Wielki los (de Montépin, 1889)/Część trzecia/XXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki los |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888–1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le gros lot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od paru dni dopiero Adryan Convreur powrócił z Bordeaux.
Najpierwszą naturalnie wizytę złożył siostrze Maryi, w szpitalu świętego Antoniego.
Zakonnica aż się przelękła, taką znalazła zmianę w fizyonomii młodego człowieka.
Policzki miał zapadłe, oczy podsiniałe a spojrzenie, zawsze tak wesołe i żywe, teraz było zamyślone i jakby zagasłe.
Niepodobny był wcale do siebie.
— Zapewne przychodzisz pan — odezwała się siostra Marya — po depozyt jaki mi powierzyłeś?...
— Depozyt ten nic mi nie znaczy moja siostro... odparł smutnie Adryan — i nie on mnie tu sprowadza... Pomimo listu, który niestety! nie pozwala mi mieć żadnej nadziei, nie zwątpiłem jeszcze zupełnie... Przyszedłem zapytać się, czy na prawdę wszystko już i na zawsze skończone dla mnie... czy mam tylko płakać, cierpieć i czekać spokoju, to jest śmierci?...
— Nie trzeba synu drogi upadać na duchu, lecz znosić cierpliwie cios jaki w ciebie uderzył... Klara jak doniosłam, odnalazła swoję matkę... należy do rodziny arystokratycznej... wejdzie w posiadanie w przyszłości wielkiej fortuny... Oto są okoliczności, które pomiędzy wami stawiają nieprzezwyciężoną przeszkodę...
— Nieprzezwyciężoną?... powtórzył Adryan ponuro...
— Powinieneś to rozumieć mój synu.
— Rozumiem niestety, aż nadto dobrze!... Jam jest biednym tylko artystą, robotnikiem drugorzędnym prawie i jestem ubogim... Klara zaś jest ze starej szlacheckiej rodziny i będzie bogatą... Powinienem o niej zapomnieć...
Po chwilowem milczeniu dodał:
— Ale czy jest już zdrową?
— Tak sądzę...
— Nie było żadnej od niej wiadomości?...
— Owszem... była raz jeden.
— Nie mówiła o mnie przed wyjściem ze szpitala?...
— Nie moje dziecko. Wobec radości doznawanej z odzyskania matki, nie miała miejsca na żadne inne myśli w swej głowie i sercu.
— Prawda... Znalazła matkę... Ja już dla niej istnieć przestałem...
Młody chłopak otarł łzę spływającą mu po policzku, odebrał od zakonnicy swoje pięćset franków i wyszedł ze szpitala powtarzając:
— No to i wszystko skończone!... — Ani nawet wspomniała o mnie!... — A jednakże kochała mnie... Przynajmniej tak myślałem. — Myliłem się widocznie... — Łudziła się, że mnie kocha... — Oszukiwaliśmy się oboje!... — Po cóż ja ją spotkałem?... — Za co ja tyle muszę cierpieć na świecie?...
Cierpiał rzeczywiście okropnie.
Przychodziła mu myśl odebrania sobie życia i może byłby to zrobił, gdyby jakiś promyk nadziei nie pozostał mu pomimo wszystko w głębi duszy.
Wziął się energicznie do pracy.
Co rano przychodził do Paryża z domku swego na wyspach Świętej Katarzyny; co wieczór tam powracał, wcale się nie domyślając, że Klara znajdowała się tak blizko.
Bilet loteryjny, jaki wręczyła mu sierota, oto wszystko co po niej zostało.
Bilet ten kazał oprawić w ramki i często godzinami całemi przesiadywał przed tą ramką, co mu przypominała tyle nędzy, tyle radości i takie kochanie.
Droga prowadząca po nad wodą do stacyi kolejowej, była dosyć daleką.
Ażeby ją skrócić i przeprawiać się przez Marnę, Adryan kupił czółno, które mu zarazem służyło do przejażdżek niedzielnych, jakie odbywał zdejmując widoki.
Czółno było przywiązane u brzegu po za jego ogrodem.
Egzystencya młodego malarza, bardzo była smutną i bardzo jednostajną, ale sam chciał tego — bo w ciszy nic mu przynajmniej nie przeszkadzało myśleć ciągle o Klarze.
Powrócił na wyspy Świętej-Katarzyny, we dwa dni po zainstalowaniu się Pauliny de Rhodé i jej córki w posiadłości Placyda Jouberta.
Dnie stawały się coraz dłuższe.
Łąki przyozdabiały się mnóstwem kwiecia.
Ptactwo śpiewało rozkosznie.
Cała natura oddychała radością.
Klara nie podzielała jednak wcale tego ogólnego wesela, była ciągle zamyśloną i smutną.
Doktór, który często przyjeżdżał, zwrócił uwagę matki na stan moralny córki.
Paulina rozumiała przyczynę aż nadto dobrze.
Klara usychała z miłości.
Ale ile razy biedna niewidoma chciała pocieszyć bolejące serduszko i wiele razy zaczęła mówić o Adryanie, córka zawsze odpowiadała:
— Później mamusiu... później... pomówimy o tem później. — Zaczekajmy, aż wszystkie interesa nasze zostaną ukończone...
Paulina płakała w cichości.
Interesa dalekie były końca.
Notaryusz David nie odbierał żadnej wiadomości od kolegi z Algieru, upoważnionego do spisania inwentarza po zmarłym hrabi Juljuszu de Rhodé. — Czekano na ten inwentarz, podług którego miała być oznaczoną suma potrzebna na opłacenie zmiany tytułu własności.
Joubert wykończał szczegóły swojego planu.
Przyjeżdżał co dwa dni na wyspy bądź na obiad, bądź na śniadanie. — Przez czas, jaki przepędzał z matką i córką, obserwował i wypytywał i przyszedł do przekonania, że nigdy niewidoma nie zmusi Klary do związku, jaki sobie poprzysiągł przeprowadzić.
— Czekać dłużej byłoby po prostu idyotyzmem — powtarzał sobie. — Z inwentarza dowiemy się wkrótce o sumie, jaką potrzeba będzie uiścić skarbowi. — Potrzeba, abym był wtedy opiekunem głównym i wyłącznym panem położenia... — Wtedy musi być wszystko tak ja życzyć sobie będę.
W dniu, w którym po raz dwudziesty powtarzał sobie tę uwagę, pojechał powozem do mostu Charenton, odesłał stangreta i zaczął się przechadzać nad brzegiem rzeki.
Pomiędzy mostem Charenton a mostem kolei żelaznej w miejscu, gdzie wody Marny łączą się z wodami Sekwany, był skład konstruktora czółen i eleganckich bacików spacerowych.
Joubert udał się do tego składu, obejrzał kilka czółen i zapytał o cenę jednego z nich, bardzo lekkiego i już używanego.
Na niezbyt wygórowane żądanie, zgodził się bez targu, należność zaraz zapłacił i kazawszy dać sobie pokwitowanie, oświadczył, że zgłosi się za dwie godziny po zabranie czółna.
Oddano mu klucz od kłódki, pozostawało więc tylko odwiązać wiosła i popłynąć.
Zrobił to po zjedzenia obiadu w restauracyi w Charenton i kiedy noc nadeszła.
Wiosłując z niezwykłą siłą, wypłynął na środek Marny.
Około dziesiątej wieczorem, przypłynął do zakrętu obok Créteuil, zamkniętego śluzą.
Tutaj zadanie było trudnem.
Ażeby plan swój doprowadzić do skutku, potrzebował przeprowadzić czółno po nad tą śluzą.
Naturalnie, że nie chciał jej otwierać, chociażby mu to ułatwiło bardzo zadanie.
Szło o to, ażeby nie poznano ani czółna, ani tego do kogo należało.
Nie było więc rady, jak tylko wyciągnąć czółno na brzeg i przeciągnąć go po ziemi z jakie dwadzieścia kroków, a po za śluzą dopiero spuścić znowu na wodę.
Wybrał miejsce gdzie brzeg nie był zbyt wysoki, podpłynął ku niemu, wyszedł z czółna, skierował go nosem ku lądowi i z nadzwyczajną siłą pociągnął za łańcuch.
Czółno z jodłowego drzewa nie było bardzo ciężkie.
Do połowy wyszło z wody.
Najtrudniejsza robota już była zrobioną.
W dziesięć minut później, Placyd był zlany potem, ale czółno bujało po wodzie po za śluzą.