Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IV/XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom IV |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV |
Indeks stron |
Ściemniło się już było zupełnie, gdy zajeżdżali główną bramą, przed dom w Łysych Górach. Książę Andrzej zwrócił śmiejąc się uwagą Piotra, na popłoch niesłychany i ruch na dziedzińcu, który wszczął się na widok ich pochodni, pozapalanych w głównej alei do domu prowadzącej. Drzwiami bocznemi pałacu, wysuwały się trwożliwie jakieś cienie. Staruszka uginająca się pod ciężarem sporego worka, który dźwigała na plecach; później jakiś mężczyzna wzrostu małego, z długiemi włosami, ubrany całkiem czarno, uciekli natychmiast, gubiąc się w ciemnym szpalerze. Jeszcze dwie kobiety dopędziły tych dwoje pierwszych, oglądając się trwożliwie na zbliżający się powóz.
— To „Boże Dzieci“,[1] których księżniczka Marja przyjmuje i tuli pod swoje skrzydła opiekuńcze — objaśniał Andrzej. — Wzięli mnie za mego ojca, a ten każe ich pędzić bez miłosierdzia. W tem jednem staje się ojcu nieposłuszną, biedna moja siostra, że przyjmuje tych ludzi, pomimo ostrego zakazu księcia.
— Cóż to za „Boże Dzieci?“ — spytał Piotr.
Andrzej nie miał już czasu odpowiedzieć mu na pytanie. Na ganku ukazała się służba, wybiegająca na ich spotkanie. Zaczął ich się wypytywać, kiedy spodziewają się powrotu księcia, na co odpowiedzieli, że ma nadjechać lada chwila.
Zostawił Piotra w swoim apartamencie, który czekał zawsze gotów na jego przyjęcie, sam zaś udał się do pokoju synka. Wrócił niebawem, aby Piotra do siostry zaprowadzić.
— Sam jeszcze jej nie widziałem. Chowa się ze swoimi „Bożymi Dziećmi“. Napadniemy ją niespodziewanie. Będzie prawdopodobnie mocno zmieszana i zawstydzona, ale zobaczysz ich. Coś ciekawego, na honor!
— Ależ powiedz raz cóż to takiego?
— Zaczekaj chwilkę, a zobaczysz.
Księżniczka Marja zarumieniła się po same uszy, gdy zobaczyła ich wchodzących do jej pokoiku, w którym paliło się kilka lampek przed „Ikonostasem“ suto wyzłacanym. Obok niej siedział na kanapie młody chłopak, w habicie braciszka klasztornego. Nos był u niego równie długi, jak włosy spadające na ramiona. Obok niej siedziała, tonąc w dużem karle, stara babuleńka, zawiędła, skurczona, z twarzą tak pomarszczoną, jakby kto skórę całą, igłą i nitką ufałdował. Obok wrodzonej chytrości i sprytu, twarz staruszki starała się przybrać minę wielkiej słodyczy i pokory niesłychanej.
— Dla czegóż nie uprzedziłeś mnie Andrzeju? — odezwała się do brata księżniczka Marja z ciężkiem wyrzutem, zasłaniając sobą swoich pielgrzymów, jak kokosz przykrywa skrzydłami kurczątka, skoro spostrzeże grożące im skądkolwiek niebezpieczeństwo.
— Jestem uszczęśliwiona, że mogę pana powitać — dodała zwracając się do Piotra, który ucałował jej rękę na samym wstępie. Znała Piotra będąc dzieckiem jeszcze. Jego przywiązanie do Andrzeja, nieszczęścia, które w życiu przechodził, a szczególniej jego twarz tak poczciwa i serdeczna, usposobiły ją dla Piotra jak najlepiej, na pierwszy rzut oka. Patrzała na niego swoim wzrokiem głębokim, słodkim i promienistym i zdawała się nim przemawiać:
— Kocham cię szczerze i błagam nie drwij sobie z „moich“.
Po wymienieniu pierwszych powitalnych komplementów, poprosiła ich aby raczyli usiąść.
— Oho! jest i Iwanuszka — Andrzej z uśmiechem wskazał na młodego neofitę.
— Jędruś! — siostra rzuciła na niego spojrzenie błagalne.
— Trzeba ci wiedzieć — zwrócił się Andrzej ku Piotrowi — że to przebrana kobieta.
— Andrzeju dajże pokój na miły Bóg! — Marja wykrzyknęła.
Było aż nadto widocznem, że daremne błagania księżniczki Marji i złośliwe drwinki księcia Andrzeja musiały być między nimi na porządku dziennym.
— Ależ moja droga, powinnabyś mi właśnie być nieskończenie wdzięczną, że staram się wytłumaczyć Piotrowi, twój zbyt ścisły stosunek z młodym chłopakiem.
— Doprawdy? — wtrącił Piotr zaciekawiony, ale całkiem serjo, co mu zjednało jeszcze większą sympatją księżniczki.
Marja kłopotała się niepotrzebnie „swoimi“, ci bowiem nie byli wcale zmieszani, ani zażenowani, żarcikami i docinkami Andrzeja. Mała, sucha babuleńka, wywróciwszy na miseczkę próżną filiżankę, obok kawałka cukru przez pół obgryzionego, siedziała nieruchomo w swojem karle, z oczami skromnie spuszczonemi. Czasem łypnęła wzrokiem chytrze na prawo i lewo w oczekiwaniu, że może domyślą się i naleją jej drugą szklaneczkę „czaju“, który to trunek lubiła namiętnie. Iwanuszka pił, czy piła swoją herbatę wylaną na miseczkę, zwolna łykając po trochę. I te oczy młode, zdradzały chytrość iście kobiecą.
— Gdzieś była, w Kijowie? — spytał Andrzej staruszkę.
— Byłam, byłam, ojczulku kochany — zaczęła mleć szybko językiem. — Przed Bożem narodzeniem dostąpiłam tej łaski najwyższej i przyjęłam w „Ławrze“ przenajświętszą komunję. Teraz powracam z Koliszyna. Objawił się tam wielki cud.
— Byłaś tam razem z Iwanuszką?
— Nie — odrzucił Iwanuszka, starając się nadać głosowi swojemu niskie dźwięki basowe. — Spotkaliśmy się dopiero w Juknowie z Pelagjuszką.
Staruszka uniesiona chęcią namiętną, opowiadania szeroko i długo o tem co widziała, nie dała mu dokończyć.
— Tak, ojczulku kochany, stał się wielki cud w Koliszynie.
— Cóż takiego? Czy objawił się w studni, lub w lesie jaki nowy obraz? — spytał drwiąco Andrzej.
— Andrzeju, daj jej spokój... Nie opowiadaj mu niczego Pelagjo.
— Dla czegóż nie miałabym mu opowiedzieć, moja słodka mamuńciu? — zaprotestowała babuleńka. — Kocham go, jest dobrym... to Boski wybraniec, mój dobrodziej.. Nie zapomniałam jak widzisz, że dał mi raz aż dziesięć rubli... Otóż jak byłam w Kijowie, mówi mi Kirjuszka... Wiesz ojczulku kim jest Kirjuszka?... Niewiniątko, idjota, prawdziwe Boże Dziecię, który pielgrzymuje jak Boży rok od miejsca do miejsca, zimą i latem boso i w jednej koszulinie... Powiada mi więc to niebożątko: — „Po co włóczysz się babo, po cudzych stronach? Idź do Koljaszyna. Objawiła się tam cudowna Matka Boża“. — Pożegnałam tedy Świętych Pańskich w Ławrze i poszłam!... Gdym dochodziła do miejsca wskazanego, mówili mi po drodze ci, którzy z tamtąd powracali:
— „Dostąpiliśmy wielkiej łaski! Widzieliśmy olej święty, ściekający z twarzy Matki Bożej“...
— Dobrze, już dobrze — wpadła jej w słowo Marja płonąc szkarłatem — opowiesz nam to kiedy indziej.
— Pozwól mi księżniczko, zadać tej kobiecie jedno pytanie — wtrącił Piotr. — Widziałaś to na własne oczy?
— Ma się rozumieć, mój ojczulku. Dostąpiłam i ja tej łaski. — Twarz promieniała światłem i blaskiem nadziemskim, a olej święty kapał z policzków, kropla po kropli.
— Ależ to proste oszukaństwo! — Piotr zauważył, słuchając staruszki.
— Ah! ojczulku, cóżeś to powiedział? — wykrzyknęła Pelagja przerażona — zwracając się do Marji, jakby ją wzywała na ratunek.
— Tym sposobem wyzyskują lud łatwowierny! — Piotr mówił dalej oburzony.
— Panie Jezu! — staruszka przeżegnała się aż trzy razy. — Oh! niepowtarzaj tego mój ojczulku. Znam jednego wielkiego Ganerała, który tak samo jak ty nie wierzył i mówił: — „To mnichy ludzi za nos wodzą!“ — I oślepł na obydwa oczy biedaczysko!... Aż oto śni mu się, że widzi przed sobą Matkę Bożą peczerską, a Ta powiada mu: — „Uwierz we mnie, to cię uzdrowię!“... Zaczął więc prosić, błagać: — „Prowadźcie mię do Niej! prowadźcie!“... — Opowiadam ci ojczulku świętą prawdę jak na spowiedzi, bom go widziała na własne oczy, gdy go przyprowadzono ślepca niewidomego i gdy upadł na twarz przed Nią, wołając głosem wielkim: „Uzdrów mnie, a oddam ci Chrest, który dostałem od Cara za Chrabrost!“ — I zaraz przejrzał ślepiec... a potem widziałam i tę gwiazdę brylantową, którą zawiesił na obrazie, jak był obiecał... Nie mów tak ojczulku, bo to grzech ciężki i Bóg gotów cię za to pokarać.
— Jakąż to gwiazdę zawiesił? — spytał Piotr nie zrozumiawszy dobrze o co idzie.
— Wyniesiono zapewne naszą Matkę Boską tym Chrestem, do rangi jeneralskiej — Andrzej uśmiechnął się złośliwie.
Pelagja pobladła, załamując ręce rozpaczliwie.
— Boże, Boże! jaki grzech straszny! — jęknęła boleśnie. — A ty masz syna i nie boisz się Pana Boga! Cóżeś śmiał powiedzieć?... Niech ci tego Bóg nie pamięta i niech ci przebaczy! — dodała uroczyście. — Prośmy, żeby go oświecił i przebaczył niewidomemu — zwróciła się ku księżniczce Marji, zbierając z pośpiechem gorączkowym swoje manatki.
Czuło się łzy w jej głosie. Lękała się i wstyd jej było, korzystać z dobrodziejstw w domu, w którym mówiono w ten sposób. A może z drugiej strony, żal jej było porzucać dobrą wyżerkę.
— Czyż to tak wielka dla panów przyjemność, zakłócać spokój i wiarę tych biedaków? — rzekła Marja z gorzkim wyrzutem po francuzku. — Pocoście tu przyszli w ogóle?
— Ależ księżniczko, to był tylko żart niewinny, którego pozwoliłem sobie z Pelagjuszką. Słowo honoru księżniczko, że ani mi w myśli nie postało, chcieć ją obrazić. No, no! nie gniewajcie się matko, nie mówiłem na serjo, zaręczam najuroczyściej.
Pelagja zatrzymała się, niepewna i wahająca. Tak szczera skrucha, malowała się w poczciwej twarzy Piotra i tak się do niej miło uśmiechał książę Andrzej, że uspokoiła się niebawem i postanowiła zostać dłużej.