Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom II/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom II
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Książę Andrzej umieszczony w miejscu, którędy cesarz przechodził, pomiędzy licznie zebranymi oficerami austrjackimi, dostąpił zaszczytu, że monarcha raczył zwrócić na niego uwagę, nawet odkłonił mu się osobno, swoją długą głową osadzoną na tak samo długiej szyi. Po skończonej paradzie, ten sam adjutant ministra wojny, przyszedł z najuprzejmiejszem oświadczeniem, że najjaśniejszy pan, raczy udzielić mu posłuchania. Cesarz Franciszek przyjął go stojący, na środku swojego gabinetu. Na samym wstępie, uderzyło Andrzeja, pewne zakłopotanie i jakby niepewność od czegoby tu zacząć? Cesarz poczerwieniał i zdawać się mogło, że go coś w gardle dławiło.
— Proszę mi powiedzieć, o której godzinie rozpoczęło się starcie? — spytał szybko.
Książę Andrzej zadowolniwszy pod tym względem jego ciekawość czuł się zmuszonym odpowiadać na cały szereg pytań równie czczych jak naiwnych.
— Jak się miewa Kotuzow? Kiedy opuścił Krems? — i tak dalej... i dalej...
Cesarz zdawał się mieć ten cel jedynie, żeby zadać jak największą ilość pytań. Co do odpowiedzi, te go widocznie nader mało interesowały.
Spytał powtórnie o której godzinie rozpoczęto bitwę.
— Miałem już zaszczyt oznajmić waszej cesarskiej mości — skłonił się nisko Bołkoński — że tego dokładnie oznaczyć nie mogę. W chwili, kiedy czoło wojska atakowało, ja znajdowałem się w Diernstein i nas wezwano dopiero na pole bitwy o godzinie szóstej wieczór.
Postanowił wręczyć cesarzowi opis szczegółowy i miał takowy w zanadrzu.
Cesarz wpadł mu w słowo pytając z uśmiechem:
— Ile mil?...
— Zkąd i dokąd Sire?
— Z Diernstein do Kremsu?
— Trzy i pół mili, Sire.
— Czy Francuzi opuścili brzeg lewy?
— Według ostatnich doniesień szpiegów przez nas wysłanych, oddziały francuzkie przeszły rzekę jeszcze tej samej nocy na tratwach.
— Czy dość macie furażu w Krems?
— Bardzo niedostatecznie...
— O której godzinie padł jenerał Schmid? — przerwał mu znowu cesarz.
— Zdaje mi się, że o siódmej wieczór.
— O siódmej wieczorem?... To smutne... bardzo smutne!
Po tych słowach, podziękowawszy mu za udzielone sobie wiadomości, grzecznie go pożegnał. Książę Andrzej wyszedł z gabinetu, i został natychmiast otoczony przez świtę cesarską. Teraz każdy z dworaków miał do niego słówka najpochlebniejsze i spojrzenia pełne życzliwości. Sam pan adjutant zaczął mu wymawiać niesłychanie, że nie raczył zamieszkać w pałacu. Byłby mu przecież najchętniej odstąpił własną kwaterę. Minister wojny winszował mu serdecznie krzyża Marji Teresy trzeciej klasy, którego cesarz raczył mu udzielić. Szambelan cesarzowej namawiał go, żeby prosił i ją o posłuchanie. Tak samo pragnęła go poznać arcyksiężniczka. Nie wiedział komu ma pierwej odpowiadać, i starał się wpierw zorjentować w tym chaosie, gdy ktoś dotknął się z lekka jego ramienia. Ambasador rosyjski, wziął go pod rękę a pociągnąwszy za sobą w okna zagłębienie, zaczął z nim cichą i poufną rozmowę.
Wbrew pesymistycznym przewidywaniom Bilibina, przyjęto z radością wiadomość o zwycięztwie, a nawet nakazano odśpiewać w kościołach solenne Te Deum. Kotuzowa mianowano kawalerem wielkiego krzyża Marji Teresy, a cała armja rosyjska miała dostać wynagrodzenie. Dzięki zaproszeniom, które sypały się na niego jak z rogu obfitości z wszystkich stron, Bołkoński musiał poświęcić cały ranek na wizytowanie najwyższych dygnitarzy austrjackich. Gdy skończył nareszcie wizyty, było już późno, około piątej po południu. Powracał zatem do Bilibina, układając w myśli przez drogę list, który chciał ztąd wysłać do ojca. Miał mu w nim opisać wszystkie wypadki dni ostatnich, jak niemniej swój pobyt w Bernie. Osłupiał na razie widząc stojącą wielką i ładowną brykę przed pomieszkaniem Bilibina, napełnioną już do połowy rozmaitemi rupieciami, Franza zaś, sługę Bilibina, starającego się z wysiłkiem nadludzkim wpakować w nią jeszcze jeden olbrzymi tłumok. Książe Andrzej wstąpił do księgarza po kilka dzieł, które chciał przeczytać, i tam jeszcze zatrzymał się trochę dłużej.
— A to co znaczy?! — wykrzyknął z najwyższem zdziwieniem.
— Ah! wasza ekscellencjo! — Franz machnął ręką rozpaczliwie — uciekamy dalej w świat!... ten zbój znów nam na pięty następuje.
— Co się dzieje? — zapytał Andrzej Bilibina, którego twarz zwykle tak obojętna i nieprzenikniona, okazywała jednak pewne wzruszenie, gdy wyszedł na powitanie Bołkońskiego.
— Przyznaj, mój drogi, że to historja zachwycająca z tym mostem... Przeszli przez niego bez wystrzału.
Andrzej słuchał nie rozumiejąc ani słowa.
— A ty zkąd przybywasz książę kochany, że nie wiesz o tem, o czem już gwarzą między sobą fiakry tutejsi.
— Wprost od arcyksięcia, tam zaś nie dowiedziałem się o niczem.
— I nie zwróciłeś na to uwagi, że każdy zbiera na gwałt swoje manatki?
— Nie! — rzucił się niecierpliwie. — Czy dowiem się nareszcie co się stało?
— Co? Tylko tyle! Francuzi przeszli most, broniony przez Auersperga, którego mimo wyraźnego rozkazu Auersperg nie wysadził w powietrze; Murat leci galopem drogą ku Bernowi i jeżeli nie dziś, to jutro będzie tu na pewno.
— Jakto? którędy? Ależ skoro most był podminowany, dla czegóż nie wysadzono go w powietrze?
— Ha! możebyś ty mi rozwiązał tę zagadkę, książę kochany? bo zdaje mi się, że nikt, nawet sam Bonaparte, nie wie i już się chyba nigdy nie dowie, dla czego tak się stało, a nie inaczej.
Bołkoński wzruszył gniewnie ramionami.
— Skoro przeszli przez most, armja zgubiona! Zamkną jej odwrót.
— Ba! W tem sęk właśnie... Posłuchaj tylko, mój drogi! Francuzi zabierają Wiedeń jak ci wspominałem, wszystko jest w należytym porządku. Nazajutrz, to jest wczoraj pod wieczór, panowie marszałkowie Murat, Lannes i jenerał Belliard, wsiadają na koń, aby most zbliska oglądnąć. Trzech Gaskończyków, chciej zwrócić uwagę na tę ważną okoliczność... — Panowie! — przemówił jeden z nich — wiecie doskonale, że ów most jest podminowany, z tej i z tamtej strony, że go broni w dodatku piętnaście tysięcy żołnierzy, którzy mają rozkaz wysadzić most w powietrze aby nam drogę zagrodzić. Ponieważ atoli byłoby więcej niż przyjemnie naszemu panu i cesarzowi zająć ten most, idźmy w trójkę i zdobądźmy go!
— A chodźmy! — odpowiedzieli tamci. — I oto jadą po moście, niby na przechadzkę, biorą go w posiadanie a za trójką wali przez Dunaj cała armja, za nimi w tropy, aby wam przeciąć wszelką komunikację.
— Może byłoby dość tych żartów niewczesnych? — oburzył się Bołkoński. — Zdaje mi się, że przedmiot jest aż nadto smutny i poważny.
A jednak, mimo ciężkiej troski, zadanej mu przez tak fatalne wiadomości, doznawał pewnego zadowolenia. Odkąd dowiedział się o rozpaczliwem położeniu swojej armji, zdawało mu się, że jemu Opatrzność poleciła, wyratować wojska rosyjskie z grożącej mu zagłady. Miało go to na wierzch wydobyć, z tłumu ciemnego i pospolitego reszty towarzyszów i otworzyć drogę do sławy. Jednem uchem słuchał Bilibina, już widział siebie przybywającego do obozu, udzielającego uwag i przestróg, na pełnej radzie wojennej i przedstawiającego plan, który mógłby jedynie armję wyratować. Rzecz naturalna, że jemu by w takim razie powierzono planu wykonanie.
— Ani mi w głowie nie postały żarty! — potrząsł głową Bilibin. — Nic prawdziwszego i nic nad to smutniejszego. Ci panowie wchodzą tedy na most, powiewając białemi chustkami i zaręczają najuroczyściej, że istnieje zawieszenie broni i że oni, marszałkowie francuzcy, idą konferować z księciem Auerspergiem. Oficer stojący na straży, wpuszcza ich do baszty na końcu mostu. Opowiadają mu rzeczy niestworzone, kłamią bezczelnie, że wojna już skończona, że cesarz Franciszek zaprosił do siebie cesarza Napoleona, a co do nich samych, dążą oni prostą drogą na konferencję do księcia Auersperga... i tysiąc podobnych banialuk... Oficer daje znać o tem Auerspergowi. Ci panowie ściskają najserdeczniej swoich nieprzyjaciół, przekamarzają się z nimi najweselej, wsiadają jak na konia na ich armaty, a tymczasem oddział Francuzów, chyłkiem, milczkiem, podchodzi do mostu i rzuca do wody wory z palnemi materjałami. Zjawia się w końcu nasz kochany książę Auersperg von Nautern.
— Drogi nam nieprzyjacielu! kwiecie rycerzy „bez trwogi i bez zarzutu!“ bohaterze z kampanji tureckiej, zakończmy naszą nieprzyjaźń, możemy podać sobie nawzajem dłoń pojednawczą! cesarz Napoleon pała chęcią poznania księcia Auersperga... Jednem słowem, ci panowie, którzy nie darmo urodzili się Gaskończykami, tak mu mydlą oczy słówkami pięknemi, on zaś ze swej strony tak czuje się zaszczyconym stosunkiem serdecznym i poufałym z marszałkami Francji, tak go olśniewają płaszcz purpurowy i strusie piura na Murata kapeluszu stosowanym, że wśród tych błyskawic zapomina najzupełniej o ogniu, którym powinien był przyjąć nieprzyjaciela.
Mimo żywości w opowiadaniu, Bilibin zatrzymał się na chwilę w tem miejscu, aby zostawić czas księciu Andrzejowi do należytego ocenienia frazesu wielce dowcipnego, który udało mu się stworzyć.
— Oddział francuzki wchodzi zatem bezkarnie do twierdzy, zagważdża działa i bierze most w posiadanie. Ale najciekawszy szczegół schowałem na koniec — mówił dalej Bilibin, uspokajając się zwolna po zbytniem wzruszeniu, taką przyjemność sprawiały mu jego własne dowcipy. — Sierżant postawiony przy armacie, która miała dać sygnał, kiedy mają most wysadzić w powietrze, widząc nadbiegających Francuzów, już przykładał lont zapalony, gdy Lannes chwycił go za ramię. Sierżant sprytniejszy widocznie od swojego jenerała, podchodzi do Auersperga mówiąc mu mniej więcej te słowa:
— Oszukują nas książę! Nadchodzą Francuzi...
Murat lękając się, żeby w chwili ostatniej cała sprawa nie została odkrytą i zniweczoną, podchwytuje te słowa ze zręcznością prawdziwego Gaskończyka i wykrzykuje zgorszony, zwracając się do Auersperga:
— Nie poznaję w tem tyle sławionej karności w armji austrjackiej! Czy to możebnem, książę, żebyś pozwalał przemawiać do siebie w ten sposób, jednemu z twoich podwładnych?... — A co? Czy nie genjalny pomysł? — Książe Auersperg dotknięty do żywego tą złośliwą uwagą, chcąc sobie naprawić reputacją, każe aresztować sierżanta. Przyznaj sam, mój drogi, że to coś zachwycającego, ta cała historja z mostem.
— To ani głupstwo, ani podłość... raczej zdrada! — wykrzyknął Andrzej, wyobrażając sobie rannych padających, kłęby dymu, kanonadę i sławę nań czekającą.
— Bynajmniej! choć przez ten fatalny zbieg wypadków, dwór cały znajduje się w tarapacie nielada... Nie nazwałbym tego ani głupstwem, ani podłością, ani zdradą, to zupełnie jak w Ulmie... to... to — zatrzymał się szukając po głowie dowcipnego określenia, — To w guście Mack’a. Jesteśmy po prostu zmackowani! — zakończył z tryumfem, dumny, że udało mu się znaleźć nowe, a tak trafne wyrażenie, jedno z tych, które miały być podawane z ust do ust i obiegnąć wszystkie salony. Wygładził czoło z wielkiego zadowolenia, i spojrzał z uśmiechem na paznogcie. — Dokąd idziesz? — spytał Andrzeja, gdy ten wstał z fotelu.
— Odjeżdżam.
— Dokąd?
— Do armji.
— Chciałeś przecie zostać z nami dni kilka.
— Niepodobna w obecnych warunkach. Odjeżdżam natychmiast.
I książę wydawszy stosowne rozkazy, wrócił nazad do gabinetu, w którym zostawił Bilibina.
— Słuchaj, mój drogi — zagadnął go Bilibin. — Po co ty właściwie odjeżdżasz?
Andrzej za całą odpowiedź wypatrzył się na niego zdziwiony.
— Ależ ma się rozumieć, po co ci jechać? Wiem co myślisz, że jest twoją powinnością wracać do armji, skoro jej grozi tak wielkie niebezpieczeństwo... Rozumiem ciebie. Jest to po prostu bohaterstwem.
— Ależ wcale nie.
— Tak, jesteś filozofem, bądźże nim w całem tego słowa znaczeniu. Przypatrz się tej sprawie z innej strony, a przekonasz się, że jest przeciwnie twoją powinnością, zachować się zdala od wszelkiego niebezpieczeństwa. Niech ci się narażają, którzy nie przydadzą się na nic innego. Nie rozkazano ci wracać, tu zaś puścić cię nie zechcą. Możesz więc bezpiecznie zostać z nami, i udać się tam, gdzie nas zapędzi los nieszczęśliwy. Dwór, ile się zdaje, spieszy na pobyt do Ołomuńca. Utrzymują, że to wcale ładne i przyjemne miasteczko. Moglibyśmy zajechać aż na miejsce w mojej karetce najwygodniej w świecie.
— Na miły Bóg! przestań raz żartować Bilibin.
— Mówię całkiem na serjo i jako twój szczery przyjaciel. Sam osądź. Po co jechać, skoro możesz tu zostać? Z dwóch rzeczy jedna, albo nastąpi pokój, zanim ty złączysz się z armją, lub też ona pójdzie w rozsypkę, a w takim razie podzielisz ten wstyd z całem wojskiem i jego wodzem naczelnym Kotuzowem.
I Bilibin wygładził czoło, przekonany, że jego rozumowanie jest niezbite.
— Nie mogę sądzić o tem! — odpowiedział książę Andrzej lodowato. A pomyślał w głębi serca: — Jadę, aby uratować armję od zagłady.
— Książę kochany! — jesteś bohaterem — wykrzyknął Bilibin.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.