Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IV/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom IV
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Piotr z żoną spotykali się teraz coraz rzadziej sam na sam, szczególniej od kilku tygodni. W Moskwie, jak i w Petersburgu, dom ich był pełen gości, od rana do późnej nocy. Noc, która nastąpiła po pojedynku, przespał na szezlongu, (co mu zdarzało się dość często), zamiast w pokoju sypialnym obok żony. Szezlong stał w gabinecie, tym samym, w którym umarł jego ojciec.
Rzucił się w całem ubraniu na szezlong i próbował zasnąć, żeby zapomnieć o wszystkiem co zaszło. Taka jednak burza nim miotała, tyle myśli mózg rozsadzało, tylu doznał wrażeń i tyle wspomnień spokój jego mąciło, że nie tylko oka nie zmrużył, ale nawet nie był w stanie leżeć. Zerwał się po chwili przemierzając obszerną komnatę krokiem przyśpieszonym. To przypominał sobie pierwsze dni po ślubie; białe, toczyste ramiona Heleny, jej wzrok zamglony, omdlewający, a tak namiętny; to znowu stawał przed nim Dołogow, piękny, bezczelny, z swoim uśmiechem szatańskim, jakim go widział w klubie przy stole, lub blady jak widmo drżący od gorączki, zakrwawiony i słaniający się na śnieg.
— Koniec końców — mówił sobie — jeżeli i zginął, toć zabiłem tylko jej kochanka... tak, kochanka mojej żony! Dla czego jednak tak się stało?... — Dla tego — odpowiadał mu jakiś głos tajemny — żeś ją poślubił. — W czemże tak bardzo zawiniłem? — W tem — szeptał dalej ów głos tajemniczy — żeś wziął ją za żonę nie kochając wcale. Oszukiwałeś ją, oszukiwałeś samego siebie. Byłeś ślepym i głuchym dobrowolnie.
Przypomniał sobie teraz najdokładniej tę chwilę, kiedy z największym przymusem, zdołał wreszcie wyksztusić słowo: — „Kocham cię“.
— Tak, tak, w tem zbłądziłem niesłychanie, bo nie miałem prawa powiedzieć jej czegoś podobnego.
Spłonął wstydu rumieńcem, gdy przypomniały mu się miodowe dni po ślubie. Jedno szczególniej zdarzenie stanęło mu żywo w pamięci, i teraz jeszcze upakarzało go. Oto niedługo po ślubie, wychodził raz z pokoju sypialnego około południa, w pysznym szlafroku z perskiej materji złotem przetykanej, gdy na progu gabinetu spotkał się oko w oko ze swoim pełnomocnikiem, czekającym na niego od dwóch godzin. Ten kłaniając się nisko swojemu chlebodawcy, nie mógł się jednak wstrzymać od lekkiego uśmiechu, widząc go tak późno jeszcze w zupełnym negliżu. Zdawać się mogło, że tym uśmiechem chce mu pogratulować szczęścia w małżeństwie.
— Ileż razy byłem bądź co bądź dumnym z takiej żony, dumnym z jej taktu i ułożenia tak dystyngowanego, z tej miary, jaką umiała zachować we wszystkiem, przyjmując prawie całe miasto. Szczególniej cieszyłem się jej majestatyczną, (a jak sądziłem w zaślepieniu) niedostępną pięknością! Zdawało mi się, że nie umiem jej zrozumieć i dziwiłem się sam sobie, dlaczego nie mogę jej pokochać? Gdy nieraz studjowałem jej charakter, wmawiałem w siebie, że to moja wina, jeżeli nie pojmuję tej apatycznej obojętności, tego braku jakiejkolwiek zachcianki, zainteresowania się czemś na świecie... teraz znalazłem wreszcie klucz rozwiązujący straszliwą zagadkę... To kobieta zepsuta do gruntu!... Anatol chciał nieraz pożyczyć od niej pieniędzy, nie szczędząc jej przytem karesów. Pieniędzy nie dała mu nigdy, ale pozwalała całować ile chciał swoje ramiona łabędzie. Jeżeli ojciec przekamarzał się z nią kiedy niekiedy, starając się obudzić w niej zazdrość, odpowiadała jak zawsze najspokojniej, ze swoim najsłodszym uśmiechem — „że nie jest na tyle głupią żeby wdawać się w zazdrość“. — „Może robić co mu się podoba“ — powtarzała, skoro o mnie była mowa. Gdym raz ją badał z ogródkami, czy nie czuje się czasem w stanie błogosławionym? odrzuciła szorstko i stanowczo: — „że ani jej w głowie postało pragnąć dzieci, ze mną zresztą, nie będzie ich mieć z wszelką pewnością!“
Przypominał sobie z kolei wyuzdane jej myśli, brutalność i prostactwo w wyrażeniach, mimo wychowania niesłychanie arystokratycznego. — Nie, nie kochałem jej nigdy! — powtarzał. — A oto teraz Dołogow leży na śniegu, brocząc we krwi. Stara się uśmiechnąć i odpowiada konający z dziką nienawiścią i niepotrzebną brawurą, na mój żal niewczesny i skruchę!
Piotr należał do rzędu tych ludzi, którzy mimo słabego i chwiejnego charakteru, nie szukają nigdy powierników w cierpieniu. Walczył sam z bólem serce rozrywającym i milczał. — Jestem więc winny i powinienem znosić, ale co?... hańbę mego nazwiska, niedolę życia całego? Wszystko to wierutne szaleństwo! Moje nazwisko i mój honor, to wszystko urojenia, moje zaś „ja“, jest od tego zupełnie niezależnem!... Ścięto Ludwika XVI, uważając go za zbrodniarza. I w swojem własnem przekonaniu, mieli tak samo słuszność ci, co go na śmierć zasądzili, jak i ci drudzy, którzy uznawszy w nim i uwielbiwszy świętego męczennika, umierali również dla niego śmiercią męczeńską! Czyż potem nie posłano pod gilotynę Robespierra, dla tego że był despotą? Kto miał słuszność? Kto błądził? Nikt. Żyj póki możesz: jutro, któż wie, umrzesz, jak ja mogłem umrzeć przed godziną. Po co tak się trapić i kłopotać, gdy pomyślimy czem jest nasze życie w obec wieczności!
W chwili gdy sądził, że już potrafił się uspokoić, zjawiła się znowu przed nim Helena, owiana czarem zmysły mącącym, który upajał go zrazu i do szału dzikiego doprowadzał. Zrywał się i zaczynał biegać po pokoju, tłukąc wszystko co mu wpadło pod rękę, aby na czemkolwiek wywrzeć wściekłość nim miotającą.
— Dla czegóż powiedziałem jej: „Kocham cię?“ — pytał sam siebie po raz dziesiąty, i uśmiechnął się mimowolnie, przypomniawszy sobie frazes Molierowski. — „Po co u djabła! wlazł w tę kabałę, i dał się złapać w samotrzask?“
Dzień jeszcze nie zaświtał, gdy zbudził służącego, wydając mu rozkaz, żeby gotował wszystko do wyjazdu. Nie rozumiał wcale, jakby mógł po tem co zaszło, mówić jeszcze z żoną. Pragnął zatem wrócić do Petersburga, skąd chciał wysłać list do niej, zapowiadający chęć jego żyć odtąd samotnym i z żoną rozłączonym.
W kilka godzin później, lokaj który przyniósł mu kawę, znalazł go leżącym na szezlongu, z książką w ręce i śpiącego na twardo.
Obudzony nagle, nie mógł pojąć przez dłuższą chwilę, dla czego tu leżał i co z nim się stało właściwie?
— Jaśnie pani pyta, czy wasza wysokość jest w domu?
Piotr nie miał czasu odpowiedzieć lokajowi, kiedy w tropy za nim weszła Helena, w prześlicznym rannym szlafroczku, z atłasu białego ze srebrnym haftem. Jej dwa grube warkocze, okalały niby djadem piękną główkę. Tylko na czole gładkiem zwykle i białem jak alabaster, zarysowała się bruzda gniewem wyżłobiona. Wstrzymywała się od wybuchu, póki nie wyszedł lokaj z pokoju. Wiedziała już najdokładniej o całej historji z owym pojedynkiem i o tem chciała rozmówić się z mężem. Zatrzymała się o krok przed nim, mierząc go wzrokiem pogardliwym, z uśmiechem pełnym gorzkiego sarkazmu. Piotr onieśmielony, spojrzał na nią przelotnie z pod okularów, udając że czyta dalej książkę, której dotąd nie był z ręki wypuścił. Niby zając, gdy czuje że go siły opuszczają, i pies ma go tuj-tuj za kark schwycić, tak i on przycupnął cicho, położywszy uszy po sobie, nieruchomy w obec nieprzyjaciela.
— Co to znaczy? Skąd panu przyszła ochota do wyprawiania podobnych awantur? Żądam kategorycznie wytłumaczenia — rzekła tonem ostrym, skoro za lokajem drzwi się zamknęły.
— Jakto, ja? — Piotr spytał.
— Co znaczy ta bezsensna junakierja? Ten pojedynek? Czy raczysz mi pan odpowiedzieć?
Piotr poruszył się ciężko w pół leżąc na szezlongu, otworzył usta, słowa jednak uwięzły mu w gardle.
— No! to ja panu odpowiem... Wierzysz każdej bredni, którą ktokolwiek przyjdzie ci powtórzyć, a znaleźli się tak łaskawi, którzy opowiedzieli ci, że Dołogow jest moim kochankiem — mówiła dalej z cynizmem jej właściwym, nie owijając niczego w bawełnę. Słowo: „kochanek“, przeszło jej tak gładko przez usta, jak każde inne, najzwyklejsze. — Uwierzyłeś zatem, i cóż zyskałeś, czego dowiodłeś, pojedynkując się z Dołogowem? Żeś setnym głupcem, idjotą po prostu, o czem zresztą wie i tak świat cały! Cóż z tego wyniknie? Że ja będę wystawiona na pośmiewisko całej Moskwy, że każdy będzie opowiadał, jak po pjanemu wyzwałeś młodego człowieka, o którego byłeś zazdrosny bez powodu; młodzieńca pod każdym względem o całe niebo wyższego, i większej wartości niż pan!...
Im dłużej mówiła, tem więcej zapalała się, głos podnosząc.
Piotr dotąd nieruchomy, mruczał jakieś słowa niezrozumiałe, nie podnosząc wcale wzroku od posadzki.
— I dla czegoś uwierzył, że Dołogow jest moim kochankiem? że znajduję przyjemność w jego towarzystwie? Gdybyś pan był rozumniejszym, gładszym w obejściu, wykształconym jak on, wolałabym spędzać czas z tobą!
— Błagam panią... przestań mówić do mnie — Piotr odezwał się głosem stłumionym.
— Dla czegóż nie miałabym mówić? Mam wszelkie prawo do tego, i powiem śmiało wszem w obec, że żona takiego męża jak pan, nie mająca kochanka, należałaby do nadzwyczajnych wyjątków, a ja go nie miałam i nie mam!
Piotr spojrzał na nią dziwnie, ona jednak nie zrozumiała znaczenia tego wzroku płomienistego. Położył się na powrót. Cierpiał fizycznie. Pierś miał ściśniętą, tchu mu brakowało... Wiedział, że mógłby natychmiast uwolnić się od tych męczarni, ale i o tem wiedział, że to, co chciał uczynić, byłoby czemś strasznem.
— Najlepiej będzie, gdy się rozłączymy — rzekł głucho.
— Rozłączyć się? I owszem! Pod warunkiem atoli, ze mi pan dasz stosowny majątek.
Piotr zerwał się na równe nogi, tracąc zaś przytomność z gniewu rzucił się na nią.
— Zabiję cię! — krzyknął wściekle. A porwawszy ze stołu kawał marmuru, postąpił ku niej wywijając niby piórkiem, tym ciężarem, z siłą, której sam się przestraszył.
Twarz hrabiny przybrała wyraz okropny. Ryknęła jak tygrysica rozjuszona i w tył się cofnęła. Oszołomiony, wściekły, Piotr w szale czuł, że gotówby był zbrodni nawet. Rzucił po za siebie ów posążek marmurowy, który rozbił się w drobne kawałki o posadzkę, i szedł ku niej z pięściami groźnie zaciśniętemi.
— Wyjdź! — krzyknął takim głosem potężnym, że wszyscy struchleli w pałacu. Bóg jeden wie, co byłby uczynił w tej chwili, gdyby Helena nie była się ulotniła czemprędzej...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W tydzień jakoś, Piotr odjechał do Petersburga, oddawszy żonie do rozporządzenia dowolnego, swoje dobra w Wielko-Rosji, które stanowiły blisko połowę jego całego majątku.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.