Wielkie nadzieje/Tom II/Rozdział XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział XIX.

Drugie spotkanie nastąpiło w tydzień po pierwszem. Znowu zostawiłem łódkę u przystani poniżej mostu, ale wysiadłem na brzeg o godzinę wcześniej i namyślałem się gdzie jeść obiad. Dotarłem do Czipsaidu i szedłem samotnie bez celu, w czynnym, ruchliwym tłumie, gdy nagle ktoś dogoniwszy mnie, dotknął mego ramiona. Był to pan Dżaggers, zaraz wziął mnie pod rękę.
— Idziemy w jedną stronę, Pip, chodźmy razem. Dokąd to dążysz?
— Myślę, że chyba do Templ.
— Nie jesteś zatem pewien?
— Widzi pan — odrzekłem zadowolony, że tym razem mogę się uwolnić od jego pytań, — rzeczywiście nie wiem, dokąd idę, bo nie zdecydowałem się jeszcze.
— Ale idziesz na obiad?
— Tak.
— I nigdzie nie jesteś zaproszony?
— Nawet to mogę stwierdzić.
— W takim razie chodź do mnie na obiad.
Już miałem usprawiedliwić się, lecz on dodał:
— Uemnik jest u mnie na obiedzie.
Natychmiast zgodziłem się. Udaliśmy się wzdłuż Czipsaidu w stronę Littel-Britein. Tymczasem w oknach sklepów zaświeciły lampy i latarnicy z trudem mogli znaleźć miejsce dla swych drabin wśród tłumu i ścisku.
W Littel-Britein wszystko powtórzyło się, jak dawniej: pisanie listów, mycie rąk, gaszenie świecy, zamykanie, oznajmiające, że dzienna robota skończona. Nie mając zajęcia grzałem się przy kominku. W jego migotliwem świetle zdawało mi się, że obie maski na pólkach bawiły się w jakąś szatańską grę, co chwila spoglądając na siebie i że tłuste łojowe świece, słabo rozjaśniające kąt, w którym pisał Dżaggers, były ozdobione brudnymi soplami, jakby wspomnieniem całego legionu, powieszonych klientów.
Wszyscy trzej z Uemnikiem pojechaliśmy w najętej karecie do Gerardstrit i zaraz po Przyjeździe zasiedliśmy do obiadu. Chciałem od czasu do czasu spotkać przyjacielskie spojrzenie Uemnika, ale widocznie nie było to właściwe, bo za każdym razem gdy podnosił oczy do stołu, kierował wzrok na Dżaggersa i był tak oschłym i obojętnym dla mnie, że można było pomyśleć, iż są dwaj Uemnicy, bliźnięta i że ten nie jest prawdziwym Uemnikiem.
— Czy pan odesłał Pipowi notatkę pani Chewiszem? — spytał niebawem Dżaggers.
— Nie, panie. Chciałem przesłać ją pocztą właśnie w chwili, gdy pan z Pipem wszedł do kancelaryi. Oto jest.
Podał notatkę Dżaggersowi, nie mnie.
— Tylko dwa wiersze. Zaadresowała je do mnie, bo nie zna twego adresu. Pisze, że chciałaby się z tobą widzieć w sprawie, o której z nią już mówiłeś. Czy pojedziesz?
— Tak — odpowiedziałem, przebiegając oczami list, który zawierał słowo w słowo to, co powiedział Dżaggers.
— Kiedy pan myśli wyjechać?
— Wiążą mnie ważne obowiązki.
— Jeżeli pan Pip ma zamiar jechać zaraz, to sądzę, że niewarto mu opowiadać.
Uważając to za wskazówkę, że nie powinienem zwlekać, postanowiłem jechać nazajutrz i oświadczyłem im to. Uemnik napił się wina i niezbyt zadowolonym wzrokiem spojrzał na Dżaggersa, a nie na mnie.
— Tak, Pipie, twój przyjaciel pająk zręcznie zagrał i wygrał.
Mogłem tylko to potwierdzić.
— O! Ten młody człowiek rokuje wielkie nadzieje. Ale czy uda mu się je osięgnąć? Silniejszy pobije go w końcu; trzeba jednak wiedzieć, kto z dwojga silniejszy. Jeśli okaże się, że on właśnie, to może ją zwycięży...
— Naturalnie, panie Dżaggers — przerwałem niechętnie — nie uważa go pan przecież za takiego łotra?
— Nie powiedziałem tego, Pip. Mówię tylko, co się stać może. Jeśli on rzuci się na nią i pobije, to siła będzie po jego stronie, jeśli walka będzie umiejętna, to napewno nie zostanie zwycięzcą. Można tylko z góry twierdzić, co taki młodzieniec zrobi w podobnych okolicznościach, bo tu mogą być tylko dwa wyjścia.
— Pozwoli się pan zapytać jakie?
— Taki człowiek, jak pański przyjaciel pająk, albo bije albo wyzyskuje. Może korzystać i katować, lub wyzyskiwać i nie katować, ale albo bije albo wyzyskuje. Spytaj Uemnika, jakie jest jego zdanie.
— Albo bije albo wyzyskuje.
— A więc, na zdrowie Bentela Drummela — rzekł pan Dżaggers, wyjmując ze szafki karafkę wytrawnego wina i nalewając sobie i nam. Oby kwestya wyboru rozstrzygnęła się ku jej zadowoleniu. Ku zadowoleniu obojga może się rozstrzygnąć! No Molli, Molli, Molli! Jakaś ty dziś powolna.
Była w tej chwili obok niego i podała na stół potrawę. Postawiwszy odeszła na dwa kroki, nerwowo mrucząc jakieś usprawiedliwienie, poruszając przytem palcami, które zwróciły na siebie mą uwagę.
— Co takiego? — spytał pan Dżaggers.
— Ee, nic. Ale przedmiot naszej rozmowy zbyt jest dla mnie przykry — odpowiedziałem.
Ruch jej palców wynikał z drgania ich przy osadach. Stała, z wzrokiem wlepionym w swego pana, jakby nie rozumiejąc, czy ma odejść czy nie, czy może on ma coś jej powiedzieć. Spojrzenie jej było wyraziste. O, napewno widziałem zupełnie takie same oczy i takie same ręce tej pamiętnej dla mnie chwili, bardzo, bardzo niedawno!
Zwolnił ją, a ona cicho, jak cień, wyszła z pokoju. Ale widziałem ją zupełnie wyraźnie przed sobą, jak gdyby nie ruszała się z miejsca. Patrzyłem na te ręce, na te oczy, na te rozwichrzone włosy i porównywałem je z innemi rękami, innemi oczami, innymi włosami, które tak dobrze znałem i myślałem, do czego też będą one podobne po dwudziestu latach burzliwego życia, spędzonego z ordynarnym, dzikim mężem. Znowu spojrzałem na ręce i oczy gospodyni i przypomniało mi się to uczucie, gdym po raz ostatni chodził z Estellą po zapuszczonym sadzie i porzuconym browarze. Przypomniałem sobie, jak ono zbudziło się we mnie, gdym zobaczył twarz, patrzącą na mnie i rękę machającą mi na powitanie z okna pocztowej karety; jakto po raz drugi poraziła mnie, niby błyskawica, gdym przejeżdżał z nią przez wązką smugę światła na ciemnej ulicy. Byłem prawie pewny obecnie, że ta kobieta jest matką Estelli.
Pan Dżaggers widywał mnie z Estellą i nie mógł nie rozumieć uczuć, których nie starałem się ukryć. Skinął mi głową, gdym oznajmił, że temat rozmowy zbyt dla mnie przykry, poklepał mnie po ramieniu, nalał znowu wszystkim wina i zaczął pić.
Gospodyni pokazała się po tem zajściu dwa tylko razy i niedługo pozostawała w pokoju. Dżaggers obchodził się z nią bardzo niegrzecznie. Ale ręce jej były rękami Estelli, oczy jej — oczami Estelli i choćby pojawiła się w pokoju setki razy, nie mógłbym się silniej utwierdzić w swem przekonaniu.
Wieczór był nieznośny, bo Uemnik ciągnął swe wino, jakby był na służbie, nie spuszczając oczu ze swego zwierzchnika. Co się tyczy ilości wina, to, jakby istna beczka bezdenna, był gotów lać w siebie wiele wlezie.
Wcześnie pożegnaliśmy się i wyszliśmy razem. Gdyśmy mijali buty Dżaggersa, szukając kapeluszy, poczułem, że Uemnik znów staje się podobnym do uolworckiego Uemnika. Nie zrobiliśmy nawet dziesięciu kroków po Gerard — strit w kierunku Uolwortu a już czułem, że idę pod rękę z prawdziwym Uemnikiem.
— No — rzekł Uemnik, — niby góra zwaliła mi się z pleców. To zadziwiający człowiek, ale tylko z oddali, czuję, że powinienem nakładać na siebie wędzidło, gdy jem u niego obiad. Znacznie spokojniej obiaduję bez tego przymusu.
Przyznałem, że sąd jego jest zupełnie słuszny.
— Nikomu prócz ciebie nie powiedziałbym tego.
— Oczywiście, że to, co mówimy, zostanie między nami.
Spytałem, czy widział kiedy wychowanicę pani Chewiszem, obecną panią Bentlową Drummelową? Odrzekł, że nie. Dla uniknięcia pospiechu w zmianie przedmiotu zapytałem go o ojca i o panią Skiffins. Przy wzmiance o tej ostatniej, twarz jego przybrała wyraz dumy i zatrzymał się na środku ulicy, aby wytrzeć nos.
— Uemniku, czy pamiętasz, gdym po raz pierwszy był na obiedzie u pana Dżaggersa, powiedziałeś mi, abym uważał na jego gospodynię?
— Czyż powiedziałem to? Tak, może być, że powiedziałem. Niech dyabli wezmą — dodał, potknąwszy się — tak, powiedziałem. Widocznie, jeszcze niezupełnie wytrzeźwiałem.
— Nazwałeś ją poskromionem zwierzęciem.
— A jakbyś ty ją nazwał?
— Oczywiście tak samo. W jaki sposób poskromił ją Dżaggers?
— To już jego tajemnica. Służy u niego już od lat wielu.
— Chciałbym, byś mi opowiedział jej historyę. Bardzo mi na tem zależy. Wiesz, że nic, o czem mówimy, nie rozchodzi się dalej.
— Sam nie znam jej historyi, a właściwie nie znam całej. Ale, co wiem, to ci opowiem. Jesteśmy obecnie nieurzędowymi, lecz prywatnymi ludźmi.
— Naturalnie.
— Dwanaście lat temu sądzono ją, jako obwinioną o zabójstwo, ale została uwolniona. Była to przepiękna kobieta, o ile się nie mylę w żyłach jej płynęła przymieszka krwi cygańskiej. Bądź co bądź była namiętną kobietą a jak się rozogniła, to możesz sobie wyobrazić...
— Ale jednakże uwolniono ją?
— Pan Dżaggers jej bronił i zadziwiająca sprawę przeprowadził. Sprawa była zawikłana a on był jeszcze wówczas, mówiąc prawdę, młody, mimo to wszystkich zdumiał; bodaj czy ta sprawa nie stała się podwaliną jego sławy. Sam codziennie chodził do sądu karnego, sprzeciwiając się nawet temu, by ją aresztowano, ale podczas badań, gdy nie mógł już sam występować, zasiadał między jej obrońcami i jak wiadomo, mieszał się do wszystkiego. Zabitą okazała się kobieta o lat dziesięć starsza, znacznie większa i silniejsza od obwinionej. Zabójstwa dopuszczono się z zazdrości. Obie wiodły rozpustne życie i ta kobieta, która obecnie bawi w Gerard-strit jeszcze w młodych latach wyszła za mąż za takiego samego rozwiozłego młodzieńca, jak ona, a w zazdrości stawała się istną furyą. Ofiarę znaleziono martwą w dole. Nie obeszło się prawdopodobnie bez walki, bo zwłoki były potłuczone, poszarpane, pokaleczone, a wreszcie została zaduszona. Prócz tej kobiety nikt nie podległ podejrzeniom, Dżaggers zaś głównie na tem oparł obronę, że ona nie mogłaby tego uczynić. Wtedy nie rozwodził się nad siłą jej rąk, tak jak obecnie czasem to czyni.
Opowiedziałem Uemnikowi, że zmusił ją do pokazania nam rąk podczas obiadu.
— A więc od chwili rozpoczęcia sądu kobieta ta zaczęła się ubierać tak, że wydawała się słabszą, niż była w istocie, szczególnie rękawy były tak uszyte, że ręce wydawały się bardzo delikatnemi. W dwóch, czy trzech miejscach miała sińce, ale u tego rodzaju kobiet nie jest to wcale osobliwością. Dużo dawało do myślenia to, że dłonie miała pokaleczone, chodziło tylko o rozpoznanie, czy czasem nie paznogciami? Dla wytłomaczenia tego Dżaggers wykazał, że przechodziła przez gęste, kolczaste krzaki, nie dosięgające do jej twarzy, ale przez któreby przebyć nie mogła bez pokaleczenia rąk; końce kolców wyjęto z jej rąk i przedłożono jako dowód; ponadto wspomniane krzaki były połamane a na nich znaleziono szczątki jej sukni i krople krwi. Główna jednak jego obrona polegała na tem. Na potwierdzenie jej zazdrości przytaczano okoliczność, że była już ona podejrzaną o zabójstwo swego trzyletniego dziecka, zrodzonego z wyżej wspomnianym człowiekiem w celu wywarcia na nim zemsty. Pan Dżaggers tak kwestyę postawił: Mówicie, że to są ślady paznogci a przytem przypuszczacie, że zabiła dziecko. Powinniśmy przyjąć w śledztwie takie założenie. O ile nam wiadomo, mogła zabić dziecko, dziecko zaś chwytając się jej rąk, mogło je pokaleczyć. Dlaczegóż nie sądzicie jej o dzieciobójstwo? A więc jeśli upieracie się przy pokaleczeniach, to o ile nam wiadomo, sprawa obecnie zupełnie jasna, boście sami je wymyślili? Jednem słowem pan Dżaggers był nielada obrońcą: oni zaś ją uwolnili.
— I od tej pory jest u niego w służbie?
— Tak, zgodziła się do niego od chwili uwolnienia; obecnie jest już poskromiona i wyuczyła się obowiązków, ale przedtem koniecznie trzeba było ją opanować.
— A jakiej płci było dziecko, czy pamiętasz?
— Mówią, że dziewczynka.
— Nic więcej nie masz dziś do powiedzenia?
— Nie, nic. Tylko odebrałem twój list i zniszczyłem go.
Po przyjacielsku rozstaliśmy się, udałem się do domu z nowym pokarmem dla myśli, ale zupełnie nie uspokoiłem się co do swych obaw.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.