Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IV/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom IV |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV |
Indeks stron |
Bestużew jadł i pił dużo; jak zawsze, chciwie i łapczywie. Tego dnia jednak, milczący, ponury i zgnębiony, patrzał w koło siebie z dziwnem roztargnieniem, jakby nikogo nie widział i nic nie słyszał. Skoro rzucili nań okiem, domyślili się jego przyjaciele, że dręczy go i zajmuje wyłącznie jakaś kwestja przygniatająca i nierozwiązalna.
Owa kwestja raniąca mu serce i odbierająca prawie przytomność, tak miał nią umysł zajęty, była wywołana aluzjami aż nadto jasnemi, złośliwej kuzynki, księżniczki Katarzyny, co do stosunku zbyt serdecznego i poufałego, jego żony z Dołogowem.
Tego właśnie ranka dostał mu się w ręce bezczelny list bezimienny, w którym, wydrwiwano i ośmieszano Piotra, w sposób grubjański, właściwy ludziom nikczemnym, piszącym anonimy. Pytano go się między innymi, po co właściwie nosi okulary, kiedy nie mógł dopatrzeć stosunku miłosnego między żoną a Dołogowem, o czem wiedzą już wszyscy doskonale? Nie uwierzył zrazu ani podłym denuncjacjom w liście zawartym, ani podszczuwaniom księżniczki Katarzyny. Teraz jednak, ujrzawszy na przeciw siebie Dołogowa, uczuwał dziwny niesmak, prawie nienawiść do tego młodego człowieka. Ile razy Dołogowa piękne i wyraziste oczy spotkały się z wzrokiem Piotra, budziły w jego duszy uczucie straszne, krwiożerce, potworne. Przechodził w myśli przeszłość, przypisywaną Helenie Kurakin, i jej obecne kokietowanie z Dołogowem. Któż wie, czy w końcu nie ma trochę prawdy, w owym donosie anonimowym? Przypominał sobie mimowolnie pierwsze odwidziny Dołogowa w jego domu. Pożyczył mu był wtedy znaczną sumę, a pamiętny ich dawnych szaleństw i wspólnych wesołych hulanek, zaprosił Dołogowa raz na zawsze, skoro nie będzie miał co lepszego do czynienia. I o tem nie zapomniał, jak Helena, ze swoim stereotypowym słodkim uśmieszkiem, który zdawał się raz na zawsze przyklejonym do jej ust, wymawiała mu nudę, jaką jej sprawia ów gość niepozbyty. Dołogow rzeczywiście, począwszy od tego dnia, prawie z ich domu nie wychodził, wychwalając przed Piotrem z cynizmem właściwym temu wisusowi, urodę niezwykłą jego żony.
— Piękny mężczyzna, to prawda — przyznawał Piotr w duchu — a i o tem jestem najmocniej przekonany, że sprawiłoby mu to rozkosz nielada, okryć hańbą moje nazwisko, wystrychnąć mnie na dudka, z powodu właśnie mnogich przysług, nawet dobrodziejstw odemnie odebranych. Pojmuję, jakby mu to wydało się dowcipnem, oszukać mnie w ten sposób. Nie wierzę temu jednak, nie mam prawa dotąd posądzać żonę o coś podobnego!
Uderzał go nieraz wyraz niesłychanie złośliwy w Dołogowa fizjognomji. W dniu naprzykład, kiedy strzeliło im do głowy przywiązać komisarza od policji do grzbietu niedźwiedzia, i wrzucić ich razem do wody. Lub kiedy wyzywał kogo na pojedynek, bez powodu, albo też gdy zabijał kulą z pistoletu konia jakiego biednego izwoszczyka. Dziś, skoro jego oczy spotykały się z Piotra wzrokiem, odszukiwał w nich ten sam wyraz iście szatański:
— Tak, tak, to szaławiła, rębacz, zawalidroga — Piotr powtarzał w duchu — zabić człowieka, zabawką dla niego. Jest pewny, że każdy drży przed nim i omija go zdaleka, a ja najpierwszy... i to go musi cieszyć niesłychanie... W końcu tak jest rzeczywiście... lękam się tego człowieka!...
Tak myślał Bestużew, a młody Rostow tymczasem prowadził rozmowę nader ożywioną, ze swoimi dwoma przyjaciółmi, Denissowem i Dołogowem, z których pierwszy był poczciwym żołnieraką, drugi zaś prostym łotrem. Ich tercet rozweselony niesłychanie, wybuchający co chwila śmiechem szalonym, dziwnie odbijał od postaci Piotra, ciężkiej, zwalistej, z wyrazem ponurej zadumy w twarzy i jakby pewnego zakłopotania. Mikołaj zresztą nie czuł najmniejszej sympatji do tego olbrzyma. Był to po pierwsze: cywil miljoner, który nigdy prochu nie powąchał. Po drugie mąż piękności modnej i wodzącej cały rój młodzieży, przykutej do jej rydwanu. W zwyż tego utrzymywano, że jest tchórzem podszyty, trzy grzechy nie do odpuszczenia w oczach młodego porucznika w huzarach. Na samym wstępie, Bestużew tonąc w przykrej zadumie, nie odkłonił mu się wcale, gdy go witał, a gdy wniesiono toast na cześć cara, nie ruszył się z miejsca.
— Jakto? hrabia nie wstajesz? — huknął na niego Mikołaj coraz bardziej rozdrażniony i zgorszony. — Czyś pan nie słyszał? Pijemy carskie zdrowie!
Piotr westchnął ciężko, wstał zrezygnowany, wychylił duszkiem kieliszek, a gdy wszyscy nazad usiedli, zwrócił się do Mikołaja z swoim poczciwym i dobrodusznym uśmiechem.
— To sławne! nie poznałem cię wcale hrabio.
Rostow wrzeszczący „hurra!“ na całe gardło, ani słyszał tego tłumaczenia.
— Jakże? — spytał Dołogow — nie odnowisz znajomości z Bestużewem?
— Niech go Bóg ma w swojej świętej opiece, tego bałwana! — bąknął Rostow zżymnąwszy niecierpliwie ramionami.
— Phi! — zażartował z cicha Dołogow — powinno się zawsze nadskakiwać i ugrzeczniać mężów, którzy posiadają piękne żonki.
Piotr domyślił się że o nim mówią, nie mógł jednak słów dosłyszeć. Zarumienił się jednak i zwrócił wzrok w inną stronę.
— A teraz wznieśmy toast na cześć pięknych dam! — Dołogow przemówił pół serjo, ale nie mniej z drwiącym uśmiechem na ustach. — Petruszka!... Zdrowie pięknych kobiet i kochanków tych bogiń.
Piotr wypił z oczami spuszczonemi, nie spojrzawszy na Dołogowa i nic nie odpowiadając na jego żart niewczesny. W tej samej chwili, lokaj rozdający kantatę drukowaną wszystkim biesiadnikom, wręczył egzemplarz Piotrowi, jako jednemu z głównych członków klubu. Wyciągnął już dłoń, gdy Dołogow przechylił się przez stół, wyrywając mu papier z ręki, aby przed nim przeczytać. Piotr podniósł głowę, a uniesiony gniewem, nie panując nad sobą więcej, krzyknął z całej siły:
— Zabraniam panu tego!
Na te słowa, zrozumiawszy kogo się tyczą, Neświcki i jego sąsiad z prawej strony, przestraszeni, starali się go uspokoić, Dołogow tymczasem, fiksując go oczami jak stal błyszczącemi i jak ona zimnemi, odpowiedział kładąc nacisk na każdą sylabę:
— Zatrzymam właśnie!
Blady jak ściana, z ustami drgającemi, Piotr rzucił się naprzód i wydarł mu papier z ręki.
— Łotrze jakiś!... Zdasz mi z tego rachunek!...
Zerwał się od stołu i pojął natychmiast, że kwestja niewinności jego żony, która dręczyła go od dwudziestu czterech godzin, została przeciętą gwałtownie, jednym zamachem, bez ratunku i niepowrotnie. Nienawidził jej obecnie i czuł że wszelkie węzły zerwane między nimi na zawsze. Pomimo perswazji Denissowa, Rostow obiecał sekundować Dołogowowi. Jak tylko skończył się objad, zaczął tę kwestję obrabiać z Neświckim, sekundantem Bestużewa, i układać się o warunki pojedynku. Piotr wrócił do siebie, Rostow zaś, Dołogow i Denissow zostali w klubie do późnej nocy, słuchając śpiewu cyganek i chórów złożonych z żołnierzy.
— A więc jutro w Sokolnikach — rzekł Dołogow żegnając się z Rostowem na ganku przed klubem.
— Czyś całkiem spokojny? — wtrącił Rostow.
— Widzisz mój drogi — odpowiedział Dołogow — odkryję ci w kilku słowach moją tajemnicę. Jeżeli w przededniu spotkania się z kimkolwiek z bronią w ręku, zaczniesz pisać testament i tkliwe listy, łzami skropione, do twoich najbliższych, jeżeli szczególniej przypuścisz, że mógłby cię zabić przeciwnik, jesteś głupcem i człowiekiem zgubionym! Przeciwnie zaś stanie się, skoro powiesz sobie, że musisz zgładzić ze świata napastnika i to jak najrychlej, wtedy wszystko pójdzie jak po maśle. Ot, co mi raz mówił sławny strzelec niedźwiedzi: — Jakżeby można nie bać się niedźwiedzia?... a jednak widząc bestję przed sobą, o to jedynie trwożymy się, żeby nam z rąk nie umknęła! — Tak właśnie i ja myślę mój drogi. Do zobaczenia jutro.
Nazajutrz o ósmej z rana, Piotr i Neświcki, dojeżdżając do boru w Sokolnikach, zastali tam już Dołogowa, z dwoma sekundantami, Denissowem i Rostowem. Piotr wydawał się zupełnie obojętnym na to, co miało nastąpić. Na twarzy były ślady znużenia. Musiał widocznie spędzić noc bezsenną. Oczy były zaczerwienione i mrugał niemi bezwiednie, olśniony światłem dziennem. Dwie rzeczy zajmowały umysł jego wyłącznie. Był teraz pewnym, że postępowanie jego żony było niecne i karygodne. A drugiej strony uznawał w duchu niewinność w tej sprawie Dołogowa. Czyż miał powód jakikolwiek oszczędzać honor człowieka, który w końcu był mu zupełnie obcym? — Może i jabym postąpił tak samo, będąc na jego miejscu? Tak, tak, najniezawodniej! korzystałbym z trafiającej mi się gratyski!... W takim razie czyżby ten pojedynek nie trzeba uważać raczej za morderstwo?... Albo ja go zastrzelę, albo on mnie zrani w głowę, w ramię, w nogę, w kolano... Nie lepiejżeby było schować się i uciec stąd gdziekolwiek.
Jednocześnie pytał ze spokojem, którym imponował wszystkim obecnym:
— Prędkoż będziemy gotowi?
Gdy odznaczono metę wbijając pałasze w śnieg zamarznięty, i jak daleko wolno posuwać się przeciwnikom, ponabijano kulami pistolety. Neświcki zbliżył się do Piotra.
— Nie spełniłbym jak należy mojej powinności, hrabio, — przemówił nieśmiało — i nie usprawiedliwiłbym zaszczytnego zaufania, którem mnie raczyłeś odznaczyć, mianując twoim sekundantem, gdybym w tej chwili uroczystej nie wypowiedział ci całej prawdy... Nie zdaje mi się, żeby warto było krew przelewać dla tak błahego powodu... Hrabia zbłądziłeś unosząc się zanadto...
— Ah! tak zapewne... głupstwo wierutne!... — bąknął Piotr wymijająco.
— Skoro sam to hrabio uznajesz, pozwól mi zanieść twemu przeciwnikowi słowo pojednania. Ręczę że strona przeciwna przyjmie takowe skwapliwie. — Neświcki mówił dalej, który jak wszyscy zresztą sekundanci, w ostatniej chwili dopiero, brał na serjo pojedynek. — Mojem zdaniem, jest zaszczytniej uznać swój błąd, niż dopuścić do czynu krwawego, którego nie można już potem niczem naprawić. Nie było właściwie obrazy tak ważnej, ani z jednej, ani z drugiej strony. Pozwól mi zatem hrabio...
— Szkoda każdego słowa! — Piotr nagle wybuchnął. — To mi wszystko jedno... Proszę mi tylko wskazać którędy i dokąd mam iść, i kiedy mogę wystrzelić.
Wziął w rękę pistolet. W życiu nie strzelał i nie wiedział nawet jak kurek pociągnąć. Wstydził się jednak przyznać do takiego nieuctwa. Zaczął się dopytywać od niechcenia sekundanta, w jaki sposób pociska się palcem cyngiel.
— Ah! tak prawda... jak też mogłem o tem zapomnieć?
— Żadnych wymówek, żadnych! ma się rozumieć! — odpowiedział również Dołogow Rostowowi, gdy ten ze swojej strony próbował pogodzić przeciwników.
Wybrano miejsce na niewielkiej polance, wśród wysokopiennego lasu świerkowego. Okrywał ją śnieg, topniejący już z wierzchu. O jakie sto kroków, zostawili byli na gościńcu swoje sanki. Od miejsca gdzie stali sekundanci, aż do pałaszów wetkniętych w ziemię na przestrzeni dziesięciu kroków, w rodzaju barjery, odrachowując kroków czterdzieści, które miały dzielić przeciwników, zostawili byli sekundanci ślady głębokie w śniegu rozmokłym. Nad polanką wznosiły się opary mleczne, z ziemi rozmarzającej się i budzącej z długiego snu zimowego. Chociaż wszystko było gotowe od kilku minut, nikt jakoś nie dawał sygnału. Zapanowało w okół głuche milczenie.