Wielki los (de Montépin, 1889)/Część trzecia/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le gros lot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Okulista usiadł przy biurku.
Napisał długą receptę i podał Teresie promieniejącej radością.
— Trzeba kazać zrobić sobie w aptece te krople i tę maść jaką przepisałem... — Trzeba nadto, aby pani punktualnie robiła to co tu zaleciłem i proszę przyjść do mnie za dni ośm.
— Dziękuję panu, dziękuję z całej duszy!... — rzekła niewidoma.
— Proszę pani o cierpliwość i nie tracenie nadziei.
Teresa wyprowadziła Paulinę z gabinetu doktora.
Po przyjechaniu do szpitala, wierna służąca odprawiła przez oszczędność fiakra.
— Widzi pani — rzekła — że miałam racyę, ten doktór wyleczy panią...
— Przynajmniej będzie się starał... — odrzekła niewidoma.
— A ja jestem zupełnie pewną, że się operacya powiedzie. Wejdziemy teraz do apteki naprzeciwko i każemy przygotować lekarstwa. Zabierze to trochę czasu... Że zaś już dwunasta, a pani się jeść chce zapewne, zjemy śniadanie w restauracji... — Właśnie jest jedna w pobliża. — Później wsiądziemy do fiakra i powrócimy do domu...
Paulina zgodziła się na plan tak doskonale ułożony.
Aptekarz potrzebował pół godziny na przygotowanie leków... — Obie kobiety poszły więc tymczasem na śniadanie.
Wyszedłszy z restauracyj po skromnym posiłku, Teresa wzięła panią pod rękę i zeszła z trotoaru, ażeby przejść na drugą stronę ulicy.
Kiedy były na samym środku, posłyszały krzyk jakiś za sobą.
— Trzymaj... łapaj... na bok... z drogi... — wołano.
Teresa odwróciła głowę w stronę zkąd krzyk pochodził i zadrżała od stóp do głów.
Koń zaprzężony do wyładowanego wozu, pędził bez woźnicy galopem.
— Uciekajmy... uciekajmy — zawołała i chciała pociągnąć swoję panią, gdy w tem potknęła się i upadła.
Koń nadleciał jak piorun.
Jedno z kół potrąciło niewidomą i tak pani jak sługa padły o trzy kroki od siebie na bruk, wydając głuche okrzyki, na które odpowiedziało głosów dwadzieścia.
Świadkowie okropnej sceny rzucili się na ratunek nieszczęśliwym.
Teresa zapominając o sobie wołała:
— Moja pani... moja kochana pani... jej trzeba podać pomoc... bo ona biedna niewidoma...
Podniesiono pannę de Rhodé, bardzo wystraszoną, bardzo potłuczoną, ale bez żadnego szwanku groźniejszego.
— Gdzie jesteś Tereso?... gdzie jesteś... czy ci się nie przytrafiło co złego?...
— Jestem... jestem... — odpowiedział służąca, którą podnoszono na nogi.
— Nie wiem co mi jest... ale się podnieść nie mogę...
I zaraz krzyknęła boleśnie:
— Mam widzę złamaną nogę...
I znowu na bruk runęła.
Jakaś litościwa kobieta wzięła Paulinę pod rękę.
Przybiegli strażnicy bezpieczeństwa.
— Co to się stało?... — zapytał brygadyer.
— Jestem ranioną... — odpowiedziała Teresa, a słysząc jak biedna niewidoma płacze zawołała: — Niech się pani nie turbuje... na litość... niech się pani nie turbuje... mnie nic a nic nie będzie...
Strażnicy przenieśli dzielną sługę do tej samej apteki, w której przygotowywano lekarstwa przepisane przez okulistę. Pannę de Rhodé także tam zaprowadzono i poleciano po doktora. Nadszedł zaraz, skonstatował wybicie goleni, napisał kartkę o przyjęcie Teresy do szpitala Świętego-Antoniego i posłał po nosze do cyrkułu.
— Do szpitala!... — krzyknęła niewidoma. — Dla czego... do szpitala?... — Czyż nie można zabrać jej do domu?...
— Niepodobna, droga pani... — odezwała się służąca. — Miłosierdzie Boże, cóż by pani zrobiła ze mną, leżącą nie wiem jak długo w łóżku?... To dopiero byłby ambaras!... — Nie trzeba tego!... — Będę jak królowa doglądana w szpitalu, a przytem nic to nie będzie kosztować!... — Jeden z panów strażników będzie tak łaskaw i odwiezie panią do domu... — Poślę pani stróżkę po matkę Józefę... To uczciwa kobieta, za którą zaręczam i która zastąpi mnie jak będzie mogła najlepiej, przez cały czas mojej nieobecności...
— Ja cię mam opuścić, moja biedna kochana Tereso... ależ to niepodobna!... — Mnie się serce na to kraje...
— Mnie także... ale cóż zrobić, kiedy tak potrzeba?... Zresztą kuracya zapewne nie potrwa długo. — Oto są klucze od mieszkania... — Proszę żeby pani robiła wszystko, tak jak bym ja była przy pani... — Czy lekarstwa już gotowe?...
— Gotowe — odrzekł aptekarz — oto są...
— Proszę o nie... — zawołał brygadyer. — Ja sam odwiozę panią do mieszkania.
Przynieśli nosze.
Panna de Rhodé z twarzą zalaną łzami, ucałowała Teresę.
— Przyjdę cię odwiedzić w niedzielę — powiedziała.
— Dobrze... w niedzielę... tylko proszę pani nie zaniedbywać kuracji...
Biedna dziewczyna wyczerpała już wszystkie siły, bo cierpiała ogromnie, bo tylko dla pani powstrzymywała się od jęków bolesnych, a kiedy ją niesiono do szpitala Świętego-Antoniego, zemdlała.
Brygadyer wsiadł z panną de Rhodé do fiakra i odwiózł ją na ulicę Saint-Honoré {{tab}W szpitalu umieszczono Teresę na sali Świętej Anny, na łóżku Nr. 18, a kiedy wyszła z omdlenia, zajęto się jej opatrunkiem. Wybicie nie było na szczęście niebezpieczne.
Łóżko Nr. 18, znajdowało się obok łóżka Klary Gervais. Nie domyślała się ona wcale, że obok niej leży osoba dobrze jej znana.
Tego samego wieczoru, silna gorączka, która miała trwać kilka dni, wywiązała się u Teresy.
W niedzielę przyszła do niej matka Józefa.
Panna de Rhodé wskutek ogromnego przestrachu a także i potłuczenia, rozchorowała się i nie mogła opuścić mieszkania.
Adryan Couvreur przybył na chwilę do Klary.
Pryncypał jego podjął się robót dla Wielkiego teatru w Bordeaux — Adryan został przeznaczony do urządzenia pracowni.
Odmówić było niepodobna, bo by sobie przyszłość swoję naraził.
Nieobecność zresztą nie miała trwać długo. Najwyżej trzy tygodnie.
Klara dowiedziawszy się o tym wyjeździe, posmutniała bardzo.
Znowu przez trzy tygodnie będzie opuszczona, będzie sama jedna w Paryżu...
— Będę pisywał do ciebie... powiedział Adryan — a jak powrócę, będziesz już mogła zapewne opuścić szpital... Wtedy się ułożymy...
— O tak mój przyjacielu!... szepnęła ze łzami sierota — pisz do mnie często... bardzo często...
— Co dzień...
— Dobrze... dobrze... co dzień... Twoje listy pocieszać mnie będą trochę w twojej nieobecności... Czytając je... odczytując... zapomnę o samotności...
— Teraz mam do ciebie wielką prośbę i zrobiłabyś mi wielką przykrość odmową..
— Jaką prośbę?
— Pozwól mi zostawić sobie trochę pieniędzy.
Klara się zaczerwieniła...
— Na co? — ja tutaj nie mam żadnych potrzeb... mam wszystko co mi potrzeba... Siostra Marya jest dla mnie tak dobrą, obchodzi się ze mną jak z rozpieszczonem dzieckiem.
— Jednakże...
— Nie nalegaj proszę cię... Zasmucił byś mnie swojem naleganiem, a nawet obraził...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.