Wielki los (de Montépin, 1889)/Część trzecia/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki los |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888–1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le gros lot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Joubert wsiadł do powozu, odwiózł notaryuszowi papiery podpisane przez pannę de Rhodé, zjadł na prędce śniadanie i kazał się zawieźć na dworzec kolei żelaznej wensenskiej. W godzinę później wchodził do handlu win przy moście Créteuil.
— Wynająłem moję posiadłość na wyspach św. Katarzyny rzekł — daj mi pan klucz od niej.
— A oto cały ich pęk, panie Joubert.
Placyd przejrzał wszystkie.
— Brakuje klucza od sztachet, który otwiera jednocześnie i główne drzwi domowe...
— Jest na pewno u ogrodnika.
— Dobrze, to odbiorę go przechodząc.
I prawnik z ulicy Geoffroy-Marie szybkim krokiem udał się w drogę po nad brzegiem rzeki idącą.
Przebywszy z jakie sto metrów od mostu, który łączy płaszczyznę z wyspami św. Katarzyny, przystanął przed skromnym domkiem i zastukał.
— Czy mąż jest?... zapytał otwierającej mu kobiety.
— Nie, nie ma go panie Joubert... Poszedł do pana na wyspę... Gracuje aleje w ogrodzie.
— A to dobrze, bo ja tam właśnie idę.
Posiadłość Jouberta, znajdowała się o jakie czterysta kroków od willi Trembles, zamieszkałej przez Juanę, przyjaciółkę Lucyny Bernier.
Zajmowała środek obszernego ogrodu opasanego murem, i z trzech stron dochodzącego do samej wody.
Z czwartej strony nie było żadnego parkanu tylko rzeka, odgrodzona nizkim żywo-płotem.
A Marna bardzo była głęboka w tem miejscu.
Ogrodnik gracował uliczki. Gdy spostrzegł Jouberta wchodzącego do ogrodu, pospieszył zaraz ku niemu i dowiedział się też zaraz o wynajęciu willi.
— Nowi lokatorowie wprowadzą się tu po jutrze... trzeba abyś się porozumiał z żoną i ażeby wszystko było w najzupełniejszym porządku...
— Będzie... będzie... panie Joubert.
Zajrzyjmy do mieszkania.
Parter składał się z salonu, sali jadalnej, z kuchni i z pokoju sypialnego, po za którym znajdował się duży gabinet do ubierania.
— Tutaj na pewno pomieści się niewidoma... pomyślał Joubert.
Otworzył okno.
Zardzewiałe zawiasy zaskrzypiały.
— Patrzno... powiedział do ogrodnika, pozalewajcie mi olejem wszystkie zawiasy i zamki... żeby się cichutko otwierały. Odbierzecie tu jutro kosze z winem i pomieścicie w piwnicy... Twoja żona umie dobrze gotować... Dajże jej te trzy luidory — ażeby przygotowała na pojutrze śniadanie... Może być gotowe na wpół do dwunastej...
— Będzie pan zadowolony panie Joubert...
— Oddaj mi klucz, który wziąłeś od kupca dzisiaj rano... Tu w tym pęku znajdziesz taki sam drugi...
Joubert włożył ten klucz do kieszeni i powrócił do Paryża.
Na trzeci dzień o dziesiątej rano spotkał się we drzwiach pani de Rhodé z doktorem.
— Cóż kochany konsyliarzu, czyś widział wczoraj naszę pacyentkę? zapytał?...
— Nie... nie było potrzeby... Dzisiaj przynoszę jej tylko krople, o których mówiłem onegdaj, a które ma zabrać na wieś ze sobą.
— Wiesz doktór, co mi za myśl przyszła do głowy?...
— Czy nie miał byś doktór wolnych paru godzin?...
— Mogę je mieć, tylko nie zaraz, bo czeka na mnie jeszcze kilku niebezpiecznych chorych...
— Chodzi mi o to, aby doktór pojechał z nami na wieś i abyśmy zjedli razem śniadanie, głównie zaś aby się przekonał, czy pomieszczenie panny Joanny-Maryi... dobre jest pod względem higienicznym. Czy zgoda?...
— Najchętniej piszę się na to.
Niewidoma i jej córka były już gotowe do podróży.
— Jakże się ma nasza kochana chora?... zapytał doktór.
— Zdaje mi się, że prawie tak samo jak wczoraj... odrzekła Klara z uśmiechem.
— A sen?
— Ciągle nie dobry.
— Doprowadzimy to wszystko pomału do porządku... Przynoszę pani krople... ale oddam je pani na miejscu, wraz z przepisem.
— Więc pan nam będzie towarzyszył szanowny panie?... zapytała Paulina.
— Tak proszę pani. — Pan Joubert był tyle łaskaw, że zaprosił mnie na śniadanie, na co z wielką przyjemnością przystałem.
Bagaże zniesione przez stróża, umieszczono w powozie.
I pojechano.
O w pół do dwunastej, dotarto do małego mostku, przez który powóz nie mógł przejechać.
Joubert zapłacił stangreta i powiedział, że przyśle po bagaże.
Twarz młodej dziewczyny rozweselona przed chwilą, stała się znowu smutną i zamyśloną.
Bo widok tego małego mostu, przypomniał jej Adryana Couvreura. Czuła, że jej się zimno robi, gdy przechodziła obok willi Juany, ale wszystkie nieprzyjemne wrażenia skończyły się, gdy przestępowała bramę własności Jouberta.
— Ogród cudowny!... To park prawdziwy!... Co za cień w nim rozkoszny?...
zawołał doktór. — O! kochane dziecko, w tem prześlicznem ustroniu, bardzo prędko przyjdziesz do siebie... przyrzekam ci to stanowczo...
— Jakże mi żal, że nic widzieć nie mogę?... — szepnęła niewidoma z westchnieniem.
Weszli do domu, zastali stół nakryty do śniadania, zasiedli za nim i zaczęli zajadać z doskonałym apetytem. Śniadanie przyrządzone przez żonę ogrodnika, smakowało wszystkim bardzo.
Następnie wyszli się przejść po parku, a potem zwiedzili cały dom i uradzili, że pani Paulina de Rhodé zajmie pokój na dole.
Doktór miał być z powrotem w Paryżu około szóstej — i miał odjechać razem z Joubertem.
— Moje kochane dziecię — odezwał się do Klary, wręczając jej flaszeczkę niebieską — oto są krople jakie kazałem ci przygotować, ażeby zapobiedz bezsenności, jeżeliby cię jeszcze trapiła. Weźmiesz podczas, albo użyjesz po kolacyi — cztery tylko kropelki... nie więcej... Uważasz dobrze... nie więcej...
— Czy to narkotyk? — zapytała niewidoma.
— Tak jest proszę pani. Za duża doza mogłaby sprowadzić sen zanadto długi.
— Panie doktorze — odezwała się z uśmiechem Klara, ja z pewnością nie zdwoję dozy...
Placyd z doktorem opuścili wyspę Katarzyny.
∗
∗ ∗ |
Przez dni kilka Leopold siedział zamknięty w swojem mieszkaniu, rozmyślając o tyle, o ile niedołężny jego umysł zdolnym był do rozmyślania.
Postać Klary nie odstępowała go ani na chwilę.
Klara Gervais, ta biedna, wątła dziewczyna, ta uboga pracownica, którą tak ukochał i kocha jeszcze, ta sierota oskarżona o kradzież i aresztowana, ciągana przed kratki sądowe i w zupełności uniewinniona, stała się naraz bogatą dziedziczką i to tą właśnie dziedziczką, której ojciec tak gorliwie poszukiwał, aby ją poślubić swojemu jedynakowi. To cały istotnie romans, nie podobny niby do prawdy a jednak całkiem prawdziwy...
Tylko, że teraz Klara Gervais, nie nazywa się już Klarą Gervais. — Miała matkę, opowiedziała jej o nikczemnym jego postępku i na pewne odtrąci go z pogardą.
Niedołęga, z jednej strony obawiał się o to bardzo, z drugiej jednak pocieszał się tem, co mu powiedział ojciec:
— Klara Gervais będzie twoją żoną; bo ja tak postanowiłem! A wiedział, że wszystko co postanowi sobie Placyd, ziści się z pewnością.