Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IV/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom IV
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Upłynęło dwa miesiące od dnia, w którym doszła do Łysych Gór wieść hiobowa, o rozbiciu wojsk rosyjskich pod Austerlitz i o zniknięciu księcia Andrzeja Bołkońskiego. Mimo listów gończych, wysyłanych przez poselstwo rosyjskie w Wiedniu, mimo wszelkich poszukiwań na placu boju, ani ciała jego nie odnaleziono, ani nie był umieszczony w spisie więźniów. Najprzykrzejszem było to przypuszczenie dla jego rodziny, że mogli go zabrać z pola bitwy krajowcy i znajduje się obecnie wśród obcych chory, a nawet umierający, bez opieki, bez ratunku, nie będąc w stanie dać znaku życia w obec swoich najbliższych. Dzienniki, które pierwsze uwiadomiły starego księcia o fatalnem rozbiciu wojsk sprzymierzonych pod Austerlitz, opisywały jedynie w słowach nader zwięzłych i nie dość jasno określonych, że Rosjanie, po starciu potężnem i bohaterskiem, musieli ustąpić przed dwa razy liczniejszym nieprzyjacielem, rejterada odbyła się jednak w należytym porządku. Książę atoli umiał czytać między wierszami i domyślił się łacno, że Rosjanie zostali rozbici najzupełniej. W tydzień później nadszedł list od Kotuzowa, w którym donosił księciu o tajemniczem zniknięciu jego syna.
„Syn twój, stary mój druhu, padł jak bohater, ze sztandarem w dłoni, godny nazwiska, które nosił, godny ciebie, godny syn swojej ojczyzny. Żałujemy go szczerze wszyscy jak jesteśmy; dotąd zaś niewiadomo czy trzeba zaliczyć go do umarłych, czy też należy jeszcze do żyjących. Nie trać jednak nadziei, drogi mój przyjacielu, gdyby znaleźli byli jego zwłoki, nazwisko Bołkońskiego, znajdywałoby się w spisie oficerów znalezionych na placu bitwy, który to spis przysłano mi z obozu nieprzyjacielskiego przez parlamentarza“.
Stary książę otrzymał ten list późno w nocy. Nazajutrz z rana wyszedł jak codzień na przechadzkę, ponury, milczący i w najgorszym humorze. Do nikogo ust nie otworzył, ani jak zwykle do ogrodnika, ani do rządcy, ani nawet do budowniczego.
Gdy weszła córka na dzień dobry, zastała ojca jak zawsze przy tokadle, nie obrócił się jednak do niej, jak to czynił codziennie.
— Ah! księżniczko Marjo! — zawołał nagle, odtrącając od siebie cały warstat. Koło gwałtownie potrącone, obracało się dalej przez dłuższą chwilę. Zgrzyt tego koła coraz słabszy i cichszy, złączył się później ściśle w pamięci biednej Marji, z sceną bolesną która nastąpiła.
Zbliżyła się do ojca. Wyraz jego fizjognomji tak ją przeraził, że skamieniała na razie, bez tchu, bez głosu. Coś ją ściskało za gardło i w oczach jej się zaćmiło. W rysach starca był kurcz gniewem wywołany. Malowała się w nich złość wściekła, raczej niż ból i smutek przygnębiający. Widoczną była walka gwałtowna, którą staczał sam z sobą. Była przygotowaną, na jakieś wielkie nieszczęście, które miało w nią jak grom uderzyć, najstraszniejsze, dotąd przez nią niedoświadczone: Oto miała dowiedzieć się o stracie brata jedynego! istoty przez nią nad życie własne ukochanej!
— Ojcze! Jędruś? — i ta biedna dziewczyna, niezgrabna i brzydka, wymówiła te słowa z takim wdziękiem, z takim urokiem współczucia i chrześcjańskiej rezygnacji, że stary książę pod wpływem magnetycznym tego spojrzenia anielskiego, załkał głucho, twarz od niej odwracając.
— Doszły mnie wiadomości... nigdzie go nie odszukali, ani między więźniami, ani pomiędzy umarłymi. Pisze mi o tem Kotuzow... Zabity! — krzyknął głosem przeraźliwym, jakby chciał tym krzykiem serce rozdzierającym, wypędzić córkę z pokoju.
Ona jednak nie ruszyła się z miejsca, nawet nie zemdlała. Była już bladą, ale teraz na to słowo straszne, twarz jej zmieniła się do niepoznania, piękne oczy promieniały światłem nadziemskiem. Można było przypuścić, że uczucie nieokreślone, pociecha i objawienie z góry zesłane, napełniało niby balsam gorący rany, jej serce dotknięte ciosem najboleśniejszym. Zapomniała w tej chwili o trwodze, jakiej zwykła była doświadczać w obec ojca, porwała go za rękę, pociągnęła ku sobie i pocałowała w twarz suchą, żółtą i pomarszczoną.
— Ojcze najdroższy — szepnęła — nie odwracaj się odemnie. Płaczmy po nim wspólnie.
— Łotry, tchórze! — wykrzyknął starzec, odsuwając ją od siebie. — Zgubić armję, zgubić ludzi tylu! I po co?... Zapowiedz to Lizie! — Marja upadła na fotel i zalała się łzami. Stanął jej brat w oczach w chwili pożegnania, gdy zbliżył się do niej i do żony. Zdało się jej, że widzi ów wyraz w jego twarzy rozrzewniony, a po trochę drwiący i lekceważący, gdy mu wkładała na szyję obrazek poświęcany. Czy też stał się wierzącym? Czy żałował przed śmiercią swojej niewiary? Czy dostał się w krainę błogosławionych, gdzie panuje wieczny spokój i szczęście niczem nie zamącone?
— Jak się to stało ojcze?
— Jak, jak, zabili go podczas bitwy, do której poprowadzono na rzeź najtęższe wojsko rosyjskie i poświęcono sławę naszej armji! Idź księżniczko Marjo! Idź do Lizy z tą nowiną!
Marja weszła do bratowej, którą zastała z jakąś robótką w ręku. Podniosła Liza na nią wzrok, z owym wyrazem szczęścia wewnętrznego, pełnego spokoju, który mają zwykle kobiety w tym stanie i położeniu. Oczy jej patrzyły nie widząc, wpatrywała się bowiem w głąb samej siebie, zastanawiając się nad dziwnie słodką i tajemniczą robotą, która odbywała się w jej łonie.
— Maryniu — zawołała odsuwając krosna, w których coś wyszywała — podaj mi twoją rękę.
Śmiały się jej czarne promieniste oczy. Warga górna podniosła się jeszcze wyżej niż zwyczajnie, uśmiechając się serdecznie, po dziecinnemu. Marja uklękła przed nią, chowając głowę w fałdy jej szlafroczka.
— Tu... tu... słyszysz?... Coś tak nadzwyczajnego! A wiesz Marynieczko, będę bobo strasznie kochała — i jej wzrok szczęściem rozpromieniony spoczął na Marji, która nie mogła podnieść głowy, cała bowiem twarz była w łzach skąpana.
— Co ci jest Maryniu?
— Nic... nic zupełnie... Myślałam o Andrzeju i to mnie zasmuciło — odpowiedziała oczy czemprędzej z łez ocierając.
Wśród dnia Marja próbowała kilka razy przygotować bratowę do tej strasznej katastrofy, zawsze jednak płaczem wybuchała. Te łzy, niepokoiły małą księżnę, pomimo, że nie odznaczała się bystrością w spostrzeżeniach, nie umiała bowiem odgadnąć dla czego Marja płacze? Nie pytała wprawdzie o nic, kręciła się jednak, jakby czegoś szukała. Stary książę, którego lękała się dotąd, wstąpił do niej na chwilę przed samym objadem. Był zły i dziwnie poruszony. Wyszedł nie przemówiwszy do niej ani słowa. Spojrzała na Marję i głośno załkała ni stąd, ni zowąd.
— Czy są jakie wiadomości o Jędrusiu? — spytała.
— Żadnych, wiesz przecie, że jest to czystem niepodobieństwem. Ojciec zaniepokojony a i ja trwożę się mimowolnie.
— Nie wiecie więc o niczem?
— O niczem — Marja spojrzała jej śmiało w oczy. Była zdecydowana i ojca namówiła do tego samego, żeby nie mówić jej o śmierci męża, póki nie nastąpi rozwiązanie, na co czekano i spodziewano się od dnia do dnia, lada moment. Ojciec z córką dźwigali zatem sami cały ciężar smutku, każde z nich na swój sposób. Wysłał był wprawdzie stary książę kogoś zaufanego na zwiady, aby starał się w okolicy, gdzie bitwę stoczono, odszukać śladów Andrzeja, był jednak najmocniej przekonany, że jedynak jego nie żyje. Był nawet zamówił dla niego w Moskwie wspaniały grobowiec, który miano umieścić w ogrodzie. Niczego na pozór nie zmienił w trybie życia. Siły jednak starca opuszczały. Mniej teraz chodził, mniej jadł, nie spał nic prawie i był coraz bardziej osłabiony. Marja natomiast nie traciła nadzieji. Modliła się za brata, jakby jeszcze znajdował się między żyjącymi i oczekiwała lada chwila jego powrotu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.