Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom II/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom II |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Po audjencji pożegnalnej u pana ministra wojny, Bołkoński odjechał tej samej nocy, aby połączyć się z armją rosyjską. Nie wiedział jednak gdzie jej szukać i lękał się, żeby nie wpaść przypadkiem w ręce Francuzów.
W Bernie, dwór gotował się do odjazdu, a nawet już wyprawiono do Ołomuńca większą część pakunków.
Gdy znalazł się w okolicy Etzelsdorfu, zobaczył się nagle książę Andrzej pośrodku armji rosyjskiej, która cofała się z wielkim pospiechem i bezładnie. Mnogie furgony, tak drogę zabarykadowały, że jego wózek pocztowy nie mógł jechać dalej. Książę Andrzej, ginąc prawie z głodu i ze zmęczenia, poprosił dowódzcy kozaków o konia i jakiego przewodnika, a wskoczywszy na siodło, wyprzedził wkrótce cały transport z bagażami, aby odszukać główno-dowodzącego. Po drodze obijały mu się o uszy wieści najsmutniejsze, a nieład straszliwy, który go uderzał na każdym kroku, potwierdzał w zupełności to, o czem z cicha przebąkiwano.
„Owa armja rosyjska, którą złoto angielskie, sprowadziło z kończyn świata, podzieli los wojsk austrjackich“ (pod Ulmem). Wyraził się Napoleon w swoim dziennym rozkazie na początku kampanji. Przypominając sobie nagle te wyrazy, Andrzej uczuł mimowolnie podziw szczery dla tego wielkiego genjusza, ale do podziwu przyłączało się także niezadowolenie, dumy narodowej dotkniętej do żywego, i błoga nadzieja odwetu w niedalekiej przyszłości, za tę obelgę rzuconą im w oczy.
— A choćby nic nam więcej nie pozostawało, jak zginąć? — pomyślał. — Ha! to zginiemy razem, ja niegorszy od innych.
Patrzał z najwyższą pogardą na te szeregi niezliczone powózek, furgonów z amunicją, które zaplątywały się i wpadały jedne na drugie. Jak okiem zasięgnął, wszędzie był ten sam nieład najstraszniejszy. Spychano się i potrącano w błoto nawzajem, jadąc po trzy i cztery wozy z frontu, na drodze dość szerokiej, ale grząskiej niesłychanie. Z przodu, z tyłu, z boków, słyszało się jedynie turkot kół przygłuszony, parskanie i rżenie koni, wrzaski woźniców, chcących tym sposobem przyspieszyć chód swego zaprzęgu, złorzeczenia żołnierzy, służących i oficerów. Po drodze można było spotkać się co chwila z końmi nieżywemi. Niektóre już były nawet odarte ze skóry. Ze wsi przydrożnych wychodziły całe bandy żołnierzów najrozmaitszej broni, ciągnących przemocą, ci barana, szczęśliwsi krowę, nawet wołu za rogi, lub duszące pod pachą gęś, prosiaka, kurę, co dało się na prędce ułowić. Nie brakło na drodze wozów połamanych, które jeszcze bardziej przejazd utrudniały. Gdy przyszło jechać pod górę, a tembardziej z góry, każdy walił się jeden na drugiego, krzykom zaś i przekleństwom końca nie było. Kilku żołnierzy, brnąc w błocie po same kolana, bądź wozy podpierało, bądź wyciągało z błota przody armat. Bicze świstały w powietrzu, konie ślizgały się i padały, zrywając uprząż na sobie, a krzyki tak się wzmagały, że trudno było zrozumieć, jak mogą ludzkie piersi nie popękać od takiego wysiłku. Oficerowie pilnujący konwoju, galopowali to w tył, to naprzód. Ich twarze uznojone, świadczyły wymownie o niemożności utrzymania jakiego takiego ładu i porządku. Ich dosadne przekleństwa i wściekła komenda, tonęła w piekielnym tartasie wzburzonych bałwanów tłumu niesfornego.
— Oto nasza kochana armja prawosławna! — mruknął Bołkoński, przypominając sobie dowcipne określenie Bilibina. Podjechał do jednego z furgonów, aby dowiedzieć się coś o Kotuzowie.
Uderzył go rodzaj półkrytej bryczki, a raczej powoziku, dziwnie zbudowanego, i z materjałów tak różnorodnych, że można było domyśleć się na pierwszy rzut oka, iż wyszedł z domowej fabryki. Widocznem było, że powozik sklecono byle z czego. Jednego, chudego jak szkielet konia, prowadził za uzdę żołnierz, sam idąc obok pieszo. Pod budką i pod fartuchem skórzanym, starannie pozapinanym, dostrzegało się postać kobiecą, tak chustkami poowijaną, że ledwie można było zobaczyć oczy i koniec jej nosa. W chwili, kiedy rzucał komuś pytanie, książę Andrzej usłyszał krzyki rozpaczliwe owej kobiety siedzącej w powozie. Oficer jadący na czele konwoju, okładał pletnią po grzbiecie jej woźnicę, za to, że starał się wyprzedzić innych. Kilka uderzeń, przed któremi udało się umknąć woźnicy, spadły z głuchym łoskotem na fartuch skórzanny, z przodu powozu. Ujrzawszy księcia Andrzeja, kobieta wytknęła głowę, a przywołując go obiema rękami, zawołała:
— Panie adjutancie! na miły Bóg! panie adjutancie! Miej litość nademną! Broń mnie przed tą napaścią! Czego oni chcą odemnie? Czego na mnie napadają? Jestem żoną lekarza z siódmego pułku strzelców. Nie chcą nas przepuścić! Zapoźniliśmy się! Zgubiliśmy naszych!
— Stój! albo kości nie pozbierasz łajdaku! — klął i wrzeszczał oficer, waląc żołnierza w najlepsze.
— Ratuj mnie nieszczęśliwą, panie adjutancie! Ratuj, jeżeli masz Boga w sercu! — jęczała kobieta ze swojej strony.
— Przepuścić powóz! — bąknął książę Andrzej, zwrócony do oficera. — Widzicie przecie, że w nim siedzi kobieta.
Oficer zmierzył go wzrokiem chmurnym, nic nie odpowiadając, i dalej krzyczał na żołnierza:
— Aha! puszczę ciebie bydlaku!... Niedoczekanie twoje i tej twojej marmozeli...
— Ja zaś mówię panu, żebyś ich puścił! — Andrzej zaczynał się niecierpliwić.
— A któż ty jesteś? — zawołał oficer, tracąc przytomność z gniewu wściekłego. I położył nacisk na słowie „ty“. — Czy ty tu dowodzisz? Mnie kazali transport prowadzić, nie tobie, rozumiesz?... A ty ścierwo rekruckie! — tu zamierzył się na biednego woźnicę doktorowej — ani mi się waż ruszyć, bo ubiję cię jak psa!
— A to mu dał bobu! — zaśmiał się ktoś w tłumie.
— Dobrze mu tak, panu adjutancikowi od głównego sztabu!
Oficer doszedł był do takiego stopnia wściekłości, w którym człowiek nie wie co robi, ani nie oblicza doniosłości słów swoich. Odczuł instynktowo książę Andrzej, że jego wdanie się w tę sprawę trąci śmieszną donkiszoterją, czemś czego obawiał się najbardziej. I jego atoli gniew szalony opanował, a krewkość wrodzona wzięła górę nad wszelkiem zastanowieniem. Podniósł tedy szpicrózgę, a grożąc nią oficerowi, syknął przez zęby, skandując każdą sylabę:
— Prze... pu... ścić...
Oficer machnął ręką i oddalił się jak najspieszniej, mrucząc pod nosem:
— To tak zawsze z tymi paniczykami od głównego sztabu. — Gdzie ich nie posiejesz, zejdą, a wszędzie tylko piwa nam nawarzą, i narobią bigosu, aż miło! Ale co mi tam! róbcie sobie, co chcecie.
Oddalił się równie spiesznie i książę Andrzej, nie spojrzawszy nawet na ową kobietę, która nazywała go swoim zbawcą. Galopując ku wsi najbliższej, gdzie powiedziano mu, że prawdopodobnie spotka się z Kotuzowem, przechodził w myśli tę całą głupią scenę, zły sam na siebie, że wdał się w coś podobnego. Gdy do wsi dojechał, zsiadł z konia, chcąc poszukać czegokolwiek dla zaspokojenia głodu, który mu okropnie dokuczał. Pragnął zresztą odpocząć i uporządkować w głowie myśli chaotyczne, które mózg mu rozpierały.
— To banda niesforna rabusiów, a nie wojsko regularne — mruczał sam do siebie, gdy nagle usłyszał głos znajomy, wołający go po imieniu.
Obrócił się i zobaczył w małem okienku Neświckiego, który coś gryzł i przeżuwał, przyzywając go obiema rękami.
— Bołkoński! Cóż to, nie słyszysz mnie? Chodź prędko!
W domku zastał Neświckiego i jeszcze drugiego adjutanta, którzy właśnie zasiedli byli do śniadania. Spytali natychmiast, strwożeni i zafrasowani, jakie przywozi wiadomości.
— Gdzie Kotuzow? — spytał nawzajem Andrzej, zamiast im odpowiedzieć.
— Tu, w tym samym domu — objaśnił go ów nieznany mu adjutant.
— Cóż? Czy sprawdza się wiadomość o zawartym pokoju i kapitulacji? — badał dalej Neświcki.
— Prędzej ja bym mógł spytać was o to! Nie wiem o niczem, jadę wprost z Berna. Ledwie w tym popłochu was odszukałem.
— Ah! mój drogi, dzieją się u nas rzeczy straszliwe... Zaczynam już odmawiać ze skruchą Confiteor... Drwiliśmy w najlepsze z Mack’a, a z nami stokroć gorzej... Siadajże tymczasem, i jedz coś zastał — dodał Neświcki.
— Nie będziesz mógł książę odszukać obecnie furgonu z rzeczami. Co do Petra poczciwego, Bóg raczy wiedzieć gdzie się ten obraca.
— Gdzież jest właściwie główna kwatera?
— Mamy nocować w Znaim. — Co do mnie — wtrącił Neświcki — wpakowałem na dwa konie wszystkie moje manatki. Zrobiono mi doskonałe juki, któreby nawet wytrzymały, gdyby nam przyszło wędrować i drapać się po czeskich, niedostępnych górach i wąwozach... Źle z nami, mój drogi... Ale cóż ci to? Czyś nie chory przypadkiem?... Zdaje mi się że dreszcze tobą wstrząsają?...
— Nic mi nie jest — bąknął Andrzej wymijająco.
W tej chwili przypomniał sobie śmieszną i niemiłą awanturę z żoną lekarza pułkowego i z oficerem prowadzącym transport.
— Cóż tu robi właściwie Kotuzow?
— Czy ja wiem? — Neświcki wzruszył miłosiernie ramionami. — Wogóle przestałem rozumieć cokolwiek z tego, co się dzieje z nami.
— Ja zaś widzę tylko to jedno, że położenie nasze jest rozpaczliwe — szepnął głucho książę Andrzej.
Udał się następnie do Kotuzowa. Zauważył przechodząc mimo, jego karetę zaprzężoną przed domem, i całą świtę, tak co do koni, jak i co do ludzi, zziajaną, zmordowaną, na nic zbitą. Otaczał ją oddział kozaków i dworscy pachołcy. Wszyscy rozmawiali głośno, jakby w tym popłochu rozluźniła się wszelka karność wojskowa — i znikła cześć należna główno dowodzącemu jenerałowi. Kotuzow siedział w drugiej izdebce nędznej chaty z Bagrationem i jenerałem Weirothec. Tego przysłała na miejsce nieboszczyka Schmidta Kotuzowowi austrjacka Rada wojenna. W sieniach, malutki Kozłowski, z twarzą bladą od nocy bezsennych i trudów nad siły, siedząc na ziemi, dyktował jakieś rozkazy jednemu z sekretarzy. Ten machał piórem z pospiechem gorączkowym, pisząc na dużej beczce, przewróconej dnem do góry. Kozłowski rzucił okiem na wchodzącego, ale nie miał nawet tyle czasu, żeby się z nim przywitać.
„Do... Cóż napisałeś?... Pułk grenadjerów kijowskich... pułk”...
— Niepodobieństwo pisać tak prędko, panie adjutancie — bąknął kwaśno sekretarz.
Usłyszano w tej samej chwili, przez drzwi odchylone, głos grzmiący i gniewny Kotuzowa, na co odpowiadał ktoś drugi, głosem zupełnie Andrzejowi nieznajomym. Główno-dowodzący był widocznie z czegoś mocno niezadowolonym. Hałas sprawiony burzliwą rozmową, roztargnienie Kozłowskiego, nieuszanowanie ze strony sekretarza, któremu nareszcie zabrakło sił i cierpliwości, to dziwne biuro zaimprowizowane z beczki, tuż pod bokiem Kotuzowa, śmiechy kozaków pod oknami, wszystkie te szczegóły, przekonywały Andrzeja, że zaszło coś niezwykłego a najfatalniejszego.
Zasypał też pytaniami, towarzyszącego mu adjutanta:
— Zaraz książę... po porządku — uśmiechnął się tamten. — Więc... Bagrationowi polecono rozlokowanie wojska...
— A kapitulacja?
— Nie istnieje... przygotowują się do stoczenia bitwy...
Książę Andrzej puścił się ku drzwiom do izby obok, zanim jednak wszedł do środka, na progu ukazał się Kotuzow, z swoim nosem orlim, z policzkami pełnemi i odstającemi. Andrzej znalazł się naprzeciw niego, o krok zaledwie. Główno-dowodzący patrzał jednak na Bołkońskiego jakby go wcale nie poznawał. Po spojrzeniu zamglonem, nieokreślonem, jego oka jedynego, można się było domyśleć z łatwością, że tak go zajmują wyłącznie troski ciężkie i kłopoty, iż po za tem kołem zaklętem, świat zewnętrzny, przestał prawie istnieć dla niego.
— Skończone? — spytał Kozłowskiego.
— Natychmiast! wasza Ekscellencjo...
Za Kutuzowem szedł Bagration. Wzrostu małego, chudy jak szczypa, młody jeszcze, twarzą przypominał typ wschodni. W jego rysach wybitnych, czytało się spokój i niezłomność.
— Ekscellencjo!...
Książę Andrzej podał dużą kopertę Kotuzowowi, z głębokim ukłonem.
— Ah! z Wiednia?... dobrze...
Kotuzow z Bagrationem wyszli na ganek.
— Żegnam cię zatem, książę kochany — przemówił do Bagrationa. — Niech cię ma w opiece, nasz Pan i Zbawiciel. Błogosławię ci na tę wielką i ciężką przeprawę.
Rozrzewnił się. W jego oku łza zalśniła; objąwszy go w pół lewem ramieniem, ręką prawą nakreślił krzyż nad czołem Bagrationa, co zresztą czynił dość często, i podał mu twarz do pocałowania. Bagration rzucił mu się na szyję, nie mogąc zapanować nad wzruszeniem, i uściskał najprzód jak druha serdecznego, a potem schylił się i rękę ucałował, jakby żegnał się z ojcem.
— Bóg niech będzie z wami — szepnął...
Kotuzow wsiadł do karety.
— Jedź ze mną — skinął na Andrzeja.
— Radbym przydać się tu na co wasza Ekscellencjo — rzekł nieśmiało. — Może mógłbym zostać przy boku księcia Bagrationa?...
— Siadaj, siadaj — machnął ręką Kotuzow widząc wahanie się Bołkońskiego. — I mnie potrzeba przy boku tęgich, jak ty, oficerów. Gdyby jutro złączyła się z nami dziesiąta część jego oddziału — dodał ciężko wzdychając, jakby sam do siebie, moglibyśmy całem sercem Bogu podziękować.
Wzrok Andrzeja spoczął przelotnie na oku wystrzelonem i głębokiej bliźnie rysującej się na skroni Kotuzowa. Była to podwójna pamiątka po kuli tureckiej.
— Tak — pomyślał — kto sam narażał się z krwią zimną na wszelkie niebezpieczeństwa, ten ma prawo mówić z całym spokojem o stracie tylu żołnierzy.
— Dla tego właśnie, błagam waszą Ekscellencję, żebyś i mnie tam wysłać raczył — dodał głośno.
Kotuzow głęboko zadumany nic nie odpowiedział. Zdawać się mogło, że zapomniał zupełnie, z kim, i o czem mówił. Kołysząc się z lekka, na miękkich poduszkach karety, zwrócił po chwili ku Bołkońskiemu twarz najspokojniejszą w świecie, na której darmoby kto szukał śladów jakiegokolwiek wzruszenia. Tonem żartobliwym i ucinkowym, wyciągał Andrzeja na opowiadanie szczegółowe posłuchania u cesarza, na ploteczki, obiegające o potyczce stoczonej pod Kremsem; wypytywał go nawet z ciekawością o skandaliki wiedeńskiego świata i pół-światka, interesując się wielce niektóremi pięknemi paniami, które znali na wylot obydwaj.