Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IX/XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom IX |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IX |
Indeks stron |
Pawełek rozłączywszy się po wyjeździe z Moskwy z rodzicami, udał się wprost do swojego pułku. Awansował wkrótce i jako porucznik ordynansowy pełnił służbę adjutanta przy dowódzcy większego oddziału. Odkąd został oficerem a szczególniej gdy go sobie wybrał jenerał na adjutanta i on przy jego boku pełnił służbę rozwożąc rozkazy, w ciągu całej bitwy pod Wiazmą, urósł w własnych oczach, znajdując się bezustanku w pewnem radosnem i gorączkowem podnieceniu. Myśl, że został pasowanym na mężczyznę w całem tego słowa znaczeniu, unosiła go w siódme niebo. Radby był korzystać z każdej sposobności, aby okryć się sławą jak najprędzej. Uszczęśliwiony tem wszystkiem, co widział i czego doświadczył w wojsku regularnem, martwił się tem jednem tylko, że (jak mu się zdawało w podnieconej wyobraźni), czyny bohaterskie spełniają się zawsze tam tylko gdzie jego nie ma. Błagał też najusilniej swego jenerała, gdy ten oglądał się za jakim zuchem, aby go wysłać do Denissowa, błagał żeby jemu raczył powierzyć tę ważną misję. Jenerał przystał na to. Gdy sobie atoli przypomniał szaloną brawurę Pawełka pod Wiazmą, gdzie zamiast jechać z całym pułkiem, wyrwał się naprzód, na przełaj, galopując po pod sam nos francuzkim tyraljerom rozsypanym na brzegu lasu, a nawet ubił dwóch strzałami celnemi z pistoletu, zakazał mu surowo brać udziału w niebezpiecznej wyprawie Denissowa. Z tego powodu zmieszał się był Pawełek i zarumienił po same uszy, gdy spytał go Denissow czy wolno mu zostać przy nim przez dzień następny? Póki do lasu nie dojechał, Pawełek przysięgał w głębi ducha, że zastosuje się ściśle do rozkazu i wróci natychmiast do swego zwierzchnika. Skoro jednak rzucił okiem na Francuzów i usłyszał przechwałki Tykona, zdecydował, zmieniając zdanie z łatwością wrodzoną u młodzieniaszków, którym jeszcze pstro w głowie; że jego jenerał (poważał go bardzo aż do tej chwili), to sobie nic wielkiego!... Ot taki prosty Niemczysko! Tu zaś ma przed sobą Denissowa, bohatera Nr. pierwszy! esauła Nr. drugi! i Tykona Nr. trzeci, może z wszystkich imponujący mu najbardziej. Byłoby zatem hańbą dla niego, opuścić ich w chwili tak groźnego niebezpieczeństwa i on musi im towarzyszyć w wyprawie projektowanej.
Mrok zapadał, gdy weszli wszyscy trzej do obszernej izby w leśniczówce. W półcieniu, rysowały się niepewnemi konturami osiodłane konie kozackie. Huzary rozpinali namiot i znosili gałęzie z lasu, żeby rozpalić ognisko i ogrzać trochę przy nim członki skostniałe. Rozkładali ogień przezornie w głębi parowu, aby ukryć dym ile możności przed wzrokiem Francuzów. W sieniach na stole zaimprowizowanym z starych drzwi, położonych na beczce postawionej do góry dnem, jeden z kozaków zakasawszy rękawy (służył niegdyś za kuchtę w jednym z dworów szlacheckich), bił wałkiem dla kruchości pieczeń baranią szpikując ją gęsto czosnkiem. W głównej izbie, kilku oficerów było zajętych przybijaniem drzwi drugich zdjętych z zawias, do wysokiej ławki. W kwadrans później stół ów przykryto obrusem i ustawiono na nim flaszkę z rumem i z prostą siwuchą, bochen chleba razowego, sól, pieprz, a trochę później świeżo upieczoną na rożnie baraninę. Pawełka posadzili oficerowie zaraz przy Denissowie na miejscu honorowem. Pożerał z wilczym apetytem mięso miękkie i soczyste, oblizując palce po których tłustość ściekała. Pawełek w stanie dochodzącym prawie do szału, z nadmiaru dziecinnej radości, czuł najżywsze przywiązanie do tych wszystkich ludzi, których (z wyjątkiem Denissowa), widział po raz pierwszy w życiu. Był przekonany w swojej naiwności, że oni nawzajem pokochali go całą duszą. Skoro się przebrał w suchą bieliznę i zrzucił z siebie mundur na wskróś przemokły, ofiarował panom oficerom swoją pomoc przy nakrywaniu stołu i przygotowaniach do wieczerzy.
— Sądzicie zatem Wasylu Dmytrowiczu — zwrócił się do Denissowa — że jeżeli zostanę z wami przez jeden dzień, nie pociągną mnie za to do odpowiedzialności?... Bo widzicie sami — mówił szybko, jakby odpowiadał własnym myślom — kazano mi się dowiedzieć... dowiem się więc, jeżeli mi pozwolicie, żebym... abym znalazł się tam, gdzie będzie najbardziej... nie dla nagrody chroń Boże!... tylko radbym...
Zciął zęby i głowę w tył wyrzucił, oglądając się w koło, z groźnym ruchem pięści zaciśniętych.
— Tam gdzie najbardziej... najbardziej co? — uśmiechnął się Denissow, udając że nie rozumie.
— Oh! nic... nic wcale... tylko chciałbym dowodzić... choćby kilku żołnierzami... coby wam to szkodziło Wasylu Dmytrowiczu? Proszę, może pan użyje mego kordelasu... ostry jak brzytwa. — Podał jednemu z oficerów długi nóż do polowania, który nie mógł sobie poradzić z kawałkiem baraniny. Oficer przyjął z wdzięcznością, chwaląc stal wyborną i piękną noża oprawę.
— Oh! niech pan raczy przyjąć go odemnie... mam jeszcze kilka takich nożów w kuferku... Ale, ale, byłbym na śmierć zapomniał! — uderzył się w czoło poczciwy chłopczyna. — Mam wyborne rodzenki bez ziarnek. Mamy nowego markietana w pułku. Zaopatrzony obficie w najlepsze towary. Można u niego dostać rzeczy doskonałych. Kupiłem u niego dziesięć funtów od razu... Pan wiesz — zwrócił się z serdecznym uśmiechem do Denissowa — żem przyzwyczajony karmić się słodyczami... Pozwolicie panowie? — I Pawełek wybiegł pędem do sieni, niosąc za chwilę z pomocą jednego z kozaków spory kosz, z rozmaitemi prowiantami.
— Proszę, serdecznie proszę, jedzcie panowie, ile chcecie, nic się nie żenując... Nie potrzebuje który z was maszynki do kawy. Kupiłem doskonałą u tego samego markietana. Poczciwe z kośćmi człowieczysko i na wskróś uczciwy, a to grunt!... Przyszlę panom maszynkę na pewno... Cóżto chciałem jeszcze powiedzieć?... Może przydadzą wam się skałki do palnej broni? Kupiłem ze sto... trafiły mi się bardzo tanio. Weźmiecie panowie? — Zatrzymał się zawstydzony, rozmyślając, czy przypadkiem nie zagalopował się za daleko w swojej serdecznej ofiarności. Starał się przypomnieć sobie, czy nie strzelił leszcze jakiego bąka w tym dniu i czy nie wyrwał się z czem niepotrzebnie? Stanął mu nagle w oczach i w myśli mały dobosik. — Nam tu dobrze — westchnął z cicha w ducha skrytości — ale on? Gdzie go też zaprowadzono? Czy mu choć jeść dali? Czy się przynajmniej nie znęcają nad biedakiem?... Miałbym ochotę spytać o niego... Cóżby jednak na to powiedziano?... Żem dzieciak, rozczulający się nad takim samym, drugim niedorostkiem. Jutro pokażę im, czym dzieckiem głupiem i tchórzliwem!... Eh! niech będzie co chce, a ja się przecie spytam o niego! — pomyślał, patrząc z trwogą na oficerów, czy nie wyczyta w której z twarzy otaczających drwiącego wyrazu?
— Można zawołać małego jeńca i dać mu jeść? — spytał nieśmiało.
— Ależ i owszem! biedny dzieciak — odpowiedział Denissow, nie widząc nic zdrożnego ani śmiesznego w tem uczuciu litości. — Przywołać go! Nazywa się Wincenty Bosse.
— Sam go zawołam — zerwał się Pawełek. Już był przy drzwiach, gdy nagle zawrócił. Przecisnął się aż do miejsca gdzie siedział za stołem Denissow i rzucił mu się z impetem na szyję.
— Musiałem uściskać pana... jesteś tak dobrym! Jak to pięknie z pańskiej strony. Jak ja pana kocham za to!... — Teraz wybiegł pędem do sieni, wołając na całe gardło:
— Bosse! Wincenty Bosse!
— Kogo szuka pan porucznik? — odezwał się jeden z kozaków, tonąc w pomroku. Pawełek wytłumaczył mu, że radby zobaczyć małego Francuzika.
— Aha Wessenja? — odrzucił kozak, imię bowiem dobosza zruszczono na prędce, co stosowało się bardzo do jego młodziutkiej twarzyczki, przypominając słowo Wesna (wiosna po rusku). — Grzeje się przy piecu w kuchni. Hej tam! Wessenji, Wessenji! — odezwało się kilka głosów nawołujących.
— Sprytny bęben! — zaśmiał się oficer od huzarów, który siedział przy stole obok Pawełka. — Nakarmiliśmy go już... nieborak aż płakał z głodu.
Po chwili słychać było przed chatą szybkie kroki dobosza, który przebierał w błocie bosemi nożętami.
— To ty malcze? Chcesz co zjeść? — spytał go Pawełek tonem przyjacielskim. — Nie bój się, nikt ci z nas nic złego nie zrobi. Chodź!
— Dziękuję bardzo, panu oficerowi — odpowiedział dzieciak, cieniutkiem głosikiem, obcierając na progu o rogóżkę nogi zabłocone.
Pawełek miał na języku mnóstwo czułych słówek, nie śmiał jednak wypowiedzieć tego wszystkiego. Ograniczył się więc na tem jedynie, że wziął malca za rękę i uścisnął ją łagodnie.
— Wejdź! — powtórzył serdecznie, otwierając drzwi przed nim.
— Cobym ja mógł zrobić dobrego, dla tego biedaka? — pomyślał wtrącając go delikatnie do głównej izby.
Mimo tych chęci najprzychylniejszych dla małego Francuzika, usiadł opodal od niego, lękając się zapewne żeby nie ubliżył swojej godności oficerskiej, nadto się malcem zajmując. Poszukał jednak po kieszeniach, przeliczył ile mu jeszcze zostało pieniędzy, zastanawiając się, czy mógłby dać z nich cokolwiek Francuzikowi, nie narażając się na wyśmianie?