Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom II/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom II |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Nazajutrz obudził się późno. Zbierając myśli rozpierzchłe, przypomniał sobie najpierw, że ma się przedstawić dnia tego cesarzowi Franciszkowi. Naraz wszystko stanęło mu przed oczami; wszystkie odniesione wczoraj wrażenia. Posłuchanie u ministra, udana grzeczność jego adjutanta, i rozmowa z Bilibinem. Przywdział mundur najparadniejszy, którego nie miał na sobie od dawna. Odświeżony, wypoczęty, wesół, z ręką na temblaku, wstąpił przechodząc do Bilibina, gdzie zastał kilku młodych dyplomatów, pomiędzy innemi, księcia Hipolita Kurakina, którego udało się ojcu wśrubować jako nadliczbowego attaché do rosyjskiej ambasady. Tego Bołkoński znał od dawna. Trzech innych przedstawił mu Bilibin. Byli to młodzi ludzie, należący urodzeniem i wychowaniem do najwyższych sfer towarzyskich. Bogaci, szykowni, lubiący bawić się i goniący za rozrywkami, tak tu, jak i w Wiedniu, stanowili oni kółko osobne, którego duszą był Bilibin, a o którem wspominając, zwykł był mawiać: — „Nasze kółko”.
To wyłączne towarzystwo, złożone prawie tylko z młodych dyplomatów, miało swoje cele odrębne, po za wojną, a nawet po za całą polityką. Bez porównania więcej zajmowało ich życie wielkoświatowe, stosuneczki miłosne z kilkoma pięknemi kobietami, i rozrywki wszelkiego rodzaju, o ile im na to pozwalała służba kancelaryjna. Ci panowie wyświadczyli ten niezwykły zaszczyt księciu Bołkońskiemu, że go przyjęli od razu, z otwartemi ramionami, jako do nich należącego. Z grzeczności, niby wstęp do rozmowy i rozpoczęcia znajomości, raczyli zadać mu kilka pytań, co do odniesionego świeżo zwycięztwa i obecnego stanu armji rosyjskiej. Przerzucili się jednak niebawem na pole ulubione, rozmowy lekkiej i ożywionej, pełnej złośliwych uwag, dowcipów i krytyk tchnących sarkazmem.
— Możecie sobie wyobrazić, jaką zrobił na to głupią minę — kończył jeden z nich anegdotkę o koledze, którego spotkał zawód wielce nieprzyjemny — gdy mu oświadczył sam kanclerz, jako powinien uważać za awans i za łaskę specjalną, przeniesienie go do Londynu. Mówię wam, że o mało nie parsknąłem mu w nos śmiechem.
— Ja zaś, panowie, oskarżam przed wami Kurakina, tego strasznego, niezwyciężonego Don Żuana, który korzystając z cudzej niedoli, wziął natychmiast piękną Adelę, w spuściźnie po nieobecnym.
Hipcio kołysał się niedbale w dużem krześle poręczowem à la Voltaire, z nogami zarzuconemi z jednej i z drugiej strony na poręcz krzesła.
— Ha, ha, ha! — zaśmiał się głośno. — Opowiadajże, mój drogi, bom ja sam tego ciekawy.
— O! Don Żuanie! O wężu zdradziecki! — reszta chórem wykrzyknęła.
— Nie doszło zapewne do twojej wiadomości, Bołkoński — wtrącił Bilibin — że w kąt wszelkie okropności dokonywane przez armję francuską... przepraszam! chciałem powiedzieć przez zwycięzką armię rosyjską, w obec spustoszenia straszliwego, jakie sprawia ten niegodziwiec pomiędzy naszemi paniami.
— Na to stworzona kobieta, aby była towarzyszką mężczyzny! — odezwał się Hipcio z namaszczeniem, patrząc przez monokl na swoje długie nogi, kołyszące się w powietrzu.
Bilibin i reszta „naszych“ wybuchnęli śmiechem szalonym. Książę Andrzej mógł się teraz przekonać naocznie, że ów Hipcio, o którego, trzeba wyznać, był prawie zazdrosny, był po prostu celem żartów i pośmiewiskiem całego towarzystwa.
— Muszę zaprezentować ci w całej jego glorji Kurakina — szepnął mu do ucha Bilibin. — Jest rozkoszny i niezrównany! w swoich poglądach politycznych. Usłyszysz z jaką powagą i zarozumiałością...
Zbliżył się do Hipolita z czołem mocno zmarszczonem rozpoczynając żywą dysputę nad bieżącemi wypadkami w dziedzinie polityki, która zwróciła natychmiast uwagę wyłączną całego towarzystwa.
— Gabinet berliński, nie może dać poznać, że radby był zawrzeć trójprzymierze — zaczął dowodzić Hipolit patrząc z góry i prawie lekceważąco na swoje audytorjum — nie wyraziwszy... nie wyraziwszy... jak w swojej ostatniej nocie dyplomatycznej... no! przecie rozumicie?... Zrozumieliście?.. Zresztą, jeżeliby nasz pan najmiłościwszy, nie chciał odstąpić, od... od... swoich stałych zasad... nasze przymierze... nasze... czekajże — jeszcze nie skończyłem.
A porywając za rękę Andrzeja.
— Spodziewam się — dodał z patosem — że interwencja będzie silniejszą od bierności w tych sprawach!... i... i... nie będą mogli zarzucić nam, jakoby wcale nie odebrali naszej depeszy z dnia dwudziestego ósmego listopada... oto jak się wszystko zakończy!...
Tu wypuścił z uścisku dłoń Bołkońskiego.
— Demostenesie, Demostenesie! poznaję cię złotousty, po kamyku schowanym w głębi twojego podniebienia! — wykrzyknął Bilibin, który chcąc wyrazić dosadniej swoje najwyższe zadowolenie, nasunął na czoło całą swoją czuprynę zwichrzoną.
Hipcio śmiejąc się jeszcze głośniej i serdeczniej od innych, miał minę, jakby mu ten śmiech ból sprawiał, tak konwulsyjnie twarz wykrzywiał, która, zwykle miała wyraz najzupełniej bezmyślny.
— Panowie! — przemówił po chwili Bilibin — Bołkoński jest moim gościem; idzie mi więc bardzo o to, aby dać mu użyć wszelkich rozrywek i przyjemności. W Wiedniu, poszłoby mi to jak z płatka, tu jednak, w tej nieznośnej dziurze morawskiej, w tem Bernie, muszę was wszystkich wezwać na pomoc. Trzeba robić mu honory połączonemi siłami. Wy zajmijcie się wprowadzeniem go do teatru, i za kulisy, ja biorę na siebie zapoznanie go z naszem towarzystwem. Co się ciebie tyczy Kurakin, zostawiam ci dział najponętniejszy, płeć piękną, o ty niezwyciężony zdobywaczu serc niewieścich!
— Wprowadzisz go do czarującej, boskiej Adeli! — zawołał jeden z „naszych“, całując z zachwytem palców koniuszki.
— Tak, tak, tego wojaka krwią dyszącego, trzeba natchnąć bardziej ludzkimi uczuciami — dodał Bilibin.
— Trudno mi będzie panowie korzystać na razie z waszych łaskawych chęci i z waszej dla mnie uprzejmości. — Bołkoński spojrzał na zegarek — muszę bowiem odejść natychmiast.
— Gdzież to?
— Do cesarza.
— Ho, ho! A więc do widzenia książę kochany!
— Do widzenia, mój drogi.
— Do widzenia! — powtórzyli drudzy — spodziewamy się, że książę zjesz z nami objad, a potem już się tobą zajmiemy całem sercem.
— Posłuchaj mnie — szepnął Bilibin odprowadzając go do przedpokoju. — Dobrze zrobisz, jeżeli podczas audjencji u cesarza nie wspomnisz ani słowa o intendenturze tutejszej, chyba chwaląc dostawę żywności i kwatery, które wam wyznaczają na popasach.
— Mogę o tem nie wspominać, jeśli mnie sam cesarz nie spyta, nie byłbym jednak w stanie chwalić tego, co na pochwałę nie zasługuje.
— W takim razie mów za dwóch, radzę ci szczerze. Cesarz lubi namiętnie udzielać posłuchań, a nie może nigdy wymyśleć, co ma komu powiedzieć. Sam przekonasz się o tem mój drogi.