Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IV/XXXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom IV
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVI.

Dzień był rzeczywiście wybrany najfatalniej, aby przedsięwziąć kroki w tym rodzaju, było niepodobieństwem zameldować się główno dowodzącemu bez munduru i nie będąc na urlopie. Choćby nawet Borys miał był po temu chęci najlepsze, nie byłby nic wskórał nazajutrz, dwudziestego siódmego czerwca, w którym to dniu zaczynano układać artykuły przedugodne, mającego się zawrzeć sojuszu. Monarchowie zamienili najwyższe ordery. Aleksander dostał wielką wstęgę legji, a Napoleon gwiazdę brylantową św. Andrzeja. Miano wydać ucztę wspaniałą ze strony gwardji francuzkiej, oddziałowi wojska rosyjskiego, Preobrażeńskiego. Wśród bankietu mieli ukazać się obaj panujący.
Im dłużej zastanawiał się Rostow nad sposobem mówienia i działania Borysa, tem więcej czuł się nim dotknięty. Udał że spi gdy Borys wszedł po skończonym bankiecie, a nazajutrz ulotnił się raniusieńko. Przebiegał ulice ubrany po cywilnemu i w kapeluszu z szerokiemi krysami. Przypatrywał się ciekawie Francuzom, ich mundurom i domom w których mieszkali dwaj monarchowie. W rynku zaczynano już ustawiać stoły, przeznaczone dla licznych uczestników olbrzymiej i wspaniałej uczty. Front domów w całym rynku ozdobiono chorągwiami, dywanami, flagami rosyjskiemi i francuskiemi, tudzież cyframi „A“ i „N“.
— Jest aż nadto widocznem, że Borys nie chce nic zrobić — mówił sobie w duchu Mikołaj — i odtąd wszystko skończone między nami... nie odjadę stąd jednak nie spróbowawszy nawet rzeczy niepodobnych, byle dopomódz biednemu Waskowi! Jego suplika musi dojść do rąk samego cara... a car tam!... Czyżby mnie mogli aresztować, za mój strój cywilny? — I tak dumając podsunął się sam nie wiedząc kiedy i jak pod bramę domu zamieszkałego przez Aleksandra.
Dwa konie zupełnie osiodłane, czekały przed bramą. Świta carska zbierała się, aby eskortować Aleksandra.
— Zobaczyć, zobacz cara, ale czy potrafię przecisnąć się aż do niego, i wręczyć mu suplikę? Czy znajdę czas opowiedzieć mu wszystko?... Tak, onby zrozumiał, że popełniono wołającą o pomstę do nieba niesprawiedliwość, bo „On“ wszystko w lot pojmuje!... A jak mnie za tę śmiałość przyaresztują na prawdę?... Ba! co za wielkie nieszczęście... Oho! zaczynają się gromadzić... Pójdę i oddam... To wina Trubeckiego, który mnie do tego zmusza swoją obojętnością niegodziwą.
Z energją w postanowieniu nieodwołalnem, o jaką nie byłby sam siebie posądził, szedł krokiem śmiałym ku bramie.
— Tym razem nie opuszczę nadarzającej mi się dobrej sposobności, jak to uczyniłem pod Austerlitz — pomyślał. — Padnę mu do nóg, będę go błagał, zaklinał... — Mało mu serce nie wyskoczyło z nadmiaru wzruszenia. — On mnie wysłucha, podniesie z ziemi i podziękuje w dodatku! Powie mi najniezawodniej: — „Szczęśliwy jestem skoro mogę czynić dobrze i wynagradzać krzywdy wyrządzane komukolwiek“.
Przeszedł nie zwracając wcale uwagi na tłum, który przypatrywał mu się ciekawie.
Szerokie schody prowadziły z sieni na pierwsze piętro. Na prawo były drzwi zamknięte. Na lewo, pod sklepieniem schodów, były drugie kręte schodki, któremi schodziło się zapewne do dolnych pokoi.
— Czego pan sobie życzy? — spytano go.
— Oddać suplikę najjaśniejszemu panu — odpowiedział głosem drżącym.
— Chciej pan wejść tędy.
Po tem zaproszeniu wypowiedzianem tonem lodowatym, Rostow przeraził się swoją własną śmiałością. Myśl, że za chwilę może znaleść się oko w oko z carem, była i ponętną i w najwyższym stopniu przerażającą go jednocześnie. Już chciał uciec jak nie pyszny, gdy w tem furjer carski otworzył drzwi przed nim, do pokoju oficera ordynansa.
Na środku pokoju stał młody człowiek, wzrostu miernego, dobrze zbudowany. Miał na sobie białe pantalony i buty à la Suwarow. Lokaj włożył był na niego właśnie cienką, batystową koszulę i zapinał na nim szelki.
— Figurka jak utoczona, szyjka, et le reste, łabędzie... zresztą beauté du djable! — opowiadał komuś coś, który był widocznie w drugim pokoju. Na widok wchodzącego Mikołaja, zmarszczył brwi i zamilkł.
— Czego pan sobie życzysz? Suplika?
— Któż tam taki? — spytał głos drugi w pokoju obok.
— Jeszcze z proźbą! — odrzucił niecierpliwie ten, który kończył toaletę.
— Powiedz mu niech zaczeka, teraz nie podobna tego załatwić. Tylko co go nie widać. Gdy wyjdzie, trzeba będzie mu towarzyszyć.
— Jutro, jutro... dziś już na to za późno...
Rostow zawrócił ku drzwiom.
— Od kogo ta suplika i jak się pan nazywasz?
— Suplika od majora Denissowa...
— A pan kim jesteś? wojskowym?
— Hrabia Rostow, porucznik.
— Co za zuchwałośc! Suplikę powinien był podać pański pułkownik. Odejdź pan, odejdź jak najprędzej.
I kończył przerwaną niefortunnie toaletę.
Rostow wyszedł. W sieniach zebrała się tymczasem moc jenerałów w galowych mundurach, którym musiał przechodzić po pod sam nos.
Umierał prawie ze strachu na myśl, że może lada chwila spotkać się z carem. Gdyby tak aresztowano go w oczach ukochanego monarchy, cóż by to był za wstyd dla niego. Pojmował teraz całą niestosowność swojego postępowania i żałował niesłychanie, że się tak wyrwał po szalonemu. Zmykał jak mógł najszybciej, z oczami spuszczonemi, gdy ktoś zawołał na niego głosem tubalnym, który znał doskonale, i czyjaś ręka spoczęła na jego ramieniu.
— A ty chłopcze kochany co tu robisz i w dodatku po cywilnemu?
Był to jego dawny pułkownik, dziś awansowany na jenerała. Umiał on był pozyskać w ostatniej kampanji łaskę i względy cara.
Młody człowiek przestraszony, zaczął się tłumaczyć najpokorniej. Uspokoił go jednak uśmiech łagodny i mina dobroduszna poczciwego starego wiarusa. Usunął się z nim na bok i zaczął go błagać głosem drżącym, niemal ze łzami, żeby poparł sprawę biednego Denissowa przed carem. Jenerał potrząsł głową zafrasowany.
— Bardzo smutna historja dla tego poczciwca... A taki z niego dzielny oficer! W każdym razie spróbuję. Oddaj mi jego suplikę.
Zaledwie Rostow miał czas wsunąć mu w rękę sporą kopertę, kiedy usłyszeli brzęk ostróg. Jenerał skinął mu głową przyjacielsko i przysunął się do reszty sztabowców. Szła świta po schodach i natychmiast wszyscy dosiedli koni. Masztalerz Heine, ten sam, którego widział Rostow pod Austerlitz, podprowadził konia carskiego. Usłyszał lekkie butów skrzypienie, i przeczuł instynktowo, że to Aleksander schodzi ze schodów. Zapomniał o strachu, o wszystkiem na świecie, i rzucił się naprzód razem z innymi ciekawymi. Po dwóch latach zobaczył znowu te rysy, to spojrzenie, ten chód, tę całość harmonijną, ujmującą pełną łagodności i majestatu... zobaczył swój ideał... Obudził się w nim na nowo zapał i miłość bez granic. Car miał na sobie mundur pułku Preobrażeńskiego, spodnie ze skóry jeleniej obcisłe, buty wysokie, na piersiach zaś świeciła jakaś nowa wstęga, od orderu cudzoziemskiego (Legji honorowej), której Mikołaj dotąd na nim nie widział. Kapelusz stosowany trzymał pod pachą i wciągał zwolna rękawiczki. Zatrzymał się chwilę na załomie schodów, a Mikołajowi zdawało się, że olśniły go nagle promienie słoneczne, taka jasność biła od cara postaci. Rzucił temu i owemu słówko łaskawe, a spostrzegłszy owego jenerała, który należał dziś do carskich wybranych, uśmiechnął się słodko, i skinął ręką na niego.
Cała świta cofnęła się w głąb, i Rostow zauważył, że nawiązuje się między nimi dłuższa rozmowa.
Car postąpił ku koniowi. Świta i tłum w ulicy czekający, rzucili się naprzód. Aleksander schwyciwszy kulę u siodła, zwrócił się raz jeszcze do swojego ulubieńca, mówiąc zwolna i z naciskiem, jakby życzył sobie żeby go w okół dokładnie słyszano:
— Nie możemy jenerale, nie możemy ułaskawić z tego powodu, że prawo stoi wyżej, niż nasz majestat! — Włożył nogę w strzemię, a jenerał skłonił się z najwyższem uszanowaniem. Gdy car odjechał galopem, Mikołaj zapomniawszy o wszystkiem w szale, który go opanował na widok cara, leciał za nim razem z innymi.





XXXVII.

Bataljon Preobrażeński i drugi gwardji francuzkiej, z jej wysokiemi bermicami futrzanemi, ustawili się w szeregi, pierwszy po prawej, drugi po lewej ręce.
W chwili gdy car zbliżał się ku szeregom, które broń przed nim sprezentowały, z drugiej strony wjechało na plac grono jeźdźców. Na czele jechał ktoś na czystej krwi arabczyku, białym jak mleko i okrytym pysznym czaprakiem z aksamitu amarantowego, haftowanego złotem. Rostow na pierwszy rzut oka poznał w jeźdźcu Napoleona. Miał na głowie swój historyczny mały kapelusz, mundur ciemno niebieski, otwarty z przodu na białej kamizelce. Przez piersi przewiesił wielką wstęgę od orderu św. Andrzeja. Skoro zrównał się z Aleksandrem, uchylił kapelusza. Bystre oko Rostowa dostrzegło natychmiast, że Napoleon nie osobliwie trzymał się na koniu. Bataljony wykrzyknęły potężne: „hurra“! i Vive l’Empereur. Po zamienieniu kilku słówek uprzejmych, dostojni sprzymierzeńcy zsiedli z koni jednocześnie, i podali sobie dłonie nawzajem. Uśmiech Napoleona był niemiły i wymuszony, Aleksander natomiast uśmiechał się jak zawsze z całą serdecznością.
Rostow pożerał obu wzrokiem, nie ruszając się z miejsca, pomimo wierzgania rumaków francuzkiej konnej żandarmerji, ustawionej dla utrzymania tłumu w przyzwoitem oddaleniu. Osłupiał widząc jak car traktował Napoleona po bratersku jakby sobie równego, i jak tamten przyjmował to najswobodniej, bez cieniu zażenowania.
Dwaj monarchowie otoczeni każdy swoją świtą, zbliżyli się do bataljonu Preobrażeńskiego. Rostow popychany przez tłum, znalazł się nagle w pierwszym szeregu, i tak blisko swojego monarchy uwielbianego, że bał się aby go nie poznano.
Sire, proszę o pozwolenie ofiarowania krzyża „Legji honorowej“, najwaleczniejszemu z waszych żołnierzów — odezwał się głos dźwięczny, wymawiając wyraźnie każde słowo. Przemawiał w ten sposób mały Bonaparte, patrząc śmiało prosto w oczy carowi. Aleksander słuchał go z uwagą, uśmiechnął się słodko i skinął głową potwierdzająco.
— Takiemu, który w ostatniej kampanji odznaczył się męztwem nieustraszonem — dodał Napoleon ze spokojem irytującym Rostowa w najwyższym stopniu. Spojrzał przytem swojem okiem sokolem na szeregi żołnierzów rosyjskich, którzy ciągle broń prezentowali, nieruchomi jak posągi z wzrokiem wlepionym w twarz cara.
— Wasza cesarska mość, pozwoli mi spytać o to pułkownika, nieprawdaż? — odrzucił najuprzejmiej Aleksander, robiąc kilka kroków ku księciu Kozłowskiemu dowódzcy oddziału. Bonaparte ściągnął szybko rękawiczkę nader obcisłą, rozdzierając ją przez pół i rzucił po za siebie. Jeden z adjutantów skoczył i podniósł ją.
— Komu damy krzyż? — car szepnął Kozłowskiemu po rosyjsku.
— Kogo raczy wybrać wasza carska mość.
Aleksander ściągnął brwi mimowolnie, dodając:
— Trzeba mu jednak odpowiedzieć.
Wzrok Kozłowskiego przebiegł szeregi, zatrzymując się przez chwilę na Rostowie.
— Czyżby mnie chciał wybrać? — Mikołaj spytał się w duchu.
— Lazarew! — zawołał pułkownik tonem stanowczym.
Wysunął się z pierwszego szeregu żołnierz rosły, przystojny, z twarzą mieniącą się od nadmiaru wzruszenia, jak to zwykle bywa, gdy kogo spotka podobna niespodzianka przed frontem.
— Gdzie idziesz? stój w miejscu! — szepnęło kilka głosów. Lazarew przestraszony stanął jak wryty.
Napoleon obejrzał się w tył nieznacznie i wyciągnął swoją drobną, pulchną rękę, jakby chciał coś w nią pochwycić. Świta jego zrozumiawszy w lot cesarza życzenie, poruszyła się, zakołysała; zaczęto szeptać pomiędzy sobą, jeden drugiemu coś podawał, i paź, ten sam którego Rostow widział na wieczerzy u hr. Żeleńskiego, podbiegł kładnąc z niskim ukłonem, w tę dłoń otwartą, krzyż „Legji“ na czerwonej wstążeczce jedwabnej. Napoleon wziął od pazia order prawie nań nie patrząc i postąpił ku Lazarewowi, który z oczami wytrzeszczonemi wpatrywał się uparcie tylko w swego cara. Spojrzawszy z uśmiechem na Aleksandra, jakby mu chciał powiedzieć, że robi to li z grzeczności dla niego, Napoleon dotknął się dłonią piersi żołnierza, jak gdyby samo to dotknięcie posiadało moc czarodziejską, i wystarczało, aby uczynić tego zucha najszczęśliwszym na resztę życia, że został udekorowanym własną ręką „wielkiego człowieka“. Raczył tedy dotknąć się własnoręcznie piersi żołnierza rosyjskiego, a natychmiast rzucili się inni oficerowie, tak francuzcy, jak i rosyjscy, aby krzyż należycie umocować. Lazarew patrzał ponuro na ruch małego człowieczka i nie zmieniając pozycji, rzucił wzrokiem błagalnym na swego monarchę, jakby go się pytał, co ma z tym fantem zrobić? Nie odbierając od cara żadnego rozkazu, pozostał dalej jak posąg nieruchomy.
Monarchowie wsiedli na koń i odjechali. Żołnierze rosyjscy wyszli z szeregów, zmieszali się przyjacielsko z wojskiem francuzkim i razem zasiedli do stołów suto zastawionych.
Lazarewa posadzono na miejscu honorowem. Wojskowi jak i cywilni, oficerowie rosyjscy jak i francuzcy, otaczali go na wyścigi. Wszyscy mu winszowali, ściskali za ręce, lub w twarz całowali. Słychać było na całym placu gwar zmieszany dwóch języków, z dodatkiem śpiewów i wybuchów śmiechu tu i owdzie. Dwaj oficerowie widocznie trunkiem podnieceni i rozweseleni przeszli po pod sam nos Rostowa.
— To ci uczta co się zowie!... i wszystko podane na srebrze! Widziałeś Lazarewa?
— Widziałem.
— Zapewniają, że jutro z pułku Preobrażeńskiego będą tak samo fetowali Francuzów.
— A to ma szczęście Lazarew! Tysiąc dwieście franków pensji dożywotniej!
— Cała góra, nie czapka! — brał się za boki od śmiechu żołnierz rosyjski, wsadziwszy na głowę bermicę grenadjera francuzkiego.
— Zachwycająca!
— Znasz hasło? — pytał oficer z gwardji carskiej swego towarzysza. — Przedwczoraj było „Napoleon, Francja, męztwo...“ wczoraj zaś — „Aleksander, Rosja, wielkość“. — Jednego dnia daje hasło Napoleon, a drugiego Aleksander. Jutro nasz car poszle krzyż św. Jerzego, najwaleczniejszemu żołnierzowi francuzkiemu. Musi, ma się rozumieć, odpłacić pięknem za nadobne.
Borys, który przyszedł również podziwiać bankiet, spostrzegł Rostowa opartego o mur domu narożnego.
— Ty tu jeszcze? Dzień dobry! Gdzież wyniosłeś się tak do dnia?... Gdym się przebudził, już miejsce po tobie było zastygło. Ale cóż to ci jest? — spytał Borys, uderzony bladością trupia i miną posępna Rostowa.
— Nic, zupełnie nic.
— Przyjdziesz do nas, co?
— Przyjdę... niebawem.
Nie tak rychło jednak Rostow porzucił węgieł domu, o który się opierał plecami. Gonił wzrokiem bohaterów dnia tego, a w duszy jego odbywała się praca szczególna. Umysłem jego miotało dziwne zniechęcenie i roiły się po nim mózg prawie rozsadzając straszliwe wątpliwości. Nadaremnie starał się rozwiązać dręczące go zagadki. Przechodził w myśli niedolę Denissowa, jego smutek i apatyczną obojętność; jego wreszcie nagłe poddanie się i prośbę pokorną o ułaskawienie. Zdawało mu się, że widzi przed sobą szpital, jego brud, owych chorych obrzękłych, z członkami okaleczałemi, bez nóg i bez rąk... Czuł w koło siebie trupów. To ostatnie wrażenie było tak gwałtowne, że oglądnął się w koło mimowolnie, szukając skąd go ten straszny odór łapie za gardło? Zastanawiał się nad Bonapartem, nad jego dumną miną, nad jego rozpromienieniem, nad Bonapartem uznanym monarchą, kochanym i szanowanym, przez jego cara uwielbionego. Skoro do tego dojść miało, po co tyle członków pokrajanych? Po co tylu zabitych i okaleczonych? Z jednej strony Lazarew udekorowany, a z drugiej tak dzielny oficer jak Denissow ukarany bez nadziei ułaskawienia... I jego samego trwoga ogarniała, nad ponurym i rozpaczliwym obrotem, który przybierały jego myśli i tajemne spostrzeżenia.
Głód i zapach drażniący potraw, podawanych przy stołach, wyrwał go wreszcie z posępnej zadumy. Ponieważ trzeba było posilić się czemkolwiek przed odjazdem do obozu, wszedł do najbliższej restauracji. Zobaczył tam znaczną liczbę oficerów rosyjskich, przebranych jak i on po cywilnemu. Zaledwie z wielkim trudem potrafił znaleść sobie kącik w tym tłumie i zdołał zdobyć coś do zjedzenia. Dwaj towarzysze z jego pułku, usiedli przy tym samym stoliku. Rozprawiano wiele o zawartym sojuszu i obydwaj, jak większa część armji rosyjskiej, wyrażali głośno i dobitnie, swoje najwyższe niezadowolenie z owego faktu. Utrzymywali, że gdyby byli się ostro postawili po Friedlandzie, Napoleon byłby zgubiony, nie miał bowiem już ani żywności ani amunicji. Mikołaj zajadał w ponurem milczeniu, a jeszcze więcej pił, niż jadł. Wysuszył już był dwie butelki wina, ale nadaremnie. Zamęt powstały w jego głowie, nie rozjaśniał się wcale i trapił go dalej. Nie mógł rozwiązać zagadki, lękał się poddać myślom przytłaczającym jego duszę nieznośnym ciężarem, a nie był w stanie pozbyć się ich. Nagle, gdy jeden z oficerów zauważył, że widok Francuzów i bratanie się z nimi jest wprost poniżającem, krzyknął z gwałtownością niczem chwilowo nie usprawiedliwioną i która zdziwiła niesłychanie jego najbliższych sąsiadów: — „że nie do niego należy sąd, coby było na razie lepszem i zbawienniejszem“. — Cała krew uderzyła mu do głowy, a twarz spąsowiała:
— Jak pan śmiesz ganić czyny cara? — wołał zaperzony. — Kto panu udzielił prawa po temu? My nie znamy ani jego pobudek, ani celu, który sobie wytknął.
— Ależ nie wspomniałem o carze ani jednem słówkiem — tłumaczył się oficer, przypisując li upiciu, tę dziwną i niespodziewaną napaść.
— Nie jesteśmy dyplomatycznymi biurokratami, gryzipiórkami — wrzeszczał Rostow dalej rozwścieklony. — Żołnierzami jesteśmy i basta. Każą nam ginąć, gińmy... Ukarzą nas, tem gorzej... zasłużyliśmy na to widocznie... Jeżeli podobało się naszemu panu najmiłościwszemu, uznać Napoleona cesarzem i zawrzeć z nim sojusz, to tak być musi! Jeżeli zaczniemy wszystko badać, cenzurować i krytykować, nic w końcu nie zostanie świętem dla nas. Gotowiśmy powiedzieć że Boga nie ma, że nic nie istnieje — grzmotnął pięścią w stół z całej siły. Jakkolwiek jego słowa wydawały się bez ładu i składu tym, którzy go słuchali, były one jednak wynikiem zupełnie logicznym, poprzednich ponurych rozumowań i myśli rozpaczliwych Mikołaja.
— Jedno nam tylko zostaje do spełnienia; robić co nam rozkażą, bić się i nigdy nie myśleć! Oto co jest — zakończył.
— Bić się i pić tęgo — zażartował jeden z oficerów chcąc uniknąć kłótni z Rostowem.
— Tak i pić — powtórzył Mikołaj skwapliwie. — Hej, kelner, jeszcze dwie butelki!


KONIEC TOMU CZWARTEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.