Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom III/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom III |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III |
Indeks stron |
O ósmej z rana Kotuzow udał się konno do Pratzen, na czele czwartej kolumny, którą dotychczas dowodził Miłoradowicz. Miała ona rozkaz zastąpić kolumny Pszczebiszewskiego i Langeron’a, które znajdowały się już w nizinie. Powitał żołnierzy z pułku pierwszego i wydał rozkaz wymaszerowania, okazując tem samem chęć dowodzenia kolumną osobiście. Zatrzymał się we wsi Pratzen. Do jego świty należał i książę Andrzej, podniecony, rozgorączkowany, pełen zapału, ale na pozór spokojny i zimny, jak zwykle wygląda każdy, gdy czuje się bliskim celu upragnionego. Dzień który się rozpoczynał, (był tego najpewniejszy), miał być jego Tulonem lub mostem w Arcole. Kraj i położenie wojsk rosyjskich, były mu znane tak dokładnie, jak każdemu z wodzów naczelnych. Co do jego planu strategicznego, którego nie mógł chwilowo wykonać, zapomniał o nim z kretesem. Ścigając w myśli plan Weirothera, pytał się w duchu, jakie też nastąpią zwroty i wypadki niespodziewane, które podadzą mu sposobność, popisać się z niezwykłą energją i szybkością w orjentowaniu się, jak też i w wykonywaniu poleceń w danym razie?
Na lewo u stóp góry, wśród gęstej mgły, jakieś wojska niewidzialne, zamieniały z sobą strzały karabinowe.
— Tam — mówił sobie — skoncentruje się bitwa. Tam okażą się zapory, trudności niepokonane, i w to miejsce wyszlą mnie z brygadą lub z dywizją. Wtedy ze sztandarem w ręce, puszczę się naprzód, rozbijając w puch, wszystko i wszystkich po drodze! — Tak wyraźnie snuły się przed nim obrazy wywołane bujną fantazją, że widząc defilujące bataljony, nie mógł wstrzymać się od pomyślenia: — Może właśnie z tym tu sztandarem rzucę się na nieprzyjaciela?
Ziemię pokrywał lekki szron. Topił się zwolna, przemieniając się w rosę nader obfitą. Wąwóz atoli, tonął dotąd w mgle okiem nieprzebitej. Tam niczego nie można było dopatrzeć, szczególniej na lewo, dokąd schodziły kolumny rosyjskie, i gdzie odzywało się strzelanie z ręcznej broni. Nad ich głowami tymczasem słońce jaśniało już w całym blasku, wśród nieba lazurowego. W dali, naprzeciw armji sprzymierzonych, wyłaniając się z mgły, rysowały się niepewnemi konturami gór wierzchołki, okryte lasami. Tam miano zastać nieprzyjaciela. Na prawo, gwardja przyboczna tonęła w tem morzu mlecznem, zostawiając jedynie po swojem przejściu, słabe echo kroków żołnierzy maszerujących. Na lewo, z po za wioski, wysuwała się tłumnie konnica, znikając tak samo po chwili w mglistych osłonach. Piechota płynęła i płynęła z tyłu i z przodu. Kotuzow był przytomny defiladzie wojska, tuż przy wyjściu z wsi. Był widocznie strudzony, wycieńczony i w najwyższym stopniu rozdrażniony. Zatrzymała się nagle przed nim piechota, nie odebrawszy na to rozkazu, prawdopodobnie w skutek jakiejś przeszkody na drodze, którędy kolumny miały przechodzić.
— Wydaj-że nareszcie rozkaz jenerale, żeby podzielono się na bataljony, i żeby piechota przeszła po za wieś! — odezwał się szorstko i sucho Kotuzow do dowodzącego, który zbliżał się ku niemu. — Czyż tego nie rozumiesz, że nie podobna rozwijać się w ten sposób w ulicach wiejskich, gdy maszeruje się na nieprzyjaciela?
— Liczyłem właśnie na to, wasza ekscellencjo, że ustawię moją kolumnę w szyku bojowym przed wsią.
Kotuzow uśmiechnął się z gorzkim sarkazmem:
— Cudowny pomysł, rzeczywiście, rozwijać front przed nosem nieprzyjacielowi.
— Ależ nieprzyjaciel jeszcze bardzo daleko, wasza dostojna ekscellencjo. Zresztą, według rozporządzeń...
— Jakich, czyich rozporządzeń? — przerwał mu Kotuzow gwałtownie. — Kto ci to powiedział?... Czyń jenerale, co ci rozkazują.
— Będę posłuszny — odrzucił złajany, salutując pokornie wodza naczelnego.
— Mój drogi — szepnął Neświcki na ucho Bołkońskiemu — nasz staruch dzisiaj w psim humorze.
Wyższy oficer austrjacki, w białym mundurze, z olbrzymim pióropuszem z piór zielonych, podjechał w tej chwili do Kotuzowa, pytając ze strony cesarza, czy czwarta kolumna wzięła już udział w ruchu?
Kotuzow odwrócił się od niego, nic nie odpowiedziawszy. Wzrok jego padł przypadkiem na Bołkońskiego. Rozjaśniła mu się twarz natychmiast, jakby chciał okazać swojemu ulubieńcowi, że zły humor, jego w niczem nie dotyczy:
— Chciej przekonać się, mój drogi — przemówił łagodnie — czy trzecia dywizja przeszła już po za wieś. Każ jej się wstrzymać i czekać na moje rozkazy. Spytaj się również dowodzącego — schwycił go za rękaw, zatrzymując — spytaj, czy ustawił na przedzie tyraljerów i co robią... co robią? — powtórzył machinalnie, nie troszcząc się wcale o wysłannika austrjackiego.
Książę Andrzej, minąwszy pierwsze bataljony, zatrzymał trzecią dywizję i przekonał się, że tyraljerów nie było rzeczywiście na przedzie kolumny. Dowódzca osłupiał, usłyszawszy rozkaz Kotuzowa, żeby ich naprzód wysunąć. Był najpewniejszy, że przed nim jest mnóstwo wojska, nieprzyjaciel zaś oddalony od nich przynajmniej o dziesięć wiorst. On bo widział li przed sobą przestrzeń zupełnie pustą, która zdawała się lekko zniżać i którą osłaniała mgła gęsta. Książę Andrzej powrócił natychmiast z raportem do wodza naczelnego, którego zastał w tem samem miejscu. Starzec siedział ciężko na koniu, zgjęty we dwoje, znużony i osłabiony. Wojsko stanęło, a żołnierze poustawiali broń w kozły.
— Dobrze, dobrze — rzekł krótko, raport wysłuchawszy.
Zwrócił się do Austrjaka, który z zegarkiem w ręce, zapewniał uroczyście, że czas najwyższy maszerować dalej, skoro wszystkie kolumny od lewego skrzydła, zeszły już z góry na dół.
— Nic nas nie nagli, ekscellencjo — Kotuzow bąknął, ziewnąwszy szeroko. — Mamy na to dość czasu...
W tej samej chwili usłyszeli po za sobą okrzyki wojska, które odpowiadały na pozdrowienie głosów pojedynczych. Te głosy zdawały się szybko przybliżać ku kolumnom stojącym na przedzie. Gdy z kolei zaczęli krzyczeć „hurra“, żołnierze z pułku przed którym stał właśnie Kotuzow, cofnął się tenże o kilka kroków, marszcząc brwi. Na drodze z Pratzen, pędziła galopem garstka jeźdźców w mundurach barw najrozmaitszych, z których dwóch wysunęło się trochę naprzód od reszty. Jeden w mundurze czarnym, z białym pióropuszem, siedział na koniu bułanym; drugi, w mundurze białym, miał pod siodłem konia karego. Byli to dwaj monarchowie ze swoją świtą. Kotuzow z nienaturalną uniżonością podwładnego, który stoi przed swoim przełożonym, nakazał wojsku milczenie i salutując zbliżył się do cara. Cała jego postać i zachowanie się uległo nagłej zmianie. Pozornie wyglądał na człowieka ślepo posłusznego, jak ktoś poddany najzupełniej woli obcej, któremu nie przystoi rezonować. Ta przesadzona uniżoność, sprawiła widocznie na Aleksandrze przykre wrażenie. Prędko ono jednak przeminęło, nie zostawiając ani śladu, na cara twarzy młodej i szczęściem rozpromienionej. Schudł był cokolwiek, przez tych kilka dni rozdrażnienia i stanu gorączkowego. Nic na tem jednak nie tracił wyraz jego fizjognomji, pełen majestatu i łagodności. Na jego pięknych ustach purpurowych igrał słodki uśmiech, w oczach tlił ogień zapału szlachetnego.
Jeżeli Aleksander uderzał postawą majestatyczną podczas rewji w Ołomuńcu, obecnie wyglądał weselszy i bardziej rozogniony. Zarumieniony od szybkiej jazdy, wstrzymał konia, oddychając całą piersią. Zwrócił się następnie do swojej świty, tak samo jak on rozpłomienionej i złożonej z kwiatu młodzieży austrjacko-rosyjskiej. W tym wieńcu otaczającym cara, widziało się Czartoryskiego, Nowosilcowa, Wołkońskiego, Strogonowa i wielu, wielu innych. Wszyscy rozmawiali i śmieli się pomiędzy sobą najswobodniej. Ubrani w paradne mundury, siedząc na pysznych koniach, doskonale ujeżdżonych, trzymali się o kilka kroków w tyle za carem. Masztalerze prowadzili za uzdy konie do przemiany dla dwóch monarchów, okrytych wspaniałemi, haftowanemi złotemi czaprakami. Cesarz Franciszek, dość jeszcze młody, z cerą mocno czerwoną, chudy, wysoki, siedząc sztywnie wyprostowany na swoim pięknym ogierze, rzucał w około spojrzenia niespokojne. Skinął w końcu ręką, przywołując do swego boku jednego z adjutantów.
— Spyta go z pewnością, o której godzinie pomaszerujemy? — pomyślał Bołkoński, patrząc z pod oka na swego dawnego znajomego. Pamiętał doskonale ów grad pytań, któremi był go zasypał w Bernie monarcha austrjacki.
Ta garstka jaśniejąca blaskiem młodości, pełna życia, animuszu rycerskiego i ufności niezachwianej w przyszłe zwycięstwo najpomyślniejsze, rozproszyła natychmiast ponure zwątpienie, które zaczynało ogartywać sztab przyboczny Kotuzowa. Tak samo świeży wietrzyk, wiejący rankiem od pól i łąk, gdy dostanie się przez okno otwarte do dusznego pokoju, w jednej chwili oczyszcza powietrze i wypędza precz niezdrowe wyziewy, tam przez noc nagromadzone.
— Dla czego nie zaczęliście, Michale Larjonowiczu? — zainterpelował car Kotuzowa.
— Czekałem właśnie na was, najmiłościwszy panie — wódz naczelny skłonił się jak mógł najniżej.
Car pochylił się ku niemu, jakby nie dosłyszał słów jego.
— Czekałem na najjaśniejszego pana! — powtórzył z naciskiem Kotuzow. W tej chwili Bołkoński zauważył z boku lekkie drganie u starca wargi górnej, gdy wymawiał słowo: „Czekałem“. — Kolumny nasze jeszcze nie połączyły się dotąd — dokończył.
Ta odpowiedź niepodobała się carowi. Wzruszył nie znacznie ramionami i spojrzał na Nowosilcowa jakby chciał się przed nim poskarżyć na opieszałość wodza naczelnego.
— Nie jesteśmy przecież na Polu Marsowem, Michale Larjonowiczu — odciął car z przekąsem — gdzie zwykło czekać się dla większego popisu, póki niezgromadzą się wszystkie pułki.
Tym razem zwrócił się do cesarza Franciszka, jakby go chciał zachęcić, jeżeli już nie do przemówienia w tej kwestji drażliwej, to przynajmniej do baczniejszej uwagi na to, co on mówi. Cesarz Franciszek jednak zdawał się myśleć zupełnie o czemś innem.
— Dla tego właśnie dotąd nie zacząłem, najjaśniejszy panie — Kotuzow przemówił głosem donośnym, kładąc nacisk na każde słowo — że nie szykujemy się do przeglądu i nie jesteśmy na „Polu-Marsowem“.
Oficerowie ze świty carskiej spojrzeli jeden na drugiego:
— Stary wprawdzie jak świat, nie powinienby jednak przemawiać w ten sposób — czytało się wyraźnie w ich oczach patrzących na wodza naczelnego niechętnie i z wyrzutem.
Car wlepił wzrok baczny i na wskroś przenikający w Kotuzowa, w oczekiwaniu, że coś jeszcze powie. Ten jednak milczał, z głową pochyloną z najwyższem uszanowaniem. Milczenie panowało przez chwilę, poczem rzekł tonem uniżonym podwładnego, który czeka na rozkazy z góry:
— Zresztą... skoro takiem jest życzenie najjaśniejszego pana?...
Przywołał natychmiast dowódzcę pierwszej kolumny Miłoradowicza, rozkazując mu iść do ataku.
Poruszyły się szeregi. Defilowały dwa bataljony z Nowogrodu i jeden bataljon z pułku Apcherońskiego.
W chwili kiedy przechodził pułk Apcheroński, Miłoradowicz pchnął konia naprzód. Płaszcz w tył odrzucony, odsłaniał pierś jego zasianą dekoracjami. Kapelusz stosowany, z olbrzymim pióropuszem, zasadził junacko, trochę na bok, a salutując zuchwale cara osadził konia na miejscu, tuż przed nim.
— Z pomocą Bożą, jenerale — car zawołał.
— Zrobimy najjaśniejszy panie, co tylko będzie w naszej mocy — odrzucił wesoło, wywołując w całej świcie carskiej uśmiech drwiący, swoim śmiesznym akcentem francuzkim.
Miłoradowicz zawrócił konia i znalazł się o kilka kroków za carem. Żołnierze zelektryzowani obecnością ubóstwionego monarchy, szli krokiem lekkim, miarowym, jak do tańcu.
— Dzieci — krzyknął nagle Miłoradowicz, zapominając o obecności cara, uniesiony zapałem, na równi ze swoimi żołnierzami, których był towarzyszem broni, jeszcze pod komendą Suwarowa. — Dzieci, wszak to nie pierwsza wieś, którą macie wziąć szturmem. Nieprawdaż?
— Na rozkazy — odkrzyknęli chórem żołnierze.
Na ten wrzask straszliwy, koń carski, ten sam, na którym odbył niedawno przegląd wojsk w Ołomuńcu i w Rosji wielokrotnie, drgnął niespokojnie, i zastrzygł uszami. Tu, na placu boju, zdziwiony tak bliskiem sąsiedztwem karego ogiera cesarza Franciszka i koń był dziwnie rozdrażniony. Przechodziły dreszcze i po jego ciele na każdy odgłos ognia z ręcznej broni, jakby odczuwał myśli i podniecenie gorączkowe, swego jeźdźca dostojnego.
Car uśmiechnął się błogo, wskazując jednemu ze swoich najserdeczniejszych, oddalające się bataljony.