Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom II/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom II |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Książę Andrzej wysiadł w Bernie u jednego ze swoich dobrych znajomych i współziomka, sekretarza rosyjskiej ambasady Bilibina.
— Ah! chciej wierzyć książe kochany, że nic na świecie, nie mogło zrobić mi większej przyjemności — dyplomata przyjął go temi słowy serdecznemi. — Franz! — zawołał na służącego, który niósł księcia rzeczy — zanieś to wszystko do mego pokoju sypialnego. Jesteś tedy książę zwiastunem zwycięztwa, prześlicznie! Co do mnie, jestem chory niestety! jak widzisz.
Zmieniwszy podróżne ubranie, książę Andrzej połączył się z gospodarzem domu w tegoż gabinecie, urządzonym z elegancją i komfortem. Zastał tu już stół nakryty i objad dla gościa na prędce zastawiony. Bilibin usiadł tymczasem naprzeciw Andrzeja przy kominku.
Odszukiwał, co prawda z wielkiem zadowoleniem, w tem otoczeniu wytwornem i pełnem komfortu, owe żywioły, prawie niezbędne do życia, których nie brakowało mu dotąd nigdy, od kiedy mógł sobie zapamiętać. Tem boleśniej odczuwał brak w obozie tego wszystkiego, do czego nawykł od lat dziecięcych, a teraz musiał wziąć z tem rozbrat zupełny. I to sprawiało mu wielką przyjemność, po przyjęciu austrjackiem, że mógł rozmawiać, wprawdzie nie po rosyjsku, tylko po francusku, ale nie mniej z rosjaninem czystej krwi, który podzielał (tak przynajmniej można było przypuszczać), wstręt Bołkońskiego do Niemców, i do ich ojczyzny.
Bilibin miał lat przeszło trzydzieści. Dotąd nie żonaty, należał urodzeniem i wychowaniem, do tych samych sfer towarzyskich, co i książe Andrzej. Poznali się początkowo w Petersburgu. Później odszukali się i zbliżyli jeden do drugiego, podczas bytności Andrzeja w Wiedniu, gdy Kotuzow wybrał go sobie na towarzysza, z pomiędzy wszystkich adjutantów. Obaj posiadali po temu zdolności i przymioty odpowiednie, aby każdy z nich, w obranym zawodzie, mógł zrobić karjerę świetną, nie czekając na nią zbyt długo. Bilibin, choć młody latami, był już poważnym, wytrawnym dyplomatą. Miał bowiem ledwie lat szesnaście, kiedy go już oddano pod wyłączną opiekę ambasadorowi rosyjskiemu i przyłączono do poselstwa. Przybył do Wiednia, poprzednio zaś bawił w Paryżu i Kopenhadze, gdzie również zajmował stanowisko wcale niepoślednie. Kanclerz i ambasador rosyjski w Austrji, poznali się na jego wielkich zdolnościach i umieli takowe ocenić należycie. Nie był on w niczem podobny do owych biernych dyplomatów, których cała umiejętność na tem polega, żeby się chroń Boże z czem nie wygadać i nie skompromitować i mówić biegle po francusku, ile możności paryskim akcentem. Należał do kategorji ludzi rzeczywiście zamiłowanych w pracy. Mimo lenistwa wrodzonego, zdarzało mu się często, przepędzić noc całą przy biurku. Przedmiot pracy był mu zupełnie obojętnym. Co go pociągało i zajmowało, to nie pytanie: — „Dla czego? i na co?“ — ale — „W jaki sposób ułożyć, żeby dobrze wypadło?“ — Znajdował szczególną przyjemność i wewnętrzne zadowolenie, ilekroć powiodło mu się napisać w sposób interesujący, stylem zręcznym i eleganckim, bądź jakie memorandum, raport, a choćby też po prostu pierwszy lepszy okólnik. Prócz usług, które piórem oddawał, przyznawano mu również talent niepospolity i umiejętność postępowania z taktem, w sferach wysokich. Podziwiano w nim niemniej sposób rozmawiania, dowcipny, lekki i zawsze w miarę sarkastyczny.
Bilibin wtedy tylko lubił rozmowę, jeżeli ta mu nastręczała sposobność powiedzenia czegoś niezwykłego; rozsiania wśród rozmowy pereł dowcipu ciętego, a zawsze oryginalnego. Złośliwi utrzymywali, że przygotowywał on naprzód w swojem laboratorjum, owe frazesy delikatnie zaostrzone, niby łucznik strzały. Bądź co bądź, dowcipy jego były tak doskonałe, a tak łatwe do pojęcia, że nawet głowy najbardziej zakute, zatrzymywały je w pamięci. Te „strzały“ wychodzące z jego arsenału, oblegały później wiedeńskie salony najarystokratyczniejsze, wywierając wpływ częstokroć, i to bardzo przeważny, na bieżące wypadki.
Twarz Bilibina o cerze żółtej, chuda i mimo lat młodych mnogiemi zmarszczkami poorana, była codziennie tak starannie wymyta, że każdy z tych zmarszczków świecił niby kość słoniowa, lub koniec palca, jeżli pobieleje przez długie w wodzie moczenie. Gra jego fizjognomji spoczywała głównie w ciągłej zmianie owych zmarszczków, które to tu, to tam, pogłębiały się mniej lub więcej. To czoło fałdowało się w kilka bruzd głębokich, to brwi podnosiły się w górę, i nazad w dół opadały, to policzki, a nawet nos, marszczyły się drobniutko, niby na igłę nabrane. Temu wszystkiemu towarzyszył zawsze rzut oka bystry, otwarty i wesoły.
— A teraz książę kochany, opowiedz mi cokolwiek o twoich czynach rycerskich — zagadnął po obiedzie Bołkońskiego.
Zaczął mu więc Andrzej opowiadać, nie wysuwając siebie zanadto na pierwszy plan, szczegóły potyczki, a potem jak został przyjęty przez ministra.
— Przyjęto mnie i moją wiadomość o zwycięztwie, jak psa w kręgielni! — machnął ręką niecierpliwie.
Uśmiechnął się na to Bilibin.
— Koniec końców, mój drogi książe — wtrącił od niechcenia, wpatrując się z pewnej odległości w swoje paznogcie misternie wypolerowane i przemykając z lekka oko lewe — mimo wysokiego poważania dla armji rosyjsko-prawosławnej, to wasze zwycięztwo, nie wydaje mi się znowu tak nadzwyczajnie, tak rozstrzygająco... zwycięzkiem.
Mówił ciągle po francuzku, rzadko mięszając pewne rosyjskie wyrażenia, które zwykł był podkreślać w sposób dość pogardliwy.
— Jakto, zgnietliście całym waszym ciężarem, tego biedaka Mortier’a, który miał tylko jednę dywizją, a i ten sam Mortier wymknął wam się w dodatku... Gdzież to wasze wielkie zwycięztwo, pytam?
— Nie chwaląc się zbytecznie, przyznasz mój drogi, że ono trochę więcej warte, niż cała z Ulmem historja, co?...
— Ale dla czego nie było wziąć w niewolę marszałka, bodaj jednego, ot tak! na pokaz?
— Dla czego? Bo wypadki podczas bitwy, nie układają się według naszego widzimisię i nie dadzą się naprzód obliczyć, jak ewolucje własnymi żołnierzami na wojskowej „paradzie“. Spodziewaliśmy się na pewno zajść mu z tyłu o siódmej rano, a przybyliśmy w to miejsce dopiero o piątej po obiedzie.
— Czemu więc nie uczyniliście tego o siódmej z rana? Trzeba było wybrać się wcześniej.
— A dla czego, wy, panowie dyplomaci, nie podszepnęliście Bonapartemu, że mądrze by zrobił, gdyby opuścił Genuę? — odrzucił Andrzej w tym samym tonie żartobliwym.
— Oh! wiem ja doskonale — roześmiał się Bilibin — żeś sobie książę pomyślał w tej chwili: — „Łatwo mu deklamować o braniu w niewolę marszałków; mieszczuchowi, siedzącemu wygodnie i bezpiecznie pod piecem!” — To prawda, ale zawsze szkoda wielka, żeście Mortier’a z rąk wypuścili. Nie dziwcież się teraz moi panowie, że idąc za przykładem tutejszego ministra wojny, tak nasz car najmiłościwszy, jak i cesarz Franciszek, nie będą zbyt zachwyceni i zbyt wdzięczni wam za owe zwycięstwo. Nawet ja sam, nędzny i nic nie znaczący sekretarz ambasady, nie czuję potrzeby nieprzezwyciężonej, okazywać czemkolwiek mego uwielbienia, choćby naprzykład: czynem tak wzniosłym, jak obdarowanie mego „Franca” całym, srebrnym talarem, razem z pozwoleniem udzielonem mu wspaniałomyślnie, by szedł na spacer do Prateru ze swoją Liebchen... Ach! zapomniałem, żeśmy nie w Wiedniu, i że w Bernie nie ma Prateru. — Spojrzał drwiąco na Andrzeja, nagle czoło wygładzając z bruzd i zmarszczków.
— Teraz na mnie kolej, mój drogi, spytać dla czego tak ma być, a nie inaczej. Może to są jakieś delikatne odcienia dyplomatyczne, które przewyższają moją słabą inteligencję, dość na tem, że tego wszystkiego nic a nic nie rozumiem, szczerze to wyznaję... Mack zaprzepaszcza całą armję, arcyksiążęta Ferdynand i Karol, nie dają znaku życia, i popełniają błąd za błędem. Jeden Kotuzow stacza bitwę otwarcie, wygrywa ją, zrywa czar osłaniający dotąd Francuzów, a pan minister wojny, nie ciekawy nawet szczegółów potyczki, i odniesionego przez nas zwycięstwa.
— W tem właśnie tkwi rozwiązanie zagadki, książę kochany! Bo widzisz, hurra dla cara! dla świętej Rosji! dla naszej armji prawosławnej! Wszystko brzmi pięknie i wzniośle, cóż to jednak nas obchodzi?... Chciałem powiedzieć, co obchodzą dwór austrjacki wasze zwycięstwa? Przywieźcie nam pomyślną wiadomostkę, o powodzeniu takiego arcyksięcia Karola lub Ferdynanda, jeden wart tyle właśnie co i drugi, jak wiemy. Dajmy na to, że pobili oddział pompierów Bonapartego. Zmieniłaby się sytuacja, wszystko wzięłoby inny obrót; ogłoszonoby zwycięstwo Urbi et Orbi, przy odgłosie dzwonów i surm bojowych! Wasze jednak malutkie zwycięstwo, może nam się tylko nie podobać! Jakto, arcyksiążęta nie dają znaku życia, wy zaś opuszczacie Wiedeń bez wystrzału, jakbyście chcieli nam powiedzieć: — „Wprawdzie Bóg jest z nami, ale możecie i wy udać się do Niego, żeby pobłogosławił wam i waszej stolicy!” Podczas rozprawy z Mortier’em, pozwalacie na zabicie Schmidta, jenerała, który był nas wszystkich ulubieńcem, i każecie nam się cieszyć ze zwycięstwa? Gdyby kto postawił się na głowie, nie mógłby wynaleźć niczego, coby nas bardziej drażniło! Jakby na przekor nam, jakby naumyślnie. Zresztą, przypuściwszy nawet, żeście odnieśli świetne zwycięstwo, że tak samo pobił i rozgromił arcyksiąże Karol pierwszą lepszą francuzką dywizję, czyż to zmieni w czemkolwiek fatalny bieg wypadków? Teraz to wszystko jest musztardą po obiedzie! W Wiedniu bowiem gospodarują Francuzi.
— Jakto? Czyżby na prawdę zajęli Wiedeń?
— Nie tylko zajęli, ale Bonaparte rezyduje w Schönbrunnie, a nasz kochany hrabia Wrbna, udaje się tam, aby odebrać od niego rozkazy.
W skutek zmęczenia, rozmaitych wrażeń odniesionych w podróży, przyjęcia u ministra, nakoniec wpływu objadu i kilku kieliszków dobrego wina, Bołkoński zaczynał odczuwać pewny chaos w głowie, i nie zdawał sobie dokładnie sprawy, z ważności i doniosłości, udzielonych mu szczegółów.
— Hrabia Lichtenfeld, którego widziałem dziś rano — mówił dalej Bilibin — pokazywał mi list pełen opisów rewji odbytej w Wiedniu przez Francuzów. Jest tam dużo o Muracie i jego całem otoczeniu. Pojmujesz zatem kochany książę, że nie mamy powodu cieszyć się tak bardzo z odniesionego przez was zwycięstwa, i nie możemy przyjmywać was jako wybawicieli!
— Z mojej strony, mogę zaręczyć że mi te objawy wdzięczności są najzupełniej obojętne — bąknął książę Andrzej, który przejrzał nakoniec i zdawał sobie sprawę z małej wartości potyczki pod Krems, w porównaniu z faktem tak ważnym, jak opanowanie stolicy przez armją nieprzyjacielską. — Okropność! Jak to się stało, że Wiedeń zajęty? A ów sławny most? A książę Auersperg, któremu powierzono obronę stolicy?
— Książę Auersperg jest po naszej stronie, aby nas bronić, z czego również wywiązuje się dość licho ku powszechnemu niezadowoleniu. Wiedeń zaś został po tamtej stronie. Co się tyczy owego mostu sławnego, nie wzięto go dotąd, i w Bogu nadzieja, że go wcale nie wezmą. Podłożono miny pod niego, z rozkazem wysadzenia w powietrze. Inaczej, bylibyśmy już gdzieś w górach czeskich, wy zaś z waszą całą armją mielibyście nie lada twardy orzech do zgryzienia, i znaleźlibyście się w tarapatach prawie bez wyjścia, wzięci po prostu we dwa ognie!
— Czyżby to miało znaczyć, że kampanja już skończona? — spytał Andrzej zaniepokojony.
— Mnie by się zdawało, że skończona. I nasze matadory myślą tak samo, tylko nie śmieją odezwać się z tem głośno. Stanie się to, com przepowiadał od samego początku kampanji. Kwestję rozstrzygną, nie wasza mało znacząca potyczka pod Diernsteinem, i nie proch, wogóle, ale tacy, którzyby go wymyślili, gdyby tego nie uczyniono już przed nimi.
Bilibin powtórzył jeden ze swoich najefektowniejszych frazesów, z tych, które obiegały zwykle po całym Wiedniu, podawane z ust do ust. Po chwili rzekł czoło wygładzając:
— Wszystko zależy obecnie od spotkania się cara Aleksandra, z królem pruskim w Berlinie. Jeżeli Prusy wejdą do trójprzymierza, sforsują Austrję, i wojnę będą dalej prowadzili. Gdyby zaś to nie nastąpiło, nic nie pozostaje, jak rozpocząć rokowania, i umówić się o punkt zborny, dla nowego Campo-Formio!
— Co to za gieniusz nadzwyczajny i jakie ma szczęście szalone! — wykrzyknął książe Andrzej, uderzając pięścią w stół.
— Bonaparte? — spytał od niechcenia Bilibin marszcząc czoło na nowo, co było zawsze zapowiedzią jakiegoś dowcipu efektownego — Buonaparte? — powtórzył, kładnąc nacisk na „u“. — Ale, ale, skoro rezyduje w Schönbrunn, dyktując z tamtąd prawa Austrji, sądzę, że można mu już darować owe „u“! Ja przynajmniej postanawiam odtąd, pominąwszy „u“, nazywać go po prostu Bonaparte.
— Dajmy raz pokój żartom i powiedz mi serjo, czy uważasz kampanję za skończoną?
— Oto moje szczere wyznanie wiary, i moje zapatrywanie osobiste: Austrja tym razem, odegrała smutną rolę, owej kotki wyciągającej dla kogo innego kasztany z ognia. Nie nawykła do czegoś podobnego, i postara się o odwet prawdopodobnie. Była zaś kotką, po pierwsze: że jej prowincje są zniszczone, przyznasz, mój drogi, że nasi prawosławni rycerze, do czego, jak do czego... ale do rabunku są niezrównani, jej armja zdziesiątkowana, stolica w rękach nieprzyjaciół, a to wszystko dla pięknych oczu króla sardyńskiego! Po drugie: czuję przez skórę, mój drogi, że nas oszukują i chcą pięknie, ładnie w pole nas wyprowadzić. Mam nos doskonały! niech się schowa wyżeł najlepszy. Otóż przewąchałem, mówiąc między nami: rozmaite konszachty, umowy, które odbywają się cichaczem i projekta pokoju z Francją, zawartego w największym sekrecie, w cztery oczy. Poczem nas puszczą w trąbę.
— Czyste niepodobieństwo! Byłoby to coś nadto brudnego!
— Ha! kto dożyje, ten zobaczy — odrzucił Bilibin.
Poczem książe Andrzej, pożegnawszy się z nim, udał się do pokoju dlań wyznaczonego.
Skoro znalazł się na pościeli miękkiej i śnieżnej białości, z głową tonącą w puchowych poduszkach, pachnących fiołkami, książę Andrzej czuł coraz bardziej i mimowolnie, że bitwa, o której przywiózł wiadomość, zaciera się w jego pamięci i prawie znika mu z przed oczów. Myślał obecnie o przymierzu z Prusami, o przypuszczalnej i możebnej zdradzie ze strony Austrji, o nowym tryumfie Napoleona, o rewji i audjencji u cesarza Franciszka nazajutrz. Nareszcie sen skleił mu powieki, i natychmiast usłyszał grzmiącą kanonadę, mniej huczne salwy z ręcznej broni, i turkot kół po bruku. Widział żołnierzy drapiących się pod górę, to z góry spadających; był sam na przedzie, przy boku jenerała Schmidta; kule świstały mu aż miło koło uszów, a serce jego rozpierało uczucie dotąd nieznane, pełne jakiejś dzikiej rozkoszy. Czuł, że żyje w całem znaczeniu tego słowa! Tak nie żył, odkąd siebie zapamiętał... Zbudził się nagle:
— Tak, tak — mruknął w pół we śnie. — Tak było...
Zasnął napowrót szczęśliwy; z uśmiechem dziecięcym na ustach; snem kamiennym, jakim śpi się tylko w latach młodocianych.