Wino i haszysz/Poemat o haszyszu/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | V. Morał |
Pochodzenie | Poemat o haszyszu Wino i haszysz |
Wydawca | E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1926 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Bohdan Wydżga |
Źródło | Skany na Commons |
Indeks stron |
Ale nazajutrz! — okrutne nazajutrz!...
W pierwszej chwili, gdyśmy zauważyli, że nowy dzień nastał na widnokręgu naszego życia, odczuwamy zadziwiającą błogość: zdaje się nam, że jesteśmy obdarzeni cudowną lekkością myśli. Ale zaledwie stanęliśmy na nogi, resztka starego upojenia wlecze się za nami i ciąży jak kula niedawnego niewolnictwa. Osłabłe nogi niosą nas trwożliwie, i boimy się ciągle, że się stłuczemy, niby jakiś kruchy przedmiot... Osłabienie wszystkich organów, zmęczenie, jakby obwisłość nerwów — łechtliwe zbieranie się na płacz, niezdolność wzięcia się do jakiejkolwiek ciągłej pracy, pouczają nas w sposób okrutny, żeśmy się oddawali grze zakazanej...
To kara za grzeszną rozrzutność, z jaką marnotrawiliśmy fluid nerwowy. — Rozsiewaliśmy naszą osobowość na cztery wiatry świata, a teraz doznajemy niezmiernych trudności zebrania jej i skupienia...
Wstrętna natura, ogołocona ze swego wczorajszego blasku, przypomina melancholijne szczątki uczty[1]. Nadewszystko zaś porażona jest wola — władza najcenniejsza. — Powiadają — i ma to pozory prawdy — że haszysz nie pociąga za sobą żadnej dolegliwości fizycznej — przynajmniej żadnej poważniejszej dolegliwości. — Jednak, czy można utrzymywać uczciwie, żeby człowiek niezdolny do czynu i skłonny jedynie do marzenia, miał być istotnie zdrów — gdyby nawet poszczególne jego członki były napozór w dobrym stanie. Znamy zaś w dostatecznej mierze naturę ludzką, aby wiedzieć, że człowiek, który przy pomocy niewielkiej łyżki konfitury może dostarczyć sobie na zawołanie wszystkich rozkoszy nieba i ziemi, nie zdobędzie się na zarobienie pracą mizernej zaledwie ich cząstki. Czy podobna wystawić sobie państwo, którego wszyscy obywatele upijaliby się haszyszem? Jacyż by to byli obywatele? Jacy wojownicy? Jacy prawodawcy? Nawet na Wschodzie, gdzie użycie haszyszu jest tak rozpowszechnione, niektóre rządy zrozumiały konieczność jego zakazu. Istotnie, niewolno człowiekowi pod karą upadku i śmierci intelektualnej zmieniać zasadniczych warunków swego istnienia i burzyć równowagi swych władz w stosunku do środowiska. w którem przeznaczano mu się poruszać — słowem zmieniać swe przeznaczenie, zastępując je fatalnością innego rodzaju.
Przypomnijmy sobie ów zadziwiający symbol—Melmotha. Jego okrutne cierpienie ma swe żródło w niewspółmierności cudownych zdolności, nabytych odrazu przez pakt z szatanem, i środowiska, w którem, jako stworzenie boskie, żyć musi. I nikt z tych, kogo usiłuje on uwieść, nie chce kupić od niego za tę samą cenę jego szczególnego daru. W istocie każdy, kto nie godzi się z warunkami życia, sprzedaje swą duszę.
Łatwo ustalić stosunek, jaki zachodzi między satanicznemi kreacjami poetów, i żywemi istotami, oddającemi się narkotykom. Człowiek zapragnął być Bogiem i niebawem, mocą nie dającego się ująć prawa moralnego, spada on niżej od swej istotnej natury. Jest to dusza, która się wyprzedaje detalicznie.
Balzac uważał widocznie, że niema dla człowieka większego upokorzenia, ani większego cierpienia, jak wyrzeczenie się własnej woli. Widziałem go raz na zebraniu, gdzie była mowa o cudownem działaniu haszyszu. Słuchał i dopytywał się z zabawnem zajęciem. Osoby znające go zrozumieją, że był żywo zaciekawiony. Ale idea myślenia niezależnie od siebie obrażała jego poczucie wewnętrzne. Podano mu dawamesk, przyjrzał mu się, powąchał i zwrócił, nie skosztowawszy. Walka między dziecinną niemal ciekawością i wstrętem do abdykacji ze swej osobowości malowała się na jego wyrazistej twarzy w sposób widoczny. Przemogło uczucie godności. W istocie trudno wystawić sobie tego teoretyka woli, tego duchowego bliźniaka Ludwika Lambert’a, decydującego się na przyjęcie dawki tej czarującej substancji.
Mimo cudowne usługi oddawane przez eter i chloroform, sądzę, że z punktu widzenia filozofji spirytualistycznej zasługują również na moralne potępienie wszelkie współczesne wynalazki, zmierzające do ograniczenia świadomej woli ludzkiej i nieodzownego cierpienia.
Nie bez podziwu wysłuchałem kiedyś paradoksalnego odezwania się pewnego oficera, który mi opowiadał o straszliwej operacji, dokonanej na pewnym generale francuskim w EI-Agouat’cie, na skutek której zmarł on pomimo chloroformu. Ów generał był człowiekiem wielkiej odwagi, a nawet czemś więcej — jedną z tych dusz, z któremi samo przez się kojarzy się pojęcie rycerskości. „Nie chloroformu — mówił ów oficer — by mu trzeba, ale spojrzeń całej armji i muzyki pułkowej. Toby go może uratowało!“ Chirurg nie zgadzał się ze zdaniem oficera — ale kapelan wojskowy byłby zapewne podziwiał jego uczucia.
W pracach filozoficznych umysł ludzki, postępując wzorem biegu gwiazd, winien posuwać się po krzywej, któraby go przywiodła z powrotem do punktu wyjścia. Wyprowadzić wniosek—to zamknąć koło. Na wstępie mówiłem o tym stanie cudownym, w jaki umysł ludzki popada niekiedy jakby przez łaskę szczególną; powiedziałem, że, dążąc bez ustanku do podniecenia swych nadziei i do wzniesienia się ku nieskończoności, człowiek okazywał we wszystkich czasach niepohamowany pociąg do wszelkich substancyj, nawet niebezpiecznych, które, podniecając górnie osobowość, wywołują chwilowo przed jego oczami ów raj przygodny — przedmiot wszystkich jego pożądań; wreszcie, że ten zuchwały umysł, pędzący bez zdania sobie z tego sprawy ku otchłani piekła, przez to samo składa dowód swej przyrodzonej wielkości.
Jednak człowiek nie jest tak opuszczony, tak dalece pozbawiony godziwych środków pozyskania nieba, aby miał być zmuszony przywoływać do pomocy aptekę i czary; nie ma on potrzeby sprzedawać swej duszy, aby opłacać upajające pieszczoty i łaski hurysek. Cóż to za raj, który się kupuje kosztem zbawienia wiecznego? Wystawiam sobie człowieka — powiedzmy bramina, poetę, albo filozofa chrześcijańskiego—wyniesionego na stromy Olimp uduchowienia; obok niego Muzy Rafaela, czy Mantenji, by go wynagrodzić za długie posty i żarliwe modły, układają najszlachetniejsze tańce, patrzą nań wzrokiem pełnym słodyczy, darzą najrozkoszniejszymi uśmiechami; boski Apollo, ten mistrz wszelakiej wiedzy — Apollo Francavilli, Alberta Dürera, Goltziusa — mniejsza o to, czyj — bo czyż nie posiada swego Apollina każdy, kto nań zasługuje? — otóż Apollo pieści swym smyczkiem najczulsze struny. W dole, u podnóża góry, śród cierni i błota, stado śmiertelników — banda ilotów sili się na grymasy rozkoszy, wydając wycia, które dobywa z ich piersi ostre działanie trucizny. I poeta, zdjęty żałością, mówi sobie: „Ci nieszczęśliwcy, którzy ani pościli, ani modlili się — i wyrzekli się drogi odkupienia przez trud, żądają od czarnej magji środków niezwłocznego podniesienia się na wyżyny nadprzyrodzonego istnienia. Magja oszukuje ich, zapalając przed nimi błędne ognie zwodniczego szczęścia, podczas gdy my, poeci i filozofowie, odradzaliśmy nasze dusze przez powolną pracę i kontemplację; przez pilne ćwiczenie woli i stałą szlachetność dążeń stwarzaliśmy na nasz użytek ogród prawdziwej piękności. — Ufając słowu, które mówi, że wiara przenosi góry, spełniliśmy jedyny cud, na który Bóg dał nam swe przyzwolenie!”
- ↑ Porównaj mały poemat prozą „Dwoisty pokój” (2-a część), oraz wiersz, umieszczony na wstępie niniejszego studjum, „Sztuczne Raje...”