Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IV/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom IV
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.

— Mam zaszczyt, jeżeli się nie mylę, mówić z hrabią Bestużewem? — przemówił nieznajomy głosem donośnym, zwolna, nie spiesząc się wcale.
Piotr spojrzał na niego badawczo z pod okularów.
— Słyszałem o tobie, panie hrabio — mówił dalej starzec nie zrażony, że mu nic nie odpowiedziano — i o nieszczęściu które cię spotkało! — podkreślając niejako słowo „nieszczęście“, zdawał się tłumaczyć Piotrowi. — „Nazwij to sobie jak chcesz, a nie mniej ta sprawa jest „nieszczęściem“ dla ciebie“. — Ubolewam nad tobą szczerze panie hrabio.
Piotr spłonął rumieńcem, spuścił nogi na podłogę, pochylił się naprzód onieśmielony, ale uśmiechając się mimo to do starca zagadkowego.
— Okoliczności ważniejsze, niż prosta ciekawość, zmuszają mnie, przypomnieć ci ów „wypadek“ panie hrabio — kończył po chwili milczenia, nie odwracając oczu od Piotra. Posunął się w sam róg otomany, jakby zapraszał Piotra aby usiadł obok niego. Zrezygnowany na wszystko, wstał z łóżka, i usiadł obok starca.
— Jesteś nieszczęśliwym panie hrabio, i bardzo jeszcze młodym; ja zaś jestem stary i doświadczony. Pragnąłbym zatem, o ile sił mi starczy, przyjść ci na pomoc, dobrą i przychylną radą.
— Ah! tak... jestem panu nieskończenie obowiązany — Piotr cedził słowa, z uśmiechem wymuszonym. — Czy przybywasz pan zdaleka?
— Jeżeliby z tej lub z owej przyczyny, niemiłą była ci hrabio rozmowa ze mną, chciej mi to powiedzieć z całą otwartością... — Naraz tak wzrok starca jak i ton głosu złagodniały, nabierając wyrazu czułego, prawie ojcowskiej miłości i troskliwości.
— Oh! nie, przeciwnie, jestem najszczęśliwszy z tego spotkania, i z tej znajomości... — Wzrok Piotra spoczął mimowolnie na obrączce ołowianej, z trupią główką, znak używany w wolnem murarstwie.
— Czy nie będę nadto niedyskretnym, pytając się pana ażali należysz do sekty Wolnych Murarzy?
— Tak hrabio, jestem jednym z nich... W imieniu własnem i mojego stowarzyszenia, wyciągam do ciebie dłoń braterską.
— Obawiam się — bąknął Piotr wymijająco, wahając się pomiędzy sympatją, którą wzbudzał w nim mimowolnie starzec zagadkowy, a nieufnością do sekty Wolnych Murarzy, o których tyle nasłuchał się był żartów i docinków złośliwych — obawiam się — powtórzył — że nie potrafię może pojąć należycie waszych wzniosłych celów. Sądzę, że mój sposób zapatrywania się na świat i tegoż Stworzenie, będzie w zupełnej niezgodzie z waszemi maksymami.
— Znany mi twój sposób widzenia, panie hrabio... Myślisz, i to zdanie dzieli z tobą prawie ogół ludzkości, że wytworzyło się ono przez pracę twojego umysłu, twojej inteligecji... Nie hrabio... Owo zdanie przewrotne, jest owocem pychy, lenistwa, i ludzkiej głupoty!... Żywicie w sobie smutny obłęd, i właśnie, aby cię z niego wyleczyć, rozpocząłem tę rozmowę.
— Dla czegóż nie mógłbym ja przypuścić tak samo, że pan jesteś w błędzie?
— Nie ośmieliłbym się utrzymać, że mam całą prawdę — odrzucił wolny murarz, który zadziwiał Piotra coraz bardziej, niesłychaną zwięzłością i jędrnością w każdym słowie. — Nikt sam przez siebie, nie jest w stanie dojść do prawdy absolutnej. Na to trzeba składać kamyk do kamyka, trzeba udziału w tem dziele olbrzymim kroci pokoleń, które następują jedne po drugich, począwszy od Adama, aż do naszych czasów, a wtedy dopiero wzniesie się kiedyś budynek wspaniały, świątynia godna Boga Najwyższego.
— Muszę panu wyznać otwarcie, że w Boga nie wierzę — rzekł Piotr z wysiłkiem, czuł jednak, że nie powinien niczego zataić przed tym starcem niepojętym i dziwnie zagadkowym.
Wolny Murarz spojrzał na niego wzrokiem na wskroś przenikającym, z uśmiechem bogacza wspaniałomyślnego i hojnego, którego miljony potrafią uszczęśliwić nędzarza, zwierzającego się przed nim, ze swoim ubóstwem, odkrywającego mu swoje rany:
— Bo Go nie znasz hrabio, boś Go poznać nie umiał, i dla tego czujesz się nieszczęśliwym, żeś się o to nie starał.
— Tak... zapewne... wiem o tem dobrze, że jestem nieszczęśliwy... cóż jednak mogę na to poradzić?
— Nie znasz Boga... On jest tu we mnie, w moich słowach — wolny murarz przybrał teraz ton nader surowy — jest nawet i w tem zaparciu się twojem świętokradzkiem, któregoś wymówił przed chwilą!
Zamilkł i westchnął, starając się uspokoić i odzyskać równowagę i krew zimniejszą.
— Gdyby nie istniał — zaczął na nowo pół głosem — czyżbyśmy o Nim rozprawiali? O kim mówiłeś? Kogoś się zaparł? — wykrzyknął nagle z zapałem gorączkowym i siłą pokonywującą. — Któżby Go był zdolnym wymyśleć, gdyby nie istniał? Skądże wzięło się pojęcie tak w tobie, jak i u reszty ludzi myślących, pojęcie jakiejś istoty nieokreślonej, wszechmocnej i wieczno-trwałej, ze wszystkiemi jej przymiotami i własnościami?... On istnieje! — powtórzył z naciskiem po dłuższej chwili milczenia, którego Piotr nie śmiał przerwać jednem słowem. Bał się prawie silniej odetchnąć. — Tylko że my śmiertelnicy pojąć Go nie możemy!...
Ruchem nerwowym przewracał kartki w księdze otwartej, która leżała przed nim na stole.
— Gdybyś nie wierzył w istnienie człowieka, zaprowadziłbym cię do niego, pokazałbym ci go, pozwoliłbym nawet dotknąć się ciała tegoż człowieka. Czyż mogę jednak, ja nędzny grzesznik, istota śmiertelna i przemijająca, dowieść ci Boga wszechmocy, wieczno-trwałości i nieograniczonego miłosierdzia? Co począć ze ślepcem, lub z takim, który zamyka oczy umyślnie, aby Go nie widzieć, nie zrozumieć, a jednocześnie ze złej woli jedynie, nie chce pojąc przewrotności i niegodziwości swojego „ja“ własnego? Kimże ty jesteś? Masz się zapewne za mędrca, żeś śmiał rzucić to bluźnierstwo? — dodał z uśmiechem pełnym pogardy. — A tymczasem jesteś równie szalonym i równie ograniczonym, jak dziecko, bawiące się nierozważnie, z maszynerją nader skomplikowaną zegarka. Dzieciak nie rozumie celu tych wszystkich kółek i sprężyn, arcy mądrze ułożonych i nie wierzy w tego, który zrobił ów zegarek. Trudno bo Go poznać... Pracujemy nad tem wielkiem zagadnieniem, od wieków, od Adama, aż do naszych dni i zawsze odłącza nas od Niego nieskończoność!... Tu bije w oczy nasza słabość i nicość, a Jego wielkość!
Piotr słuchał starca do głębi poruszony, nie przerywając mu ani jednem słowem. Oczy miał rozpromienione i wierzył z całej duszy słowom nieznajomego. Czy rzeczywiście pokonał go swojemi argumentami? A może tylko działał na niego, jak oddziaływa na dzieci, głos starca brzmiący potężnie? Był może olśniony chwilowo jego silnem przekonaniem, szczerością w wyznawaniu swojej wiary, poczuciem swojego przeznaczenia, które przebijało się w każdem słowie starca? Piotra uderzał szczególniej kontrast, między tą żywą wiarą u starca, a jednocześnie tą dziwną atonią moralną, tem zwątpieniu niejako, że nigdy nie potrafi zgłębić prawdy do gruntu. Radby był zacząć wierzyć, jak ten starzec wierzył i doświadczał już teraz dziwnego ukojenia, jakiegoś błogiego spokoju, jakby odradzał się na nowo i miał rozpocząć nowe życie.
— Umysłem nikt nigdy Boga nie zrozumie... życie jedynie uczy nas Go poznawać i myślą obejmywać — rzekł w końcu starzec.
Piotr w obawie, żeby nie napotkał w rozumowaniu starca, strony słabszej, lub czegoś nie dość jasnego, szkopułu, o który mogłaby się rozbić wiara, która zaczynała serce jego przenikać, przerwał mu nagle pytaniem:
— Dla czegożby jednak ludzki rozum nie mógł wznieść się tak wysoko i pojąć tego, o czem pan mówisz?
— Mądrość przedwieczną i prawdę — odpowiedział starzec, z swoim dawnym uśmiechem słodkim i pełnym ojcowskiej pobłażliwości — możnaby porównać do rosy niebiańskiej, którą radzibyśmy ducha naszego przeniknąć i odświeżyć. Czyż mogę ja jednak, naczynie pełne brudu i kału ziemskiego, obmyć się w tej rosie niebiańskiej i osądzić jej przymioty niezrównane? Jedynie oczyszczenie należyte mego ducha, może uczynić nas o tyle, o ile zdolnymi do przyjęcia tej najwyższej łaski bożej.
— Tak, tak, niezawodnie — potwierdził Piotr w radosnem uniesieniu.
— Mądrość najwyższa, ma inne podstawy, niż rozum i nauki ludzi. Jak naprzykład: historja, fizyka i chemia, które rozsypują się w gruzy, za lada silniejszym podmuchem. Mądrość przedwieczna jest jedną, jedyną. Posiada jedną tylko naukę: naukę powszechną; naukę tłumaczącą Stworzenie wszech świata i miejsce, które w niem człowiek zajmuje. Aby pojąć tę naukę, trzeba się oczyścić, trzeba odnowić niejako swoje „ja“. Zanim spłynie na nas rosa niebiańska wiary, musimy popracować sami, nad naszem własnem udoskonaleniem. Światło boże, które błyszczy w głębi dusz naszych, nazywa się sumieniem. Spojrzyj w głąb samego siebie i spytaj się tego zwierciadła duszy twojej, czy z ciebie zadowolone? Zastanów się do jakiego celu zmierzałeś, co osiągnąłeś, radząc się jedynie i mając za przewodnika, li własny rozum? Jesteś hrabio młodym, bogatym, wykształconym, co zrobiłeś z temi wszystkiemi darami, któremi los cię tak hojnie obsypał? Niczegoż ci nie brakuje? Czyś zupełnie zadowolony z siebie samego i z życia, jakie dotąd prowadziłeś?
— Nie, nie, zbrzydło mi, znienawidziłem je, budzi we mnie wstręt najwyższy.
— Skoro budzi wstręt w tobie, odmień tryb tego życia, oczyść ducha z ziemskich brudów; niepotrzebnych naleciałości, a w miarę, jak się zaczniesz odradzać, poznasz i będziesz umiał ocenić mądrość prawdziwą. Na czem ci dotąd życie upływało? Na rozpuście, hulatykach i wszelakich nieprawościach. Wszystko wziąwszy od społeczeństwa, coś mu oddał nawzajem? Na co używałeś dotąd majątku, który dostał ci się w udziale? Coś uczynił dla twoich bliźnich? Czyś kiedy pomyślał, o dziesięciu tysiącach dusz, twoich poddanych? Czyś starał im dopomódz moralnie, a choćby tylko fizycznie? Nie, prawda? Korzystałeś z ich pracy w pocie czoła, około dóbr twoich, aby prowadzić życie rozpustne, aby dogadzać twoim chuciom i dzikim namiętnościom! Oto na czem ci życie schodziło. Czyś kiedy spróbował stać się pożytecznym członkiem społeczeństwa? Nie. Spędzałeś dzień za dniem, w strętnem i ohydnem próżniactwie. Ożeniłeś się następnie. Wziąłeś na siebie odpowiedzialność i obowiązek prowadzenia tej kobiety. Cóż z nią zrobiłeś? Zamiast dopomódz jej do znalezienia prawdy i boskiej mądrości, wtrąciłeś i ją razem z sobą w otchłań kłamstwa i niedoli. Obraził cię pewien człowiek; zabiłeś go. I mówisz, że nie znasz Boga, a życie własne wstręt w tobie budzi! Czyż mogłoby być inaczej?
Starzec umilkł po tych słowach, utrudzony zbytecznie gwałtownością własnej przemowy. Oparł głowę o poduszki otomany i zamknął oczy, jakby w omdleniu. Usta poruszały się, nie wydając głosu żadnego. Piotr wpatrywał się w niego badawczo, serce rozpierało mu dziwne uczucie, nie śmiał jednak pierwszy przerwać milczenia, które teraz zapanowało.
Starzec zakaszlał się, kaszlem suchym, zwykłym u ludzi w tym wieku, i zawołał na swego sługę.
— Są konie? — spytał.
— Właśnie sprowadzono takowe. Czy wasza miłość nie zechce odpocząć cokolwiek?
— Nie, każ zaprzęgać.
— Czyż odjedzie rzeczywiście, nie wcieliwszy mnie dokładniej w myśl swoją i nie wprowadziwszy zbłąkanego na dobrą drogę? — pytał w duchu Bestużew, który był wstał i chodził po izbie z głową na piersi opuszczoną. — Tak jest, prowadziłem dotąd życie godne pogardy, nie lubiłem go jednak, nie znajdywałem w niem przyjemności, nie chciałem go!... A ten człowiek zna prawdę i mógłby mnie udzielić tejże.
Starzec, gdy pozbierał swoje manatki, zwrócił się ku niemu, pytając tonem grzecznym, ale zupełnie obojętnym:
— W którą stronę udajesz się panie hrabio?
— Dążę wprost do Petersburga — Piotr odpowiedział z pewnem wahaniem — i... dziękuję panu całem sercem! Podzielam pańskie zdanie najzupełniej. Nie myśl pan jednak, żebym był tak do gruntu złym. Radbym był szczerze być takim, jakimbyś pan mnie chciał widzieć, nigdy mi atoli nikt do tego nie dopomógł!.. Czuję się winnym!... Pomóż mi pan, naucz co mam czynić, a może kiedyś...
Głos mu się złamał, stłumiony głuchem łkaniem.
Wolny murarz milczał przez dłuższą chwilę. Namyślał się i rozważał.
— Bóg jeden, może ci dopomódz skutecznie panie hrabio. O ile będzie to możebnem ze strony naszego stowarzyszenia, nie omieszka ono również pospieszyć ci na ratunek. Skoro udajesz się do Petersburga, oddaj to pismo hrabiemu Wilarskiemu (wyjął z pularesu dużą ćwiartkę papieru i na niej napisał słów kilka). Teraz chciej przyjąć jeszcze jedną radę. Poświęć hrabio pierwsze dni twojego pobytu w Petersburgu, na rozmyślanie w samotności i na wejście niejako w samego siebie. Nie daj się wciągnąć pod żadnym względem, w wir twojego życia przeszłego. Żegnam cię panie hrabio. Życzę szczęśliwej podróży i powodzenia w zamysłach — dodał, widząc wracającego swojego starego sługę.
Podróżny nazywał się Osip Aleksiewicz Bazdejew, jak to Piotr przeczytał w książce zapisowej poczmistrza. Bazdejew był wolnym murarzem i osobistością bardzo znaną, za czasów Nowikowa. Długo jeszcze po zniknieniu starca Piotr chodził po izbie, nie myśląc kłaść się spać, nie myśląc również o odjeździe. Zastanawiał się głęboko nad swoją przewrotną przeszłością, nad życiem rozpustnem, z zapałem gorączkowym człowieka, który radby odrodzić się czemprędzej. Wyobrażał już sobie w bujnej fantazji, czem będzie ta przyszłość jego czysta, niepokalana, pełna cnót i czynów najwznioślejszych. Zdawało mu się to czemś niesłychanie łatwem. Sądził, że dla tego tylko tak się popsuł, ponieważ zapomniał niestety, pomimo woli i chęci, ile słodyczy przynoszą nam dobre uczynki. Zniknęły nakoniec wszelkie jego wątpliwości. Wierzył teraz święcie w braterstwo wszystkich ludzi, których powinno być celem jedynym, pomagania sobie nawzajem, na drodze cnoty i w ścisłem wypełnianiu obowiązków. Pojmował on w ten sposób, stowarzyszenie i zasady wolnego murarstwa.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.