Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IV/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom IV |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV |
Indeks stron |
— I cóż? Kiedyż wreszcie zaczniemy? — wykrzyknął Dołogow.
— Zapewne... zaczynajmy — uśmiechnął się Piotr dobrodusznie.
Położenie robiło się strasznem. Sprawa tak błaha z początku, teraz musiała iść dalej swoim torem. Dobiegała fatalnie do aktu ostatniego krwawego dramatu, niezawisła już zupełnie od woli ludzkiej. Miało spełnić się nieubłagane przeznaczenie. Denissow zbliżył się aż do barjery:
— Przeciwnicy — rzekł z naciskiem — nie dali nakłonić się do pojednania i przebaczenia sobie nawzajem urazy... Możemy zatem zaczynać. Proszę wziąć do rąk pistolety, idąc prosto przed siebie na komendę „trzy!“
— Raz!... dwa!... trzy!... — liczył Denissow zwolna i głosem stłumionym. Przeciwnicy szli ścieżką utorowaną, widząc wyłaniającą się z mgły gęstej, twarz i postać jeden drugiego. Przysłużało im prawo strzelić, kiedy będą chcieli, idąc. Dołogow szedł nie spiesząc się wcale, z pistoletem spuszczonym. Jego oczy niebieskie dziwnie błyszczały fiksując Piotra. Usta składały się do jakiegoś niemiłego, drwiącego uśmiechu.
Na komendę — „trzy!“ — Piotr posunął się szybko naprzód, a prześlepiwszy ścieżkę ubitą zapadł naraz w śnieg głęboki. Trzymał pistolet prosto przed sobą, jakby w obawie, żeby nie ranić nim siebie samego. Podtrzymywał prawe ramię lewą ręką, odrzuciwszy je całkiem na bok, chociaż pojmował instynktowo, że czyni to całkiem bez celu i bez potrzeby. Po kilku krokach odszukał ścieżkę, popatrzył pod nogi, spojrzał następnie na Dołogowa i wystrzelił. Nie spodziewając się wstrząśnienia tak gwałtownego, Piotr drgnął nerwowo, zachwiał się i uśmiechnął mimowolnie z wrażenia odniesionego. Dym zgęszczony jeszcze mgłą, nie dozwolił mu zrazu rozróżnić niczego i tak czekał czas jakiś nadaremnie na strzał drugi. W tem usłyszał kroki przyśpieszone i dopatrzył wreszcie, gdy dym opadł cokolwiek, Dołogowa przyciskającego dłonią bok lewy. W prawej ręce trzymał dotąd kurczowo pistolet ku ziemi otworem nachylony. Rostow podbiegł ku niemu.
— Nie... — syknął przez zęby Dołogow — nie... jeszcze nie wszystko skończone! — Postąpił kilka kroków chwiejąc się na nogach, nareszcie upadł na śnieg obok pałasza zatkniętego. Dłoń miał zakrwawioną. Otarł ją o mundur, opierając się na niej następnie. Twarz jego blada i ponura drgała nerwowo.
— Proszę... — zaczął mówić i powtórzył z wysiłkiem — ja proszę!... — Piotr tłumiąc zaledwie łkanie bolesne, chciał właśnie zbliżyć się do niego, gdy Dołogow krzyknął gromko: — „Do barjery!“ — Piotr zrozumiał o co chodzi i stanął jak wryty. Byli już tylko o dziesięć kroków oddaleni jeden od drugiego. Dołogow zanurzył głowę w śnieg i z chciwością zaczął go chwytać ustami. Podniósł się po chwili, starając się utrzymać równowagę. Ciągle brał w usta śnieg świeży ssąc go i połykając. Usta drżały febrycznie, oczy mu jednak pałały dziką nienawiścią. Udało mu się wysiłkiem nadludzkim dźwignąć na nogi. Podniósł pistolet i zaczął mierzyć.
— Zwrócić się bokiem, zasłonić pistoletem! — krzyknął Neświcki.
— Zasłońże się pan! — wyrwało się Denissowowi, chociaż był sekundantem strony przeciwnej.
Piotr z łagodnym uśmiechem, pełnym żalu i politowania, stał bezbronny, wystawiając pierś szeroką, zupełnie odsłoniętą, na strzał Dołogowa, na którego patrzał smutno. Trzej sekundanci przymknęli oczy. Padł strzał, a Dołogow wykrzyknąwszy z dziką wściekłością: — „Chybiłem!“ — runął jak długi twarzą na ziemię.
Piotr porwał się oburącz za głowę, zawrócił na miejscu, i wszedł w las, brnąc w śniegu po kolana.
— Głupia historja!... niesłychanie głupia — mruczał sam do siebie. — Zginął? Ależ to być nie może.
Neświcki dopędził go i odwiózł do domu.
Rostow z Denissowem podnieśli ostrożnie Dołogowa i złożyli na saniach. Ranny ciężko, leżał czas jakiś bez ruchu, z oczami przymkniętemi, nie odpowiadając wcale na ich pytania. Dopiero gdy wjechali do miasta ocknął się, podniósł głowę z mozołą i ujął za rękę Rostowa. Uderzyła go zmiana nadzwyczajna, która zaszła w twarzy rannego. Wyraz całej fizjognomji był dziwnie słodki i rozczulony.
— Jakże ci jest, mój drogi?
— Źle, ale nie o to mi idzie. Kochany Mikołaju — mówił dalej ranny głosem urywanym — gdzież my się znajdujemy? W Moskwie, nieprawdaż? Słuchaj... zabiłem ją, ona... ona tego nie przeżyje... nie przeżyje tego ciosu.
— Któż taki? — Rostow spytał zdumiony.
— Moja matka, moja biedna matka, moja najukochańsza, uwielbiana matka.
I Dołogow załkał głucho. Gdy uspokoił się cokolwiek, wytłumaczył Rostowowi, że mieszkał z matką staruszką. Jeżeliby go zobaczyła nagle umierającego, nie przeżyłaby tej boleści. Błagał go zatem, żeby wyprzedził ich i wszystko u niego w domu opowiedział. Uczynił to Rostow natychmiast dowiadując się ku najwyższemu swojemu zdziwieniu, że ów hultaj, zawadjaka, rębajło, żył pod jednym dachem z matką starą i z siostrą ułomną. Był dla pierwszej najczulszym synem, a dla drugiej najlepszym bratem.