Wielkim teatrze i rozpacza zapewne, że nie ma żadnych odemnie wiadomości...
— Ale gdzie mieszka, w Paryżu?...
— Nie wiem, tak samo jak on nie wiedział, gdzie ja mieszkałam...
— Drogie, ukochane moje dziecko — odezwała się po chwili milczenia niewidoma. — Niech mnie Bóg zachowa i broni, abym odnalazłszy cię, miała sprawiać cierpienia... Nie mam prawa rozdzierać ci serca, ale mam prawo przedstawić sytuacyę taką jak jest i jaka może być w przyszłości. Przed kilka dniami, nie mogąc znaleźć kawałka chleba, upadłaś wycieńczona na progi szpitala świętego Antoniego... Czy sobie to przypominasz?.. Ja nie mam wcale majątku... mam skromny bardzo procencik... niech umrę a wszystko skończy się odrazu...
— O! moja matko! moja matko! — zawołała Klara, po co masz o śmierci mówić?...
— Trzeba wszystko przewidzieć drogie dziecko, bo wszystko jest możebnem na świecie!... Gdybym umarła, cóżby się z tobą stało?... Wyjdziesz za tego, którego kochasz?... Dobrze... ale jeżeli mu zabraknie roboty, tak jak tobie jej zabrakło, to będzie was cierpiało dwoje, dwoje was będzie wegetować w nędzy, która prowadzi na cmentarz, albo do więzienia... Zastanów się nad tem, moja pieszczoszko...
— Nie! nie!... Nie chcę myśleć o tem wcale — odrzekła Klara, ściskając matkę i pocałunkami zamykając jej usta... Po co takie smutne myśli. Jestem przy tobie, i na zawsze pozostanę przy tobie, dla twojego szczęścia!...
— Nie mogę być szczęśliwą, troszcząc się o twoję przyszłość. Myśl, że możesz sama pozostać na świecie, bez żadnych środków do życia, musi mnie nękać i zabijać...
— Będę pracować matko...
— O małoś nie umarła z głodu, chociażeś pracowała...
— Ale Adryan, matko... Adryan...
— Może ci go zabraknąć... a jakbyś zaślubiła syna Jouberta, stałabyś się bardzo bogatą...
Klara załamała ręce.
— Boże!... Boże!... Co ja cierpię!... szepnęła.
— Trzeba zapomnieć o przeszłości moje dziecko... Trzeba koniecznie, aby spadek po twoim wuju, przeszedł na ciebie... a wtedy nie będę się obawiać niczego... Umrę nawet wtedy z uśmiechem... Placyd Joubert może nas jeden tylko ocalić...
— Nie odmawiajmy mu tego...
— Oh! co to za tortury! — myślała sobie Klara.
— Jego syn cię kocha!... ciągnęła panna de Rhodé... Pan Bóg nakazuje pobłażliwość... Zapomnij, a przebacz mu winy, których miłość była powodem jedynie.. Czy chcesz abym bezustannie płakała, teraz gdym cię odzyskała?
— A więc nie, matka nie będzie płakać dłużej! — zawołała nagle Klara z jakimś dzikim uporem. Nie o swoim szczęściu powinnam myśleć ale o twoim!... Chcę żebyś była szczęśliwą... szczęśliwą za jaką bądź cenę!... Moje przywiązanie do ciebie jest tak wielkie, iż potrafię zagłuszyć w sobie miłość, która cię tak przeraża... Matko, nie mam już odtąd swojej woli... oddaję się cała tobie... Zrobię wszystko co każesz...
— Przyjmujesz więc syna pana Jouberta?
— Tak jest...
— Zgodzisz się zostać jego żoną?...
— Zgodzę się...
Nie mogła dokończyć, bo głośne łkanie mówić jej nie pozwoliło.
— O! więc ty chcesz zrobić z siebie ofiarę! tylko ofiarę!., — wykrzyknęła z rozpaczą Paulina de Rhodé... Nie! nie! ja tego znowu nie chcę... Raczej nędza i śmierć, niż majątek za taką cenę zdobyty.
Klara nadludzkim wysiłkiem łkanie powstrzymała.
— Uspokój się kochana matko — rzekła — trzeba się powodować rozumem... Czas łagodzi wszystko... czas przynosi zapomnienie... Przedstawiłaś mi przyszłość, jakaby być mogła gdybym się upierała przy mojem waryactwie... I dla ciebie... i dla siebie... obawiam się takiej przyszłości. — Chcę jej uniknąć za jaką bądź cenę. — Zostanę żoną Leopolda Joubert! — uściskaj mnie moja matko...
Poczem obie z płaczem padły sobie w objęcia.
— Adryanie! Adryanie!... przebacz mi! — myślała młoda dziewczyna. — Matki szczęście przedewszystkiem!...


XXI.

Tego samego poranku, kiedy przy ulicy Saint-Honoré, odbywała się scena, jakiej czytelnicy nasi byli świadkami, Adryan Couvreur, otrzymał w Bordeaux list zakonnicy, siostry Maryi.
Nigdy boleść nie była dotkliwszą nad tę, jaką uczuł młody malarz.
Na chwilę rozpacz podsuwała mu myśl odebrać sobie życie.
Ale miał mężną duszę.
Zwalczył boleść, nakazał milczenie rozpaczy.
Przekonany, że list zakonnicy pisanym był z wiedzą Klary, powiedział sobie, iż młoda dziewczyna kochała go gdy była biedną, pogardziła nim gdy została bogatą, nie zasługiwała zatem na to, ażeby jej żałować. Powinien ją wyrwać z serca i precz od siebie odrzucić...
Napisał do siostry Maryi długi list, z każdego słowa którego widniał żal głęboki, lubo starannie ukrywany, poprosił zakonnicy, ażeby zachowała depozyt aż do jego powrotu i zabrał się energicznie do pracy.


∗             ∗

Klara wpadła w stan zupełnej apatyi.
Ofiara na jaką zgodziła się w przystępie heroicznego szaleństwa, złamała jej siły i na nowo przyprawiła o gorączkę.
Niewidoma nic o tem nie wiedziała, bo córka jej, siliła się, aby mówić zupełnie swobodnie, głos zaś tylko mógł zdradzić jej cierpienia.
Ale stara Józefa, zastępczyni Teresy, spostrzegła nagłą zmianę w panience.
Pod wieczór Klara, pod pozorem znużenia, położyła się do łóżka.
— Ale nie jesteś słabą drogie dziecię? — zapytała zaniepokojona matka.
— Nie... nie... jestem tylko trochę jeszcze osłabioną... Potrzebuję wypocząć nieco...
Józefowa wzięła Paulinę na bok i szepnęła:
— Proszę pani — chyba ja pójdę po doktora.
— Po doktora? — powtórzyła ze drżeniem matka. — Po co po doktora?... Czy moja córka mnie zwodzi? Czy jest bardziej cierpiąca?...
— Obawiam się właśnie to. Gorączka widzę powróciła — a to bardzo niedobrze.
— Przerażasz mnie — zawołała niewidoma. Pójdę wypytać się sama...
I chciała udać się do pokoju w którym leżała Klara.
Józefa powstrzymała ją słowy:
— To się na nic nie zda proszę pani. Panienka nic pani nie powie, bo nie zechce zmartwić pani... Ja dobrze widzę przecie... Potrzeba doktora, niech mi pani wierzy... i to potrzeba go zaraz...
— No to pobiegnij... i sprowadź go jak najprędzej...
— Pójdę i z sobą go przyprowadzę...
Pozostawszy sama, Paulina, musiała usiąść tak była bardzo wzruszoną.
Straszna myśl przyszła jej do głowy.
Poświęcenie jakiego od dziecka mego wymagam, przechodzi widocznie jego siły. Może mi umrzeć jeszcze...
W jakie pół godziny, Józefowa powróciła z doktorem, który odrazu zapytał:
— Więc córce pani znowu się pogorszyło?...
Nie odpowiedziawszy ani słowa, Paulina de Rhodé wzięła za rękę medyka i poprowadziła do łóżka Klary.
Biedne dziecko leżało w pół śnie i zaledwie zdołało otworzyć oczy.
— Dziecko moje — odezwała się matka — pan doktór przechodził koło nas i wstąpił dowiedzieć się o ciebie...
— Dobrze... mamusiu... — szepnęła chora.
Doktór wziął ją za puls.
Był nierówny i bardzo przyspieszony...
Potem położył rękę na czole rozpalonem.
Krople potu wystąpiły na skroniach.
— Nie ma nic złego — odezwał się całkiem swobodnie owszem polepszenie widoczne... zapiszę jednak jeszcze pewien niewinny środek.
I wyprowadził panią de Rhodé do drugiego pokoju.
— Pani — zapytał z powagą, co się tu dzisiaj stało? — gorączka powróciła i stan jest bardzo groźny..
— Boże!!.. Wielki Boże! — jęknęła niewidoma, więc dziecko moje znowu jest w niebezpieczeństwie?...
— Tego nie mówię i proszę niechaj się pani nie przeraża... ale niechaj pani pamięta o tem, że nasza chora dzieweczka, to stworzenie bardzo wątłe... Umysł znużony długiemi cierpieniami, nie ma im się siły opierać, i nie zniósłby ciosów moralnych, gdyby go jakie dotknęły... Trzeba, ażeby córka pani, unikała wszelkich bezwarunkowo zmartwień i wzruszeń...
— Dobrze... dobrze... wszelkie zmartwienia starannie usuwać będę.. odrzekła żywo Paulina.
— To konieczne, jeżeli chcesz ją pani zachować przy życiu. Zapobiegnę złemu, które powróciło; ale zupełne uzdrowienie od pani tylko zależy... Powtarzam... żadnych wzruszeń.. spokój najzupełniejszy... w tem całe zbawienie... Teraz zaś zapiszę lekarstwo...
Napisawszy receptę, doktór pożegnał niewidomą. — Józefa wyszła do apteki a biedna matka, którą zaczęły dręczyć wyrzuty winy mimowolnej, usiadła cichutko przy łóżku córki i przysłuchiwała się jej głuchym jękom.
Józefa powróciła z lekarstwem.
Zrobiło doskonały skutek, bo około północy chora zasnęła spokojnie i przespała aż do rana. Kiedy się przebudziła, niewidoma siedziała jeszcze przy jej łóżku zapłakana.
— Niech mama nie płacze, odezwała się Klara, przyciskając ręce jej do ust, byłam trochę słabą... ale to nic... bądź spokojna mamusia, wkrótce wyzdrowieję zupełnie.
Słowa te, a szczególniej ton jakim były wymówione, oznaczał zrezygnowanie się zupełne; niewidomej serce o mało nie pękło.
— Jestem zupełnie, pieszczotko moja spokojną... Wyzdrowiejesz niebawem, przysięgam ci na to...
Placyd Joubert wyszedłszy od pani de Rhodé, nie tracił bynajmniej czasu. Zajął się zaraz wyszukaniem członków rady familijnej, a otrzymawszy ich przyrzeczenia, postarał się u sędziego pokoju o wyznaczenie terminu zebrania.
Posiedzenie oznaczonem zostało na pojutrze.
Potrzeba było uprzedzić o tem Panlinę de Rhodé.
To też zaraz udał się do niej.
Nie tylko ten jeden cel miał jednakże na względzie..
Chciał się dowiedzieć jednocześnie, czy panna Joanna-Marya zgadza się zostać żoną Leopolda.
Paulina wyszła na przyjęcie prawnika do pierwszego pokoju.
Spojrzawszy na bladą, zmienioną twarz niewidomej, zrozumiał, że nie jest dobrze.
— Czyby panna Joanna-Marya gorzej „się miała?... zapytał.
— Tak jest panie Joubert... odrzekła Paulina. — Stan jej pogorszył się bardzo od wczoraj... a ja i pan jesteśmy tego przyczyną...
— Pani i ja? — powtórzył zdziwiony niby Joubert.
— Tak jest... my oboje, to jest ten projekt, jakiśmy ułożyli, i jaki musiałam zakomunikować mojej córce...
— Nie zgodziła się zatem?...
— To ją zabić jest w stanie...
— Ostre słowo! — rzekł Placyd przygryzając wargi...
— Powodowana miłością dla mnie i chęcią mojego dobra, uległa... ale ofiara była stanowczo nad siły... Narzucać jej to małżeństwo, to znaczy ciągnąć ją do grobu...
— Ależ dla czego?... dla czego?...
— Córka moja nie kocha pańskiego syna.
— Więc może kocha kogo innego?...
— Tak jest... Ale powtarzam panu, że gotowa poświęcić się dla mnie, gotowa wydrzeć z serca miłość prawdziwą... gotowa zgodzić się na związek wymarzony przez pana a całkiem jej nienawistny.
— Więc?...
— Więc doktór mi oświadczył, że dosyć drugiego takiego wstrząśnienia, jakiego doznała wczoraj, ażeby była zgubiona i to bez ratunku!... — Odnalazłam moje dziecko, panie Joubert, nie na to, żebym je zabiła!... — Zechcesz pan to chyba zrozumieć, pan co kochasz tak swego syna!...


XXII.

— Rozumiem doskonale, rozumiem macierzyńskie uczucia pani i uwielbiam je nawet — odrzekł Placyd — ale sądzę, że przecenia pani trochę to poświęcenie, jakiego wymagasz od panny Joanny-Maryi.
— Ja nic nie przeceniam, mój panie!... — Jej poświęcenie byłoby wyrokiem śmierci dla niej, a ja nie chcę żeby umarła!... — Nie... nie... nie chcę tego!...
— Można mówić o śmierci, a jednak żyć doskonale... szczególniej, gdy się ma taki majątek na pocieszenie... Otrzymawszy spadek po hrabi de Rhodé, panna Joanna-Marya zapomni z pewnością wkrótce o dawnych dziewczęcych marzeniach...
— Zrzekam się tego spadku.
Placyd zadrżał i podskoczył.
— Pani się zrzekasz majątku?... — wrzasnął, nie mogąc się pohamować.
— Tak panie Joubert, zrzekam się go bez wahania.
— Pani nie masz prawa do tego!...
— Jakto? ja nie mam prawa?...
— Nie... stanowczo nie...
— A cóżby się stało proszę pana, Gdym była nie odnalazła mojej córki?...
— Sukcesya przeszłaby na miasto Algier...
— No więc ja nie będę się o nie upominać i miasto Algier zostanie właścicielem!...
— Tak być nie może. — Córka pani żyje i ona dziedziczy. Pani nie może zrzekać się w jej imieniu... — Pani jest opiekunką główną, to prawda, ale nie może pani nie stanowić bez rady familijnej, a jakżeby rada mogła się zgodzić na to, aby pani dziecko swoje pozbawiła majątku?..,
— Musi się zgodzić, bo ja nie mogą zapłacić kosztów uregulowania tytułu.
— Nie może pani nic mieć przeciwko temu, aby je kto inny zapłacił pod pewnemi warunkami... — Zaczekaj pani zresztą na decyzyę rady familijnej, która się zbierze — pojutrze!... a tymczasem bądź spokojną i ufaj... — Pomału wszystko się jeszcze ułoży... — Pozwól pani swojej córce wejść, dzięki mnie, w posiadanie majątku. który obu paniom przyszłość zabezpieczy... Nie mówmy w tej chwili o Leopoldzie... Panna Joanna-Marya powinna odzyskać siły i zdrowie w zupełnym spokoju... Co będzie później, zobaczymy...
— Jakto! czyżbyś pan gotów był zaniechać projektu, zdolnego zabić moję córkę...
— W tej chwili nie myślę już wcale o nim...
— I nie cofniesz pan obiecanej nam pomocy?...
— Nigdy...
— O! panie! — wykrzyknęła niewidoma, wzruszona bardzo — Co za ofiarność! co za poświęcenie... Ale cóż syn pański?...
— Leopold tak jak ja, pozostawi wszystko przyszłości... — Proszę powiedzieć pannie Joannie-Maryi, że jej zawsze — tak jak i pani wiernie oba służyć będziemy...
— Ach! panie, jaki pan dobry, jaki pan szlachetny człowiek!... Pan mi wracasz nadzieję!.. — Więc cóż ta rada familijna?...
— Zbierze się pojutrze, pod prezydencyą sędziego pokoju tutejszego okręgu...
— O której godzinie?...
— Punkt o dwunastej. — Ja sam przyjdę po panią.
— Będę na pana czekać zupełnie gotowa. — Upoważnia mnie pan do powtórzenia mojej córce, że projekta pańskie...
— Na teraz nie ma o nich zgoła mowy przerwał Joubert. — Proszę oświadczyć pannie Joannie, że mój syn i ja rachujemy może na przyszłość, ale za nic na świecie nie zrobimy nic takiego, coby z dobrą jej wolą, z jej przekonaniem zgodnem nie było... Radbym sam nawet zapewnić ją o tem...
W tej chwili otworzyły się drzwi sąsiedniego pokoju i Klara blada, chwiejąca, owinięta w długi biały szlafrok kaszmirowy, stanęła w progu.
— Słyszałam co pan mówił i dziękuję za to z całej duszy...
— Moja córka!... moja córka!... — krzyknęła niewidoma i z wyciągniętemi rękoma skierowała się w stronę, z której głos dochodził.
— Niechaj się mama wcale o mnie nie obawia... Jest mi już daleko lepiej... — A zwracając się do Jouberta, dodała: — Niech syn pański liczy na przyszłość i niechaj ufa przyszłości... bo czyż można przewidzieć co się stać może?...
— Tylko proszę cię... dziecko moje ukochane... żadnych a żadnych ofiar! — odezwała się żywo pani de Rhodé.
— My byśmy z pewnością nie przyjęli żadnej ofiary — odrzekł Joubert. — Nam chodzi jedynie o szczęście pani...
— Spodziewam się, że będę szczęśliwą panie Joubert — szepnęła Klara z nieokreślonym uśmiechem. — Jestem jeszcze osłabioną trochę i dla tego odchodzę, ale pamięć pańskiej dobroci, nigdy nie wygaśnie w mojem sercu...
Powróciła do łóżka, a Placyd się oddalił.
Skoro tylko stanął na ulicy, wyraz jego fizyonomii zmienił się bardzo.
Stał się okrutnie ponurym.
— Niech dyabli porwą, tę głupią miłość tej sroki. Krzyżuje mi ona wszystkie moje projekta... Dla tej jej głupiej miłości, ślepa byłaby się zrzekła spadku dla swej córki!... Wyrzekać się!... a to co znowu! — Ja chcę tego spadku... ja!... Chcę go dla mojego syna i będę go miał z pewnością, choćby mi przyszło chwycić się licho wie jakich sposobów!...


∗             ∗

Na trzeci dzień o jedenastej, Joubert stawił się u Pauliny de Rhodé.
— Jakże się ma panna Joanna-Marya? — zapytał.
— Wcale nieźle, pomimo osłabienia — objaśniła Paulina. — Podniosła się już nawet... Czy pan mnie zabiera ze sobą?...
— Tak jest proszę pani.
— Gotowam — zatem chodźmy.
— Proszę pani — odezwała się Józefowa — ponieważ to dzisiaj czwartek, więc jeżeliby pani pozwoliła, poszłabym odwiedzić Teresę do szpitala. — Wsiądę w omnibus i powrócę pręciutko...
Klara zadrżała.
— Idziesz do szpitala Józefowo?... czy chcesz mi wyświadczyć wielką przysługę?...
— O! panienko, z największą ochotą. — Cóż trzeba zrobić?...
— Zapytać; czy nie było listów jakich do mnie?...
— Spełnię to święcie panienko.
— A — w razie — jeżeli były, zapytajcie się, co się z niemi stało...
— Dobrze panienko...
— Jeżeli zaś są... — ciągnęła młoda dziewczyna, zarumieniwszy się mocno...
— To je przyniosę... — przezwała Józefowa.
— Dobrze... i oddasz mi je do rąk, nic nie mówiąc o tem mamie.
— Niech panienka będzie spokojną... ani słówka jej nie pisnę.
Józefowa ubrała się pospiesznie i wyszła, a tak się uwinęła, że niespełna we dwie godziny była już z powrotem.
— Widziałaś Teresę?... — zapytała żywo Klara.
— Widziałam... proszę panienki.
— Jakże się ma?...
— Dosyć dobrze... Spodziewa się, że powróci za trzy tygodnie... — Widziałam także siostrę Maryę...
— Ach! — krzyknęła młoda dziewczyna — cóż powiedziała, czy były listy do mnie?...
— Były dwa.
— Przyniosłaś mi je?...
— Nie proszę panienki.
— Dla czego?...
— Siostra Marya sądziła, że potrzeba je odesłać z powrotem... — I jednocześnie napisała do tej osoby, że panienka nie jest już w szpitalu i że panienka odnalazła swoję matkę...
Klara zasłoniła twarz rękoma.
— O! — szeptała drżącym głosem — Boże! co on musiał wycierpieć, on — który mnie tak kocha... O! tak.. On mnie szczerze i bardzo kocha!...
I wybuchnęła głośnym płaczem.
Józefowa cofnęła się, żeby nie przeszkadzać jej boleści.


XXIII.

Nie będziemy prowadzić naszych czytelników na naradę familijną, na którą Placyd poprowadził panią Paulinę de Rhodé. Dostatecznem nam będzie nadmienić tylko, że on został wybranym na opiekuna przydanego nieletniej.
W tej chwili po posiedzeniu, w towarzystwie niewidomej i dwóch członków, udał się na ulicę Kondeusza, do notaryusza pana Davida, gdzie była już przygotowana plenipotencya do działania dla notaryusza z Algieru, w sprawie spadkowej.
Następnie odprowadził Paulinę do jej mieszkania.
— Wszystko dobrze i gładko idzie — mówił sobie, siadając do fiakra. — Jako opiekun przydany, przy opiekunce pozbawionej wzroku, ja jestem wszystkiem a ona niczem.. — W razie gdyby umarła, mnie powołają na opiekuna głównego wszyscy członkowie rady... — Dobiorę sobie podopiekuna, który zatwierdzi wszystko co będę chciał aby zatwierdził i... będę panem wszystkiego.
Aby dojść do tego, czegóż potrzeba?...
— A no, tego po prostu, aby tę ślepą wyprawić co najprędzej do lepszego świata po nagrodę za wszystkie cnoty...
Możnaby to urządzić, któregokolwiek dnia... Nigdy nie była bardzo silną, a przytem tyle wycierpiała, a cierpienie zużywa przecie.
Myśl o śmierci panny de Rhodé zapanowała w umyśle Placyda.
— Jeżeliby przypadek jaki wyzwolił mnie sam od tej jejmości, wyrządził by mi znakomitą przysługę!... powtarzał sobie bezustannie nędznik.
Nie zadziwimy zapewne wcale naszych czytelników, gdy im powiemy że rzekł sobie wkrótce:
— Dla czegóż by nie przyjść w pomoc przypadkowi?...
A jeszcze po chwili dodał:
— Tak.. pomogę przypadkowi...
Pozbycie się atoli niewidomej, nie było bynajmniej rzeczą tak łatwą.
Pani Paulina de Rhodé, jako nie widząca, nie wychodziła nigdy sama.
Jakże ją wciągnąć w jaką zasadzkę? Jakże z niej zrobić ofiarę zręcznie przygotowanego przypadku?...
Wziąć wspólnika?...
Joubert był zanadto sprytnym, aby się miał zwierzać komukolwiek w tak ważnej okoliczności. — Wcześniej czy później, wspólnik zawsze cię zdradzi, wcześniej czy później, chcący czy nie umyślnie pośle cię zawsze na gilotynę.
Potrzeba więc działać samemu.
Prawnik z ulicy Geoffroy-Marie zaczął się zastanawiać,
A kiedy zabrał się do szukania jakiego zręcznego sposobu, dla popełnienia nikczemności, rzadko go kiedy nie wynalazł.


∗             ∗

Od czasu jak Teresa poszła do szpitala, Paulina de Rhodé zaniedbała zupełnie kuracyę przepisaną jej przez sławnego okulistę ze szpitala des Quinze-Vingts, a gdyby ją nawet była prowadziła, to ciągłym płaczem, zniweczyłaby na pewno wszelkie jej skutki.
Zaledwie pomyślała czasami, o tem, że możebnem jest jeszcze odzyskanie wzroku. Klara była cierpiącą, więc się nią jedynie zajmowała.
Odkładała kuracyę na później.
Klara i jej matka, jakby się umówiły żeby nigdy nie wspominać Adryana Couvreur, lub Leopolda Jouberta.
Nie przeszkadzało to jednakże Klarze myśleć ciągle o narzeczonym, którego teraz kochała bardziej jeszcze niż przedtem, chociaż trwała w postanowieniu poświęcenia się dla szczęścia drogiej matki.
Zdrowie jej tylko cierpiało bardzo, bo spełnienie takiej ofiary, śmierci się naturalnie równało.
Pewnego poranku, Placyd przyniósł Paulinie de Rhodé do podpisania kilka dokumentów potrzebnych notaryuszowi...
Przyszedł także i doktór.
Klara znajdowała się przy matce, Joubert więc tym sposobem obecnym był przy wizycie lekarza. Słyszał jak tenże powiadał, iż skutek nie odpowiada jego oczekiwaniom, jak objaśniał, że chociaż stan rekonwalescentki nie jest groźnym, ale dobrym zawsze nie jest.
— O Boże! o Boże! — szeptała Paulina, cóż należy zrobić, aby uleczyć zupełnie to moje biedne dziecko?
— Zmiana powietrza, byłaby, zdaje mi się bardzo pożądaną — odrzekł na to lekarz.
— Zmiana powietrza? — wtrącił żywo Placyd. — Więc wiejskie powietrze byłoby zbawieniem?...
— Najlepszem lekarstwem dla panny Joanny, byłoby słońce, zieloność, woda, kwiaty, w jakiem pięknem ustroniu, jakich pełno jest przecie w okolicach Paryża... Kilka miesięcy przepędzonych na willegiaturze, a odpowiadam za wszystko.
Paulina de Rhodé spuściła głowę i milczała.
— Dla czegóżby — zapytał Joubert, nie spełnić zalecenia doktora, jeżeli pobyt na wsi jest koniecznym?
— Bezwarunkowo koniecznym, potwierdził lekarz.
— Dla czego? — odezwała się Paulina de Rhodé z pewną goryczą dla tego, że istnieją niepodobieństwa materyalne... Później będziemy może bogate, ale w tej chwili biedne jesteśmy, a takie letnie mieszkanie drogo bardzo kosztuje.
— Ależ proszę pani — odezwał się Placyd, pani mi ubliża... daję słowo! To źle, to bardzo źle mówić o tego rodzaju przeszkodach, kiedy ja się tu znajduję! Czyż mnie pani nie uważa za swojego przyjaciela? — Jako podopiekun panny Joanny-Maryi, jestem przecie obowiązanym czuwać nad jej zdrowiem, tak samo jak nad interesami... A ja nie zaniedbuję nigdy moich obowiązków!...
— Ale jednakże — zaczęła niewidoma...
— O! ani słowa więcej, bardzo proszę pani — przerwał Joubert. — O cóż zresztą idzie? Mniej jak o nic... O wynajęcie na sezon willi, położonej w odpowiedniej miejscowości i odpowiednio umeblowanej, zaopatrzonej w dobre wino w piwnicy, a drzewo w komórce, posiadającej ogród z dużemi drzewami i sad z jarzynami? Znam taką willę i mogę nią dysponować... Nie będziecie się panie zajmowały niczem, tylko się zainstalujecie... Porachujemy się później... jak panie będziecie bogate. Racz panie doktorze powiedzieć paniom, że im niewolno odmówić...
— Panie dobrze wiedzą, że takie jest moje zdanie — odpowiedział doktór.
— No, więc przyjmujemy — odezwała się pani de Rhodé.
— Chwała Bogu!
— Czy ta willa daleko od Paryża?
— Bardzo blizko.
— Gdzie się znajduje?...
— W Créteuil.
Klara zadrżała.
Przypomniała sobie ów dzień, w którym Adryan Couvreur przyszedł jej był z pomocą...
— Na wyspach św. Katarzyny — odrzucił Placyd.
Klara zaczerwieniła się cała.
— Znam tę miejscowość — zauważył doktór. — Położenie i śliczne i zdrowe... Radziłbym też paniom nie zwlekać i jak najprędzej się tam przenosić...
— Za dwa dni wszystko będzie gotowe... zaczął znowu Placyd i zaraz sam przeniosę panie...
— A ja trzy razy na tydzień będą odwiedzał naszę rekonwalescentkę — dodał doktór — i to aż dotąd, dopóki moje wizyty staną się zupełnie niepotrzebnemi. Mam nadzieję, że na wsi niezadługo to nastąpi...
— Kochanej panience dodał — zwracając się do Klary, przepiszę pojutrze rano lekarstwo, które zabierze ze sobą, i będzie zażywać po cztery krople co wieczór przed spaniem, jeżeliby bezsenność dokuczała jej jeszcze... Nie więcej jak cztery krople, bo inaczej sen byłby za ciężki i za długi.
— Dobrze i o tem wiedzieć... pomyślał Joubert.
— Idę i zaraz zajmę się willą — rzekł powstając — a jutro dam znać o której po panie przyjadę...
Prawnik z ulicy Geffroy-Marie, pożegnał się i wyszedł razem z doktorem.
— Czyś zadowolona moja pieszczotko? — zapytała panna de Rhodé całując córkę.
— Bardzo droga mateczko; jeżeliś ty zadowolona... odpowiedziała Klara...
— Wieś zupełnie cię wyleczy.
— Nie wątpię...
Młoda dziewczyna wymawiając te słowa, miała na ustach uśmiech niedowierzania...
Co tu mogła wieś poradzić, na cierpienie, które ją z pewnością zabije?...
Józefowa otrzymała rozkaz przygotowania wszystkiego do wyjazdu.


XXIV.

Joubert wsiadł do powozu, odwiózł notaryuszowi papiery podpisane przez pannę de Rhodé, zjadł na prędce śniadanie i kazał się zawieźć na dworzec kolei żelaznej wensenskiej. W godzinę później wchodził do handlu win przy moście Créteuil.
— Wynająłem moję posiadłość na wyspach św. Katarzyny rzekł — daj mi pan klucz od niej.
— A oto cały ich pęk, panie Joubert.
Placyd przejrzał wszystkie.
— Brakuje klucza od sztachet, który otwiera jednocześnie i główne drzwi domowe...
— Jest na pewno u ogrodnika.
— Dobrze, to odbiorę go przechodząc.
I prawnik z ulicy Geoffroy-Marie szybkim krokiem udał się w drogę po nad brzegiem rzeki idącą.
Przebywszy z jakie sto metrów od mostu, który łączy płaszczyznę z wyspami św. Katarzyny, przystanął przed skromnym domkiem i zastukał.
— Czy mąż jest?... zapytał otwierającej mu kobiety.
— Nie, nie ma go panie Joubert... Poszedł do pana na wyspę... Gracuje aleje w ogrodzie.
— A to dobrze, bo ja tam właśnie idę.
Posiadłość Jouberta, znajdowała się o jakie czterysta kroków od willi Trembles, zamieszkałej przez Juanę, przyjaciółkę Lucyny Bernier.
Zajmowała środek obszernego ogrodu opasanego murem, i z trzech stron dochodzącego do samej wody.
Z czwartej strony nie było żadnego parkanu tylko rzeka, odgrodzona nizkim żywo-płotem.
A Marna bardzo była głęboka w tem miejscu.
Ogrodnik gracował uliczki. Gdy spostrzegł Jouberta wchodzącego do ogrodu, pospieszył zaraz ku niemu i dowiedział się też zaraz o wynajęciu willi.
— Nowi lokatorowie wprowadzą się tu po jutrze... trzeba abyś się porozumiał z żoną i ażeby wszystko było w najzupełniejszym porządku...
— Będzie... będzie... panie Joubert.
Zajrzyjmy do mieszkania.
Parter składał się z salonu, sali jadalnej, z kuchni i z pokoju sypialnego, po za którym znajdował się duży gabinet do ubierania.
— Tutaj na pewno pomieści się niewidoma... pomyślał Joubert.
Otworzył okno.
Zardzewiałe zawiasy zaskrzypiały.
— Patrzno... powiedział do ogrodnika, pozalewajcie mi olejem wszystkie zawiasy i zamki... żeby się cichutko otwierały. Odbierzecie tu jutro kosze z winem i pomieścicie w piwnicy... Twoja żona umie dobrze gotować... Dajże jej te trzy luidory — ażeby przygotowała na pojutrze śniadanie... Może być gotowe na wpół do dwunastej...
— Będzie pan zadowolony panie Joubert...
— Oddaj mi klucz, który wziąłeś od kupca dzisiaj rano... Tu w tym pęku znajdziesz taki sam drugi...
Joubert włożył ten klucz do kieszeni i powrócił do Paryża.
Na trzeci dzień o dziesiątej rano spotkał się we drzwiach pani de Rhodé z doktorem.
— Cóż kochany konsyliarzu, czyś widział wczoraj naszę pacyentkę? zapytał?...
— Nie... nie było potrzeby... Dzisiaj przynoszę jej tylko krople, o których mówiłem onegdaj, a które ma zabrać na wieś ze sobą.
— Wiesz doktór, co mi za myśl przyszła do głowy?...
— Czy nie miał byś doktór wolnych paru godzin?...
— Mogę je mieć, tylko nie zaraz, bo czeka na mnie jeszcze kilku niebezpiecznych chorych...
— Chodzi mi o to, aby doktór pojechał z nami na wieś i abyśmy zjedli razem śniadanie, głównie zaś aby się przekonał, czy pomieszczenie panny Joanny-Maryi... dobre jest pod względem higienicznym. Czy zgoda?...
— Najchętniej piszę się na to.
Niewidoma i jej córka były już gotowe do podróży.
— Jakże się ma nasza kochana chora?... zapytał doktór.
— Zdaje mi się, że prawie tak samo jak wczoraj... odrzekła Klara z uśmiechem.
— A sen?
— Ciągle nie dobry.
— Doprowadzimy to wszystko pomału do porządku... Przynoszę pani krople... ale oddam je pani na miejscu, wraz z przepisem.
— Więc pan nam będzie towarzyszył szanowny panie?... zapytała Paulina.
— Tak proszę pani. — Pan Joubert był tyle łaskaw, że zaprosił mnie na śniadanie, na co z wielką przyjemnością przystałem.
Bagaże zniesione przez stróża, umieszczono w powozie.
I pojechano.
O w pół do dwunastej, dotarto do małego mostku, przez który powóz nie mógł przejechać.
Joubert zapłacił stangreta i powiedział, że przyśle po bagaże.
Twarz młodej dziewczyny rozweselona przed chwilą, stała się znowu smutną i zamyśloną.
Bo widok tego małego mostu, przypomniał jej Adryana Couvreura. Czuła, że jej się zimno robi, gdy przechodziła obok willi Juany, ale wszystkie nieprzyjemne wrażenia skończyły się, gdy przestępowała bramę własności Jouberta.
— Ogród cudowny!... To park prawdziwy!... Co za cień w nim rozkoszny?... zawołał doktór. — O! kochane dziecko, w tem prześlicznem ustroniu, bardzo prędko przyjdziesz do siebie... przyrzekam ci to stanowczo...
— Jakże mi żal, że nic widzieć nie mogę?... — szepnęła niewidoma z westchnieniem.
Weszli do domu, zastali stół nakryty do śniadania, zasiedli za nim i zaczęli zajadać z doskonałym apetytem. Śniadanie przyrządzone przez żonę ogrodnika, smakowało wszystkim bardzo.
Następnie wyszli się przejść po parku, a potem zwiedzili cały dom i uradzili, że pani Paulina de Rhodé zajmie pokój na dole.
Doktór miał być z powrotem w Paryżu około szóstej — i miał odjechać razem z Joubertem.
— Moje kochane dziecię — odezwał się do Klary, wręczając jej flaszeczkę niebieską — oto są krople jakie kazałem ci przygotować, ażeby zapobiedz bezsenności, jeżeliby cię jeszcze trapiła. Weźmiesz podczas, albo użyjesz po kolacyi — cztery tylko kropelki... nie więcej... Uważasz dobrze... nie więcej...
— Czy to narkotyk? — zapytała niewidoma.
— Tak jest proszę pani. Za duża doza mogłaby sprowadzić sen zanadto długi.
— Panie doktorze — odezwała się z uśmiechem Klara, ja z pewnością nie zdwoję dozy...
Placyd z doktorem opuścili wyspę Katarzyny.


∗             ∗

Przez dni kilka Leopold siedział zamknięty w swojem mieszkaniu, rozmyślając o tyle, o ile niedołężny jego umysł zdolnym był do rozmyślania.
Postać Klary nie odstępowała go ani na chwilę.
Klara Gervais, ta biedna, wątła dziewczyna, ta uboga pracownica, którą tak ukochał i kocha jeszcze, ta sierota oskarżona o kradzież i aresztowana, ciągana przed kratki sądowe i w zupełności uniewinniona, stała się naraz bogatą dziedziczką i to tą właśnie dziedziczką, której ojciec tak gorliwie poszukiwał, aby ją poślubić swojemu jedynakowi. To cały istotnie romans, nie podobny niby do prawdy a jednak całkiem prawdziwy...
Tylko, że teraz Klara Gervais, nie nazywa się już Klarą Gervais. — Miała matkę, opowiedziała jej o nikczemnym jego postępku i na pewne odtrąci go z pogardą.
Niedołęga, z jednej strony obawiał się o to bardzo, z drugiej jednak pocieszał się tem, co mu powiedział ojciec:
— Klara Gervais będzie twoją żoną; bo ja tak postanowiłem! A wiedział, że wszystko co postanowi sobie Placyd, ziści się z pewnością.


XXV.

Od paru dni dopiero Adryan Convreur powrócił z Bordeaux.
Najpierwszą naturalnie wizytę złożył siostrze Maryi, w szpitalu świętego Antoniego.
Zakonnica aż się przelękła, taką znalazła zmianę w fizyonomii młodego człowieka.
Policzki miał zapadłe, oczy podsiniałe a spojrzenie, zawsze tak wesołe i żywe, teraz było zamyślone i jakby zagasłe.
Niepodobny był wcale do siebie.
— Zapewne przychodzisz pan — odezwała się siostra Marya — po depozyt jaki mi powierzyłeś?...
— Depozyt ten nic mi nie znaczy moja siostro... odparł smutnie Adryan — i nie on mnie tu sprowadza... Pomimo listu, który niestety! nie pozwala mi mieć żadnej nadziei, nie zwątpiłem jeszcze zupełnie... Przyszedłem zapytać się, czy na prawdę wszystko już i na zawsze skończone dla mnie... czy mam tylko płakać, cierpieć i czekać spokoju, to jest śmierci?...
— Nie trzeba synu drogi upadać na duchu, lecz znosić cierpliwie cios jaki w ciebie uderzył... Klara jak doniosłam, odnalazła swoję matkę... należy do rodziny arystokratycznej... wejdzie w posiadanie w przyszłości wielkiej fortuny... Oto są okoliczności, które pomiędzy wami stawiają nieprzezwyciężoną przeszkodę...
— Nieprzezwyciężoną?... powtórzył Adryan ponuro...
— Powinieneś to rozumieć mój synu.
— Rozumiem niestety, aż nadto dobrze!... Jam jest biednym tylko artystą, robotnikiem drugorzędnym prawie i jestem ubogim... Klara zaś jest ze starej szlacheckiej rodziny i będzie bogatą... Powinienem o niej zapomnieć...
Po chwilowem milczeniu dodał:
— Ale czy jest już zdrową?
— Tak sądzę...
— Nie było żadnej od niej wiadomości?...
— Owszem... była raz jeden.
— Nie mówiła o mnie przed wyjściem ze szpitala?...
— Nie moje dziecko. Wobec radości doznawanej z odzyskania matki, nie miała miejsca na żadne inne myśli w swej głowie i sercu.
— Prawda... Znalazła matkę... Ja już dla niej istnieć przestałem...
Młody chłopak otarł łzę spływającą mu po policzku, odebrał od zakonnicy swoje pięćset franków i wyszedł ze szpitala powtarzając:
— No to i wszystko skończone!... — Ani nawet wspomniała o mnie!... — A jednakże kochała mnie... Przynajmniej tak myślałem. — Myliłem się widocznie... — Łudziła się, że mnie kocha... — Oszukiwaliśmy się oboje!... — Po cóż ja ją spotkałem?... — Za co ja tyle muszę cierpieć na świecie?...
Cierpiał rzeczywiście okropnie.
Przychodziła mu myśl odebrania sobie życia i może byłby to zrobił, gdyby jakiś promyk nadziei nie pozostał mu pomimo wszystko w głębi duszy.
Wziął się energicznie do pracy.
Co rano przychodził do Paryża z domku swego na wyspach Świętej Katarzyny; co wieczór tam powracał, wcale się nie domyślając, że Klara znajdowała się tak blizko.
Bilet loteryjny, jaki wręczyła mu sierota, oto wszystko co po niej zostało.
Bilet ten kazał oprawić w ramki i często godzinami całemi przesiadywał przed tą ramką, co mu przypominała tyle nędzy, tyle radości i takie kochanie.
Droga prowadząca po nad wodą do stacyi kolejowej, była dosyć daleką.
Ażeby ją skrócić i przeprawiać się przez Marnę, Adryan kupił czółno, które mu zarazem służyło do przejażdżek niedzielnych, jakie odbywał zdejmując widoki.
Czółno było przywiązane u brzegu po za jego ogrodem.
Egzystencya młodego malarza, bardzo była smutną i bardzo jednostajną, ale sam chciał tego — bo w ciszy nic mu przynajmniej nie przeszkadzało myśleć ciągle o Klarze.
Powrócił na wyspy Świętej-Katarzyny, we dwa dni po zainstalowaniu się Pauliny de Rhodé i jej córki w posiadłości Placyda Jouberta.
Dnie stawały się coraz dłuższe.
Łąki przyozdabiały się mnóstwem kwiecia.
Ptactwo śpiewało rozkosznie.
Cała natura oddychała radością.
Klara nie podzielała jednak wcale tego ogólnego wesela, była ciągle zamyśloną i smutną.
Doktór, który często przyjeżdżał, zwrócił uwagę matki na stan moralny córki.
Paulina rozumiała przyczynę aż nadto dobrze.
Klara usychała z miłości.
Ale ile razy biedna niewidoma chciała pocieszyć bolejące serduszko i wiele razy zaczęła mówić o Adryanie, córka zawsze odpowiadała:
— Później mamusiu... później... pomówimy o tem później. — Zaczekajmy, aż wszystkie interesa nasze zostaną ukończone...
Paulina płakała w cichości.
Interesa dalekie były końca.
Notaryusz David nie odbierał żadnej wiadomości od kolegi z Algieru, upoważnionego do spisania inwentarza po zmarłym hrabi Juljuszu de Rhodé. — Czekano na ten inwentarz, podług którego miała być oznaczoną suma potrzebna na opłacenie zmiany tytułu własności.
Joubert wykończał szczegóły swojego planu.
Przyjeżdżał co dwa dni na wyspy bądź na obiad, bądź na śniadanie. — Przez czas, jaki przepędzał z matką i córką, obserwował i wypytywał i przyszedł do przekonania, że nigdy niewidoma nie zmusi Klary do związku, jaki sobie poprzysiągł przeprowadzić.
— Czekać dłużej byłoby po prostu idyotyzmem — powtarzał sobie. — Z inwentarza dowiemy się wkrótce o sumie, jaką potrzeba będzie uiścić skarbowi. — Potrzeba, abym był wtedy opiekunem głównym i wyłącznym panem położenia... — Wtedy musi być wszystko tak ja życzyć sobie będę.
W dniu, w którym po raz dwudziesty powtarzał sobie tę uwagę, pojechał powozem do mostu Charenton, odesłał stangreta i zaczął się przechadzać nad brzegiem rzeki.
Pomiędzy mostem Charenton a mostem kolei żelaznej w miejscu, gdzie wody Marny łączą się z wodami Sekwany, był skład konstruktora czółen i eleganckich bacików spacerowych.
Joubert udał się do tego składu, obejrzał kilka czółen i zapytał o cenę jednego z nich, bardzo lekkiego i już używanego.
Na niezbyt wygórowane żądanie, zgodził się bez targu, należność zaraz zapłacił i kazawszy dać sobie pokwitowanie, oświadczył, że zgłosi się za dwie godziny po zabranie czółna.
Oddano mu klucz od kłódki, pozostawało więc tylko odwiązać wiosła i popłynąć.
Zrobił to po zjedzenia obiadu w restauracyi w Charenton i kiedy noc nadeszła.
Wiosłując z niezwykłą siłą, wypłynął na środek Marny.
Około dziesiątej wieczorem, przypłynął do zakrętu obok Créteuil, zamkniętego śluzą.
Tutaj zadanie było trudnem.
Ażeby plan swój doprowadzić do skutku, potrzebował przeprowadzić czółno po nad tą śluzą.
Naturalnie, że nie chciał jej otwierać, chociażby mu to ułatwiło bardzo zadanie.
Szło o to, ażeby nie poznano ani czółna, ani tego do kogo należało.
Nie było więc rady, jak tylko wyciągnąć czółno na brzeg i przeciągnąć go po ziemi z jakie dwadzieścia kroków, a po za śluzą dopiero spuścić znowu na wodę.
Wybrał miejsce gdzie brzeg nie był zbyt wysoki, podpłynął ku niemu, wyszedł z czółna, skierował go nosem ku lądowi i z nadzwyczajną siłą pociągnął za łańcuch.
Czółno z jodłowego drzewa nie było bardzo ciężkie.
Do połowy wyszło z wody.
Najtrudniejsza robota już była zrobioną.
W dziesięć minut później, Placyd był zlany potem, ale czółno bujało po wodzie po za śluzą.


XXVI.

Joubert wskoczył do czółna: chwycił wiosła i przepłynął na brzeg drugi.
Czas mu sprzyjał zupełnie.
Niebo było pokryte chmurami.
Dostał się do małej odnogi, która przepływa wzdłuż wyspy świętej Katarzyny, gdzie brzeg wody, jak to już wiemy, zacieniony jest wierzbami i olszyną, których gałęzie zwieszają się aż w wodę.
Przywiązał czółno do wierzby, wiosło schował pod ławkę i wyskoczył na ziemię.
— Jutro wszystko się skończy! — mruknął. — Jutro będę panem!
Jedenasta wybiła na zegarze kościoła w Créteuil.
Joubert przez pola dostał się do wioski, a z tamtąd do Charenton, gdzie na szczęście napotkał powóz, który odwiózł jakieś dwie damy de Saint-Maurice i powracał do Paryża.
Zmordowany bardzo swojemi marynarskiemi czynnościami, obudził się daleko później niż zwykle, zjadł w domu śniadanie i pojechał na wyspy świętej Katarzyny.
Zanim się udał do willi zamieszkałej przez Paulinę i jej córkę, przeszedł się po brzegu, ażeby sprawdzić czy czółno na swojem miejscu.
Przekonawszy się, że tak jest, wszedł na wyspę.
Niewidoma z Klarą znajdowały się w ogrodzie.
Klara czytała głośno, książkę wziętą z biblioteki.
Spostrzegłszy gościa, przerwała czytanie.
— Matko — pan Joubert.
— Przybyłem przepędzić parę godzin z paniami — odezwał się Placyd, siadając na ogrodowem krzesełku. — Spodziewam się, że paniom nie przeszkadzam, nie prawdaż?...
— Pan wiesz o tem dobrze, że nam nie przeszkadzasz nigdy! odpowiedziała Paulina. Zostaniesz pan z nami na obiedzie, wszak prawda?...
— Jeżeli panie pozwolą...
— Prosiemy bardzo.
Za każdą bytnością w willi, Joubert podwajał grzeczności dla niewidomej i Klary — a robił to tak zręcznie, że w końcu młoda dziewczyna wyrzucała sobie nieprzyjemne wrażenie, jakie jej sprawiał widok ojca Leopolda.
— Czy doktór był wczoraj? — zapytał.
— Nie. — Ma przyjechać dzisiaj dopiero...i zostanie także na obiedzie z nami...
W kwadrans po tej rozmowie nadjechał istotnie doktór i wyraził swoje zadowolenie ze stanu chorej.
Dzień był prześliczny, chociaż bardzo gorący...
Nad wieczorem zachmurzyło się nagle, powietrze stało się parnem, zaczęło się błyskać, zanosiło się widocznie na gwałtowną burzę.
Przyspieszono obiad, ażeby Joubert i doktór mogli się dostać do kolei bez zmoknięcia.
Klara zdawała się daleko więcej zdenerwowaną, daleko więcej niespokojną, niż zwykle.
— Doktorze — odezwała się ocierając spocone czoło — zła noc mi się szykuje.
— Zapobiegniemy temu, dziecko kochane — odrzekł doktór. — Przed odjazdem sam ci przygotuję silniejszą dawkę kropli uspakajających, których skutku już nie raz doznałaś przecie.
Joubert zdawał się bardzo uszczęśliwionym z towarzystwa doktora — chociaż w duchu przeklinał natręta. Panował wyśmienicie nad sobą i pokrywał uśmiechem niezadowolenie wewnętrzne.
O szóstej siedli do stołu.
Upał dokuczał coraz więcej.
Klara coraz więcej stawała się niespokojną.
— Moja Józefowo — odezwał się doktór — podajno mi lekarstwo przygotowane dla panny Joanny-Maryi.
Józefowa wydostała flaszeczkę z kredensu i podała doktorowi.
Joubertowi oczy się zaświeciły... aż zadrżał z radości.
Przestał się irytować wizytą lekarza.
Ten ostatni nalał do połowy szklanki wina, a odkorkowawszy flaszeczkę wpuścił weń sześć kropli.
— Nie trzeba się przyzwyczajać do takiej dozy... bo mogłaby stać się wkrótce niebezpieczną a przynajmniej szkodliwą... — Raz jeden, to nic nie zaszkodzi i zapewniam, że będziesz tak spać w nocy, iż nie usłyszysz wcale burzy.. — Gdyby nawet piorun uderzył w ogrodzie... to i tak byś się nie obudziła....
— Czy mam zaraz wypić doktorze?...
— Nie... — podczas obiadu...
Klara postawiła szklankę obok siebie.
Joubert nalał wszystkim taką samą ilość wina, ile zawierała szklanka Klary — która siedziała pomiędzy matką a Placydem — matkę miała po lewej, Placyda po prawej stronie.
— Doktorze — zapytał Joubert — czy krople mają smak przyjemny czy też nie do picia?...
— Ani jedno ani drugie. — Są zupełnie bez smaku i nie zmieniają wcale napoju w jakim ich się bierze.
Józefowa podała drugą szklankę panience, która wino z kroplami zażyć miała dopiero w środku obiadu.
I w tę szklankę Placyd wlał taką samą ilość wina jak w inne.
Teraz szło o to jedynie, ażeby dobrze wykonać sztukę zamiany, bardzo zresztą łatwą do wykonania, gdy się ma do czynienia z niewidomą i z dwojgiem innych biesiadników, którzy w zupełności ufają.
Po zupie, prawnik, jako niby prosty sobie mieszczanin, nie znający obyczajów wyższego świata, podniósł się i przemówił:
— No, panie doktorze, wypijemy zdrowie naszej kochanej rekonwalescentki! — wypijmy za jej szczęście i za szczęście jej ukochanej matki!...
— Ależ z całego serca! — odpowiedział zagabnięty i wyciągnął rękę przez stół, ażeby się trącić z Placydem.
Ostatni nachylił się trochę, krzesło się poślizgnęło i... szklanka mu z rąk wypadła, tłukąc się naturalnie i oblewając obrus.
Klara odsunęła się żywo z obawy, aby nie poplamić białego szlafroczka.
— A tom dopiero zgrabny! — zawołał Placyd. Nie wiem doprawdy, jak się wytłumaczyć potrafię... Spalę się ze wstydu chyba!...
I podczas kiedy Józefowa ścierała napój rozlany i kładła świeżą serwetę na miejsce zmoczonej, uniósł w górę szklanki Pauliny i Klary.
Skoro Józefowa zrobiła porządek, postawił z powrotem szklanki, ale tak, że przeznaczona dla córki, niby nie chcący matce się dostała.
Nikt nie spostrzegł zamiany.
— Szklanka stłukła się przy piciu naszego zdrowia mamusiu! — szepnęła Klara z westchnieniem.
— To bardzo zły znak panie Joubert.
— Czyż byłabyś istotnie przesądną kochane dziecię, zapytał doktór.
— Na prawdę, to nie wierzę w zabobony... odpowiedziała Joanna-Marya, ale tak jestem zdenerwowaną, że wypadek taki zresztą zwykły i nic nie znaczący, przestraszył mnie nadzwyczajnie.
— Przestraszyłaś się kochanko? — powtórzyła niewidoma. — Ale cóż znowu?... Nic nam przecie nie zagraża!... Czegóż miałybyśmy się obawiać?...
— Prawda... odrzekła młoda dziewczyna — wiem, że to bardzo nierozsądne, ale przeczucie nie rezonuje...
— Trzeba się przezwyciężyć aniołku... pocóż jakieś przeczucia?...
— Usiłuję się pokonać moja mamo.
— I trzeba się koniecznie pokonać...
Podano następne potrawy.
Niewidomej trzeba było posługiwać, krajać za nią i wkładać w rękę wszystko czego potrzebowała. Klara z czułą troskliwością spełniała ten obowiązek.
— Moja pieszczoszko — odezwała się do niej matka po chwili, podaj mi też szklankę z łaski swojej.
— Proszę... mamusiu...
Niewidoma wypiła wino duszkiem prawie.
Po raz drugi zaświeciły się oczy Jouberta...


XXVII.

Niebo było coraz czarniejsze.
Błyskawice nie ustawały, głuche grzmoty rozlegały się gdzieś jeszcze daleko w głębi horyzontu.
— Potrzeba tylko trochę wiatru i burza nadciągnie lada chwila... odezwał się doktór. — Korzystajmy z czasu panie Joubert!... żebyśmy się nie zapóźnili przypadkiem.
— Jestem tego samego zupełnie konsyliarzu zdania — odpowiedział prawnik. — Panie nam raczą wybaczyć... Józefowo, pozamykaj dobrze drzwi za nami...
— Niech pan będzie oto spokojny... zamknę je jak się należy.
Odjechali obaj około siódmej, o w pół do ósmej wsiedli do pociągu i razem przybyli do Paryża. Rozłączyli się dopiero na placu Bastylii.
Ten powrót z doktorem, był dla Placyda początkiem ważnego w danym razie dowodu. Ażeby dowód ten lepiej umocnić, ażeby mieć świadków, że był o tej porze w Paryżu, wstąpił po drodze do kilku domów, gdzie miał interesa, a wchodząc do kamienicy przy ulicy Geoffroy-Marie, w której mieszkał, zawiązał umyślnie dłuższą ze stróżem rozmowę.
Następnie zamknięty w swoim pokoje, przebrał się i ucharakteryzował do niepoznania, a potem wyszedł po cichutku i wymknął się przez bramę niepostrzeżony przez nikogo.
Wybiła właśnie dziesiąta.
Wsiadł do fiakra, polecił zawieźć się na dworzec kolei wenseńskiej i kupił tutaj bilet klasy drugiej do Brie-Comte-Robert.
W kilka minut później odjechał, ale zamiast dotrzeć do Brie, wysiadł w La Varenne-Saint-Hilaire. Kontroler ani spostrzegł, że jeden z pasażerów opuścił pociąg, nie dojechawszy do miejsca przeznaczenia.
Człowiek o fizyonomii ptaka drapieżnego, szybko doszedł do mostu Chenevières i minął go.
Skręciwszy na prawo, pociągnął dobrym krokiem po nad krętym brzegiem Marny.
Droga ta zaprowadziła go do miejsca, gdzie było przywiązane kupione wczoraj czółno.
Tego samego wieczora, kiedy się to działo, w teatrze Porte-Saint-Martin, odbywała się próba oświetlenia i ustawienia dekoracyj, do wielkiej nowej sztuki mającej się wkrótce wystawić.
Trzy z tych dekoracyj wykończono w pracowni, w której Adryan Couvreur miał zajęcie.
Pryncypał był także naturalnie w teatrze, ażeby się porozumieć z maszynistą głównym, z dyrektorem i reżyserem.
Obecność jednego z malarzy była mu nieodzownie potrzebną, zabrał też ze sobą Adryana, bo uważał go za najzdolniejszego z pomocników.
Dopiero około północy uwolnił się młody człowiek.
Ponieważ wyniósł się zupełnie z ulicy Malher zaraz po powrocie z Bordeaux, musiał więc albo zanocować w hotelu, albo też powrócić na wyspy Świętej-Katarzyny.
Wybrał to ostatnie.
Ażeby się dostać do Saint-Maur, gdzie zwykle wysiadał, ażeby się dostać do swojego czółna, które czekało na niego przy brzegu, potrzebował zaczekać na pociąg tak zwany teatralny, wychodzący z Paryża o trzy kwadranse na pierwszą.
Dostanie się do domu zaledwie o w pół do trzeciej rano — ale mniejsza oto.
Kroplisty deszcz zaczął padać na spiekłą ziemię.
Wiatr się zrywał i pędził czarne chmury.
Błyskawice i grzmoty nie ustawały.
Burza zbliżała się gwałtownie i wybuchła z piekielną siłą, właśnie w chwili, gdy wysiadał z pociągu w Saint-Maur.
Wiatr dął szalenie... łamał gałęzie drzew.
Adryan chustką od nosa przywiązał sobie miękki filcowy kapelusz, ażeby mu go wiatr nie porwał i ruszył w stronę, gdzie było jego czółno.


∗             ∗

W. willi zajmowanej przez panią Paulinę de Rhodé, panowało głębokie milczenie.
Matka i córka spały mocno.
Niewidoma odurzona narkotycznym napojem, przygotowanym przez doktora dla Klary, musiała wcześniej niż zwykle położyć się do łóżka, a córka nadzwyczajnie także w ciągu dnia znużona, zasnęła również, pomimo, że ją burza denerwowała.
Było około pierwszej po północy, gdy Placyd dostał się nareszcie do swojej łódki.
— Trochę jeszcze za wcześnie! — mruknął, chroniąc się pod wierzbą. — Co mnie obchodzi nadciągająca burza? — Nie przeszkodzi mi ona wcale, prędzej mi owszem dopomoże...
I zaczął czekać cierpliwie, przysłuchując się grzmotom coraz bliższym.
Na zegarze kościoła w Créteuil, uderzyła godzina druga.
Odwiązał czółno, podpłynął do brzegu wysp Świętej-Katarzyny, wysiadł, poszedł krętą drogą, dostał się do małego lasku, minął go i znalazł się przy łasze Marny.
Stanął na granicy swojej posiadłości i przedzierając się przez krzaki, wtargnął do ogrodu.
Topole i wierzby pochylały się i łamały do koła niego.
Zbliżał się do willi, w oknach której było zupełnie ciemno, podszedł do drzwi od korytarza wychodzących na ogród, wyjął z kieszeni klucz i włożywszy w zamek, dobrze nasmarowany oliwą, zakręcił bez najmniejszego hałasu.
Otworzył
Wyjął klucz, wszedł i korytarzem dostał się do pokoju niewidomej.
Te drzwi nie były zamknięte i wystarczyło lekkie ich popchnięcie.
Przestąpił próg.
W tej chwili błyskawica oświetliła Paulinę, która spała jak zabita.
Jednę rękę miała zwieszoną z łóżka...
Placyd dotknął tej ręki i poczuł, że była zimną jak lód. — Uniósł ją i opuścił z powrotem, a niewidoma nie poruszyła się nawet.
Chwycił wtedy panią de Rhodé w swoje długie, żylaste, niby u goryla ręce, zarzucił ją sobie na plecy i wyszedł, pozostawiając wszystkie drzwi otwarte za sobą,
Dotarłszy do połowy parku, musiał się chwilę zatrzymać.
Tchu mu zabrakło.
Burza szalała.
Deszcz lał jak gdyby otworzyły się upusty niebieskie.
Ruszył dalej i przystanął dopiero nad samym brzegiem rzeki.
Tu położył na ziemi niewidomą i popchnął w rzekę!...
Odgłos padającego ciała i plusk wody, zagłuszył inny odgłos zupełnie odmiennej natury, odgłos spowodowany równem uderzaniem wioseł.
Huk piorunu ogłuszył chwilowo nędznika, błyskawica go oślepiła.
Zawrócił i zaczął uciekać.
Wybiegł z ogrodu, przedarł się przez zarośla i dostał się do swego czółna.
W pięć minut potem, płynął z niezwykłą siłą, pomimo ulewnego deszczu, aby się czemprędzej dostać do Chennevières.
Tu stanął, umieścił łódkę w pośród dziesięciu statków innych i na brzeg wyskoczył.
Ale siły go opuściły i padł zdyszany prawie bez przytomności.
To omdlenie trwało z jakie pół godziny.
Kiedy przyszedł zupełnie do siebie, zaczynało już świtać na horyzoncie, niebo było pogodne, burza przeszła już zupełnie.
Morderca podniósł się i skierował ku Jouville-le-Pont, gdzie przybył w chwili gdy pierwszy pociąg miał, do Paryża przechodzić.
O szóstej znalazł się na dworcu, na placu Bastylii i wziął powóz — a przed siódmą wypił już w domu kieliszek koniaku, i położył się do łóżka.
Zasnął odrazu twardo.


XXVIII.

Służącej Placyda nie wolno było nigdy wchodzić do pokoju pana, nie usłyszawszy dzwonka.
O dziesiątej Placyd się obudził, ubrał pośpiesznie, rzucił do szafki w ścianie zmoczony i zabłocony garnitur, zamknął na klucz, schował takowy do kieszeni i przeszedł do gabinetu, gdzie przeczytał listy, pomiędzy któremi było także wezwanie notaryusza Dawida, o jak najśpieszniejsze przybycie do niego.
Nie tracąc czasu, udał się na ulicę Kondeusza, gdzie mu zakomunikowano ważną wiadomość od notaryusza z Algieru.
Spis inwentarza był ukończony.
Sukcesya wynosiła nie dwa i pół, jak sądzono, ale półczwarta miliona.
Skarbowi potrzeba było zapłacić sumę cztery kroć dwadzieścia dwa tysiące franków.
— Pieniądze te — łaskawy panie — rzekł Placyd — złożę na ręce pańskie w dniu, w którym podpisywać będziesz kontrakt małżeństwa, mojego syna Leopolda z panną Joanną-Maryą pe Rhodé...
— Ho! ho!... odezwał się z uśmiechem notaryusz... rozumiem!... rzecz doskonale pomyślana!...
— Bądź pan łaskaw przygotować ten kontrakt... Oto punktacya — dodał Placyd, wyjmując z pugilaresu papier zapisany... Skoro pan to obrobi, racz mnie zaraz powiadomić, abyśmy wspólnie przejrzeli ostateczną redakcyę.
Człowiek o fizyonomii drapieżnego ptaka opuścił notaryusza Dawida, zjadł w domu śniadanie i kazał się zawieźć na wyspę św. Katarzyny.
Można sobie wyobrazić jak biedna Klara i Józefowa, zostały od samego rana przerażone.
Józefowa weszła jak zwykle do pokoju pani i zastała łóżko próżne, a wszystkie drwi pootwierane. Na razie nic sobie z tego nie robiła, bo sądziła, że niewidoma, która dosyć dobrze się oryentowała sama, wstała rano i wyszła do ogrodu.
Pobiegła za nią... przeleciała cały ogród, poszukiwała... nawoływała... ale wszystko na próżno...
W ogrodzie tak jak i w pokoju nie było nikogo.
Powróciła do pokoju i spostrzegła z przerażeniem, że ubranie pani leżało na tem samem miejscu, na którem sama je wczoraj wieczór położyła.
Zaszedł zatem jakiś nadzwyczajny, niewytłomaczony wypadek.
Pobiegła obudzić panienkę, aby ją o zniknięciu matki powiadomić.
Klara na wpół nieżywa, ubrała się co tchu i wyszła.
Straszne przeczucie ściskało jej serce...
Razem z Józefową rozpoczęła na nowo poszukiwania i zaszła z nią aż nad brzeg Marny.
Nagle krzyknęła przeraźliwie.
Kawałek białego materyału, strzępek z nocnego szlafroczka, dostrzegła zaczepiony na krzaku nad samą wodą...
— Tu! tu! — wołała wskazując na strzępek.
Józefowa pochyliła się, zdjęła go z krzaku i podała Joannie-Maryi.
Poznała po hafcie, że to z ubrania matki.
— O! jakżem ja nieszczęśliwa — zawołała szlochając dzieweczka. — Matka moja utonęła... — Matka moja nie żyje!...
I zanosząc się od płaczu, z włosami w nieładzie rozpuszczonemi na ramiona, latała bezprzytomna nad brzegiem, wpatrując się w wodę, którą burza nocna zmąciła.
Marna nie zdradziła tajemnicy.
— Trzeba uprzedzić tego pana... — proszę panienki — odezwała się wystraszona Józefowa.
— Kogo?..
— Pana Jouberta.
— Masz racyę... pobiegnij do stacyi i zatelegrafuj... ażeby przybył jak najprędzej... W nim tylko jeszcze nadzieja!...
— Możeby jednocześnie zawiadomić żandarmeryę.
— Nie... nie... Niech pan Joubert najprzód przybędzie... On nam powie co zrobić potrzeba...

Józefowa pobiegła do Créteuil i wysłała do Placyda depeszę następującą:
„Stało się u nas nieszczęście... Przybywaj pan bezzwłocznie.
„Joanna-Marya de Rhodé.”

Telegram przyniesiono na ulicę Geoffroy-Marie, w pięć minut po wyjściu Jouberta na ulicę Kondeusza, mimo to jednakże, udał się on, jak już wiemy, na wyspy Świętej-Katarzyny.
Józefowa czekała nań na drodze, a skoro spostrzegła, pobiegła na spotkanie.
— Ach! panie, panie!... — wołała. — Chodź pan prędko!... — co za straszne nieszczęście!...
— Cóż się tu dzieje? — pytał Placyd, z bardzo zręcznie udanem ździwieniem i zaniepokojeniem.
— Panna de Rhodé...
— Panna Joanna-Marya? — zawołał Placyd.
— Nie, pani sama.
— Cóż takiego?...
— Nie żyje!...
— Cóż znowu! to niepodobna...
— Niestety! tak jest proszę pana.
— Nie żyje?
— Ale cóż się jej stało?...
— Wpadła do rzeki i.. utonęła.
Joubert udał przerażenie.
— To byłoby straszne! — Ale to nie podobne do wiary!...
— Nie podobna sobie inaczej wytłomaczyć zniknięcia pani... bo jeżeli nie utonęła, to gdzież się podziała?...
— Cóż by to się stało takiego?...
— Więcej nic nie wiadomo...
W czasie drogi ku willi, Józefowa opowiedziała, jak znalazła pokój pusty i nad wodą zaczepiony na krzaku kawałek ze szlafroka niewidomej.
Klara czekała przed domem.
Rzuciła się z płaczem w objęcia prawnika.
— Moje dziecko... moje biedne, kochane dziecko!... — szeptał nędznik, drżącym głosem i nawet ze łzami w oczach. — Cóż to za straszne nieszczęście!...
— Co się stanie ze mną bez mojej drogiej matki?...
— Czyż ja ci nie pozostałem?...
— O! Boże! Boże! Boże!.. — Matka moja nie żyje!... ja się chcę z nią połączyć!...
— No.. no... spokoju moje drogie dziecię, spokoju i odwagi! — Czy zawiadomiono żandarmeryę i zarządzono poszukiwanie ciała?...
— Nie proszę pana — odpowiedziała Józefowa.
— Dla czego?...
— Czekałyśmy na pana... trzeba to zaraz zrobić...
— Nic łatwiejszego, jak domyśleć się szczegółów katastrofy. — Biedna nieboszczka wstała i wyjść zapragnęła... Źle zoryentowawszy się w ogrodzie; pośliznęła się, upadła i stoczyła z wysokiego brzegu do Marny!.. — O! biedna kobieta!...
„Natychmiast udam się do Créteuil, aby uprzedzić władze... — Trzeba się zająć odszukaniem ciała.. — Lecę i zaraz wracam...
Podszedł żywo do drzwi salonu, w którym się znajdował z Klarą i z Józefową.
Nagle wydał okrzyk ździwienia.
Drzwi się otworzyły i Paulina dą Rhodé owinięta szerokim szlafrokiem; ukazała się w progu.
Podtrzymywał ją Adryan Couvreur.
— Żyje! — krzyknęły na raz Klara i Józefowa.
Klara rzuciła się ku matce.
— Moje dziecko! moje ukochana dziecko — mówiła Paulina, ściskając młodą dziewczynę, a ta powtarzała z radością:
— Żyje matka! żyje matka moją kochana! została ocalona!
— Przez to dzielne, szlachetne serce! — odezwała się Paulina de Rhodé, wskazując na Couvreura, stojącego po za nią.
Klara wysunęła się z objęć matki, ażeby zobaczyć tego, którego w pierwszej chwili wielkiego wzruszenia nie dostrzegła, tak samo jak i malarz jej wcale nie zauważył.
I naraz rozległy się dwa rozdzierające okrzyki:
— Adryan!...
— Klara!...
I młodzi ludzie padli sobie w objęcia.


XXIX.

Joubert poznał Adryana Convreur, któremu sprzedał domek na wyspach a z zachowania się Klary odgadł, że to właśnie ten jej ukochany.
— A więc nowe niebezpieczeństwo! — mruknął.
Słysząc okrzyk dwojga młodych, niewidoma zadrżała od stóp do głów.
— Mój zbawca... Adryan się nazywa, a ty go znasz?... — spytała głosem drżącym niewidoma.
— Tak droga mamo — odpowiedziała Klara, nie mogąc się powstrzymać — my się znamy i kochamy się nad życie!... — Tak jak ciebie, tak samo i mnie ocalił już on także...
— On? — ciągnęła Paulina. — To był on także!... A! to już zrządzenie Opatrzności, moja pieszczotko... — Panie Joubert — dodała — oto ten co kocha moję dziecię... — Winnam mu życie... pojmujesz pan zatem, że nie mogę odmówić mu mojej córki...
Placyd spuścił powieki, ażeby pokryć nienawiść, jaka się malowała w jego oczach...
Dziwny uśmiech przebiegł mu po ustach.
— Jesteś pan zbawcą naszym!... rzekł i słusznie należy ci się nagroda!... Cóż się stało z panią de Rhodé, jakim cudem wyrwałeś ją z niebezpieczeństwa?...
— Mieszkam w domku, który nabyłem od pana... odpowiedział Couvreur... Mam swoje czółno po drugiej stronie Marny, ażeby przez most nie przechodzić!... Powracając zeszłej nocy ostatnim pociągiem z Paryża pospieszałem, żeby umknąć przed burzą... Dostawszy się do czółna i walcząc z gwałtownością wichury, nadpłynąłem ku tej stronie wyspy, i przy świetle błyskawicy, spostrzegłem jakąś postać białą nad brzegiem... Postać ta stoczyła się następnie do rzeki... Woda plusnęła o kilka metrów odemnie... Po chwili postać białe ukazała się znowu na powierzchni...
Zacząłem płynąć szybciej, dobiłem do ciała, które prąd wody unosił, chwyciłem je w przelocie i wciągnąłem do łodzi...
To była właśnie pani de Rhodé... na wpół już utopiona... zaledwie oddychająca. Wydobyta z wody straciła całkiem przytomność,
Pospieszyłem do mojej przystani i zaniosłem panią do siebie. Omdlenie trwało kilka godzin, pomimo wszelkich środków przedsiębranych.
Nakoniec przytomność wróciła... Nieszczęśliwa otworzyła usta, uniosła się i wtedy spostrzegłem, iż jest pozbawioną wzroku. Domyśliłem się zaraz naturalnie przyczyny wypadku. Zacząłem wypytywać...
Pani de Rhodé zdawało się, iż sen jakowyś miała!... Nie pamiętała, aby wychodziła z domu, nie mogła zdać sobie sprawy, jakim sposobem wpadła do wody.
Dowiedziawszy się, że mieszka w tej willi, ubrałem ją jak mogłem i przyprowadziłem... Oto i wszystko... Zadanie moje skończone... i nie pozostaje mi nic, jak tylko pożegnać państwa...
— Adryanie!... Adryanie!... zawołała Klara...
— Dziecko moje!... dorzuciła niewidoma...
Joubert zabrał głos.
— Panie Couvreur rzekł jako przyjaciel pani Pawliny de Rhodé i podopiekun jej córki, mam sobie za święty obowiązek podziękować panu za jego szlachetne poświęcenie, co też czynię z prawdziwą przyjemnością. Zobaczymy się jeszcze z sobą dzielny i zacny młodzieńcze, ale nie wcześniej, jak po zebraniu rady familijnej panny Joanny-Maryi de Rhodé i naradzeniu się nad nowem życzeniem wyrażonem przez panią de Rhodé, a odnoszącem się do jej córki...
— Czyż potrzeba zwoływać radę familijną na to, aby mi pozwoliła rozporządzać ręką mojego dziecka? — zapytała niewidoma?...
— Koniecznie proszę pani... Prawo wymaga tego koniecznie...
Adryan wtrącił się do rozmowy:
— Bardzo mi przykro powiedział, że moja obecność wywołała podobną dyskusyę... Wiem, że urodzenie i majątek panny Klary, stanowi nieprzebytą przepaść pomiędzy mną... a hrabianką de Rhodé... Usuwam się szczęśliwy... o! bardzo szczęśliwy! że mogłem ocalić jej matkę.
— Ale ja cię proszę, ale ja żądam tego mój synu, abyś pozostał... odezwała się Paulina...
— Tak jest... musisz pozostać Adryanie dodała Klara... Potrzebuję pomówić.
z tobą, a pan Joubert, mój opiekun przydany, pozwoli mi na to...
— Przedewszystkiem moje dziecko — rzekł Placyd pieszczotliwie — muszę cię poinformować o wiadomościach nadeszłych wczoraj z Algieru...
— Czyż Adryan nie może słyszeć tego wszystkiego?...
— Przeciwnie, życzę sobie, aby to słyszał...
— Ależ panie... odezwał się zakłopotany młody malarz...
— To konieczne panie Couvreur... Potrzeba jest, abyś się obznajmił z położeniem... Siadaj pan... proszę... Przedstawię rzecz w kilku słowach. Oto list adresowany do notaryusza, pana Davida, przez notaryusza z Algieru. Inwentarz jest już przygotowany... Wartość sukcesyi wyobraża o wiele większą cyfrę, aniżeliśmy początkowo przypuszczali. Ta cyfra wyobraża trzy miliony pięć kroć, dwadzieścia siedem tysięcy franków!
Adryan poruszył się ździwiony.
Kolosalność fortuny, czyniła jeszcze większy przedział pomiędzy nim a Klarą. Nie... nie... to przepaść nie do przebycia!...
Placyd ciągnął dalej:
— Suma jaką wypadnie skarbowi zapłacić, powiększa się naturalnie w stosunku sukcesyi i dochodzi do czterech kroć stu dwudziestu tysięcy franków. Sumy tej nie można przekazać do strącenia z kapitałów spadkowych, bo główna sukcesorka, jak to poprzednio objaśniłem, nie ma do tego prawa.
Jeżeli te czterykroć sto dwadzieścia tysięcy franków, nie zostaną zapłacone w bardzo już krótkim czasie, miasto Algier, według jednego z warunków testamentu zmarłego hrabiego de Rhodé, wejdzie w posiadanie majątku...
Ja ofiarowałem pieniądze potrzebne na zapłacenie skarbu i ja tylko mogę to zrobić, ale wiadomo paniom na jakich ofiarowywam je warunkach...
Oto panie Couvreur, co chciałem wypowiedzieć w pańskiej obecności... Nic panu teraz nie przeszkadza, w rozmowie, jakiej sobie życzy panna Joanna-Marya.
Niewidoma opuściła głowę na piersi.
— Niech się mamusia położy zaraz, namawiała córka panią de Rhodé.
— Dobrze moje dziecko... posłucham rady, bo czują się bardzo osłabioną... Jakaś nieprzezwyciężona odrętwiałość znowu mnie opanowywa...
Joubert i Józefowa odprowadzili niewidomą do jej pokoju.
Klara z Adryanem pozostali sami.
Młoda dziewczyna pierwsza przerwała milczenie.
— Podaj mi rękę... mój drogi...
Adryna wziął Klarę za rękę.
— O! ja cię dobrze rozumiem... Ja już wiem co mi chcesz powiedzieć.
— Niestety nie idzie tu o mnie — odrzekła Klara. — Co mnie obchodzi majątek? — Kiedy cię pokochałam, byłam jak wiesz bardzo biedną — a dzisiaj pomimo milionów jakie na mnie czekają, a których Pan Bóg wie, że nie pragnę wcale... kocham cię z całego serca i z duszy całej... Moje uczucie nie zmieniło się wcale. Przysięgam ci na to... ale mam matkę, którą kocham, która po opłakiwaniu mnie przez tak długi czas, dla mnie żyje jedynie...
Walczyć przeciwko mojemu podopiekunowi i przeciwko mojej radzie familijnej niepodobieństwem jest, ponieważ mam lat dopiero szesnaście. Ci ludzie mają prawo za sobą... Jedynym rezultatem tej walki byłaby strata majątku — a w następstwie niedostatek. Bieda nic nie znaczy dla mnie, bo co mnie bieda obchodzi?... Ale moja matka...
Czterysta dwadzieścia dwa tysiące franków potrzeba zapłacić koniecznie, ażeby nie stracić sukcesyi hrabiego de Rhodé... Sukcesya ta będzie szczęściam mojej matki — a ja chcę, ażeby matka moja była szczęśliwą...
O! mój przyjacielu... mój bracie... co ja cierpię!.. Serce mi poprostu pęka!... Proszę cię... błagam cię... nie przeklinaj mnie!... Ja ciebie tylko kocham i nie zapomnę cię nigdy!... będę męczennicą tylko... Przebacz mi i staraj się zapomnieć o mnie...
Klara zakryła twarz rękami i gorzko płakała.
— Czterysta... dwadzieścia... dwa... tysiące... franków i... byłabyś moją żoną! — rzekł Adryan ponuro, z wielką goryczą w głosie — byłabyś moją i nie zaślubiłabyś człowieka, którego ci narzucają!... Bo ci narzucają kogoś, aż nadto dobrze rozumiem!.. Ale ja nie mam tych pieniędzy! Ja jestem człowiek ubogi! O, bieda jest okropną czasami... Klaro!... ja cię podziwiam i zupełnie ci przebaczam!.. Masz słuszność droga moja... Przywiązanie córki... nakazuje ci poświęcić wszystko dla dobra matki. Z serca nawet musisz dla niej zrobić ofiarę... Żegnam cię Klaro... żegnam na zawsze!...
— Ubóstwiam cię — mówił Adryan dalej, — a nie zobaczę cię już nigdy! Na szczęście za dużo cierpię, abym mógł cierpieć długo!
Skończy się to wszystko niebawem.
I młody człowiek tłumiąc płacz, wybiegł z salonu.


XXX.

Klara jak obłąkana, patrzała za odchodzącym.
Czuła, że i dla niej wszystko już skończone.
Po kilku minutach, dzielne dziecko zwalczyło jednak przygniatającą boleść i udało się do pokoju matki.
Paulina de Rhodé czuła się trochę lepiej — leżała na szezlongu.
Wyciągnęła ręce do córki a ta rzuciła się jej w objęcia.
Poczem zwróciła się do Jouberta i spytała.
— Czy pan będzie tu jutro?
— Zapewne... jeżeli matka pani na to pozwoli...
— No to proszę, przywieź pan ze sobą pana Leopolda... Bardzo bym chciała go zobaczyć...
— A jaki on będzie szczęśliwy! — wykrzyknął Joubert.
— Joanno-Maryo!... dziecko moje!... zawołała pani de Rhodé.
— Po co to ździwienie matko? — przerwała Klara. Przecie powinnaś poznać tego, który mężem moim zostanie...
Ponieważ niewidoma chciała coś odpowiedzieć, Klara dodała żywo:
— Tak... zostanie mężem moim... To moje stanowcze postanowienie... Potrzeba mi być rozsądną... Wielki majątek, to pierwszy warunek szczęścia... Gdy się pobierzemy... pan Leopold i ja, będziemy bardzo bogaci... a więc naturalnie będziemy szczęśliwi... No, kochany opiekunie... kiedy kontrakt zostanie podpisany?...
— Zechciej sama dzień na to oznaczyć... dziecię moje ukochane...
— A więc od dziś za tydzień?
— Dobrze, niech będzie za tydzień.
— Tutaj?
— Tak jest... tutaj... przywiozę z sobą kilku moich przyjaciół, którzy będą bardzo szczęśliwi, iż będą ci mogli złożyć powinszowania...
— Droga córko — odezwała się niewidoma, przysięgnij mi, że nie zadajesz sobie gwałtu, zgadzając się na to małżeństwo...
— Przysięgam ci droga matko!...
I Klara znowu ucałowała niewidomą...
Joubert uszczęśliwiony opuścił willę. Wszystko mu się udawało, w dodatku na sumieniu miał tylko intencyę zbrodni. Paulina żyje przecież...
Po powrocie do Paryża, udał się zaraz do syna, którego zastał bardzo zasępionego.
Leopold dla zabicia czasu kładł sobie kabałę.
— Co ty robisz? — zapytał Placyd.
— Nudzę się śmiertelnie papo.
— Wkrótce już nie będziesz się nudził!
— Zaszło więc coś nowego?
— Tak.
— Moja przyszła?...
— Oczekuje na ciebie... Jutro zawiozę cię do jej matki, ażeby cię jej przedstawić...
— Brawo papa!.. A kiedy podpisanie kontraktu?
— Za ósemkę, jak mówią w sądach!..
— Doskonale... O której godzinie prezentacya?
— Przyjedź po mnie jutro o dwunastej... powozem...
Leopold stawił się na czas punktualnie.
Placyd tylko co powrócił od pana Davida.
Notaryusz uprzedzony, że podpisanie kontraktu będzie miało miejsce na wsi, a nastąpi za dni ośm od dzisiaj, przyjął zaproszenie na obiad mający poprzedzić podpis, na który Placyd zaprosił także i głównego dependenta p. Davida.
Podczas drogi z Paryża na wyspy świętej Katarzyny, rozmowa pomiędzy ojcem a synem nie była bynajmniej ożywioną.
Joubert zajęty był obrachunkiem pieniędzy.
Leopold myślał o przeszłości.
Myślał nad tem, jak się ma zachowywać względem Klary, bo przyznawał sam sobie, że poprzednie jego postępowanie pełne było głupstw niegodziwych. Bardzo go to niepokoiło.
Jakiego też dozna przyjęcia od Klary?
Pocieszała go myśl, iż zgodziła się zostać jego żoną...
A zresztą wszelkie poprzednie głupstwa i niedorzeczne postępowanie, można było policzyć na karb wielkiej miłości.
— Gdzie mnie ojciec jednakże wiezie? — zapytał Leopold, który jak wiemy znał doskonale tę drogę.
— Na wyspy świętej Katarzyny.
Niedołęga mocno się skrzywił.
Wyspy świętej Katarzyny, były właśnie najnieprzyjemniejszem jego wspomnieniem.
W chwili, kiedy miał przejeżdżać obok willi des Trembles, wyciągnął szybko chustkę z kieszeni i twarz sobie zasłonił.
Dwie kobiety ukazały się pod kolumnadą, była to Juana i przyjaciołka jej Lucyna Bernier.
Ale napróżno się zasłaniał... Lucyna poznała od razu i syna i ojca, i głośno się szyderczo zaśmiała.
Usłyszawszy ten śmiech, Placyd podniósł głowę, spojrzał i poznał ex-kochankę syna, poznał ladacznicę, którą przekupił dla zgubienia Klary, gdy ta ostatnia była panną sklepową w magazynie pani Thouret.
Zmarszczył brwi i udał, że jej nie poznaje.
Przybyli niebawem do willi, zamieszkałej przez niewidomą i jej córkę.
Furtka była niedomknięta.
Placyd popchnął ją i wszedł do ogrodu.
Leopold bardzo blady podążał za ojcem.
Zatrzymali się w przedsionku.
Józefowa zobaczyła ich przez okno i wyszła na spotkanie.
— Zaanonsuj nas paniom... — powiedział Joubert, a kiedy służąca odeszła, zwrócił się do Leopolda, którego mina godna politowania, mocno go niepokoiła — starajże się, ażebyś nie wyglądał na idyotę... — rzekł.
Leopoldowi tak zaschło w gardle, iż odpowiedzieć nie był w stanie.
W tej chwili ukazała się Józefowa i wprowadziła gości do salonu, gdzie znajdowała się już Paulina de Rhodé i Joanna-Marya.
Klara lekkiem skinieniem głowy, odpowiedziała na głęboko komiczny ukłon Leopolda, który się zginał we dwoje i wyprostowywał jak pajac.
Paulina de Rhodé na wpół leżąc na kozecie, zdawała się bardzo znużoną.
— Czy pani nie słaba?... — zapytał!
zbliżając się i ściskając ją za rękę Joubert.
— Trochę jestem jeszcze cierpiącą, odpowiedziała — ale to konieczne następstwa strasznego i niepojętego wypadku, jaki mnie spotkał...
— W takim razie żałuję, żem dzisiaj przybył.. trzeba było zaczekać z zaprezentowaniem mego syna...
— Bardzo dobrześ pan zrobił, żeś go przywiózł ze sobą... gdzież jest?
— Tutaj jestem proszę pani... — odezwał się Leopold z wielkim wysiłkiem — przychodzę zapewnić panią, że jestem prawdziwie szczęśliwy, iż pani raczyła pozwolić mi przybyć do siebie... Błogosławię zaprawdę Opatrzność, która mi pozwoliła powrócić do panny Klary Gervais, jedynego ideału mojego, ideału, który musiałem uważać za zupełnie dla mnie stracony.
— Trochę niezrozumiale i głupkowato, ale ujdzie! — pomyślał ojciec.
— Klara Gervais już nie istnieje — wtrąciła Joanna-Marya z uśmiechem smutnym i ironicznym trochę. — Dzisiaj nazywam się Joanna-Marya de Rhodé... — Opatrzność, a raczej okoliczności dziwnie się nieraz składają!... Nigdy nie przypuszczałam, abyśmy się spotkali kiedykolwiek ze sobą i to jeszcze wśród okoliczności... tak odmiennych od tego co było!...
Leopold uderzył się po bokach dla nabrania otuchy, bo ostatnie słowa panny de Rhodé mocno go zdekoncenrtowały.
— O! pani... pani.. — wykrzyknął z zapałem — zapomnij przeszłości, błagam cię o to, zapomnij!! Przyznanie się do winy, umarza połowę winy!... Przyznaję!... przyznaję!... że postąpiłem jak gbur... jak ulicznik... jak... — Zapomnij o tem panno Klaro!... zapomnij...


XXXI.

Po chwilowem milczeniu, Klara szepnęła głosem słabym, który napróżno wzmocnić usiłowała:
— Powiedziano już panu zapewne, że zgadzam się zapomnieć o przeszłości i że gotową jestem...
Pomimo usiłowania, słowa zamarły jej na ustach.
— Zostać moją żoną?... Tak jest panno Klaro... wiem już o tem... — dokończył Leopold. — Wiem, żeś mi pani przebaczyła i że wkrótce będę najszczęśliwszym z ludzi...
— Naturalnie, skoro panu przyniosę w posagu przeszło trzy miliony franków — odrzekła młoda dziewczyna z goryczą. — Za ośm dni podpiszemy kontrakt, a matka moja pozwala panu starać się przez ten czas o mnie...
Takie jest, zdaje mi się, uświęcone wyrażenie...
— O! tyle dobroci panno Klaro... tyle dobroci...
— Powtarzam panu, że nie nazywam się już Klarą Gervais, ale Jeanną-Maryą de Rhodé!.. Proszę mnie nazywać Joanną-Maryą...
— Będę się oto starał proszę pani, ale to będzie trudno... Co pani chce... przyzwyczaiłem się nazywać panią inaczej... a przyzwyczajenie to druga natura...
Córka niewidomej nie chciała słyszeć z ust Leopolda imienia Klara, tak słodko wymawianego przez Adryana Couvreur.
Odtąd rozmowa stała się ogólną.
Poświęcenie dzielnego dziecka było stanowcze, potrzeba było zająć się szczegółami przyszłego małżeństwa.
Zgodzono się, że zapowiedzi zostaną ogłoszone w jak najkrótszym czasie, że młodzi małżonkowie nie opuszczą niewidomej i zamieszkają z nią razem w tej samej co obecnie willi.
Placyd dodał tę posiadłość do posagu swojego syna.
Kontrakt podpisze się w willi: ślub cywilny i ślub kościelny odbędą się w kościele parafialnym w Créteuil.
Ojciec i syn pożegnali się i odjechali do Paryża
Joubert nie posiadał się z radości.
Leopold był zachwycony.
Upłynęło dni cztery.
Leopold co dzień jeździł złożyć przyszłej swej matce uszanowanie, a córce przywoził bukiet za dziesięć luidorów, od najsławniejszego ogrodnika.
Joubert porobiwszy zaproszenia do podpisania kontraktu, posłał do dzienników małą wzmiankę, za której ogłoszenie zapłacił po trzy luidory od wiersza.
We wzmiance tej powiedziane było, że syn dyrektora znanej kancelaryi prawnika z ulicy Geffroy-Marie, zaślubia prześliczną młodą osobę, pannę Joannę-Marię de Rhodé, która mu wnosi trzy i pół miliona franków posagu.
Obiad w dzień kontraktu, miał być przyrządzony w willi, przez kucharzy z restauracyj Créteuil.
Zamówiony został na dwadzieścia osób...
Placyd uradowany z obrotu sprawy, siedział w swoim gabinecie nad rachunkami.
Drut telegraficzny, jaki łączył jego gabinet z pokojem w którym pracował jego główny urzędnik, poruszył się i zatelegrafował te słowa:
— Pani Lucyna Bernier jest tutaj... i pragnie się zobaczyć z panem...
Joubert zmieszał się trochę.
— Co u dyabła może chcieć odemnie ta czarownica?...
A no przyjmę ją, to się dowiem...
Zamknął księgę regestrową i poszedł otworzyć.
Ex-kochanka Leopolda weszła zimna, elegancka, z czarującem uśmiechem na ustach.
— Dzień dobry kochanemu panu — odezwała się podając rękę Placydowi... Jakże się pan kochany miewa?... Doskonale pan wygląda... Ale ja może przeszkadzam, bo pan musi mieć dużo zapewne zajęcia, w obec tak blizkiego małżeństwa naszego Leopolda... „Naszego,“ wymówiła z bardzo widocznym naciskiem...
— Jakto, pani wiesz już o tem?, mruknął Joubert.
— A jakże bym nie wiedziała, kiedyś pan ogłosił przecie o tem w dziennikach?... Interes to wspaniały i w tym właśnie przedmiocie przyszłam pomówić z panem przed odjazdem...
— Pani wyjeżdża? — zapytał Joubert...
— Tak, Paryż znudził mnie już kompletnie... jadę na Wschód... Sprzedałam już umeblowanie i zrealizowałam papiery procentowe... Za ośm dni, będę pić szampana z bojarami.. Utrzymują, że tam daleko lepiej niż u nas. Ale domyślasz się pan zapewne, że nie dla opowiedzenia się panu jestem tutaj... Przyszłam się poskarżyć na Leopolda...
— Poskarżyć na Leopolda?...
— Tak kochany panie.
— Z jakiejże przyczyny?...
— Postąpił ze mną jak gbur!...
Gdy z przyczyny ożenienia opuszcza się kochankę, która honor przynosiła, to przynajmniej zostawia jej się ładny upominek!... zostawia się jej coś przecie na pocieszenie!...
— Bardzo słusznie... Wiem, że Leopold miał zamiar rozstać się z panią wspaniałomyślnie... Nie wiedział o pani wyjeździe i nie pośpieszył wywiązać się z obowiązku... Jeżeli pani pozwoli, ja go zastąpię...
— Naturalnie, że pozwolę!...
Joubert otworzył kasę, wyjął dwie paczki po dziesięć biletów bankowych i jednę z pięciu biletami i położył je na biurko przed Lucyną.
— To na kupienie klejnotów...
— Cóż to jest? — zapytała Lucyna?...
— Dwadzieścia pięć tysięcy franków... Widzi pani, że ja się znam na rzeczy...
— Ale nie... ale nie... kochany panie... odrzekła śmiejąc się Lucyna — ja tego wcale nie przyjmę... Dwadzieścia pięć tysięcy franków od posagu trzech i pół milionów? to na nic kochany panie... to niemożliwie mało!... tembardziej, że ten posag mnie przecie jesteście winni.
— Pani?... zawołał Joubert...
— Ależ mnie w zupełności... Przypomnijno pan sobie, jakie wam oddałam przysługi, gdy to chodziło o tę biednę Klarę Gervais...
Usłyszawszy te słowa, Placyd zbladł, nie przeszkodziło mu to jednakże odpowiedzieć z pewną cierpkością:
— Pamiętam doskonale przysługę jakąś mi pani wyświadczyła... pamiętam jednak także, że dobrze za nią zapłaciłem...
— Przepraszam, ale wcale nie dobrze...
— Cena był naprzód zdaje się ułożoną...
— Oceniłam się za mało... Dzisiaj po namyśle, żądam stanowczo więcej...
— Pani żąda więcej?..
— Powiadam, że żądam i to jak najbardziej stanowczo...
Joubert spojrzał na nią przerażony...
— Czy zwaryowała?... zamruczał dość głośno, tak ażeby go usłyszała.
— Zapewniam pana, że mam jak najzdrowsze zmysły..
— Zkądże więc u licha te jakieś nadzwyczajne wymagania?... Toż to rozbój poprostu...
— Rozbój... wyrażenie nie zbyt grzeczne, ale nie zważam nigdy na podobne głupstwa... Jestem panią położenia, nie przychodzę po jałmużnę, ale po to co mi się słusznie należy... Zresztą wystaw pan sobie, że się nie dopominam tylko proszę... Widzi pan jakam grzeczna!...
— Skończmy już! — cdparł opryskliwie Joubert.
— Mnie przecie o to chodzi...
— Wiele pani żądasz jeszcze?
— Pięćkroć sto tysięcy franków!...
Placyd zaśmiał się głośno.
— Wiedziałem z góry, że pani sobie ze mnie żartuje...
— Nigdy w życiu nie mówiłam bardziej poważnie...
W takim razie zawołam jednego z moich woźnych i każę mu wyprowadzić panią za drzwi...
— Nie boję się wcale o to!... odrzekła Lucyna — z ironicznym uśmiechem. Jakto? kochany panie Joubert... pan co uchodzisz za człowieka tak inteligentnego, pan nie zrozumiałeś jeszcze, że ja wiem o wszystkiem, że ja pana trzymam w garści? — Zobaczywszy pana przejeżdżającego przez wyspy św. Katarzyny z tym głupcem Leopoldem, i przeczytawszy w dziennikach wiadomość o jego małżeństwie, przyszła mi ochota zasięgnąć bliższych co do tego szczegółów i zaraz się do tego zabrałam! Dowiedziałam się niebawem, że Joanna-Marya de Rhodé, przyszła żona pańskiego syna, nazywała się poprzednio... Klarą Gervais, którą pan wtrąciłeś do więzienia i pociągnąłeś przed kratki sądu kryminalnego, dzięki mojej pomocy! Toż to ta sama Klara Gervais, która jest sukcesorką trzech i pół milionów franków, ta sama, której kazałeś się obrać na opiekuna... O! wiem... wiem... bardzo dużo jeszcze szanowny... kochany i panie, i jeżeli nie wyniosę ztąd pięć kroć sto tysięcy franków, jakich koniecznie potrzebuję, to jutro rano pomieszczę w dziennikach opis całej tej historyi naszej. Sądzę, że to wcale nie dobrze wpłynie na przygotowania ślubne pańskiego syna! — Czy pan sądzisz, że moje milczenie nie warte pół miliona?...


XXXII.

Placyd zbladł śmiertelnie.
— Pani byś to zrobiła? — zapytał ponuro, zbliżając się do Lucyny i biorąc ją za ręce.
— Bez żadnego wahania! — odpowiedziała młoda kobieta...
— A jak ja cię uduszę... tutaj... zaraz... w tej chwili...
Lucyna wybuchła śmiechem...
— Narobiłbyś sobie dobrodzieju, strasznie dużo kłopotu z moim trupem! Pańscy urzędnicy widzieli żem tu wchodziła i muszą widzieć jak będę wychodzić... No... załatw się pan ze mną po przyjacielsku, skoro nie możesz inaczej.
Joubert się zapienił... oczy wyszły ma na wierzch, ściskał jakby kleszczami ręce Lucyny.
— Puść mnie pan, bo to boli — jeżeli zaś mnie nie puścisz, żądać będę sto tysięcy franków więcej...
Puścił ją w tej chwili, powziąwszy jakieś postanowienie...
Położył ćwiartkę papieru na biurku, umaczał pióro w atramencie i kładąc go w rękę Lucyny rzekł:
— Dam żądane pięć kroć sto tysięcy franków, ale potrzebuję odpowiedniego zapewnienia... Chcę być pewnym, że się ten rozbój nie powtórzy! — Pisz!
— Co takiego?
— Pisz: „Ja, Lucyna Bernier, oświadczam, że w dniu 18 marca roku bieżącego, skradłam Aleksandrynie Thouret, magazynierce przy ulicy Caumartin, dwie sztuczki koronek — i że dobrowolnie rzuciłam podejrzenie o to przestępstwo na Klarę Gervais, która była zupełnie niewinną.“
Lucyna słuchała, ale nie brała się do pisania.
— Na co pani czekasz? zapytał Joubert.
— Na pięć kroć sto tysięcy franków.
— Jedno za drugie.
— Zgoda, ale chcę widzieć pieniądze tu na tym stoliku wyliczone. Dopiero wtedy napiszę. — Cóż ja szanowny panie ryzykuję? — Jeżeli pan każesz mnie na mocy tego dokumentu zaaresztować, możesz mi wierzyć, że cię oszczędzać nie będę, i zginiesz tak samo jak i ja!
— Zresztą ja wynoszę się z kraju.
Joubert otworzył kasę i rozłożył przed Lucyną pięć kroć sto tysięcy franków.
— Dyktuj pan teraz co pisać... jestem gotowa...
Placyd podyktował.
Lucyna napisała dokument, położyła pod nim datę i podpis, wpakowała bilety bankowe do ręcznej torebki jaką przyniosła ze sobą, złożyła głęboki, ironiczny ukłon Joubertowi i wyszła z gabinetu, zamykając drzwi za sobą.
Człowiek o fizyonomii ptaka drapieżnego, padł na fotel wyczerpany i wzburzony i głośno przeklinał.
Przerwał mu monolog nowy odgłos dzwonka telegraficznego.
Uprzedzano go, że pan Jacquier, kolega z ulicy Bleue, przybył w towarzystwie drugiego jakiegoś pana i życzą się z nim widzieć, w celu pomówienia o interesach.
— O interesach... mruknął Placyd — co za interesa mogą być pomiędzy mną a Jacqnierem, którego nienawidzę?... No, nie podobna go nie przyjąć...
Otworzył.
Wszedł Jacquier w towarzystwie Bonichona.
Skłonili się obaj głęboko.
— Wizyta moja zadziwia pana zapewne?... przemówił Jacquier uprzejmie.
— Nawet bardzo mnie zadziwia — odrzekł sucho Joubert...
— Powód jej jednak jest bardzo ważny.br> — Proszę mi opowiedzieć w krótkości o co idzie, bo czasu mam niewiele!
Jacquier wziął krzesło, bo widocznie Placyd nie myślał go zapraszać do siedzenia.
Bonichon uczynił to samo.
— Podążę prosto do celu — odezwał się geszefciarz a ulicy Bleue. — Pan żenisz wszak swojego syna?...
— Wszyscy dobrze wiedzą o tem...
— Poślubia młodą panienkę, którą pan szczęśliwszy odemnie... odnalazłeś...
— Szczęśliwszy, a może i zręczniejszy także...
— Jedno i drugie czcigodny kolego...
O! ja zawsze oddaję panu sprawiedliwość... panie Joubert... Pani młoda ma półczwarta miliona posagu....
— Cóż dalej?...
— Pan, ze swej strony, przeznaczasz Leopoldowi wcale także pokaźne wyposażenie...
— Cóż to pana obchodzi?
— Obchodzi mnie to bardzo...
— Nie przypuszczam... Czy chcesz mi pan dać może do zrozumienia, że mój syn jest winien panu?
— Rzeczywiści winien mi jest... nawet sporo i sądziłem, że przyjdzie do mnie przed ślubem i ureguluje się ze mną...
— Wiem, że miał zamiar pokończyć z wierzycielami, a doprawdy nie wiedziałem, że pan należysz do ich liczby... Zabrakło mu widocznie czasu... Ale go chętnie zastąpię... Wiele się należy panu?...
Jacquier wziął portfel z rąk Bonichona, otworzył go, wydobył arkusz papieru stemplowego i podał Joubertowi.
— Oto rachunek jak najdokładniejszy... Naturalnie, że trzymam do dyspozycyi pańskiej wszystkie rewersy... jak również wszystkie kwity pańskiego syna...
Placyd spojrzał na sumę ogólną i zerwał się z siedzenia.
Ręce mu drżały, w oczach ciemno mu się robiło, grube krople potu wystąpiły na skronie.
— Trzykroć dziewięćdziesiąt pięć tysięcy franków! — powiedział zaledwie dosłyszanym głosem.
— Z procentami już za dwa lata, po pięć i pół od sta. Widzi szanowny kolega, że pożyczałem nie na lichwę bynajmniej...
Joubert zapanował zaraz nad sobą. Rzucił niedbale na biurko dokument jaki trzymał w ręku i odrzekł wzruszając ramionami.
— To mnie nic a nic nie obchodzi. — Zapłaciłbym za syna, gdyby suma pożyczona mogła być akceptowaną... gdyby chodziło o dwadzieścia pięć, albo o trzydzieści tysięcy franków naprzykład... Ale tu idzie o sumę skandaliczną poprostu... Tem gorzej dla pana... Prawo zabrania pożyczać małoletnim... Pański dług przepada!..
— Ja znam dobrze prawo szanowny kolego, alem liczył na pański honor, na miłość pańską dla syna...
— Toś się pan grubo omylił.. Ani mój honor, ani miłość ojcowska nie radzą mi zbogacać pana, rujnując moje dziecko...
— Odmawia pan zatem zapłaty?...
— Odmawiam stanowczo.
— To pańskie ostatnie słowo?
— To moje ostatnie słowo proszę pana... Racz się pan udać do sądu handlowego, jeżeli pan sobie życzy...
— Zapewne, że się udam, jeżeli mnie pan zmusi do tego, ale nie do handlowego sądu bynajmniej... Udam się do innej instancji.
— To także nic nie pomoże szanowny kolego...
— Udam się do sądu kryminalnego!
— Do sądu kryminalnego? — powtórzył ździwiony Placyd.
— Niestety tak, i to zaraz jutro szanowny kolego, jeżeli pan będzie się upierał przy niezapłaceniu długów pana Leopolda; zaraz jutro wniosę skargę do prokuratora rzeczypospolitej... Bardzo być może, że stracę moje pieniądze, jakie pożyczone małoletniemu, ale syna pańskiego, jako fałszerza, skażą do ciężkich robót. A wtedy co z małżeństwa?.. To mnie szanowny kolego zupełnie pocieszy po stracie pieniędzy, daję ci na to słowo honoru!.. To będzie odwetem moim za sprawę Maryi-Joanny i Joanny-Maryi!...
— Syn mój jest fałszerzem? — wrzasnął Joubert — a to kto go oskarża?
— Naturalnie, ża ja sam, czcigodny kolego...
— Kłamiesz pan...
— Trochę się niedelikatnie wyrażasz, szanowny kolego, ale na co się to zdało?... Pan wiesz doskonale, że Leopold jest zdolnym do wszystkiego i, że ja nie jestem tak znowu głupim, abym formował podobnego rodzaju oskarżenie, bez pewnych dowodów w ręku...
— Masz pan takie dowody?
— Mam i zaraz je panu pokażę...


XXXIII.

Jacquier otworzył znowu portfel, wyjął jeden z weksli i położył go przed Placydem.
Ten chciał go chwycić w swoje ręce.
Kolega geszefciarz z ulicy Bleue, usunął w tej chwili dokument i rzekł z ironicznym uśmiechem:
— Tego się nie rusza panie Joubert, to gryzie!...
Placyd usunął się zgnębiony.
Chciał jednakże walczyć jeszcze przeciwko prawdzie.
— Nie, nie! — mruczał — to niepodobna!... Pan podstępem chcesz zmusić mnie do zapłacenia.
W tej chwili drzwi od gabinetu się otworzyły i wszedł Leopold.
— A to się doskonale złożyło — zawołał Jacquier. — Syn pański sam panu powie najlepiej, czy ja kłamię, czy szczerą prawdą powiadam.
Leopold zobaczywszy Jacquiera rozmawiającego z ojcem, przeraził się i chciał uciekać. Nie miał już jednak m to czasu.
Joubert rzucił się ku niemu, wziął go za kołnierz, pociągnął na środek pokoju i zawołał głosem piszczącym:
— Mów nędzniku!... Czy to prawda, żeś podpis sfałszował, że honor twój i życie twoje, znajduje się w ręku tego człowieka?.. Mów!... mów w tej chwili.
Leopold zaczął się trząść cały i upadł na kolana.
— Łaski!... ojcze, łaski!...
— Więc to prawda?... — ryknął Joubert z nieopisaną wściekłością.
Podniósł zaciśnięte pięści i chciał się rzucić na Leopolda, ale się powstrzymał.
— Wynoś się!... wynoś się!... — wołał, bo cię zabiję!...
I podniósłszy za kołnierz niedołęgę, wyrzucił go za drzwi kopnąwszy nogą, a potem zatrzasnął za nim drzwi tak, że o mało ich nie rozwalił.
— No!... — odezwał się do Jacquiera — musisz pan być zadowolony... 2apłacę panu... Na wiele jest ten fałszywy weksel?...
— Na dziesięć tysięcy franków.
— Doliczywszy go do trzech kroć dziewięćdziesięciu pięciu tysięcy franków, będzie razem czterysta pięć tysięcy franków...
— Przepraszam, pardon!... — przerwał Jacquier z uśmiechem. — Wcale się nie zgadzamy w rachunkach, kochany kolego... Wcale a wcale...
— Jakto?...
— Weksel sfałszowany to nie dług do uregulowania... to dokument do sprzedania...
— Do sprzedania?... — powtórzył Joubert.
— I ręczę, że kupisz go pan bez wahania, że dasz bez targu sumę, jaką wart.
— Wieleż wart?...
— Pięć kroć sto tysięcy franków, kolego!... Razem zatem będę miał u kolegi dziewięć kroć pięć tysięcy franków.
— Dziewięć kroć... pięć tysięcy franków!... — jęknął Placyd, opierając się o biurko ażeby nie upaść. — Nie... nie... nigdy! nigdy!.... Dam sto tysięcy franków za bilet...
— Ani się sprzeczać, ani się targować nie potrzebujemy... — przerwał Jacquier. — Nie ustąpię dziesięciu choćby centimów.. Albo pan płać, albo idę ztąd prosto do prokuratora i podaję skargę na Leopolda.
— Zmiłuj się pan jednakże... to co pan żądasz, to cały mój poprostu majątek... To blizko milion przecie!... Jeżeli oddam go panu, będę do szczętu zrujnowany!...
— Żarty... żarty... czcigodny kolego, masz kolega porządnie gruby worek!... Jesteś kolega co się nazywa bogatym... obrzydliwie jak to mówią jesteś bogatym... Zresztą synek dostaje trzy i pół miliona posagu za panną Joanną-Maryą, a syn to samo jest co ojciec... Leopold przed sądem kryminalnym, to po posagu i po małżeństwie... Załatw się pan zgodnie, bo wierzaj mi, że to najkorzystniej będzie dla pana.
Placyd odzyskał w tej chwili całą sprężystość umysłu.
— Nie mam w domu tyle pieniędzy... rzekł.
— Wierzę, ale ja cenię bardzo pański podpis i przyjmę najchętniej czek na „Kredyt Lioński”, w którym o ile wiem, masz kolego przeszło milion...
Joubert otworzył szufladę biurka, wyjął książeczkę z czekami, wydarł z niej jednę kartkę, wpisał sumę, położył podpis i podał Jacquierowi...
— Jesteś pan zapłacony... — oddawaj zatem papiery i daj pokwitowanie, iż wszystko uregulowane zostało...
Geszefciarz z ulicy Bleue, otworzył po raz trzeci ogromny swój portfel, wyjął wszystkie rewersy Leopolda, oraz weksel fałszywy na dziesięć tysięcy franków, napisał pokwitowanie i wszystko to z głębokim ukłonem podał Joubertowi.
— Jesteśmy w porządku kolego!... — Wiedziałem ja dobrze, że przyjdzie nareszcie godzina odwetu...
Schował czek do portfelu i wyszedł z Bonichonem, a Joubert nie wyrzekł ani słowa.
Pozostawszy sam, popadł w stan nieopisanej wściekłości... — Ryczał, płakał, darł się za głowę, wygrażał pięściami ku drzwiom, któremi wyszedł Jacquier, bełkotał coś niezrozumiale, a wyrazy: „ruina, zemsta” powtarzał nieustannie.
Atak minął po pewnym czasie i Placyd zdawał się zupełnie spokojnym, gdy wszedł doń jeden z urzędników, ażeby mu podać depeszę.
Depesza ta bez podpisu, zawierała tylko te słowa:
„Proszę przyjść bezzwłocznie na ulicę des Saussaies. — Interes terminowy.“
— Muszę tam iść...
Przeszedł do mieszkania, ażeby się ubrać.
Leopold blady i drżący, czekał na ojca ze drżeniem. — Płakał jak dziecko i wyciągnął błagalnie ręce.
— Na co się zda ogłupiać go wymówkami — pomyślał Placyd. — Co się stało, to się nie odstanie
— O! strasznie zawiniłeś! rzekł — Twoja szalona głupota, kosztuje mnie połowę mego majątku... Przebaczam ci to jednakże pod warunkiem, że pomożesz mi do odzyskania straty. — Idź do domu... Bywaj co dzień na wyspach Świętej Katarzyny i pamiętaj, że pojutrze kontrakt podpisujemy!...
Leopold ze spuszczoną głową powrócił na ulicę Saint-Georges, Joubert zaś pociągnął w stronę przedmieścia Saint-Honoré.
Poprosimy naszych czytelników, aby cofnęli się z nami na wyspy Świętej Katarzyny w wilję dnia tego o szóstej wieczorem.
Adryan Couvreur powracając ze swojej pracowni, wsiadł w łódkę i dopłynął do mostu Charenton, a ztąd pojechał tramwajem kursującym do Créteuil.
Wysiadłszy z tramwaju, poszedł drogą prowadzącą na wyspy.
Przed nim szła drogą jakaś niemłoda już kobieta, którą jak mu się zdawało, z ruchów znał zkądś trochę. Gdy się zrównali, poznał Józefowę służącą niewidomej, uchylił więc kapelusza i zapytał:
— Jakże się miewa pani de Rhodé?...
— O! pani bardzo jest cierpiąca, od czasu tego wypadku... — a przytem martwi się strasznie z powodu przymusowego małżeństwa panienki... — Czy to można wobec tego myśleć o odzyskaniu zdrowia?... Pan to rozumie przecie.,.
— O tak.. tak... rozumiem — odrzekł Adryan z westchnieniem — i dodał drżącym głosom:
— A cóż panna Klara... chciałem powiedzieć panna Joanna-Marya de Rhodé?
— Wie pan także dobrze, jak ona pana szalenie kocha! Ta miłość napewno ją zabije...
Adryan przyłożył rękę do serca, które gwałtownie zabiło.
Józefowa mówiła dalej:
— Kiedy panienka jest z panią, udaje zucha; ale kiedy jest samą, to płacze i przyzywa śmierci!


XXXIV.

— Biedna Klara! — szepnął z boleścią Adryan, ocierając oczy łez pełne. — A ja nic nie mogę poradzić!
— Nie, nie, potrzeba pieniędzy i to bardzo dużo pieniędzy! — dopowiedziała Józefowa. — Potrzeba by blizko pięćkroć sto tysięcy franków, ażeby zerwać to obrzydłe małżeństwo.
— Blisko pięćkroć sto tysięcy franków| — powtórzył Adryan. — O! gdybym mógł sprzedać za tę cenę połową mojego życia... gdybym mógł krew moją zamienić w złoto, jakże byłbym szczęśliwy mogąc poświęcić życie i krew wytoczyć.
— Na nieszczęście! towar to, którym nie można handlować!
— A kiedy ma nastąpić, to przeklęte małżeństwo?
— Za trzy tygodnie..,
— Za trzy tygodnie!... — powtórzył Adryan.
— Tak... a pojutrze wielki obiad w willi na dwadzieścia osób... Wieczorem podpisanie kontraktu...
— Więc to tutaj kontrakt ma być podpisany?...
— Tak panie... o dziewiątej wieczorem. — Nieszczęśliwa Joanna-Marya!...
Przybyli na wyspę.
Józefowa i Adryan rozstali się ze sobą i każde poszło w swoję stronę.
Młody malarz powtarzał sobie bezwiednie.
— Pięćkroć sto tysięcy franków... pięćkroć sto tysięcy franków!...


∗             ∗

Placyd Joubert po wyjściu z domu wziął fiakra i kazał się zawieźć na ulicę des Saussaies.
Marchal otworzył mu drzwi od mieszkania, w którem mieściła się fabryka fałszywych biletów loteryjnych.
— Telegrafowałeś pan, ażebym przybył bezzwłocznie — odezwał się Placyd — a więc jestem. — Czego pan sobie życzysz?
— Zregulować ostatecznie nasze rachunki, oddać panu klucze i umykać do Belgii...
— Umykać! — krzyknął Placyd. — Czy grozi nam, jakie niebezpieczeństwo!
— Nie wiem o żadnem...
— Więc cóż takiego?...
— Zkądże pan u licha przybywasz, iż pan nie wie, że to dzisiaj, w tej nawet chwili, odbywa się ciągnienie loteryi w pałacu przemysłowym?...
— Dzisiaj? — powtórzył Joubert — doprawdy, że nie wiedziałem — albo raczej, że zapomniałem o tem... Ja mam tyle na głowie...
— Więc naturalnie wszystko skończone! — Nie mamy już nic więcej do roboty!.. — Należy się panu piętnaście tysięcy franków z ostatnich rozprzedanych biletów... Oto są — są także klucze od mieszkania. Nie zapomnij pan usunąć kompromitujących materyałów, jakie się tu znajdują i spalić dwa czy trzy miliony biletów, jakie zostały... Siódma serya zaledwie jest rozpoczętą...
— Wszystko zostanie spalone... bądź spokojny o to...
— Kiedy?
— Zaraz dziś wieczór.
— No to, kochany wspólniku, nie pozostaje mi nic, jak tylko pożegnać cię i uścisnąć twoję rękę... W nocy spać już będę w Brukselli...
Marchal wyszedł pierwszy, Joubert za nim, zamknąwszy drzwi starannie na dwa spusty jednym z kluczów, jakie mu oddał wspólnik.
Ponieważ odprawił fiakra, poszedł pieszo przez pole Elizejskie drogą Mosigny.
pi). W około pałacu Przemysłowego, cisnęły się tłumy narodu.
Placyd przystanął.
Właśnie na wprost znajdował się pawilon, w którym mieścił się urząd loteryi.
Zebrani nie mogąc się pomieścić w sali urzędu, czekali na dworze rezultatu ciągnienia.
Nagle wśród tłumu rozległ się głos donośny.
— Wielki los!... wyszedł wielki los na numer siedm milionów dziewięć set tysięcy sto dziewiędziesiąt dziewięć. Ten numer wygrał pięć set tysięcy franków!
Ogłuszające wiwat rozległo się w powietrzu.
Placyd posłyszawszy numer, zatrząsł się cały.
— Siedem milionów dziewięćset dziewiędziesiąt dziewięć...
Dla czego ta liczba tak mnie poruszyła?
Ci co się znajdowali w pałacu, zaczęli baradzo tłumnie wychodzić na ulicę.
A niebawem zaczęły się rozlegać nawoływania:
— Tabelka wygranych na loteryi Sztuki i Przemysłu!... Egzemplarz dziesięć centymów... dwa sous.
Posłańcy z pakami tych tabel jeszcze mokrych, bo dopiero co wyszłych z pod pras drukarskich, zmieszali się z publicznością.
Joubert czemprędzej zaopatrzył się w tabelę.
Rzucił na nię okiem i dostrzegł numer 7,979.999 wydrukowany jaskrawo.
Wydostawszy się z trudnością na głos wolniejsze miejsce, wskoczył do pierwszego jaki napotkał fiakra i zawołał na stangreta:
— Ulica Geoffroy-Marie Nr. 1... tylko co koń wyskończy! — Czterdzieści sous na piwo!...
— To bodaj ten sam numer! — myślał przez drogę. — Prawiem pewny że, ten sam...
Po przybyciu pod adres wskazany, wbiegł na schody tak prędko i lekko, żeby jego Leopold z pewnością nic podobnego nie potrafił, przeleciał jak strzała około swych urzędników, wpadł do gabinetu, otworzył kasę i z głębi jednej z przegródek wyjął kilka pakietów, a z pomiędzy nich wyciągnął testament zmarłego Joachima Estivala.
Rozłożył go i zaczął szukać paragrafu dotyczącego Klary Gervais.
Oto, co przeczytał:
a 5. Pannie Klarze Gervais, modniarce zamieszkałej w Paryżu, przy ulicy Lions-Saint Paul No. 27 zapisuję bilet na loteryę Sztuk i Przemysłu oznaczony numerem 7,979,999.
— Ten sam!... ten sam! — wrzeszczał jak opętany. — Jeżeli Joanna-Marya posiada bilet przeznaczony dla Klary Gervais, i jeżeli się dowie, że na bilet ten padła wielka wygrana, to trzeba się będzie pożegnać z małżeństwem!... W takim razie jesteśmy zrujnowani!... O! muszę się zaraz dowiedzieć!... i dowiem się z pewnością!
Złożył testament Joachima Estivala — schował go z powrotem do kasy, zamknął takową starannie, wyszedł, wsiadł w ten sam fiakr, którym przyjechał i kazał się zawieźć na dworzec kolei Vincennes. Jechał na wyspy świętej Katarzyny.


XXXV.

Doktór, który leczył Klarę, nie miał w tym czasie zbyt wiele zajęcia w Paryżu.
Zaproszenie na obiad otrzymane od Placyda, przypomniało mu potrzebę odwiedzenia pani de Rhodé, pojechał więc także na wyspy.
Leopold wypełniał ściśle zalecenia ojca i bywał co dzień u narzeczonej.
W chwili przybycia doktora, znajdował się w ogrodzie, i siedział w altanie z niewidomą i jej córką.
Paulina de Rhodé powiadomiona przez Joannę-Marye o wejściu lekarza, podała mu rękę na powitanie.
Ścisnął tę rękę i znalazł ją zgorączkowaną.
— Czy pani nie dobrze się jeszcze czuje?... zapytał.
— Słabą nie jestem — ale jestem jeszcze trochę cierpiącą, odrzekła zapytana... To następstwo fatalnego wypadku.
— Wypadku? — powtórzył doktór, a to jakiego wypadku?
— O mało się nie utopiłam!...
— I gdyby nie mój zbawca, którego prawdziwie Opatrzność mi zesłała, byłabym dzisiaj w żałobie — dodała Klara...
— Z jakiej-że przyczyny jednak nastąpił ten wypadek?
— To — wtrącił głupowato Leopold, to prawdziwa butelka atramentu. — Nikt nic a nic tego wszystkiego nie rozumie.
— Zdarzyło się to — zaczęła znowu Klara, podczas owej szalonej burzy nocnej, dla uniknięcia której pan doktór i pan Joubert wyjechaliście zaraz po obiedzie... Podczas tej nocy i tej burzy matka wpadła do wody.
— Ale zkądże to się wzięło, że pani wstała i wyszła?... zapytał doktór niewidomej.
— Nic nie wiem... nic nie pamiętam — i nic nie rozumiem. Przypuszczam, że może przez sen...
— Gdyby nawet tak było, to zawsze by pani pamiętała cośkolwiek... Czy się pani wcześnie wtedy spać położyła?...
— Wcześniej niż zwykle... byłam nadzwyczaj senną... doznawałam jakiejś ociężałości ogólnej... Nie byłam w stanie rozebrać się nawet zupełnie...
— To coś dziwnego i szczególnego!... wykrzyknął doktór...
— Dziwnego i szczególnego... dla czego panie doktorze?...
— Symptomata, które pani mi opisuje, są właśnie takiemi, jakie krople przepisane panie Joannie-Maryi powinny były spowodować. Czy pani, panno Joanno, nie doświadczała tego samego?
— Ja panie doktorze, nic a nie... zupełnie nic... nie czułam...
— I spała pani pomimo burzy?...
— Bardzo niespokojnie wprawdzie, ale spałam. Budziłam się parę razy.
Doktór się zastanowił.
Nagle Klara krzyknęła.
— A pamięta pan doktór — rzekła, że pan Joubert stłukł swoję szklankę, chcąc trącić się z panem?...
— Pamiętam doskonale...
— Józefowa przyszła wymaczać obrus i rozłożyć na rozlane miejsce serwetę...
— Tak jest — a pan Joubert aby jej to ułatwić, podniósł pełne jeszcze szklanki...
— Otóż przyszło mi na myśl, czy stawiając je z powrotem na stole, nie pomylił się przypadkiem i nie postawił przed mamą tej, która była dla mnie przeznaczona... To bodaj najprawdopodobniejsze.
Doktór wstrząsnął się i brwi zmarszczył.
— Toby istotnie tłómaczyło tę nieprzezwyciężoną senność — odrzekł — ale nie mogło spowodować nigdy w świecie, aby matka pani wstała z łóżka, przeszła ogród w stanie lunatyzmu i poszła się rzucić do Marny.
— Znaleźliśmy nazajutrz kawałek szlafroczka, zaczepionego na ciernistym krzaku nad brzegiem...
— To coś szczególnego — powtórzył doktór.
— Doktorze — wtrącił Leopold — a czy te krople nie mogły spowodować stanu lunatycznego, o jakim pan przed chwilą wspominałeś?
— Nie! stanowczo nie!... Krople narkotyczne sprowadzają ociężałość... bezwładność prawie...
— A więc w takim razie... w takim razie... było chyba jakieś usiłowanie morderstwa! — dodał Leopold.
— Pan tak samo zatem sądzi jak i ja — odpowiedział lekarz. — A pani jakiego jest zdania?..
— Trudno mi wierzyć w usiłowanie morderstwa — odrzekła młoda dziewczyna.
— Dla czego?
— Nie istnieje przedewszystkiem przyczyna zbrodni, bo matka nie ma i nie mogła mieć żadnego tak okrutnego nieprzyjaciela... Powtóre... Józefowa przed pójściem spać, pozamykała drzwi wszystkie — a rano kiedy wstała, znalazła je pootwierane, co dowodzi, że mama otworzyła je z wewnątrz.
— Wszystko to bardzo tajemnicze... nie mogę nic tego zrozumieć.
Józefowa przerwała rozmowę, oznajmiając, że szwaczka z Paryża czeka na panie w salonie.
Niewidoma wraz z córką wyszły z altany.
Dwaj panowie zostali sami.
— Więc pan doktór podejrzewa zbrodnię?... — zapytał syn Jouberta.
— Tak... nie można przypuszczać żadnej innej przyczyny.
— Ale jak mówiła panna Klara... czyli... Joanna-Marya, gdzież powód do niej? co za interes?... Nieszczęśliwa pani de Rhodé, nie ma nieprzyjaciół... a oprócz mojego ojca... nie ma także przyjaciela nawet żadnego.
Gdyby Leopold był obserwatorem baczniejszym, byłby spostrzegł, iż czoło doktora zmarszczyło się znowu na wspomnienie o Placydzie Joubercie.
Nie odpowiedział nic.
Zastanawiał się tylko głęboko.
Dla czego to ten Joubert, rozważał doktór, wypytywał mnie o skutki tych kropli? a między innemi i o to, czy zmieniają wyraźnie napój, do którego są domieszane? Na co mu była ta wiadomość potrzebna?...
Dla czego na początku zaraz obiadu chciał pić zdrowie panny Joanny-Maryi i dla czego ta szklanka została tak niezgrabnie stłuczoną?...
Widzę w tem wszystkim coś bardzo podejrzanego...
Joubert wszak sprowadził do tego domu i niewidomą i jej córkę...
Do małżeństwa, jakie ma być zawartem — on zmusza Joannę-Maryę. To bije rażąco w oczy! — To milczące cierpienie dziewczątka, to moralne nie dające się pokonać cierpienie, mówi o tem wyraźnie!... — Z pewnością odgrywa się tutaj jakiś jeden z dramatów, nieznanych ale okropnych.
Leopold nie był zdolnym do podtrzymania urywającej się rozmowy — pozostawił więc doktora jego myślom i zapanowało milczenie.
Po kwadransie niewidoma z córką powróciły.
Joubert, który tylko co przyjechał do willi, przyszedł razem z niemi.
Podał na przywitanie rękę doktorowi, ale ten zaledwie, że jej dotknął.
Placyd nie zauważył tego i zapytał:
— Otrzymałeś szanowny panie zaproszenie na obiad... w dzień podpisania kontraktu?...
— Otrzymałem... — I naturalnie przyjmuję takowe i winszuję narzeczonym przyszłego związku, w którym zapewne będą bardzo szczęśliwi...
Wymawiając te słowa, bacznie się wpatrywał w Klarę.
Zauważył, że zadrżała.
Przybycie Placyda na wyspy Świętej Katarzyny, miało dziś jak wiemy swój cel specyalny. — Nie stracił też ani minuty, aby cel ten osiągnąć.
— Jak się to różnie dzieje w tem życiu!... — zaczął. — Kto by to był powiedział — nieprawdaż moje panie, kiedyśmy się zebrali wszystko troje, w kancelaryi regenta, że byliśmy przeznaczeni stanowić jednę rodzinę?
— Prawda... prawda... — odrzekła Paulina. — Kiedy pierwszy raz posłyszałam głos Joanny-Maryi, anim się domyślała, że to dziecko moje mówi do mnie!...
— Wyobraź sobie doktorze — prawił dalej Joubert — co to za gmatwanina najdziwaczniejszych okoliczności! Spadło na mnie dziedzictwo. — Przyjaciel, który mnie naznaczył głównym spadkobiercą i egzekutorem głównym swego testamentu, włożył na mnie obowiązek doręczenia kilku legatów innych, a pomiędzy legataryuszami znajdowała się i pani de Rhodé i panna Joanna-Marya, którą nazywano Klarą Gervais...
— O! jakże często o tem myślę — wtrąciła żywo niewidoma — iż całe moje szczęście obecne, zawdzięczam temu zapisowi! — Bez pomocy Estivala, który mi przeznaczył medalik.. mały... skromny medalik srebrny, nie byłabym nigdy odnalazła mojej córki!


XXXVI.

— Nieboszczyk nie pozostawił pani nic więcej prócz tego medaliku?... — zapytał doktór.
— Nic a nic zgoła... — odpowiedziała Paulina.
— Estival był najoryginalniejszym z oryginałów, jacy kiedykolwiek żyli na świecie!... — wtrącił Joubert. — Niech że konsyliarz zgadnie, co przeznaczył pannie Klarze Gervais, dzisiejszej Joannie-Maryi de Rhodé?... No... z pewnością nigdy się pan nie domyśli.
Klara uśmiechnęła się smutnie. W tej chwili stanęła jej w oczach cała jej przeszłość i na zawsze stracona miłość.
— Zostawił jej bilet loteryjny — odezwała się niewidoma.
— Istotnie, że dziwny to trochę legat! — odrzekł doktór. — Chociaż znowu, bilet loteryjny — to czasami majątek...
— Co się zrobiło z tym biletem, moje dziecko?... — zapytała niewidoma.
Klara zbladła.
Nie mogła i nie chciała powiedzieć całej prawdy wobec obcych...
— Nic nie wiem proszę mamy, co się z nim stało — odpowiedziała wzruszając ramionami. — Przy tylu kłopotach, tylu zmartwieniach, jakie musiałam przechodzić, czyż mogłam zajmować się świstkiem papieru bez wartości?.. — To tylko wiem, że go nie mam.
Twarz Placyda zajaśniała radością.
Sprawdziło się co przewidywał.
Klara zgubiła bilet — zgubiła los, któremu wielka wygrana przypadła w udziale.
— Zostanie pan, panie Joubert u nas na obiedzie? — zapytała niewidoma.
— Nie łaskawa pani... ku wielkiemu memu żalowi, muszę sobie odmówić tej przyjemności. Na szóstą muszę być koniecznie w Paryżu, a już trzy kwadranse na piątą. — Muszę zaraz państwa pożegnać...
Człowiek o fizyognomii drapieżnego ptaka, wsiadł do fiakra, który nań czekał i odjechał.
Nie chcąc pokazać się na ulicy des Saussaies przed zapadnięciem nocy, polecił stangretowi przystanąć przed jedna z większych restauracyj na bulwarze i zjadł doskonały obiad.
O dziewiątej dopiero powstał od stołu i zaraz podążył do pracowni fałszerza Marchala, od której klucze jak wiemy zostały mu przez tegoż doręczone.
Zapalił małą lampkę, stojącą na małym stoliku w przedpokoju, i poszedł wprost do pokoju w którym leżały regestra fałszywych biletów, jakie wspólnicy wysyłali pocztą na wszystkie strony.
Regestra te były uklasyfikowane porządkowo.
Fałszerze, jak nasi czytelnicy domyślają się zapewne — nie mogli wyrobów swych wypuszczać w takiej co zarząd loteryi liczbie, wydrukowali i odstemplowali, taką samą ich ilość, ażeby wyrywać z różnych seryj i o ile tylko można unikać częstszego ukazywania się w kursie dwóch numerów jednakich.
Joubert potrzebował odnaleźć regestru obejmującego numery siódmego miliona.
Było pięć tomów podzielonych na serye, po dwieście piędziesiąt biletów każda...
Zdjął tom ostatni i rozłożył go na stole przy świetle małej lampki.
Ręce mu drżały konwulsyjnie.
— Jeżeli nie znajdę... mruknął, to będzie bardzo nie dobrze. Nuż bowiem Joannie-Maryi wpadnie przypadkiem w rękę bilet zagubiony?...
Otworzył księgę.
Na każdej prawie karcie brakowało po jednym, po dwa, czasami, po cztery bilety.
Numer jakiego szukał Placyd, musiał się znajdować na samym końcu tomu.
Przerzucał karty zwolna, z jak największą obawą.
Wszędzie brakowało biletów.
— Do... 7,920,545 — jeszcze nie doszedłem...
Szukał dalej, przejrzał jeszcze kilka kartek i wydał okrzyk radosny.
Znalazł Nr. 7,979,998.
— Jesteś nareszcie... Nareszcie cię znalazłem pieszczochu! — mruknął.
Oderwał starannie ów bilet, przygniótł go trochę w palcach, przesunął po zakurzonym stole, ażeby zniszczyć pozór nowości, włożył do pugilaresu, zgasił lampkę i powrócił na ulicę Geoffroy-Marie.


∗             ∗

Dramat do teatru Porte-Saint Martin, trzy dekoracje do którego malowane były w pracowni przy ulicy Montparnasse, doznał świetnego przyjęcia.
I sam utwór, i gra artystów, i wystawa i dekoracye podobały się ogólnie.
Pryncypał Adryana uszczęśliwiony sukcesem, zaprosił młodych swych pracowników na śniadanie, na następny czwartek, na godzinę jedenastą, do restauracyi „Pięknej Polki“ na ulicy Gaete Montparnasse.
Czwartek ten był właśnie dniem, w którym na wyspach Świętej Katarzyny miał zostać podpisanym kontrakt ślubny panny Joanny-Maryi de Rhodé z panem Leopoldem Joubertem.
Adryan wyszedł z domu o ósmej i przepłynął Marnę w swojem czółnie.
Przejeżdżając około willi, w której mieszkała Klara, serce ścisnęło mu się z boleści.
— Więc to dziś wieczór — stracę ją już na zawsze!... — szepnął.
I dwie łzy spłynęły mu na policzki...
Nie ździwimy zapewne nikogo, gdy nadmienimy, że przy śniadaniu twarz jego wyglądała dziwnie smutnie i rażąco odbijała od rozpłomienionych twarzy kolegów.
— No, no, rozpogódź no się trochę na dzisiaj! — rzekł doń Jakób Lavand ze śmiechem. — Jutro jeżeli ci się podoba, będziesz mógł znowu przybrać pogrzebową minę!...
Adryan usiłował się uśmiechnąć, ale był to uśmiech rozdzierający serce.
Kiedy śniadanie ożywiało się coraz bardziej i kiedy biesiadnicy rozprawiali coraz weselej — nagle pod oknami restauracyi odezwał się głos jakiś ochrypły:
— Tabela wygranych w ostatniem ciągnieniu loteryi sztuki i przemysłu! Wielki los pięćkroć sto tysięcy franków!... Egzemplarz dwa sous wszystkiego.
Couvreur odwrócił żywo głowę.
— Jakto! jakto! to już po ciągnienia tej wielkiej loteryi?... — zapytał Vivier.
— Od wczoraj... — odrzekł Fremy.
— Ale do dyabła, ja mam aż dwa bilety, moje dzieci!... — dorzucił Lavand, wyjmując z kieszeni pugilares. — Gdybym też tak wygrał główny los! — Zobaczmy! zobaczmy!...
Rzekłszy to, wybiegł na ulicę i wkrótce powrócił z tabelą w ręku, ale z miną bardzo osowiałą.
— No cóż? — zawołali wszyscy chórem oprócz Couvreura.
— Nie moje dzieci! — Ani grosza... a smutne to tem bardziej, że gdybym zamiast dwóch moich biletów, kupił dwa następne, byłbym wygrał pięćkroć sto tysięcy franków.
— Pomiędzy mną a wielkim losem jest tylko jeden bilet.
— Jaki miałeś numer? — zapytał Fremy.
— 7,979,998 i 7,979,987.
— A na jaki numer wyszła główna wygrana?.
— Siedem milionów dziewięćset siedemdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć!
Adryan posłyszawszy wymieniony numer, skoczył jak waryat.
— Co?... co ty powiadasz? — krzyknął przyskakując do Jakóba Levand. — Jakto to Nr. 7,979,999, wygrał los wielki?
— A no wygrał, mój stary!... Patrzaj...
I młody człowiek wskazał palcem na tabelę wygranych.
— Boże mój... Boże wielki!... więc to prawda!.. — wykrzyknął Adryan, drżący jak w febrze.
— Czyby on przypadkiem wygrał? — mruknął Fremy.
Couvreur o mało nie zemdlał.
— Co mu jest? co mu się stało? — zawołało kilka głosów.


XXXVII.

— O! moi przyjaciele jaki żem ja szczęśliwy! — wrzeszczał Adryan, jak w gorączce. — Doprawdy, że mogę oszaleć! — Nie podpisze tego przeklęte kontraktu!... Nie wyjdzie za tego, łotra! Ja ocalę anioła!...
I wypadł jak szalony, potrącając ździwionych garsonów, którzy się znaleźli na drodze.


∗             ∗

Placyd Joubert najpewniejszy, że bilet legowany Klarze Gervais przez Estivala nie istnieje od dawna i, że z tej strony nie zagrażało mu żadna niebezpieczeństwo, spał doskonale tej nocy.
Nazajutrz zjadł smacznie u siebie śniadanie, wziął powóz, kazał się zawieść do pałacu Przemysłu i wszedł do biura loteryi.
Natłok był ogromny.
Wygrywający zgłaszali się po odbiór wygranych.
Joubert zbliżył się do jednego z woźnych.
— Pragnę się widzieć z panem dyrektorem — powiedział.
— W interesie osobistym? — zapytał woźny.
— W interesie loteryjnym.
— Pełno osób już czeka.
— Ofiaruję dwadzieścia franków, jeżeli mnie pan zaraz zaprowadzisz...
— Służę...
I woźny przeprowadził nowo przybyłego przez korytarz i otworzył przed nim drzwi do gabinetu dyrektora.
— Panie dyrektorze — przemówił Joubert z ukłonem — wybacz jeżeli przeszkodziłem... Wizyta moja będzie bardzo krótką, ale bardzo dla mnie ważną... Przychodzę prosić pana o polecenie wypłacenia mi pięć kroć sto tysięcy franków.
— Więc to pan wygrał los główny?... wykrzyknął dyrektor.
— Tak panie dyrektorze, jeżeli prawdą jest to co utrzymuje tabela, czyli jeżeli główny los wyszedł rzeczywiście na Nr. 7,979,999.
— Najzupełniejsza prawda.
— Oto mój dowód — rzekł Placyd z największym spokojem, wyjmując z pugilaresu bilet i składając go dyrektorowi.
— I wcale pana nie wzrusza taka wygrana?...
— A cóż mam robić?
— Pół miliona, toć to fortuna...
— Nie dla mnie, ja jestem i bez tego bardzo bogaty... Bądź pan łaskaw kazać sprawdzić jaknajprędzej... bo mi się śpieszy... mam liczne interesa...
— Sprawdzenie będzie krótkie.
Dyrektor powiedziawszy to, zwrócił się do jednego z urzędników i kazał sobie podać księgę z numerami porządkowemi.
Regestra posługujące do sprawdzeń, zupełnie były podobne do tych,jakieśmy widzieli przy ulicy des Saussaies w pracowni Marchala.
Dyrektor rozłożył je przed sobą i zaczął się egzamin biletu.
Placyd pomimo nadzwyczajnego niby spokoju, doznawał wielkiego wewnętrznego niepokoju — a niepokój ten bardziej się jeszcze powiększył, gdy mu zadano następujące pytanie:
— Gdzie pan nabył ten bilet?
— Daję słowo, że nie wiem... W jakiejś dystrybucyi, jak mi się zdaje... Miałem ich coś za pięćdziesiąć franków.
— Dobrześ pan umieścił te pieniądze...
— Rzeczywiście, że dobrze.
— Mieszka pan w Paryżu?
— Tak jest panie.
— Racz mi pan podać swoje nazwisko i dokładny adres.
Podać fałszywie jedno i drugie, było rzeczą niebezpieczną...
Człowiek o fizyonomii drapieżnego ptaka, bez wahania też odpowiedział:
— Placyd Joubert, ulica Geoffroy-Marie Nr. 1...
— Więc to o pańskim synu wspominano w dziennikach, z powodu jego małżeństwa z młodą osobą milionerką?...
— Tak panie... właśnie dzisiaj wieczorem podpisujemy kontrakt.
— Więc te pięć kroć sto ty sto tysięcy franków przybyły w samą porę... będzie pan mógł ofiarować jako podarek ślubny młodej narzeczonej... dorzucił z uśmiechem dyrektor.
— Mam zamiar tak właśnie zrobić...
— Prawdziwie wspaniałomyślnie.
— Nie tak to wielka zasługa, gdy się posiada ogromny majątek.
Sprawdzenie nie trwało nawet sekundy.
Bilet zgadzał się najdokładniej z regestrem. — Marchal urządzał się tak, ażeby nie było inaczej.
— Dam panu czek na pięć kroć sto tysięcy franków do Banku francuzkiego. — Proszę dać pokwitowanie.
Joubert napisał pokwitowanie, wziął czek i opuścił gabinet, wsiadł do powozu, kazał się zawieźć do Banku i odebrał pieniądze.
Powrócił następnie do siebie, ubrał się odpowiednio i podążył na wyspy św. Katarzyny, gdzie jak wiemy, wielki obiad poprzedzał podpisanie kontraktu.


∗             ∗

Wyszedłszy z restauracyi, Adryan Couvreur skoczył do fiakra, kazał się zawieźć na dworzec kolei Vincennes.
Wyglądał jak pijany...
Straszny zamęt panował w jego głowie i sercu.
Ale bo też mieć nadzieję wybawienia ukochanej i odzyskania szczęścia w chwili, gdy wszystko zdawało się bezpowrotnie już stracone, to doprawdy można oszaleć. Adryan szalał, ale wkrótce odzyskał równowagę.
Wysiadł z fiakra w chwili, gdy właśnie pociąg miał ruszać.
O wpół do pierwszej przybył do Saint-Maur i zaczął biedz co sił do miejsca, gdzie była przywiązana jego łódka.
W niespełna pięć minut był już w mieszkaniu.
W pokoju, który mu służył ze pracownię, pomiędzy różnemi obrazami wisiał oprawny w ramki za szkłem, bilet loteryjny Klary, bilet, który mu wsunęła w rękę tego wieczora, gdy umierająca z głodu, padła przed szpitalem św. Antoniego.
Stłukł szkło, wyjął bilet, włożył go do pugilaresu, powrócił do czółna i puścił się znowu Marną, do Saint-Maur.
W kilka minut później wsiadł do wagonu kolei żelaznej.
— Żebym tylko zdążył na czas!... myślał, o Boże, czy zdążę... czy na czas przybędę?...
Przed samą trzecią wysiadał z pociągu na placu Bastylii.
Biura loteryi zamykali o czwartej.
— Dwadzieścia franków... odezwał się do stangreta — jeżeli za dwadzieścia minut dowieziesz mnie do pałacu Przemysłu...
— Niech pan siada... sprobujemy...
Koń był dobry, a stangret rad był zarobić luidora.
Jechali dziewiętnaście minut.
Wręczywszy woźnicy sztukę złota tak dobrze zarobioną, młody malarz wszedł do biura, o wiele mniej zatłoczonego niż było z rana...
— Co pan sobie życzy?... zapytał woźny...
— Chcę mówić z panem dyrektorem...
— Jest teraz ktoś u niego... Niechaj pan się zatrzyma trochę...
— Ah.
— Mówię, że trzeba poczekać.
— Adrysn czekał, ale stał jak na rozpalonych węglach...
Wyszła nareszcie jakaś dama.
Dyrektor pozostał sam ze swoimi podwładnymi.
Couvreur znalazł się w gabinecie...
— Panie dyrektorze — rzekł otwierając pugilares, ażeby wydostać bilet — zgłaszam się po odbiór wielkiego losu...
— Chcesz pan powiedzieć dużego losu zapewne... Jaki numer?...
— Siedm milionów dziewięć kroć siedemdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięćset dziewiędziesiąt dziewięć.
Dyrektor zerwał się z krzesła.
— Co? 7,979,999! — wykrzyknął! — Ależ ten numer wygrał pięć kroć sto tysięcy franków!...
— Tak jest panie dyrektorze... Właśnie przyszedłem po nie, a oto bilet...
Urzędnicy nadstawili uszu ze zdziwieniem i ciekawością.


XXXVIII.

Dyrektor zmierzył Adryana od stóp do głów i wziął bilet od niego.
Był to rzeczywiście Nr. 7,979,999.
— A to coś szczególnego! — gdzie pan kupiłeś ten bilet?...
— Nie kupiłem go — odrzekł Couvreur... Dostałem go.
— A! dostałeś go pan?...
— Tak panie dyrektorze...
— A od kogo łaskawy panie?...
— Co to pana obchodzić może... to do mnie należy chyba... mam bilet w ręku, to wystarcza.
— Jak się pan nazywa?...
— Adryan Couvreur.
— Czem się pan zajmuje?...
— Jestem malarzem dekoratorem...
— Gdzie pan mieszka?...
— Na wyspach Świętej-Katarzyny w Créteuil.
Odpowiadał głosem pewnym, wyrażał się jasno: — nie zdradzał najmniejszego zaambarasowania: — patrzył śmiało, a pytania na jakie odpowiadał, nie wzbudzały w nim najmniejszej obawy.
— Proszę księgę regestrową... — rzekł dyrektor i wziąwszy bilet wypłacony rano Joubertowi, zaczął porównywać go ż biletem Couvreura.
Były najzupełniej podobne.
— To szczególne!... — mówił, otwierając regestr i porównywając go z pierwowzorem. — Co znaczy nazwisko Estival, wypisane po drugiej stronie biletu? — dodał, pokazując Adryanowi podpis zmarłego Joachima.
— Nie wiem tego, proszę pana.
— Osoba, od której jak pan powiadasz otrzymałeś ten bilet, inaczej się nazywała?...
— Inaczej proszę pana.
— Niechaj no pan siada i zatrzyma się chwileczkę.
I dawszy znak urzędnikom, dyrektor wyszedł z gabinetu.
Adryan nic a nic nie rozumiał, co się dzieje, tylko niecierpliwiła go ta powolność.
Upłynęło z dziesięć minut.
Drzwi się otworzyły i wszedł dyrektor.
Nie sam jednakże.
Towarzyszył mu komisarz policyi i dwóch agentów.
Komisarz przystąpił z dyrektorem do biurka, przypatrzył się obu biletom z jednym i tym samym numerem, porównał je z odciskiem oryginału, zauważył, że jeden i drugi doskonale się z nim zgadzały.
— Niezawodnie, że oszustwo — szepnął. — Ale który z dwóch biletów jest fałszywy? Sam pan bodaj nie jesteś tego pewnym...
— Nie...
— Poślę natychmiast jednego z moich agentów, aby uprzedzić prokuratora rzeczypospolitej i naczelnika służby bezpieczeństwa... — Co do tego młodego człowieka, to zatrzymamy go do przybycia tych panów.
I komisarz poszedł i wydał po cichu rozkaz jednemu ze swych agentów, który też zaraz się oddalił.
Couvreur tracił cierpliwość.
— Czekam panie dyrektorze... — zawołał — a jest mi bardzo pilno...
— Trzeba jednakże jeszcze poczekać.. — odrzekł komisarz.
— Ale ja przyszedłem odebrać główną wygraną.
— Zanim ją pan odbierzesz, musisz się wytłomaczyć prokuratorowi rzeczypospolitej...
— Ja prokuratorowi? ja?... — zawołał ździwiony Adryan.
— Pan, pan... szanowny panie...
— Co to znaczy?...
— To znaczy, że bilet, jaki pan przedstawiasz dla podniesienia głównej wygranej, jest prawdopodobnie fałszywy, bo ta wygrana, została już dziś rano zapłaconą.
Couvreur zbladł.
— Zapłaconą?... — to niepodobna!...
— Jednakże tak jest... — Patrz pan.
I dyrektor pokazał mu bilet Jouberta.
— Ależ to bilet fałszywy! — oświadczył Couvreur.
— Albo ten, albo pański... — odrzekł komisarz. — Do pana należy wyjaśnienie...
— Przecie mnie pan nie posądza, jak się spodziewam mówił z przerażeniem młody człowiek.
— Tak samo nie mogę pana oskarżać jak i właściciela pierwszego biletu... Ale muszę pana zatrzymać do przybycia prokuratora rzeczypospolitej. — Jesteśmy wobec niezaprzeczonego oszustwa. — Jeden z tych biletów jest fałszywy... — Chcemy wiedzieć, który mianowicie?...
— To okropne panie!...
— Co panu szkodzi mała zwłoka?...
— Opóźnienie stanie się przyczyną wielkiego dla dwojga osób nieszczęścia!... — Bilet ten został mi danym, przysięgam panu... Nie podobna, ażeby był fałszywym!... — Pięćkroć sto tysięcy franków, jakie przedstawia, miały mi posłużyć dziś wieczór, do ocalenia tej, od której go otrzymałem... Każda minuta zwłoki, grozi mi klęską okrutną.
— Jakąś nieprawdopodobną opowiadasz nam pan historyę? — zauważył komisarz. — Te pięćkroć sto tysięcy franków, jakich pan żąda, miały posłużyć do ocalenia osoby, która, jak pan powiadasz, dała panu ten bilet?
— Tak jest panie... — chociaż pan temu nia wierzysz, tak jest... mówię najświętszą prawdę...
— Jak to?
— Ta osoba, to młoda panienka... była biedną i bez rodziny. Odnalazła swoję matkę i ma prawo odziedziczenia ogromnego majątku spadkowego, ale ani matka ani córka nie posiadają sumy potrzebnej na zapłacenie skarbu za przepisanie tytułu własności. A ogromna to suma, bo wynosi czterysta dwadzieścia pięć tysięcy franków!.. Gdyby jej nie zapłaciły, spadek... trzy miliony pięć kroć sto tysięcy franków, przeszedłby na własność miasta Algieru, według woli wyrażonej w testamencie zapisodawcy.
Znalazł się człowiek bogaty i chciwy, który zgodził się na założenie opłaty, ale pod warunkiem, że młoda sukcesorka zaślubi jego syna. I biedne dziecko poświęca się, dla zapewnienia spokojnej starości swojej niewidomej matce... Kontrakt ślubny dzisiaj się podpisuje... Gdym się dowiedział, że na bilet Klary padła wielka wygrana, o małom nie oszalał z radości! Wygranę tę spodziewałem się zanieść jej dziś wieczorem — a wtedy zerwałaby nienawistny związek, do którego ją zmuszono!...
Dyrektor loteryi słuchał Adryana z coraz większem zajęciem.
Młoda osoba z wielkim posagiem i kontrakt ślubny dziś się mający podpisać, mocno go uderzyły.
Przypomniał sobie co mu mówił przed paru godzinami odbiorca wielkiego losu..
— Jak się nazywa ta młoda osoba? zapytał żywo Adryana.
— Nazywała się Klara Gervais, zanim odnalazła swoję matkę...
— A teraz?
— Teraż nazywa się panna Joanna-Marya de Rhodé...
— Jak się nazywa narzeczony?...
— Leopold Joubert... syn prawnika z ulicy Geofroy-Marie...
— Panie komisarzu — odezwał się dyrektor — historya, którą nam opowiada młody człowiek, jest najzupełniej prawdziwą... Pan Joubert mówił mi dziś rano, że podpisuje dziś wieczór kontrakt ślubny syna.
— Pan Joubert?
— Tak. — Jemu właśnie wypłaciłem pięć kroć sto tysięcy franków z wielkiego losu.
— Jemu?... Joubertowi?... zawołał Couvreur — dopiero mówiłeś mi pan o nieprawdopodobieństwie!... A toż jest właśnie nieprawdopodobnem!... toż to jest niemożliwem do uwierzenia!..
— Bądź pan spokojny, — odezwał się komisarz. — Musimy tylko zestawić fakta.... Więc to panna de Rhodé wręczyła panu ten bilet?
— Tak panie, kiedy była jeszcze Klara Gervais.
— Pan znasz panią de Rhodé, matkę jej?.
— Tak panie... Zeszłego tygodnia, podczas tej szalonej burzy nocnej, miałem szczęście ocalić jej życie!...
— Ocalić jej życie?... Jakim sposobem?
— Wyciągnąłem ją z Marny, gdy tonęła.
Topiła się w Marnie?... w nocy?...
— Tak panie... Wypadek... Atak samnambulizmu zapewne...


XXXIX.

Komisarz mówił dalej:
Pan kochasz córkę pani de Rhodé...
— Tak panie — odpowiedział Adryan wzruszony. — Kocham ją z całej duszy... Chciałem ją zaślubić kiedy była biedną i bez rodziny, i chciałem dzisiaj zanosząc jej wygranę, jaka padła na jej bilet, niedopuścić do ofiary, jaką chciała uczynić z siebie dla matki.
— Gdzie mieszkają panie de Rhodé?
— Na wyspach Świętej Katarzyny w Créteuil...
— Co znaczy nazwisko Estival wypisane na odwrotnej stronie biletu... Co to za nazwisko?...
— Nie wiem... odpowiedziałem już to samo panu dyrektorowi loteryi...
— Od kogo panna de Rhodé miała ten bilet?
— Nie wiem także...
W tej chwili przybył prokurator rzeczypospolitej w towarzystwie naczelnika bezpieczeństwa.
— Co się to dzieje moi panowie? zapytał sądownik.
Komisarz policyi opowiedział rzecz całą.
Posłyszawszy nazwisko Jouberta, prokurator zwrócił się do naczelnika bezpieczeństwa publicznego.
— Czy to nie chodzi czasem o tego Jouberta, o śledzenie czynności którego odnosiło się do nas towarzystwo Opieki publicznej?
— Tak jest, panie prokuratorze — odpowiedział naczelnik. — Szło o jakąś młodą dziewczynę, którą dzieckiem porwano od matki — i której ta matka na próżno lata całe poszukiwała...
— To coś niezmiernie ciekawe i niezmiernie szczególne... Podaj mi pan te oba bilety.
Po uważnem przypatrzeniu się, prokurator zawołał:
— Nie dojść nie podobna, oba bilety jak jeden, ale na jednym napisane jest nazwisko i to musi nas do czegoś doprowadzić... Wszak mówiłeś pan, panie komisarzu, że to dziś wieczorem ma mieć miejsce podpisanie kontraktu małżeństwa panny de Rhodé?
— Tak jest, panie prokuratorze.
— O której godzinie?
Komisarz zwrócił się do Adryana z zapytaniem:
— O dziewiątej — odpowiedział młody malarz.
— Teraz szósta — odezwał się prokurator, spojrzawszy na zegarek. — Wiele czasu potrzeba, panie Couvreur, ażeby dostać się na wyspy Świętej Katarzyny powozem?
— Przynajmniej za dwie godziny.
— Zawieziemy pana do pani de Rhodé, a tam dowiemy się, czy na prawdę jej córka dała panu bilet, z jakim się pan zgłosiłeś.
— Jestem na panów rozkazy...
— Panie dyrektorze, obecność pańska będzie mi koniecznie potrzebną.
— Pojadę chętnie z panami...
— Zjemy obiad w jakiej restauracyi na placu Bastylii, następnie udamy się na wyspy.
Wsiedli do dwóch powozów i zatrzymali się na bulwarze Beaumarchais.
Urzędnicy zasiedli do obiadu z dyrektorem Urzędu loteryi. Adryan, który nie będąc aresztowanym, nie był jednakże zupełnie wolnym, posilał się pod dyskretnym dozorem agentów policyjnych.
W willi na wyspach, dzień przeszedł wcale nie wesoło.
Klara od rana, literalnie we łzach tonęła.
Aż dotąd żywiła jeszcze jakąś nieokreśloną nadzieję, aż dotąd, chociaż bez żadnej zasady, łudziła się wszelako jeszcze.
Ale teraz wszystko już było skończone.
Zbliżała się godzina, w której miała uczynić z siebie ofiarę, dla serca obowiązku.
Rozpacz szarpała jej duszę.
Jedynie myśl, że się poświęca dla matki, dodawała jej odwagi i siły, do poniesienia krzyża swego na te kalwaryjską zaprawdę górę.
Oddawszy się całkowicie w ręce przysłanej przez Placyda Jouberta pokojówki, stroiła się płacząc, na tę straszną uroczystość wieczorną.
Gdy około piątej weszła do salonu, w którym czekał na nią Leopold, został on olśniony jej urodą, pomimo, że była bardzo bladą i miała zaczerwione oczy.
O szóstej, zaczęli się zjeżdżać goście.
Placyd Joubert przedstawiał ich niewidomej i pannie Joannie-Maryi de Rhodé.
O siódmej wszyscy byli w komplecie.
Kamerdyner bardzo okazały, wynajęty na te gody, przyszedł powiadomić, że podano do stołu.
Paulinę poprowadził do sali jadalnej ojciec jej przyszłego zięcia.
Klara, gdy uszczęśliwiony i tryumfujący Leopold podał jej ramię, zadrżała od stóp do głów i... bardziej jeszcze pobladła.
Stół był elegancko nakryty, oświetlony à giorno i przystrojony w bukiety kwiatów.
Obiad lubo przygotowany przez drugorzędnego restauratora, był wyśmienity, a wina wyborowe, pochodziły z piwnice Jouberta.
O trzy kwadranse na dziesiątą biesiadnicy wstali od stołu i przeszli do salonu, który wyglądał na prawdziwą oranżeryę, tyle było w nim kwiatów egzotycznych. Pośrodku stał stół pokryty czerwonym aksamitem a miał przy nim zasiąść notaryusz Dawid ze swoim dependentem głównym.
Po pewnym czasie pozostawionym gościom do oglądania i podziwiania wspaniałych podarków ślubnych, ofiarowanych narzeczonej przez Leopolda, notaryuszowie zajęli miejsca. Pan David chrząknął głośno i... zapanowało głębokie milczenie, a Placyd zaczął wyjmować z kieszeni i rozkładać na stole paczki biletów bankowych.
Czytanie kontraktu miało się rozpocząć niebawem.
Wybiła właśnie dziewiąta.
W tej chwili kamerdyner otworzył na rozcież drzwi salonu i głośno, dobitnie zaanonsował:
— Prokurator rzeczypospolitej...
Wywarło to straszne wrażenie.
Urzędnik sądowy ukazał się tymczasem na progu — a za nim dyrektor urzędu loteryi, „Sztuki i przemysłu”, naczelnik służby bezpieczeństwa publicznego, komisarz policyi okręgu Pól Elizejskich i... Adryan Couvreur.
Można sobie wyobrazić, jak ten ostatni był strasznie wzruszonym...
Joubert zbladł jak śmierć i wargi drżeć mu zaczęły.
— Adryan! — szepnęła Klara, zobaczywszy młodego malarza i chwyciła i się ręką za serce.
— Co za powód sprowadza tutaj i to dzisiaj właśnie pana prokuratora rzeczypospolitej? — odezwała się niewidoma, podnosząc się zwolna, poruszona i niespokojna.
Prokurator zbliżył się do niej z uszanowaniem i przemówił:
— Racz się pani uspokoić... Nie ma nic a nic takiego, coby mogło przerażać państwa. Przybyłem tu w tej chwili aby pozyskać wyjaśnienie pewnych niejasnych faktów... Zaraz potem usuniemy się, aby nie przeszkadzać uroczystości familijnej. Przykro nam bardzo, że musieliśmy ją przerwać na chwilę.
Zbliżywszy się następnie do Klary, prokurator zapytał:
— Czy z panną Joanną Maryą mówić mam honor?...
— Tak panie — odpowiedziała z cicha młoda dziewczyna.
— Muszę zrobić pani pewne zapytanie...
— Odpowiem na nie najchętniej i najszczerzej.
— Czy otóż, prawdą jest, że pani, będzie temu miesiąc, albo pięć tygodni, oddała bilet swój na loteryę Sztuki i Przemysłu, temu oto młodemu człowiekowi, panu Adryanowi Couvreur?
Placyd zrozumiał o co idzie.
Z bladego stał się sinym i zaczął rzucać wystraszone spojrzenia ku drzwiom salonu.
Ale w tych drzwiach na pół otwartych, spostrzegł figury, co do których oko jego doświadczone mylić się nie mogło, że byli to agenci policyjni.
Ucieczka okazała się niepodobną.
Klara odpowiedziała na zapytanie urzędnika:
— Tak jest, proszę pana... Pan Adryan Couvreur dostał ten bilet odemnie.
— A czy nie zechce mi pani powiedzieć, od kogo pani go otrzymała? — badał w dalszym ciągu prokurator rzeczypospolitej.
— To wcale nie tajemnica, proszę pana, jest tutaj kilka osób, które mogą poświadczyć prawdę słów moich... Pan notaryusz David między innymi i pan i Joubert.. Bilet ten został mi przekazany w testamencie.


LX.

— Przekazany w testamencie? — powtórzył prokurator ździwiony.
— Panie prokuratorze rzeczypospolitej — wtrącił teraz notaryusz Dawid, fakt wydaje się dziwnym, ale najzupełniej jest prawdziwym... Panna Joanna-Marya de Rhodé, zanim odnalazła swą matkę, nazywała się Klarą Gervais — a bilet o którym mowa, został jej zapisanym w testamencie pana Joachima Estival. Pan Placyd Joubert był legataryuszem głównym i egzekutorem owego testamentu.
— Przypomina pan sobie numer tego biletu?
— Numer jest wykazany w testamencie, o ile mi się zdaje, to siedm milionów dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy, dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć.
— No, to zapewne ten? — powiedział prokurator, podając bilet Klarze, która przypatrzywszy mu się z jednej, przewróciła na odwrotną stronę.
— Numer tu ten sam wprawdzie, ale to nie mój bilet...
— A poczem pani to poznała?
— Mój bilet, który dostałam w kancelaryi pana Davida — i który oddałam panu Adryanowi Couvreur, zaopatrzony był po drugiej stronie w podpis pana Estivala.
— No, więc to ten?
I prokurator położył przed Joanną-Maryją drugi bilet.
— Tak, to ten panie, bez żadnej... wątpliwości... tak. Ale jakimże sposobem mogą być dwa bilety z jednymi tym samym numerem?
— Ten sekret, to już pan Joubert zechce nam zapewne wytłómaczyć — rzekł prokurator, zwracając się do Placyda, pod którym nogi zadrżały.
— No, panie Joubert, powiedz no pan zkąd pochodzi ten bilet, na który dziś rano odebrałeś pan z urzędu loteryi wielką wygranę, czyli pięć kroć sto tysięcy franków?
Placyd zrozumiał, że jest zgubionym.
Dreszcz przeszedł mu po skórze.
Pot zimny wystąpił na skronie.
Probował jednakże jeszcze się bronić, chociaż bez nadziei co prawda...
— Kupiłem ten bilet mruknął.
— Gdzie?
— Nie pamiętam tego dokładnie... w dystrybucyi jakiejś... łącznie z kilkoma innemi.
— W dystrybucyi?... w której?... na jakiej ulicy?
— Nie przypominam sobie...
— Masz pan za krótką, widocznie pamięć!
— Była to rzecz tak małej wagi...
— Ale ja aresztuję pana, panie Joubert...
— Aresztujesz pan mnie?... mnie?... wykrzyknął Placyd.
— Tak... pana... i to do chwili, dopóki panu pamięć nie powróci, dopóki nie dowiedziesz nam pan, gdzieś kupił ten sfałszowany bilet...
Joubert padł przygnębiony na krzesło, na którem siedział przed chwilą.
Prokurator rzeczypospolitej szepnął parę jakichś słów naczelnikowi bezpieczeństwa publicznego.
Ten dał znak i jeden z agentów stojący w drzwiach uchylonych, zbliżył się natychmiast i... zaczął rewidować Placyda.
Nieopisane przerażenie ogarnęło wszystkich.
Leopold czuł, że jego ptasi mózg, mięsza mu się do reszty.
Agent wyjął z jednej kieszeni Jouberta pugilares i oddał go prokuratorowi rzeczypospolitej — a ten otworzył go i przejrzał co zawiera.
Nie znalazł z razu nic podejrzanego, ale potem mała karteczka zwróciła jego uwagę.
Zmarszczył brwi.
— Co to za Lucyna Bernier, której podpis tu widzę? — zapytał Jouberta.
Placyd nic nie odpowiedział.
Zęby mu szczękały — gardło ściśnięte miał jak w kleszczach.
Podniósł się Leopold.
— Lucyna Bernier?.. — powtórzył z ogłupiałą miną.
— Pan ją znasz?...
— Czy ja ją znam?... ma się rozumieć, że ją znam!... To była...
— Kochanka pana zapewne?...
— Żeśmy byli ze sobą w wielkiej przyjaźni, temu zaprzeczać nie mogę...
— Czy pan wiesz o co się kobieta ta — oskarża na tym oto papierku, znalezionym w pugilaresie ojca pańskiego?...
— Lucyna... o coś się oskarża!... — Pan mnie zadziwia! Ona ma się zawsze za taką mądrą...
— Posłuchaj pan, bo idzie tu o nową zbrodnię pańskiego ojca, który jak się zdaje, miał wspólniczkę w tej mądrej pańskiej Lucynie Bernier.
I prokurator odczytał głośno co następuje:
„Ja Lucyna Bernier, oświadczam, iż w dniu 18 marca roku bieżącego, ukradłam pani Aleksandrze Thouret, magazynierce przy ulicy Caumartin dwie sztuczki koronek i dobrowolnie rzuciłam o tę kradzież podejrzenie na Klarę Gervais, która była zupełnie niewinną.”
— A! to łajdaczka! — pisnął Leopold nie wiedząc już sam co mówi. — Więc to ona zmówiła się z papą, ażeby zgubić Klarę, papa bowiem stanowczo nie chciał, abym się z nią ożenił, gdy nie miała ani złamanego szeląga!...
— To okropne!... — szepnęła Joanna-Marya, zakrywając twarz rękami.
— Jeszcze jest coś okropniejszego, panie prokuratorze! odezwał się nagle doktór Joanny-Maryi — a mianowicie usiłowanie morderstwa, popełnione przed ośmiu dniami na pani Paulinie de Rhodé. — O usiłowanie to oskarżam pana Placyda Jouberta!...
— Jutro pan naczelnik bezpieczeństwa publicznego rozpocznie śledztwo, w tej sprawie, którą oddam zaraz sędziemu śledczemu... — Tymczasem zabierzcie tego człowieka do Paryża, a pilnujcie go w drodze dobrze i trzymajcie w więzieniu pod zamknięciem.
Jouberta prawie bezprzytomnego, wyprowadzono a raczej wyniesiono z salonu.
— Panowie — dodał prokurator, zwracając się do notaryusza pana Davida i jego pomocnika — proszę odliczyć z pieniędzy rozłożonych na stole, pięćkroć sto tysięcy franków i oddać pannie Joannie-Maryi de Rhodé, bo te jej się należą, a potrzebne są do zapłacenia należności przypadającej skarbowi od spadku po hr. Juliuszu de Rhodé. — Co do resztującej sumy, te zachowajcie panowie do dalszego rozporządzenia, pod osobistą swoją odpowiedzialnością. Panie Couvreur, jesteś pan wolny... i racz przyjąć moje najszczersze powinszowanie... Możesz być dumnym z siebie!... — Pani de Rhodé winna ci życie, panna de Rhodé odzyskuje prawo do szczęścia...
— Dziękuję ci synu mój! — zawołała niewidoma, otwierając ramiona w które rzucił się młody malarz.
Klara rumieniła się i uśmiechała, wreszcie podała rękę malarzowi, którą tenże do ust przycisnął.


∗             ∗

W, ośm dni po wypadkach, któreśmy opisali, prawo własności zostało skarbowi zapłacone, dzięki błogosławionym pieniądzom z wielkiego losu, a w małym domku Adryana de Couvreur podpisywano kontrakt ślubny Joanny-Maryi de Rhodé z Adryanem de Couvreur.
W piętnaście dni później odbył się ślub młodej pary.
We dwa miesiące potem Lucyna Bernier, która była tyle nieostrożną, że powróciła do Paryża, została aresztowaną i stawioną przed kratkami sądu kryminalnego, razem z Placydem Joubert, Marchalem i Baudoin’em.
Tych dwu ostatnich sprowadzono z Belgii, na wielkie swoje zdziwienie.
Lucyna Bernier skazana została na pięć lat więzienia — a każdy z trzech mężczyzn na dwadzieścia lat ciężkich robót.
Sąd wszystkie kapitały Jouberta przekazał administracyom loteryi „Sztuki i Przemysłu,“ oraz tunetańskiej, tytułem wynagrodzenia im strat poniesionych.
Klara została strasznie pomszczoną!...


∗             ∗

W Paryżu zawsze prawie spotkać można po rogach ulic lub na bulwarach wysokiego chudego drągala z krzywemi nogami, z małemi oczkami, z rudemi włosami, wyglądającemi z pod trzy piętrowej czapki.
Drągal ten ma zawsze na ręku pakę druków i piskliwym głosem wykrzykuje:
— Ważne nowiny!...
Drągalem tym jest... Leopold Joubert.


∗             ∗

W Turenii, na pochyłości góry panującej nad doliną Loary, wznosi się przecudny pałacyk w stylu odrodzenia, pobudowany w pośród parku dobrze ogrodzonego.
W pałacyku tym uroczym mieszka ze swoją młodą małżonką Adryan Couvreur, który zaprzestał malowania dekoracyj teatralnych, ale nie porzucił malarstwa — i który jest na drodze do zdobycia sobie wielkiej sławy jako pejzażysta.
Obok nich, pielęgnując dwóch rozkosznych malców, z których starszy nie ma jeszcze trzech lat skończonych, żyje szczęśliwa prawdziwie Paulina de Rhodé, dzięki okuliście ze szpitala Quinze-Vingts, widząca na oba oczy.
Teresa kuleje, ale błogosławi swoją złamaną nogę, jako przypadkową przyczynę tego wszystkiego, co im raj stworzyło na ziemi.
Marya-Joanna wychowanka Opieki publicznej, nie została bynajmniej zapomnianą.
Paulina de Rhodé przypomniała sobie, iż przez kilka chwil, przyciskała ją do swojego bijącego radością serca, że biednę tę wykolejoną istotę, nazywała: „Moja córko!“
Joanna-Marya przypomniała sobie, że jej koleżanka z sypialni Świętego Łazarza, była dla niej dobrą i litościwą i, że dzięki jej zwierzeniom, dowiedziała się tajemnicy srebrnego medaliku.
Matka i córka ofiarowały jej sto tysięcy franków na posag.
Wyszła za mąż, została uczciwą — i jest także szczęśliwą kobietą.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.