<<< Dane tekstu >>>
Autor Anonimowy
Tytuł Wilkołak
Pochodzenie
Przygody Zagadkowego Człowieka
Nr 34
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 30.8.1938
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kapitan Sandbury już nie przemówi

Stary marynarz westchnął ciężko i zastosował się do rozkazu Dicksona.
Była to broń staroświecka systemu bębenkowego, zardzewiała i niewątpliwie więcej niebezpieczna dla strzelca, niż dla tego w kogo mierzył.
— Co za szaleństwo chciał pan popełnić? — zagadnął go spokojnie detektyw.
Kapitan kilkakrotnie pokiwał głową jakby biadał sam nad sobą.
— Nie wiem sam... Zdaje mi się, że nie byłbym zdolny... Szukałem mordercy mego nieszczęśliwego Jeffriesa. Niegdyś był drugim oficerem na moim pokładzie, jeszcze w tedy, gdy dowodziłem wielkimi transatlantykami...
— I nas, akurat nas, podejrzewa pan o tę zbrodnię, lub choćby o udział w niej.
— Podejrzewam wszystkich. Ale wiem, że pan właśnie jakby wziął pod swą opiekę tego nędznika Podgersa. Jestem pewny, że za pana sprawą Podgersowi włos z głowy nie spadnie. Bogaty ma zawsze szczęście i wszędzie znajdzie opiekę.
— Za dużo pan rozumuje, kapitanie. Wiem, że tacy ludzie do zbrodni nie są zdolni. Gotówbym nawet zwrócić panu rewolwer, gdybym tylko wiedział że pan sobie czegoś złego nie zrobi.
— Niech pan zachowa ten rewolwer... Dla mnie i kuli szkoda. Nie nadaję się już do niczego więcej, jak do pływania po najmniejszym kanale w całej Anglii.
— Nie należy przesadzać, kapitanie, — uspokajał go detektyw. Nie trzeba wpadać z jednej ostateczności w drugą... Możeby się pan zechciał raczej przyczynić do odnalezienia mordercy pańskiego przyjaciela przez okazanie nam pomocy?..
— Czyżbym się do tego nadawał? — zagadnął detektywa marynarz pełen rezygnacji.
— Wczorajszy pański raport świadczy, że umie pan grupować fakty i wyciągać z nich wnioski. Nie opowiedział nam pan jednak wcale, co o tym wszystkim mówią ludzie z pańskiej flotylli. Przecież muszą mieć jakieś zdanie o tych sprawach...
— Ma pan rację, — potwierdził kapitan, ludzie mówią niejedno, ale są to przeważnie tylko gadania pełne przesądów. Tylko jeden fragment tych opowiadań wydaje mi się godzien zainteresowania panów....
— Słucham pana... Proszę, niech się pan nie daje prosić...
Sandbury przez chwilę, jakby się wahał i namyślał.
— Chodzi o Jeffriesa.
Dickson znów go zachęcił?
— Proszę, słucham pana.
Stary marynarz obejrzał się trwożnie:
— Czy jest to odpowiednie miejsce do powierzenia sobie tajemnic....
Mimo mroku, detektyw spostrzegł, że twarz kapitana była blada jak płótno. A głos jego drżał ze wzruszenia, a może i lęku.
— Nie! — rzekł nagle Sandbury zdecydowanym tonem, — nie! Nie jesteśmy w odpowiednim miejscu, abym mógł panu tę tajemnicę powierzyć!
Detektyw stwierdził, że znajdowali się akurat pod murem, okalającym stary zamek Podgersa. Był to mur wysoki bardzo, zbudowany z szarego kamienia. Droga z miasta kończyła się u stóp tego muru, niegdyś niewątpliwie warownego.
Dickson zwrócił się ostro ku marynarzowi:
— Kapitanie! To nie do nas chciał pan strzelać, a do kogoś innego!
— Co?... Co pan mówi?.. Przecież ja jeszcze nic nie powiedziałem!.. Nic nie powiedziałem!
Ostatnie słowa wydobyły się z jego ust jako krzyk prawie. Był przerażony.
Potem obrócił się nagle i nim detektyw zdołał go zatrzymać ruszył biegiem ku zamkowi i znikł w ciemności.
Tom rzucił się za nim w pościg, ale detektyw go powstrzymał.
— Na nic się to nie zda... Ten człowiek już więcej nie przemówi.
— Ale dlaczego tak nagle zbiegł. Co się stało?
— Widzisz tam?... Patrz!
Dickson szeptem wymówił ostatnie słowa, wskazując jedną z wieżyczek muru, odległej o kilka zaledwie kroków.
— Czy widzisz te grube okiennice?.. Nie otwiera ich nikt chyba nigdy. A jednak teraz są uchylone.
— Ktoś nas podsłuchiwał.
— Bez wątpienia.
Tom chciał coś jeszcze dodać, lecz jego mistrz położył mu dłoń na ramieniu i tym ruchem nakazał mu milczenie.
Szybkim krokiem zeszli w dół ulicy. Gdy jednak znaleźli się za rogiem — detektyw zatrzymał się — Trzeba będzie nam zajrzeć do zamku Campanula.
— Podgers przyjmie nas napewno jak najchętniej, — zauważył Tom.
— Tym razem wejdziemy nieproszeni i bez meldowania. Zachowamy jak najściślejsze incognito.
— Rozumiem, — odparł Tom rozbawiony, — wejdziemy nie przez główne drzwi.
— Ani przez główne, ani przez boczne, my boy. Czy widzisz ten kasztan wiekowy? Czy widzisz jak jego konary sięgają aż poza mur.
— Doskonale... A psy?
— W zamku nie ma ani jednego psa. Podgers nie lubi ich.
Wspięli się na drzewo i zeszli z niego na mur bez trudności. Opuścili się potem na gałęzi jak na ramieniu olbrzyma. Gdy byli o metr nad ziemią, już po tamtej stronie muru — skoczyli. Duży trawnik dzielił ich od samego budynku, w którym tylko nieliczne paliły się jeszcze światła. Gdy zbliżali się do okien parterowych, światło w nich zgasło. Po chwili dostrzegli migotliwe jarzenie świec — w ręku człowieka zdążającego na górne piętra.
— Służba idzie spać, — szepnął detektyw. — Pali się teraz tylko w dwóch oknach gabinetu. Podgersa który widać jeszcze do snu się nie szykuje.
— Zdaje mi się, mistrzu, że chciałby pan rzucić dyskretne spojrzenie do tego gabinetu.
— Nie mylisz się, mój chłopcze. Nie sprawi nam to większych trudności i nie wątpię, że dasz sobie znakomicie sam radę. Wezmę cię na plecy i w ten sposób umożliwię ci wgląd do pokoju. Sztory są opuszczone jedynie do połowy, pokój jest nieźle oświetlony, a ty jesteś ukryty w cieniu.
Plan był prosty i do jego wykonania przystąpili obaj detektywi jak zwykle: nie zwlekając ani chwili.
Miękka ziemia i trawnik stłumiły całkowicie odgłos ich kroków, zaś Harry Dickson rozmyślnie ominął żwir alei i wybrał drogę naprzełaj wprost do muru. Tuż pod upatrzonymi oknami, Tom wspiął się na szerokie plecy swego mistrza.
Po chwili młody człowiek rzucił pierwsze spojrzenie do wnętrza.
Trwało kilka minut nim Tom szepnął wreszcie:
— Podgers jest samotny... Nie może nas usłyszeć, gdyż jest w głębi pokoju. Siedzi na kozetce z głową w rękach. Jest bardzo zaniepokojony... Widać to na jego twarzy. Od czasu do czasu podnosi głowę i spogląda na zegar, stojący na kominku. Jakby czekał na kogoś... O! idzie teraz do drzwi.
Nagle Tom poczuł, że traci z widoku pokój.
To jego mistrz pochylił się, pociągając za sobą swego ucznia.
— Baczność! — szepnął detektyw. — Ktoś idzie przez trawnik.
Ze swego miejsca nie mogli dojrzeć kto idzie, ale słyszeli ciche kroki po trawniku, a potem skrzypiące po alei. Wreszcie ów ktoś już głośno stukając obcasami wszedł na kamienne schody, wiodące do wejścia do zamku.
— Wracamy na nasze stanowiska! — rzucił detektyw.
Po kilku chwilach, gdy wszystko wokół ucichło, byli znów pod oknami. Gdy Tom znalazł się na wysokości okna — pokój był jeszcze ciągle pusty. Podgers gdzieś wyszedł, a może tylko wyjrzał ku tej osobie, na którą czekał.
Nie trwało to jednak długo. Drzwi się otworzyły, a gest zdziwienia Toma świadczył że scena w pokoju musiała się gruntownie zmienić.
— Co widzisz? — niecierpliwił się Dickson.
— To nie do wiary... Wie pan kto wszedł do Podgersa?
— Skąd mam wiedzieć? Gadaj!
— Miss Lind!
Harry Dickson pragnął za wszelką cenę sam zajrzeć do środka.
Spróbuj się trzymać parapetu... Nie spadniesz? — zagadnął ucznia.
— Trzymam się.
— Jeśli wytrzymasz dłużej — wspinam się do ciebie.
— Śmiało, mistrzu!
Detektyw zręcznym ruchem wspiął się do wysokości okna, następnie zaś jak zawodowy aprobata przerzucił się na rękach i oparł o parapet.
Nauczycielka siedziała za stołem w pokoju Mr. Podgersa. Była cała w czerni, w tej samej sukni, w której detektywi widzieli ją w szkole, tyle tylko, że narzuciła na siebie szeroką pelerynę. Nie spoglądała swemu rozmówcy w oczy, lecz błądziła spojrzeniami po ścianach pokoju. Podgers słuchał jej z posępną miną.
W miarę jak nauczycielka mówiła — podnosiła głos i ożywiała się. Oczy jej nabierały blasku, na policzki wystąpiły rumieńce i wreszcie mówiła tak głośno, że Dickson i Tom słyszeli już pojedyncze wyrazy... Wyrazy „świeca“, „Rock Head“, „Fire Castle“ i inne dosłyszeli obaj wyraźnie.
Słowa te wywarły na Podgersie niezwykły skutek.

Stał się nerwowy, twarz mu się skurczyła w grymasie bólu i wreszcie można było z jego rysów wyczytać rozpacz i rezygnację.
Mimo to odpowiadał tylko monosylabami, dla obu podsłuchujących za oknem zupełnie niedosłyszalnymi. Wreszcie Podgers uczynił kilka gestów. Szukał czegoś po kieszeniach. Po chwili wydobył książeczkę czekową i znów szukał pióra wiecznego.

Ale Miss Lind ruchem łagodnym wprawdzie, choć zdecydowanym, odtrąciła dłoń, która już szykowała się do pisania, a w całej jej postaci widać było odmowę.
Podgers, złamany zupełnie, odprowadził ją do drzwi.
W zachowaniu się i postawie Miss Lind można było z łatwością wyczytać tryumf zwycięstwa.
— Na dół — rozkazał detektyw.
Słyszeli kroki Miss Lind po schodach i potem po alei.
Po krótkiej chwili zgasło światło w gabinecie.
— Nie mamy tutaj już nic więcej do roboty.
Detektyw nagle pociągnął swego ucznia za ramię i poprowadził w cień pod murem.
Jakaś dziwna postać wyłoniła się z ciemności i zmierzała prosto od domu Podgersa ku ruinom starego zamku.
Kontury tego dziwnego stworu rysowały się coraz wyraźniej. Wreszcie obaj detektyw i ku swemu bezgranicznemu zdumieniu ujrzeli jakby wilka, biegnącego z wielką chyżością na tylnych łapach.
— Trzymaj go! — rzucił detektyw i pobiegł co tchu za dziwnym stworzeniem.
Ale ów „wilkołak“, ów stwór niezwykły, znikł im nagle z oczu. Znaleźli się przed murem bez wyłomu i bez drzwi.

Daremnie czekali całe godziny, ukryci za krzakami bzu i jaśminu. Potwór nie ukazał się więcej. Mosiężny kur na jednej z wieżyczek muru okalającego dom Podgersa zalśnił w pierwszych promieniach słońca. Musieli opuścić tę kryjówkę, jeśli nie chcieli, aby ich spostrzegła służba.
Na wschodzie złociło się już niebo. Wstawał dzień. Gdy szli uliczką ku miastu — z jakiejś obory wyszedł pasterz; wieśniak prowadził kilkanaście kóz na pastwisko.
Wieśniak miał tak poczciwą minę, że Dickson pozdrowił go:
— Dzień dobry! Ładny dzień się robi..
— Dzień dobry panom. Dzień ładny, bo ładny, ale nie dla każdego.
— Dla kogóż to będzie brzydki?
— Dla naszego dziedzica.
— A to dlaczego?...
Chłop podrapał się w głowę i zaczął nieskładnie:
— Strajkować mu mają. Nie chcą robić... Ani robotnicy, ani ci na wodzie, ani fornale. Paść też nie będę.. Pozdycha mu bydło czy co? Tylko co bydle winne?... No niech pan sam powie.
Detektyw oczywista, zgodził się z tym zdaniem pasterza.
— I co Podgers na to?.. Przecież to dla niego strata wielka.
— Nie inaczej... Przecie nie pozwoli, aby tyle inwentarza pozdychało. Chyba będzie musiał sprzedać... Ale co to ludzie zapłacą za taki towar, który ktoś musi sprzedać — to pan też rozumie..
Detektyw kiwnął głową.
— I któż to za te grosze kupi całe stada owiec od waszego dziedzica?
— Widzi mi się, że to będzie chyba Simpson. On jeden może kupić, bo on jeden ma pieniądze... Na dodatek jeszcze będzie mu musiał nasz dziedzic ziemię wydzierżawić, ale już umowę to będzie Simpson dyktował, a nie Podgers.
— A co wilkołak ha to?... Simpson będzie z nim miał takie samo zmartwienie jak Podgers!
Chłop utkwił wzrok w ziemię. Wahał się czy ma mówić... Wreszcie począł:
— To tak nie jest. Wcale tak nie jest... Ten wilkołak tylko na naszego dziedzica się uwziął. Chyba, że...
Chłop zamilkł... Dickson wręczył mu srebrną monetę. To poskutkowało.
— Chyba, że sam nasz dziedzic jest wilkołakiem..
— Na coby mu się to zdało?.. Poco mu takie komedie?
— Poto tylko, żeby ludzi postraszyć.... Nic więcej. Nie lubi ludzi nasz dziedzic.
— A mnie się wydaje — rzekł Dickson, — że tak wcale nie jest. Podgers nie jest wcale taki zły, jak o nim ludzie gadają. A gadają dla tego, że pochodzi z tutejszych, że był kiedyś tak samo biedny, jak oni są dzisiaj... Ale na to nie ma rady.
— Ja tak samo mówię. Według mnie, jakby wszyscy byli bogaci, toby nikt bogaty nie był...
Stary pasterz byłby filozofował w ten sposób długo jeszcze, bo mu się wreszcie język rozwiązał, gdy nagle krzyki i hałas od zamku — przerwały te wywody.
Niebo już było całe we złocie na wschodzie, a jasne zupełnie nawet na północy. Zdaleka widać było wieżę starego zamku a na jej szczycie rozgrywał się dramat niesamowity.
Człowiek jakiś walczył widać z wrogiem, niewidocznym z dołu, gdyż wił się i szarpał i kilkakroć był w położeniu, jakby miał runąć w przepaść.
Z ust człowieka, któremu lada chwila groziła śmierć niechybna dobył się wreszcie przeraźliwy okrzyk:
— Wilk! Wilkołak!
— Na litość boską! — krzyknął Tom. — Toć to kapitan Sandbury!
Koniec tej tragedii nastąpił nagle i zupełnie nieoczekiwanie.
Kapitan Sandbury przechylił się przez parapet wieży przez chwilę jakby się przeważył aż wreszcie runął. Dickson i jego uczeń w ostatniej chwili, gdy już kapitan stracił równowagę — ujrzeli odrażającą potwornie wielką głowę wilczura. Łeb zniknął po chwili.
— Prędzej do rannego! — zawołał Dickson do ludzi. — A my — do wieży, Tomku.
Wpadli z rewolwerami w dłoni.
Daremnie jednak przetrząsnęli kąty w całym budynku i wieży. Daremnie kilkakrotnie przebiegli kręte schody. Potwora nie było.
— Jest napewno tajemne przejście od zamku tamtego do tej wieży — rzekł detektyw. — Wilkołak już dawno się skrył...
Na dole milczący tłum otaczał zwłoki nieszczęśliwego marynarza. Detektyw pochylił się nad nim:
— Kapitan Sandbury już nie przemówi...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: anonimowy.