Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IX/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom Tom IX
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


WOJNA i POKÓJ.
ROMANS HISTORYCZNY
Lwa Hr. Tołstoja.
TOM IX.
GRÓDEK.
Nakładem i drukiem J. Czaińskiego
1894.



I.

W tym samym czasie, toczyła się walka równie zacięta, w najwyższych sferach petersburgskich, do której, jak zwykle mięszali się wszyscy trutnie dworscy. Walczyli stronnicy Rumianzowa z przyjaciółmi Francuzów, carowej matki i carewicza. Życie zaś towarzyskie, pełne ożywienia i przepychu, szło zwykłym trybem. Dla kogoś obcego, który byłby się znalazł nagle w tym wirze przeróżnych rywalizacji i pretensji urojonych, byłoby nader trudnem zadaniem, prawie niepodobieństwem, zdać sobie sprawę dokładną, z obecnego położenia Rosji. Szły jedne za drugiemi, zawsze te same dworskie ceremonie, te same objady i bale urzędowe, te same przedstawienia w teatrze francuzkim, były w grze te same nędzne intrygi, te same małostkowe interesiki i sprawy osobiste. Co najwięcej, rozmawiano czasem pół głosem o postępowaniu tak rożnem carowej matki i młodej monarchini. Podczas gdy carowa matka o niczem innem nie myślała, jak tylko aby wcześnie osłonić przed możliwem niebezpieczeństwem rozmaite instytuta, cieszące się jej najwyższą protekcją, a nawet poczyniła już była kroki po temu, aby przenieść wszystkie do Kazania, z całem nieodzownem urządzeniem; carowa Elżbieta, ze zwykłym u niej patrjotyzmem, odpowiadała stale, gdy starano się ją wybadać zręcznie w tej kwestji piekącej: — „Że podobne rozporządzenia zależą wyłącznie od wszechwładnej woli cara... Ona zaś dotąd żadnego pod tym względem rozkazu nie otrzymała. Co się tyczy jej osobiście, będzie ostatnią, która opuści Petersburg“.
Dnia siódmego września (po krwawej bitwie pod Borodynem) panna Scherer dawała wieczorek u siebie. Tym razem punktem kulminacyjnym tegoż, nowalijką, którą miała uraczyć swoich gości, miało być odczytanie listu pisanego do cara przez archimandrytę, z okazji przesłanego mu obrazu słynącego mnogiemi cudami... świętego Sergjusza. Ów list uchodził za arcydzieło stylu, patrjotyzmu i za zbiór najwznioślejszych uczuć religijnych. Książę Bazyli, który uważał siebie za lektora pierwszorzędnego (zdarzało mu się czasem czytywać u carowej), miał się podjąć tego wielkiego zadania. Talent jego na tem jedynie polegał, że głos to zniżał prawie do szeptu, to podnosił w nieskończoność, nie pytając wcale o znaczenie wyrazów. Ów odczyt, jak wszystko zresztą, co się odbywało na wieczorkach u panny Scherer, miał lekki odcień i znaczenie polityczne. Spodziewano się dnia tego kilku osobistości bardzo wpływowych. Tak samo gospodyni, jak i jej goście związali się słowem uroczystem, jako dadzą im uczuć całą niestosowność, wywołując na ich lica wstydu rumieniec, że dotąd uczęszczają na przedstawienia teatru francuzkiego. Było się już zebrało dużo osób w salonie panny Scherer; ona jednak, nie dawała dotąd sygnału do czytania listu sławnego, czekając na owych zaprzańców sprawy narodowej, których list ten miał sprowadzić z zgubnych manowców na dobrą drogę.
Wiadomością senzacyjną, która stanowiła treść wszystkich rozmów tego wieczora, była choroba niebezpieczna prześlicznej, czarującej hrabiny Bestużew. Nie bywała nigdzie od pewnego czasu, ona, prawdziwa ozdoba najarystokratyczniejszych salonów. Nie przyjmowała również nikogo u siebie. Zamiast zaś oddać się w ręce jakiej znanej i uznanej powagi lekarskiej w Petersburgu, powierzyła się z całem zaufaniem, jakiemuś młodemu doktorciowi włoskiemu. Piękny Włoch (o tem dowiedziały się już były damy petersburgskie), leczył ją jakąś zupełnie nową metodą. Złośliwi utrzymywali, że głównym powodem choroby hrabiny jest niemożność poślubienia na raz dwóch mężów... gdy się ma w dodatku na karku trzeciego. Z tego więc nader kłopotliwego i fałszywego położenia, miał ją wyprowadzić piękny Włoch swoją nadzwyczajną metodą. Wobec panny Scherer, nie śmiano jednak podnosić tej drażliwej kwestji i obmawiać niemiłosiernie nieobecnej.
— Słyszeliście państwo?... nasza piękna hrabina chora śmiertelnie... lekarz przebąkuje coś o anginie.
— O anginie? Ależ to straszna choroba!
— Ba, jeszcze i jaka.. A czy wiecie, że dzięki anginie, pogodzili się dwaj rywale?... Stary hrabia ma być rozczulającym, jak utrzymują. Płakał rzewnie, gdy mu lekarz zapowiedział bez ogródek, że stan chorej jest bardzo groźny.
— Oh! byłaby to strata niepowetowana... Taka zachwycająca kobieta!...
— Mówicie o naszej biednej hrabinie? — wmieszała się panna Scherer do rozmowy ogólnej. — Posyłałam przed chwilą dowiadywać się o jej zdrowie. Odpowiedziano mi, że jest cokolwiek lepiej... Oh tak! kobieta to najczarowniejsza na całym świecie! — wzniosła oczy w niebo, niby w ekstazie Anna Pawłówna, uśmiechając się mimowolnie trochę drwiąco z własnego zapału. — Należymy wprawdzie do dwóch przeciwnych obozów — odrzuciła słodziutko. — To mi jednak nie przeszkadza przyznawać co jej się należy słusznie i sprawiedliwie... Taka nieszczęśliwa.
Jakiś młokos nieopatrzny, przypuszczając, że te słowa mają na celu uchylić cokolwiek zasłony kryjącej tajemnicę pięknej hrabiny, pozwolił sobie zauważyć, że taki nieznany nikomu włoski szarlatan, gotów struć chorą jakiemi niebacznemi środkami.
— Może pan masz wiadomości dokładniejsze od moich — panna Scherer zesznurowała usta, dotknięta do żywego i dając to uczuć dotkliwie młokosowi — ja atoli wiem to z najlepszego źródła, że ów Włoch jest człowiekiem bardzo rozumnym i biegłym w swojej sztuce. Jest on lekarzem przybocznym królowej hiszpańskiej.
Wyrecytowawszy młokosowi to wszystko, zwróciła się do Bilibina, który drżał z niecierpliwości, żeby puścić w kurs jak najprędzej dowcip ukuty na koszt Austrjaków.
— Znajduję to zachwycającym — zaczął od niechcenia, wspominając o pewnym dokumencie dyplomatycznym, dodanym do posyłki sztandarów austrjackich, wziętych przez Wittgensteina, bohatera Petropolskiego (jak go nazywano w Petersburgu).
— Cóż to takiego? — spytała panna Scherer, chcąc tym sposobem wywołać milczenie, któreby dozwoliło Bilibinowi wypowiedzieć wreszcie frazes zawieszony od dawna na końcu języka.
Pospieszył skorzystać ze sposobności i zacytował dosłownie depeszę, którą zresztą sam był ułożył.
„Car odsyła sztandary austrjackie; sztandary przyjaciół zabłąkane, które znalazł po drodze“.
— Doskonałe, przedziwne! — przyklasnął książę Bazyli.
— Może to była droga do Warszawy? — wyrwał się głośno książę Hipolit. Wszyscy spojrzeli na niego, słowa te bowiem wydały im się po prostu niedorzecznością. Odpowiedział na to ogólne zdumienie najmilszym i najswobodniejszym uśmiechem. Wprawdzie razem z innymi, nie rozumiał tego co powiedział, zauważył był jednak podczas swojej karjery dyplomatycznej, że frazesy rzucane w ten sposób obcesowy, uchodziły częstokroć za nader dowcipne. I teraz więc wypowiedział pierwsze słowa, które strzeliły mu do głowy ni stąd, ni z owąd. Pomyślał przytem: — „Może w tem tkwi coś bardzo głębokiego i dowcipnego? A w razie przeciwnym nawet, ktoś zawsze „coś z tego wywnioskuje“. — Milczenie przykre i żenujące, które nastąpiło po głupiem przemówieniu księcia Hipolita, zostało szczęśliwie przerwane wejściem owych „osobistości usposobionych nadto letnio pod względem patrjotycznym“ — a których panna Scherer chciała natchnąć gorętszemi uczuciami. Pogroziwszy figlarnie paluszkiem przemądremu Hipciowi, zaprosiła do stolika księcia Bazylego, kazała postawić przed nim dwa płonące kandelabry, a wręczywszy mu manuskrypt, błagała usilnie, żeby raczył go odczytać.
„Najmiłościwszy nasz Panie i Carze!“ — zaczął książę Bazyli tonem pełnym namaszczenia, rzucając na swoje audytorjum spojrzenie piorunujące, które miało potępić z góry śmiałka, zdolnego oponować w jakikolwiek sposób przeciw tym słowom. Nikt jednak ani pary z ust nie puścił... — „Moskwa, ta prastara carska stolica, nowa Jeruzalem, przyjmuje swego Chrystusa“ — czytał dalej kładnąc nacisk szczególny, na przysłówek „swego“ — „jako matka otaczająca troskliwemi ramionami synów swoich, pełnych żarliwości. A przewidując wśród ciemności obecnych blask twojej przyszłej chwały i tryumfu, wyśpiewuje w ekstazie: — Hosanna, błogosławiony Ten, który nadchodzi!“ — Czuło się łzy w drżącym głosie księcia Bazylego, gdy wymawiał słowa ostatnie. Bilibin przypatrywał się z wielką uwagą... swoim paznogciom; inne osoby kręciły się niespokojnie, z miną zakłopotaną. Anna Pawłówna, wyprzedzając czytającego, wymawiała szeptem frazes następujący: — „Cóż to znaczy że!..“ — gdy książę Bazyli ochłonąwszy cokolwiek z gwałtownego wzruszenia, czytał dalej głosem podniesionym:
„Cóż to znaczy że Goljat bezwstydny i zuchwały, idąc od kończyn Francji, wnosi w granice świętej Rosji mordy i pożogi. Wiara prosta, ta proca Dawidowa ludu moskiewskiego, uderzy nagle w tę dumną głowę i obali olbrzyma, chciwego krwi i niedoli ludzkiej. Posyłamy ci w darze, Panie nasz najmiłościwszy, cudowny wizerunek św. Sergjusza, żarliwego obrońcy w czasach zamierzchłych swojej ojczyzny. Ubolewam, że moje siły, osłabione przez wiek sędziwy, nie dozwalają mi pospieszyć razem z tym darem, aby rozradować oczy moje, Twoim najsłodszym widokiem. Zasyłam do stóp Najwyższego modły gorące. Oby raczył pomnażać zastępy sprawiedliwych i spełnił wszelkie pobożne zamysły Waszej Carskiej Mości“.
— Co za siła! co za styl wspaniały! — wykrzykiwano ze wszystkich stron, wielbiąc jednocześnie autora listu i czytającego.
Podnieceni tą wymowną epistołą, goście panny Scherer długo jeszcze rozprawiali nad obecnem Rosji położeniem, robiąc wnioski najrozmaitsze co do wyniku i doniosłości bitwy, którą miano stoczyć niebawem.
— Zobaczycie, przekonacie się moi państwo — zaręczała stanowczo Anna Pawłówna — że jutro, w dniu urodzin najjaśniejszego pana, nadejdą pomyślne wiadomości. Ja miewam zawsze dobre przeczucia!





II.

I tym razem przeczucie nie zawiodło panny Scherer. Nazajutrz, podczas Te Deum śpiewanego w kaplicy pałacowej, wywołano księcia Wołkońskiego, wręczając mu depeszę Kutuzowa, po bitwie pod Tatarynowem. Donosił w niej, że Rosjanie nie ustąpili z miejsca; że stali jak mur na swoich stanowiskach. Pisał dalej o stratach armji rosyjskiej, o wiele mniejszych, niż ze strony Francuzów. Obiecywał posłać później opis bardziej szczegółowy. Obecnie czasu niema po temu. Zaręczał jednak, że zwyciężyli na całej linji... Rosjanie. Powtórzono natychmiast solenne Te Deum, na podziękowanie Panu Wszechwładnemu za pomoc udzieloną Jego wiernym. Anna Pawłówna tryumfowała, a dzień carskich urodzin przeszedł rzeczywiście w nastroju najweselszym we wszystkich sferach Petersburga. Wierzono święcie w pogrom zupełny Francuzów, w zwycięstwo, w całem najszerszem znaczeniu tego słowa. Byli zapaleńcy, którzy przebąkiwali nie na żarty, o wzięciu w niewolę samego cesarza Napoleona, o zrzuceniu go z tronu, i nadaniu Francji innego monarchy.
Zdala od ruchów wojennych, wśród życia dworskiego, trudno było zdać sobie sprawę dokładną i osądzić całą doniosłość wypadków, postępujących jeden za drugim z szybkością odurzającą. W sferach dworskich nadawać się zwykło wypadkom podobnym, nie wartość rzeczywistą, ale taką, jaką mają w danej chwili. I tak naprzykład: Radość dworaków tyczyła się szczególniej okoliczności, że wiadomość o zwycięztwie nadeszła właśnie z rana, w sam dzień urodzin carskich. Była to niby delikatna i miła niespodzianka, nie objęta z góry programem dworskich uroczystości. Kutuzow donosił wprawdzie i o stratach poniesionych. Cytował między innymi Kutajsowa, Tutkczowa i Bagrationa. I tu żal ogólny skupił się w około jednej śmierci, młodego, pięknego i zachwycającego Kutajsowa. Znał go cały Petersburg i był w dodatku ulubieńcem samego cara. Dnia tego słyszano zewsząd powtarzane te słowa mniej więcej:
— Co to za traf nadzwyczajny, że ta wiadomość przyszła właśnie w chwili modłów uroczystych za najjaśniejszego pana?... A ten biedny, kochany Kutajsow?... Co za strata, jaka go szkoda!
— Cóż wam mówiłem o Kutuzowie! — powtarzał raz książę Bazyli, dumny ze swojego daru prorockiego. — Czyż was nie zapewniałem, że on jeden jedyny jest w stanie pokonać Napoleona?
Nazajutrz nie otrzymano żadnych wieści z placu boju. Publiczność zaczynała się na serjo niepokoić. Dwór cierpiał wielce (a przynajmniej udawał, że nad tem okropnie boleje), nad zupełną nieświadomością w jakiej ośmielają się w sztabie głównym cara pozostawiać. — „Położenie monarchy jest nie do zniesienia!“ — wołano i już zaczynano oskarżać Kutuzowa, (wynosząc go nie dalej niż wczoraj pod niebiosa), że jest sprawcą udręczeń najjaśniejszego pana. Książę Bazyli przestał był również śpiewać hymnów pochwalnych na cześć swego protegowanego, tylko zachowywał głębokie milczenie, skoro zaczynano rozprawiać o wodzu naczelnym. Tego samego wieczora, wieść piorunująca pomnożyła jeszcze rozstrój gorączkowy w sferach najwyższych. Hrabina Bestużew zmarła nagle na ową jakąś chorobę tajemniczą. Opowiadano urzędownie, że piękna hrabina umarła w skutek anginy. W ścisłem kółku jednak, szeptano sobie do ucha pewne szczegóły i szczególiki: — Że lekarz przyboczny królowej hiszpańskiej, kazał jej był zażywać pewne lekarstwo, które brane w małych dawkach, mogło być nader skutecznem. Helena jednak, udręczona zazdrością i wymogami starego hrabiego, jak też nie mniej uporczywem milczeniem swego męża, tego Piotra niegodziwego! wypiła duszkiem całą flaszkę mikstury i skonała w straszliwych męczarniach, zanim miano czas zadać jej antydotum przeciw truciźnie, działającej z szybkością piorunującą. Utrzymywano, że stary hrabia i książę Bazyli, wzięli się byli nie na żarty do szarlatana włoskiego. Skoro ten jednak przedłożył im listy pisane własnoręcznie przez nieboszczkę, zaprzestali natychmiast wszelkich kroków prawnych w obec niego. Dość na tem, że w salonach tego wieczora nie zabrakło nikomu tematu do rozmowy: Cara niepokój, śmierć ślicznego, ukochanego Kutajsowa i zgon tragiczny hrabiny Bestużew!
Na trzeci dzień, po wysyłce depeszy, pewien właściciel pałacu w Moskwie, rozsiał po mieście wieść piorunującą, nie do uwierzenia, że oddano Francuzom prastarę carów stolicę... bez wystrzału!
— To coś potwornego!... Strasznem jest cara położenie! Kutuzow zdrajca! — A książę Bazyli powtarzał każdemu, ktokolwiek przychodził do niego z kondolencją z okazji zgonu jego córki, że nie można było oczekiwać i spodziewać się niczego innego ze strony tego starca niedołężnego i prawie ślepego: — „Dziwiłem się zawsze (mówił zapominając zapewne z ciężkiego smutku po stracie córki, co utrzymywał nie dawniej niż wczoraj), dziwiłem się, jak też można było powierzyć losy Rosji tak nieudolnym dłoniom!“ — Dotąd wieść nie była stwierdzoną urzędowo, można było zatem wątpić, że stało się coś tak przerażającego. Nazajutrz atoli przyszło pismo tej treści od Roztopczyna:
„Adjutant księcia Kutuzowa przywiózł mi list od niego, w którym wódz naczelny żąda żebym mu dostarczył policjantów, w celu przeprowadzenia oddziałów przez miasto, aż do bitego gościńca ku Riazanowi. Utrzymuje, że opuszcza Moskwę z boleścią. Ten czyn, Najjaśniejszy Panie, rozstrzyga ostatecznie losy Moskwy, jak nie mniej całego Twego Państwa. Rosja zadrgnie z oburzenia, dowiedziawszy się, że oddano bez wystrzału na pastwę nieprzyjacielowi, miasto świadczące o jej wielkości i potędze, w którem spoczywają prochy Twoich pra-pra-dziadów! Przyłączam się do armji, unosząc z Moskwy przed dzikimi najezdcami co tylko było możebnem zabrać“.
Car przywołał natychmiast księcia Wołkońskiego, dyktując mu pismo odnośne, wystosowane do Kutuzowa.
„Książe Michale Ilarjonowiczu! Jesteśmy bez żadnych wiadomości z pola walki od dnia 29 sierpnia. Dostaliśmy z datą 1go września, via Jarosław, od gubernatora Moskwy Roztopczyna, nader bolesną wiadomość, żeś opuścił naszą prastarą stolicę Moskwę. Możesz sobie łatwo wyobrazić, jak nas spiorunowała ta wieść hiobowa; twoje zaś milczenie, zdumiewa nas do najwyższego stopnia! Jenerał-adjutant nasz, książę Wołkoński, wręczył ci nasze pismo z rozkazem wydanem mu przez nas ustnie, aby dowiedział się dokładnie o położeniu naszej armji i powodów, które cię zmusiły do tak bolesnej i opłakanej ostateczności“.





III.

W dziewięć dni po opuszczeniu Moskwy przywiózł urzędowne potwierdzenie tego faktu niesłychanego kurjer Kutuzowa. Był nim pewien francuz Michaud, utrzymujący jednak zawzięcie, że: — „Chociaż obcego pochodzenia, jest z ciałem i z duszą Rosjaninem.“ — Car przyjął go natychmiast w swoim gabinecie, w pałacu w Kamiennym-Ostrowie. Michaud, który widział Moskwę raz pierwszy w życiu, i nie umiał wcale po rosyjsku, czuł się jednak głęboko wzruszonym, (jak sam później opisywał), gdy znalazł się przed carem, aby mu zwiastować pożar Moskwy, którego łuna złowroga świeciła mu przez znaczną część drogi. Chociaż jego boleść mogła wypływać z zupełnie innego źródła, niż smutek Rosjan przygnębiający twarz Michaud’a, była tak bladą i znękaną, że car spytał go zaraz na wstępie:
— Przywozisz mi zapewne wieści niepomyślne pułkowniku?
— Nader bolesne, Sire! — odpowiedział z ciężkiem westchnieniem, nie śmiejąc oderwać oczu od posadzki. — Jestem zwiastunem... opuszczenia Moskwy!
— Więc naprawdę rzucono na pastwę wrogowi naszą stolicę, nie próbując wcale jej bronić? — wykrzyknął car, płonąc z oburzenia.
Michaud podał mu z najwyższem uszanowaniem pismo Kutuzowa. Tłumaczył on w niem, że było czystem niepodobieństwem wydać bitwę pod murami Moskwy. Trzeba było wybierać z dwojga złego mniejsze. Stratę Moskwy z zaprzepaszczeniem całej armji, lub tylko oddanie miasta bez wystrzału. Był zatem zmuszony jako wódz naczelny, fatalnym zbiegiem okoliczności... wybrać tę drugą najboleśniejszą ostateczność. Car wysłuchał całego doniesienia w ponurem milczeniu, nie odrywając wzroku od posadzki.
— Nieprzyjaciel zatem wszedł do miasta? — spytał po chwili.
— Tak Sire, a Moskwa prawdopodobnie obrócona w perzynę. Zostawiłem ją bowiem tonącą w morzu płomieni.
Michaud przeraził się wrażeniem piorunującem, jakie te słowa wywołały, i zmianą gwałtowną w twarzy cara.
Pobladł trupio, oddychał ciężko, jakby mu tchu zabrakło, usta drgały kurczowo, a z pięknych oczu szafirowych, wypłynęły dwie łzy duże... palące... Wzruszenie to jednak było przemijającem. Odwrócił się do okna, łzy otarł nieznacznie i czoło groźnie zmarszczył, jakby wyrzucał sam sobie chwilę niegodnej słabości. Przemówił nareszcie:
— Widzimy z tego wszystkiego, że Opatrzność wymaga jeszcze od nas wielkich ofiar... Jesteśmy gotowi poddać się bez szemrania woli wszechwładnej Pana nad pany: Powiedz mi jednak kochany pułkowniku, w jakiem usposobieniu zostawiłeś naszą armję, która była przytomną, nie wystrzeliwszy jednego naboju, nie wyciągnąwszy pałasza z pochwy, oddaniu wrogowi naszej prastarej stolicy?... Czyś nie dopatrzył w niej przypadkiem rozgoryczenia... zniechęcenia?...
Skoro ujrzał monarchę mniej wzburzonego, i Michaud uspokoił się natychmiast. Nie będąc jednak przygotowanym na wybadywanie tak szczegółowe, odpowiedział wymijająco, byle zyskać na czasie:
— Czy wasza carska mość pozwoli mi najłaskawiej, mówić szczerą prawdę jako wojskowemu, nie znającemu się na wybiegach dyplomatycznych?
— Pułkowniku, nie tylko pozwalamy, ale żądamy najusilniej całej prawdy... Nie ukrywaj zatem niczego... Chcemy wiedzieć o wszystkiem.
Sire — Michaud uśmiechnął się nieznacznie, miał bowiem czas ułożyć stosowną odpowiedź. — Sire, zostawiłem całą armję od wodza naczelnego do ostatniego szeregowca bez wyjątku, w trwodze ogromnej, przerażającej!
— Jak to? — car rzekł tonem surowym. — Czyżby nasze dzielne zastępy miały tak dalece upaść na duchu, wobec klęsk spadających na Rosję z dopustu Bożego? Nigdy w to nie uwierzymy!...
Michaud czekał jedynie na ten protest energiczny, żeby wywołać swojem przemówieniem efekt należyty:
Sire — skłonił się nisko — wszyscy boją się tylko tego jednego, żebyś Najjaśniejszy Panie przez zbytnią dobroć serca nie dał się namówić do zawarcia pokoju. Pałają żądzą dalszej walki z wrogiem, gotowi złożyć dowód ofiarą życia własnego, jak są oddani z ciałem i z duszą Waszej Cesarskiej Mości!
— Ah! — car lżej odetchnął, dziękując mówiącemu uśmiechem i łaskawem głową skinieniem. — Słowa twoje są balsamem na ranę serca naszego, kochany pułkowniku. Wlewasz w nas nową otuchę! — Spuścił oczy głęboko zamyślony:
— Wracaj zatem do armji, panie pułkowniku — car podniósł głowę ruchem majestatycznym. — Powiedz naszym dzielnym żołnierzom, powiedz wszystkim naszym wiernym poddanym, którędykolwiek będziesz przejeżdżał, że gdyby nam nie stało armji, staniemy sami na czele naszej zacnej szlachty, naszego poczciwego ludu wiejskiego, a będziemy bronili ojczyzny wspólnej do ostatka. Państwo nasze zasobniejsze jeszcze tak w ludzi z poświęceniem, jak i we wszystko inne, o wiele więcej niż o tem sądzą nasi nieprzyjaciele — car mówił dalej zapalając się coraz bardziej. — Gdyby jednak było postanowione w wszechwładnych wyrokach Opatrzności — wzniósł w górę wzrok dziwnie słodki i łagodny — że nasza dynastja ma zaprzestać rządów na tronie naszych przodków... wtedy wyczerpawszy wszelkie środki obrony, które tylko będą w naszej mocy, zapuścimy brodę i pójdziemy raczej jeść razem z wieśniakami chleb suchy i pieczone ziemniaki, zanim byśmy mieli podpisać traktat hańbiący tak nas, jak i cały nasz naród, którego ofiarność niezrównaną umiemy cenić jak na to zasługuje!
Po tych słowach wymówionych drżącym głosem, car odwrócił się znowu, aby ukryć łzy cisnące mu się do ócz mimowolnie; przeszedł się tam i nazad po gabinecie; nareszcie zatrzymał się przed Michaud’em, uścisnął mu dłoń silnie i rzekł z wzrokiem promieniejącym gniewem i postanowieniem nieodwołalnem:
— Nie zapominaj pułkowniku słów, które słyszysz od nas w tej chwili. Być może, iż kiedyś przypomnimy je sobie z przyjemnością. To daremna! Napoleon i my nie możemy razem panować. Poznaliśmy go obecnie; i nie oszuka on nas więcej!
Gdy usłyszał to przemówienie, i zobaczył wyraz niesłychanej energji w twarzy cara (jak to sam później opisał) Michaud — „chociaż obcy urodzeniem, ale Rosjanin z ciałem i z duszą“ — uczuł się uniesionym zapałem dochodzącym prawie do szału.
Sire! — wykrzyknął. — Podpisujesz temi słowami sławę nieśmiertelną Rosji i zbawienie całej Europy!
Po zadokumentowaniu nie tylko uczuć osobistych, ale całego ludu rosyjskiego, którego (jak mu się zdawało) był w tej chwili rzecznikiem i przedstawicielem, Michaud odszedł, pożegnany przez cara łaskawem głowy skinieniem.





IV.

Wtedy gdy Rosja na pół podbita, widziała mieszkańców uciekających z Moskwy spalonej, dalej i dalej w głąb kraju; gdy branka powtarzała się bez przerwy; zdaje się tym, którzy nie żyli w owej epoce, że od najmniejszego do najwyższego, wszyscy musieli oddychać jednem li uczuciem i byli przejęci jedną myślą: Poświęcić wszystko dla ojczyzny, lub zginąć razem z nią. Opowiadania z owych czasów są przepełnione opisami czynów bohaterskich, dowodzących najwyższej ofiarności, miłości bez granic, rozpaczy i bólu na wskroś przejmującego. Pogląd historyczny na te straszne dzieje, zwraca dziś jedynie uwagę naszą, zasłaniając przed wzrokiem potomności, małostkowe sprawy osobiste, ambicyjki, intryżki, interesiki rozmaite osób współczesnych, owym wypadkom niesłychanej doniosłości. Dla nich przeciwne to wszystko, tak drobne wobec faktów historycznych, stanowiło punkt najważniejszy, zajmując wyłącznie ich umysł. Ci bądź jak bądź mimo swoich ciasnych poglądów, byli najważniejszymi czynnikami i materjałem najpożyteczniejszym. Do niczego niezdatnymi okazywali się właśnie tacy, którzy starali się zdać sobie sprawę dokładną z biegu wypadków, współdziałać w nich czynami bohaterstwa i poświęcenia bezgranicznego. Ci osądzali wszystko najfałszywiej, a to co czynili w najlepszej intencji, okazywało się w rezultacie prostem szaleństwem, nie tylko bez celu, ale nawet szkodliwem częstokroć. Naprzykład: Pułki milicji utworzone na własny koszt przez Mamonowa i Bestużewa, zajęte były przez całą kampanję rabunkiem jedynie, i stały się istną plagą dla kraju. Tak samo działo się z szarpiami, dartemi pilnie przez wielkie damy petersburgskie. Ranni nigdy tychże nie widzieli. Nie było również pożytku dla sprawy ojczystej z owych czczych gadanin, z owego rozprawiania bez końca i miary nad położeniem kraju. Nie było w nich prawdy i szczerości ani na lekarstwo. Każdy ganił lub wynosił pod niebiosa tego lub owego, według własnego widzimisię, fałszywie i najniesprawiedliwiej w świecie. Oskarżali i chwalili na chybił trafił, wiedząc że ujdzie im to bezkarnie. Dopiero pisząc historją, pojmujemy jak mądrym był zakaz zrywania: — owocu wszechwiedzytylko bowiem zupełna nieświadomość przydać się może. Ten kto chce gwałtem odgrywać ważną rolę w wypadkach wielkiej doniosłości, nie zrozumie nigdy dobrze co mu czynić wypada, i będzie tylko innym zawadzał. W Petersburgu jak i w prowincjach wojną nieobjętych, płakano łzami jałowemi, i ubolewano z góry dzień i noc nad Rosji zupełną zagładą. Deklamowano o niesłychanych ofiarach już spełnionych i poświęceniu w przyszłości. Armja tymczasem narażona prawdziwie na wszelką nędzę i najwyższe niebezpieczeństwo, szła na oślep gdzie jej iść kazano, nie rozprawiając, nie myśląc, ani o pożarze Moskwy, który zostawiała po za sobą, a tem mniej, kiedy pomści na Francuzach obrócenie w perzynę prastarej carów stolicy? Żołnierze byli tem zajęci: Czy im wypłacą i kiedy żołd kwartalny? Czy dostaną całe obuwie i cieplejsze odzienie przed zimą? Czy im udzieli kredytu nadal pułkowa markietanka?... i tak dalej... i tem podobnie...
Mikołaj Rostow był ciągle w czynnej służbie, wmieszany tem samem w cały przebieg wojny. Nie wdawał się jednak w żadne krytyki i rozumowania, nie zapadał również w ponure zwątpienie. Brał udział po prostu w obronie ojczyzny i na tem kończył. Gdyby go był kto zapytał, co sądzi o położeniu obecnem Rosji, byłby odpowiedział krótko i węzłowato, że to wcale do niego nie należy, że o to powinni się troszczyć i głowy sobie nad tem suszyć Kutuzow jak i inni wodzowie. On wiedział li o jednem: Wypełniano luki w szeregach nowymi rekrutami, co dowodziło że wojna się przeciągnie. On zaś (jeżeli nie zginie) będzie awansował na pewno przy tak sprzyjających okolicznościach. Dzięki temu zapatrywaniu się nader filozoficznemu na bieg wypadków, nie żałował nawet że nie będzie obecnym w bitwie pod Borodynem, i przyjął z wielką ochotą rozkaz udania się do Woroneża, w celu uzupełnienia nowemi końmi, braku tychże w jego pułku.
Wysłano go przed samą bitwą, opatrzywszy na drogę w instrukcję pisaną i niezbędne pieniądze na zakupno koni. On pchnąwszy naprzód swego luzaka, żeby mu wyszukał kwaterę odpowiednią, wziął konie pocztowe do własnego powoziku, i puścił się w kierunku wskazanym.
Ten jedynie, kto sam spędził całe miesiące w ciężkiej atmosferze obozowej, podczas wojny, zdoła pojąć rozkosz niezmierną Mikołaja, gdy stracił z oczu konwoje z rannymi, ambulanse; gdy przestał żywić się nędzną strawą żołnierską i nie potrzebywał kłopotać się, skąd weźmie na jutro furażu dla koni, a wiktuałów jakichkolwiek dla swoich ludzi? Skoro znalazł się po za obozowiskiem, taką uczuł radość, jakby wszystko co go otaczało, widział po raz pierwszy w życiu. Zachwycał się wsią każdą, chłopstwem spotykanem po drodze, domami większych ziemskich właścicieli, polem świeżo zoranem, domkami pocztowemi, z poczmistrzami i postyljonami wiecznie zaspanymi... i tem podobnie. Co go cieszyło najbardziej, to gdy spotykał po drodze ładne i młode kobietki, mogąc umizgać się do nich w pojedynkę, bez nieznośnego i niepotrzebnego dodatku, kilkunastu innych oficerów, spragnionych i łaknących tak samo jak on przyjemnej rozrywki. Dodajmy, że każda z młodych dam, przyjmowała z słodkim uśmiechem, nadskakiwania młodego i chwackiego huzara, który w dodatku jechał prosto z obozu i miał do opowiadania o tylu, tylu rzeczach ciekawych. Uszczęśliwiony łaską losu i samym sobą, dojechał późno w nocy do Woroneża. W oberży, gdzie mu luzak zamówił był wygodną kwaterę, kazał sobie podać to wszystko na wieczerzę, czego mu brakowało w obozie i wyciągnął się z zadowoleniem najwyższem w łóżku wygodnem. Nazajutrz, wyspawszy się należycie; świeżo ogolony, wyświeżony, zlany wonnościami paryskiemi, w mundurze galowym, z krzyżem za chrabrost na piersiach, (tego wszystkiego nie miał od dawna na sobie), poszedł z wizytami do miejscowych matador tak cywilnych jak i wojskowych.
Naczelny dowódzca miejscowej milicji, człowiek w starszym wieku, dotąd urzędnik cywilny, obecnie mając sobie nadaną rangę jeneralską, zdawał się uszczęśliwiony nowym tytułem i nowiusieńkim mundurem. Przyjął Mikołaja z miną surową i napuszoną, sądząc w swej naiwności, że tem powinien odznaczać się każdy wojskowy. Wybadywał go, to przytakując mu, to ganiąc, jak gdyby miał jakie prawo po temu. Ponieważ Mikołaj był w różowym humorze, bawił się arogancją głupiego pyszałka, zamiast czuć się tem obrażonym. Z tamtąd udał się prosto do gubernatora miasta. Ten był malutkim, żwawym człeczyną, z sercem na dłoni, jak to mówią. Przyjemny, uprzejmy, przyjął Mikołaja z otwartemi ramionami; wskazał mu natychmiast główne stajnie, gdzieby mógł dostać koni odpowiednich i pewnego właściciela, o jakie dwadzieścia wiorst, który miał również konie prześliczne. Do tego, obiecał mu dać list polecający, jako do swego dobrego przyjaciela.
— Jesteś hrabio synem Stefana Andrzejewicza?... Moja żona, jest serdeczną przyjaciółką twojej matki. Zbierają się u nas znajomi w czwartki. Dziś właśnie czwartek, zrób że nam tę prawdziwą przyjemność hrabio kochany i przyjdź do nas na wieczór bez wszelkich ceremonji.
Prosto od gubernatora, Mikołaj najął jakąś wielce niepokaźną telegę, i kazał zawieść się do stajni wskazanej. Wziął z sobą na wszelki wypadek, aby zresztą podzielić się z kimś odpowiedzialnością, swojego wachmistrza. Właścicielem stada, rzeczywiście pierwszorzędnego, był stary kawaler, dawny kawalerzysta, sławny znawca koni, strzelec zapamiętały, i posiadający w zwyż tego wszystkiego stuletnią wódkę gdańską i prawie w tym wieku przedziwnego tokaja. Mikołaj ubił z nim interes w dwóch słowach. Zapłacił mu sześć tysięcy rubli za siedmnaście ogierów, pierwszorzędnych, do stada pułkowego. Zaproszony na dobry objadek, nie wylewał za kołnierz, pysznego starego węgrzyna, a ucałowany z dubeltówki nieocenionego swego amfitrjona, (z którym się już „tykał“, tak go był serdecznie pokochał w tych kilku godzinach), wrócił na kwaterę, w humorze jeszcze weselszym, szturkając raz po raz fiakra z końmi ochwaconemi na przednie nogi, aby go zmusić tym poczęstunkiem do prędszej jazdy.
Po tęgiej drzemce, odświeżywszy się i uperfumowawszy na nowo, udał się, może trochę za późno do państwa gubernatorstwa. Nie był to bal en forme, ponieważ jednak wiedziano, że sprowadzą cichaczem muzykusa, który wygrywał rozmaite tańce na klawikordzie, damy młodsze wolały ubrać się do gorsu i z krótkiemi rękawkami. W roku 1812 życie w Woroneżu płynęło zwykłym trybem. Było może nawet weselej w miasteczku niż kiedy indziej. Schroniło się tu kilka rodzin magnackich z Moskwy, co ożywiało niezwykle tutejsze towarzystwo. Zamiast banalnych pogadanek: o modach, drożyźnie, złych sługach, i tym podobnie... rozprawiano i w tym zakątku nader poważnie o Napoleonie, Moskwie i wojnie w ogólności. Wieczór u gubernatorstwa zgromadził był samą „śmietankę“ miejscową. Między innemi, było kilka dam które Mikołaj znał i widywał na balach w Moskwie. Co się tyczy młodzieży męskiej, nie mógł żaden rywalizować z kawalerem orderu św. Jerzego, z świetnym rotmistrzem w huzarach, z zachwycającym i najmilszym hrabią Rostowem. Do zaproszonych należał oficer francuzki rodem Włoch, wzięty w niewolę w jednej z potyczek. Mikołaj czuł instynktowo, że jego obecność, niby trofea wojenne żywe i namacalne, podnosi jeszcze tryumf walecznego bohatera rosyjskiego. Przekonany, że wszyscy podzielają z nim to uczucie, Mikołaj był grzecznym i uprzedzającym dla młodego Włocha. Serdeczność jego była pełną delikatności i powagi. Skoro błysnął w salonie swoim prześlicznym mundurem, rozlewając w koło woń odurzającą heljotropu, zobaczył się otoczonym, rozrywanym, i powtarzano mu bez końca, na jego tłumaczenia: — Lepiej późno niż nigdy! — Stał się od razu punktem odśrodkowym, w którym zestrzelały się oczy całego towarzystwa. Czuł się w sferze, do której przywykł był od lat najmłodszych. Odszukiwał, ku najwyższemu swemu zadowoleniu, zwykłe stanowisko pieszczocha i ulubieńca w każdym salonie, czego był pozbawionym od tak dawna! Młode mężatki i panny na wydaniu, kokietowały go na wyścigi. Starsze damy, zaczęły natychmiast intrygować po cichu, aby go z kim poswatać. — Trzeba położyć raz tamę podbojom tego niebezpiecznego pogromcy serc niewieścich — utrzymywały, grożąc mu od nosa z figlarnym uśmiechem. Żona gubernatora, która przyjęła go jakby był jej krewnym najbliższym, mówiąc mu od razu po imieniu, intrygowała najgorliwiej w tym kierunku. Muzykus zaczął grać do tańca. Krew się rozgrzewała, tańczono do upadłego. Mikołaj rozwinął w całym blasku swój talent choreograficzny. Jego gracja pełna swobody, zachwycała wszystkie damy. Dziwił się sam, co dziś nie wyrabiał w tańcu. W Moskwie, nie byłby sobie pozwolił w żadnym salonie tańcu tak... oryginalnego! (żeby więcej nie powiedzieć). Tu puszczał wodze swojej fantazji w sposób cokolwiek za śmiały, i niekoniecznie w dobrym tonie. Czuł, że powinien olśnić czemś nadzwyczajnem „parafianów“, wymyśleć coś, czego jeszcze nie widzieli i o czem nie mieli wyobrażenia. Chciał w nich wmówić i dokazał tego z największą łatwością, że taki jest szyk w wielkich miastach stołecznych. Obrał za przedmiot swoich nadskakiwań i uwielbiań, młodziutką żoneczkę pewnego w starszym już wieku urzędnika w wydziale podatkowym. Była to milutka blondyneczka, z prześlicznemi oczami, barwy nieokreślonej, mieniącej się między fiołkiem a bławatem. Dzielił to naiwne przekonanie, z całą rzeszą młodzików lekkomyślnych i nieopatrznych, że ładne kobietki, szczególniej żony starych mężów, stworzone zostały specjalnie dla ich przyjemności. Nie odstępywał na krok od swojej ubóstwionej. Posunął nawet tak daleko wybieg dyplomatyczny, że starał się siłą mocą zaprzyjaźnić z jej mężem, jak gdyby nie wyznawszy dotąd niczego jedno przed drugiem, był już pewnym jej wzajemności, i rychłego z nią porozumienia we wszystkiem. Mąż nie zdawał się nadto uradowanym taktyką, starą jak świat zresztą, młodego huzara. Zbywał jego czułości i narzucanie mu się z przyjaźnią nader zimno i odstręczająco. Dobroduszność atoli i naiwna, serdeczna wesołość młodego nicponia, zwyciężała nieraz i rozpraszała kwaśny humor pana męża. I on, mimo włosów szpakowatych, wybuchał śmiechem, wygładzając groźne bruzdy na czole. W miarę jednak jak pod koniec wieczoru młoda blondyneczka ożywiała się coraz bardziej, a twarzyczka jej płonęła szkarłatem, ilekroć Mikołaj przeszył ją wzrokiem, niby grotem zabójczym Amora; rysy męża posępniały, brwi ściągały się i stawał się ponurym jak chmura gradowa. Zdawać się mogło patrząc na nich z boku, że we dwójkę mieli tylko pewną dozę wesołości do wydania na zewnątrz. Gdy żona stawała się wesołą aż do pustoty, mąż zamarzał po prostu.





V.

Mikołaj podczas pauzy w tańcu, rozparty wygodnie w szerokiem karle, zabawiał się przybieraniem postawy coraz innej, w celu pokazania w świetle najkorzystniejszem, jaką ma w pasie wciętą i kształtną figurkę i małą, wąską, zgrabną nóżkę, obutą najwykwintniej na tę uroczystość. Nie przestawał uśmiechać się, prawiąc komplementa napuszyste i przesadne, pięknej, jasnowłosej mężateczce. Zwierzał się jej pół głosem z zamiarem uwiezienia i wykradzenia jednej z dam miejscowych.
— Którąż naprzykład?
— Oh! kobietka boska, zachwycająca! Oczy ma fiołkowe — dodał zaglądając figlarnie w oczy swojej sąsiadki — usteczka koralowe, szyjka, niby puch łabędzi, kibić cudowną bogini Diany...
Mąż zbliżył się w tej chwili do żony, pytając z kwaśnym uśmiechem o czem rozmawiają.
— Oh! Nikito Iwanowiczu — zerwał się Rostow natychmiast, ustępując mu miejsca obok żony z całą uprzejmością. I jakby chciał go zachęcić do wzięcia udziału w jego żartach, zwierzył się i jemu z pustym śmiechem ze swoją intencją wykradzenia i uwiezienia z sobą pięknej blondynki.
Mąż przyjął nader zimno to poufne zwierzenie, żona jego natomiast była rozpromieniona, nie posiadając się z radości. Gubernatorowa, najpoczciwsza pod słońcem kobieta, zbliżyła się do nich z miną na poły uśmiechniętą, a na poły surową.
— Anna Ignatjewna, chce z tobą mówić Mikołciu — wymówiła imię damy z naciskiem, dając tem do poznania, że to nie pierwsza lepsza, tylko osobistość znana i poważana ogólnie. — Chodźmy do niej.
— Natychmiast droga cioteczko — tak się kazała nazywać Mikołajowi. — Ale któż to taki?
— Pani Malwinczew. Słyszała o tobie od swojej siostrzenicy, którą miałeś uratować z wielkiego niebezpieczeństwa... czy teraz zgadujesz?
— Oh! bardzo wiele osób ratowałem — bąknął Mikołaj wymijająco.
— Jest ciotką księżniczki Maryi Bołkońskiej, którą zaproszono razem z nią... Oh! jakiegoś spiekł raka... cóż to się znaczy!
— Ależ nic zupełnie, zaręczam cioteczce kochanej.
— Dobrze, dobrze, panie Skrytowski! Już ja dowiem się wszystkiego i bez twojej pomocy.
Przedstawiła go damie lat co najmniej pięćdziesięciu, bardzo słusznej, bardzo otyłej, w turbanie z pąsowego aksamitu, złotem haftowanego na głowie i w takiej samej sukni paradnej. Tylko co była skończyła partję bostona z najpierwszemi matadorami miejscowemi.
Matrona owa, była siostrą matki księżniczki Bołkońskiej. Wdowa bogata i bezdzietna, mieszkała stale w Woroneżu. Stała w tej chwili płacąc partnerowi dług karciany. Rostow skłonił się jej z uszanowaniem. Spojrzała na niego z góry, co przychodziło z łatwością przy jej wzroście olbrzymim, a marszcząc brwi dalej, gromiła ostro jenerała, który wygrał był od niej dość znaczną sumkę.
— Cieszę się, że cię widzę kochanku! — wyciągnęła nareszcie rękę do Mikołaja, który ją ucałował z namaszczeniem. — Proszę bardzo, odwiedź mnie kiedy.
Z zasady mówiła młodym i starym nawet po imieniu. Zamieniła jeszcze z Rostowem słów kilka o księżniczce Marji, która w ostatniej chwili nie chciała ciotce towarzyszyć i pod pozorem grubej żałoby, w domu została. Wspomniała nawiasem i z widoczną niechęcią o starym księciu, który nie był nigdy u niej w łaskach. Wypytywała go się o księcia Andrzeja, który tak samo jak jego ojciec nie miał szczęścia do niej i był jej po prostu antypatycznym. Pożegnała Mikołaja zapraszając ponownie, żeby nie zapomniał być u niej. Przyrzekł jej to najsolenniej, czerwieniąc się powtórnie po same uszy. Imię księżniczki Marji budziło w nim, ile razy słyszał je wymówione, uczucie niepojęte onieśmielenia, a nawet strachu poniekąd.
Zabierał się właśnie do tańca, który się był rozpoczął, gdy go wstrzymała w zapędzie tłuściutka rączka pani gubernatorowej. Zaprowadziła go do bocznego saloniku, z którego ulotnili się wszyscy przez dyskrecję.
— Czy wiesz, mój drogi — starała się nadać wyraz wielkiej powagi swojej twarzyczce okrągłej, pełnej i wiecznie uśmiechniętej dobrodusznie — znalazłam dla ciebie świetną partję... Chcesz żebym cię wyswatała?
— Niechże wiem przynajmniej z kim, cioteczko najdroższa?
— Z księżniczką Bołkońską! Wprawdzie Katarzyna Petrowna proponuje Lili Andrzejewiczównę, ale mnie księżniczka Marja jest o wiele sympatyczniejszą. Chcesz? Przystajesz? Jestem najpewniejszą, że twoja mama podziękuje mi za to najserdeczniej. To dziewczyna jak złoto i nie taka znowu brzydka jak utrzymują.
— Ależ nie jest wcale brzydką — wykrzyknął Mikołaj dotknięty tem do żywego. — Co do mnie, cioteczko... postępuję po żołniersku... nie narzucam się nikomu, ale i nie odmawiam stanowczo — dodał tonem wesołym, nie zastanowiwszy się nad doniosłością swojej odpowiedzi.
— Pamiętaj więc chłopcze kochany, że mówię to nie na żarty. A w takim razie pozwól zrobić sobie delikatną wymówkę, że nadskakujesz nadto tej tam blondynce! Żal mi na prawdę tego biedaka męża!
— Cóż znowu? Przecież jestem z nim na stopie przyjacielskiej — odrzucił Mikołaj, sądząc w swojej naiwnej prostocie ducha, że takie przyjemne spędzenie chwil kilku, nie powinnoby przecież wzbudzać w nikim podejrzenia i niechęci.
— Zdaje mi się, że palnąłem głupstwo kolosalne, odpowiadając ni to, ni owo gubernatorowej — pomyślał po głębszem zastanowieniu. — Gotowa na prawdę zabrać się do swatów, a cóżbym zrobił z Sonią w takim razie?
To też, gdy żegnając się z nim gubernatorowa, przypomniała mu z figlarnym uśmiechem poprzednią rozmowę, wziął ją na bok.
— Muszę bo wyznać szczerze cioteczce, że...
— Chodź, chodź, mój drogi, usiądźmy ot tu, w tym kąciku. — I nagle czuł potrzebę wylać się i zwierzyć ze wszystkiem tej kobiecie, obcej mu prawie, wypowiedzieć przed nią swoje myśli najtajniejsze, z których nie wyspowiadał się dotąd nigdy przed matką własną, przed siostrą, rodzoną, ani przed żadnym z druchów najserdeczniejszych.
Przypominając sobie później ten wybuch szczerości niepojętej i niczem nie usprawiedliwionej, a która miała dla niego następstwa wielkiej doniosłości, przypisał wszystko trafowi po prostu.
— Oto jak rzeczy stoją, ciociu kochana. Mama radaby od dawna ożenić mnie z jaką panną bogatą. Dla mnie przeciwnie, gonienie za posagiem wydaje się czemś wstrętnem i jest mi wprost antypatycznem...
— Oh! pojmuję to najzupełniej — poczciwa kobiecina głową skinęła potwierdzająco. — Tu jednak, niktby cię nie posądził o coś podobnego.
— I do tego przyznam się szczerze cioci, że księżniczka Bołkońska bardzo mi się podobała... Odkąd widziałem ją w tak smutnem położeniu, powtarzałem sobie często w duchu, że sprowadziło nas wtedy razem jakieś dziwne losu zrządzenie.. Zresztą, ciocia wie zapewne, jak mama pragnęła zawsze dla mnie tego związku. Nie wiem jednak dla czego, nigdyśmy się aż do owej chwili nie mogli zejść nigdzie... Później siostra moja Nataszka, została narzeczoną księcia Andrzeja, jej brata, było więc czystem niepodobieństwem dla mnie starać się ojej rękę. Tymczasem spotkałem ją teraz, w chwili, kiedy tamto małżeństwo zostało zerwane i gdy tyle innych sprzyjających okoliczności... Oto jak się rzecz ma, nigdy nikomu o tem nie mówiłem, cioci pierwszej z tem się zwierzam.
Gubernatorowa słuchała coraz uważniej.
— Ciocia zna Sonię, moją kuzynkę? Kocham ją, obiecałem że będzie moją żoną i ożenię się z nią najniezawodniej... Nie może być zatem mowy o tamtej drugiej — dodał z pewnem wahaniem i cały zapłoniony.
— Jak też możesz mówić coś podobnego chłopcze kochany! Sonia nic nie posiada, a sam mi wspominałeś, że interesa wasze są niesłychanie zawikłane... Co się tyczy twojej matki, toby ją dobiło po prostu. Zofia, jeżeli ma odrobinę serca, nie zechce czegoś podobnego. Matka w rozpaczy, ruina majątkowa, cała rodzina doprowadzona do nieszczęścia i do nędzy... Nie, nie, mój drogi! Tak ty, jak i Zofia, powinniście to zrozumieć.
Mikołaj milczał wprawdzie, ale to zakończenie nie było mu wcale nieprzyjemnem.
— Jednak droga cioteczko, jest to snem, który nie może nigdy niestety stać się rzeczywistością. Zresztą i to wątpliwe, czy chciałaby mnie księżniczka Marja? Obecnie jest w grubej żałobie. Nie ma co i myśleć o tem.
— Sądziłeś zatem drogi chłopcze, że cię schwycę za kark i w tej chwili każę ci iść do ołtarza? Na wszystko jest czas i sposób, byle umieć wziąć się do rzeczy.
— Oh! jaka z cioci swatka zapamiętała! — roześmiał się Mikołaj, przyciskając do ust jej pulchną rączkę.





VI.

Skoro znalazła się w Moskwie księżniczka Marja, odebrała tam list brata, który błagał ją na wszystko, żeby jechała dalej i zamieszkała wraz z jego synem w Woroneżu, u ich ciotki, pani Malwinczew. Troski rozmaite, a najbardziej kłopotliwe wychowanie siostrzeńca, do czego czuła, że jest za słabą i zupełnie nieudolną, wszystko to razem wzięte stłumiło było na chwilę w duszy biednej dziewczyny pokusy owe, które ją tak udręczały podczas ojca choroby, po jego śmierci, a szczególniej po przypadkowem spotkaniu z Rostowem. Przygnębiona i smutna, nie tylko śmiercią ojca, ale i klęską okropną spadającą na Rosję, pomimo, że w domu ciotki prowadziła teraz życie wygodne i względnie dość przyjemne, nie mogła pozbyć się ciągłego wewnętrznego niepokoju. Nawet przeciwnie, przykre to uczucie wzrastało i potęgowało się coraz bardziej. Tłumaczyła to sobie niebezpieczeństwem, na które brat jej jedyny jest narażony bez ustanku, jak też i tem, że nie dorosła była wcale do wysokości wymogów brata, który w jej ręce złożył cały trud wychowania swego jedynaka. Pozornie była najspokojniejszą w świecie, była bowiem czystą w głębi własnego sumienia, przekonaną głęboko, że potrafiła wybić sobie z głowy najzupełniej mrzonki niepotrzebne i nadzieje zwodnicze, które wzniecił był zrazu w jej sercu dziewiczem widok Rostowa i zetknięcie się z nim przypadkowe.
Nazajutrz po swoim wieczorze, gubernatorowa udała się do pani Malwinczew, aby podzielić się z nią swoim projektem. Przyznawała z góry, że w obec tak smutnego i fatalnego zbiegu wypadków, nie podobna zabierać się do formalnych konkurów. Umiała atoli wmówić w ciotkę jednocześnie, że to nie przeszkadza bynajmniej zbliżeniu się i porozumieniu ściślejszemu dwojga młodych ludzi. Skończyła prosząc o ciotki przyzwolenie na ten związek, czego ta jej z serca udzieliła. Załatwiwszy punkt pierwszy układów matrymonialnych, wspomniała od niechcenia o Mikołaju, w obecności Marji. Opowiedziała między innemi, tonem żartu, jakiego spiekł raka, gdy wymówiła jej imię i nazwisko. Marja zamiast się cieszyć tem co usłyszała, uczuła przeciwnie dziwnie bolesne ściśnienie w sercu. Zrozumiała, że runął za jednym zamachem cały szczytny gmach pozornego spokoju i zobojętnienia. Odżyły w niej natychmiast, z siłą zdwojoną, złudne nadzieje, wątpliwości i wyrzuty sumienia, co wszystko uważała już za pogrzebane na zawsze.
Przez dwa dni następne, które przeszły pomiędzy bytnością gubernatorowej a wizytą Mikołaja u jej ciotki, ciągle przemyśliwała, czego się ma trzymać, i jak jej wypada z nim postąpić? To wmawiała w siebie, że najlepiejby było, niepokazywać się wcale w ciotki salonie, gdy on tam będzie, pod pozorem żałoby, to znowu, w tej samej chwili wyrzucała sobie, że mogłaby okazać się niewdzięczną względem kogoś, który oddał jej tak wielką przysługę. Zdawało się jej że ciotka i gubernatorowa układają coś cichaczem pomiędzy nią a Mikołajem. Następnie wyrzucała sama sobie te grzeszne myśli. Gdzież by mogły układać coś podobnego, kiedy ona dotąd nie zdjęła z siebie pleureusów? Wysilała się na frazesa któremi miała go przywitać. Nie była w końcu z żadnego zadowolona, bojąc się powiedzieć za mało, a nie chcąc również zdradzić się mówiąc za wiele. A czy i bez słów nie zdradzi jej mimowolne pomieszanie na jego widok? Tego lękała się najbardziej. Gdy jednak w niedzielę po mszy, ciotka posłała do niej służącego z doniesieniem, że jest z wizytą hrabia Rostow, twarz jej spłonęła rumieńcem, oczy zaś zajaśniały blaskiem niezwykłym. Były to jedyne oznaki wzruszenia, które ją w tej chwili na wskroś przenikało.
— Czy już go moja ciotka przyjęła? — spytała lokaja, dziwiąc się, że głos jej nie drży wcale.
Gdy weszła do salonu, spotykając się z nim oko w oko, na chwilę wzrok spuściła, jakby mu chciała czas zostawić przywitania naprzód jej ciotki. Podniósłszy oczy, zobaczyła jego wzrok w nią utkwiony. Ruchem pełnym gracji i godności, podała mu rączkę prześliczną, miękką, białą, delikatną, z cieńkiemi, różowemi paluszkami. Przemówiła słów kilka, a w nich odezwały się struny dziwnej słodyczy niewieściej, które dotąd były nieme, jakby nie istniały wcale w jej sercu. Panna Bourrienne, znajdująca się również w salonie, wypatrzyła się na nią z najwyższem zdumieniem. Zalotnica, w sztuce swojej najbieglejsza, nie mogłaby była zręczniej postąpić w obec człowieka, którego chciałaby usidlić i przykuć do swego zwycięzkiego rydwanu.
— Czy jej w czarnej barwie tak do twarzy, czy tak nagle wypiękniała? Co za wzięcie pełne taktu, jaka gracja w każdym ruchu! Nigdym tego dotąd nie zauważyła — powtarzała w duchu Francuzka. Gdyby Marja mogła była zastanowić się nad czemkolwiek w tej chwili, byłaby jeszcze bardziej zdumiona od swojej towarzyszki, zmianą która w niej zaszła była. Zaledwie ujrzała przed sobą tego młodego człowieka, który stał się jej był tak drogim, a zaraz wstąpiło w nią jakby nowe życie, podniecając w niej gorączkowo wszystkie zmysły. Rysy jej rozpromieniły się i nabrały dziwnego uroku. Podobną była do wazonu z alabastru przeźroczystego, którego rzeźby delikatne znikają i zacierają się w pomroku, występując dopiero w całym blasku piękności niezrównanej, gdy wewnątrz oświetli ściany wazonu lampa płonąca. Po raz pierwszy w życiu zestrzeliły się w jej oczach prześlicznych, wszystkie uczucia, bole, porywy najwznioślejsze jej duszy ku dobru, ku pięknu, ku prawdzie przedwiecznej, odźwierciadlając się blaskiem nadziemskim w łzawych źrenicach. Uśmiech jej był czarujący, twarz przemieniona nie do poznania. Dostrzegł tego wszystkiego Rostow najdokładniej, jakby znał ją od lat niepamiętnych. Zrozumiał że ma przed sobą istotę wyjątkową, lepszą i wyższą o całe niebo od rzeszy zwykłych śmiertelników, a najbardziej od niego samego. Rozmowa schodziła na rozmaite tory. Rozprawiano o wojnie, o ich ostatniem spotkaniu, czego Mikołaj ledwie się dotknął mimochodem. O gubernatorowej i stopniu pokrewieństwa między nią a Rostowami. Marja ani wspomniała o bracie. Zagadała nawet natychmiast o czemś innem, skoro zaczęła o nim mówić ciotka. Był to przedmiot dotykający ją nadto blisko, aby mógł służyć do zwykłej banalnej pogadanki.
W chwili ogólnego milczenia, Mikołaj zażenowany, aby wydobyć się z kłopotliwego położenia, zwrócił się ku synkowi księcia Andrzeja. Czyni się tak zwykle, skoro są dzieci w salonie. Wziął go na ręce, chuśtał go na nodze ku wielkiej malca uciesze, a spojrzawszy na Marję, spotkał się z jej wzrokiem szczęśliwym i rozrzewnionym. Śledziła ukradkiem nieśmiało ruch każdy bratanka w ramionach człowieka przez nią całem sercem ukochanego. Zrozumiał Mikołaj znaczenie tego spojrzenia, poczerwieniał z radości, spytał chłopczynę czy chce być kiedyś huzarem? ucałował serdecznie w oba różowe policzki i postawił na posadzce. Nie czuł się jednak upoważnionym do częstych wizyt, z powodu ciężkiej żałoby Marji po ojcu. Gubernatorowa atoli nie dała za wygranę i manewrowała zręcznie dalej, nie zasypiając gruszek w popiele. Jemu powtarzała z licznemi komentarzami każde słówko pochlebne, stosujące się do niego księżniczki Marji i... vice versa. Chciała koniecznie doprowadzić ich do wzajemnych wynurzeń, i w tym celu umyśliła sprowadzić młodych ludzi do miejscowego biskupa. Rostow powtarzał jej wprawdzie raz po raz, że ani myśli się oświadczać; musiał jednak obiecać najsolenniej, że się stawi na schadzkę u biskupa.
Tak samo jak w Tylży, gdzie nie wahał się ani chwili przyjąć wszystkiego za najlepsze, skoro inni byli tego zdania; tak samo dziś po walce krótkiej ale najszczerszej, pomiędzy chęcią urządzenia sobie życia według własnego widzimisię, a pokornem zdaniem się na łaskę i niełaskę losu, wybrał to ostatnie, dając się unosić bezwiednie prądowi. Pojmował doskonale, że wynurzać swoje uczucia księżniczce Marji, jak długo był związany słowem danem Sonii, byłoby to podłością po prostu, której nie był zdolnym popełnić. Czuł z drugiej strony w głębi serca, że licząc i spuszczając się niejako na pomyślny zbieg okoliczności, na wpływ pewnych osób przychylnych mu, nie popełnia jeszcze niczego, coby można nazwać zdrożnem. Tym sposobem któż wie czy w końcu nie załatwi się wszystko najpomyślniej?
Po widzeniu się powtórnem z księżniczką Marją, na pozór żył tak samo jak przed tem. Przyjemnostki jednak które dawniej tak go bawiły i rozrywały, straciły dla niego wszelki urok. Myśli skierowane ku Marji nie były w niczem podobne do tych, któremi zajmywały przelotnie jego umysł i serce inne dziewczęta. Uczucie dla niej nie było również podobne do miłości namiętnej, którą niegdyś żywił dla Sonii. Ponieważ był to chłopak z gruntu zacny i poczciwy, nie wyobrażał sobie nigdy inaczej w snach młodocianych przyszłej życia towarzyszki, tylko w wygodnym domowym szlafroczku, siedzącej za samowarem, z wieńcem dziatek w koło siebie szczebioczących słodko: — „Mamusiu! Tatusiu!“ — i miał w tem najwyższą przyjemność snuć podobne obrazy przyszłego szczęścia domowego. Rzecz dziwna jednak, że Marja nie wywoływała w jego duszy podobnych obrazów. Tak ją stawiał wysoko, że nie mógł sobie wyobrazić czemby było ich życie wspólne. Widział wszystko niby przez mgłę, jakieś niepewne i dziwnie pogmatwane. Myśl o tem napawała go raczej strachem niż rozkoszą.





VII.

Wieści hiobowe o straszliwej krwawej bitwie pod Borodynem, jak i o stratach nieprzeliczonych, tak w zabitych jak i w rannych ciężko, doszły do Woroneża około piętnastego września. Marja dowiedziawszy się z dzienników o stanie brata, postanowiła jechać w celu odszukania i pielęgnowania rannego. Mikołaj dowiedział się o tem od innych, jej bowiem nie widział wcale w tym czasie.
Te smutne wypadki nie obudziły w jego duszy ani rozpaczliwego zwątpienia, ani chęci krwiożerczej pomszczenia krzywd przez wroga wyrządzonych. Był tylko cokolwiek zażenowanym, i byłby rad skrócić o ile możności swój pobyt w Woroneżu. Wszystkie rozmowy brzmiały mu w uszach fałszywie. Nie wiedział jak osądzać bieżące wypadki, i powtarzał w duchu że dopiero wtedy zda sobie ze wszystkiego sprawę dokładną, gdy otoczy go na nowo atmosfera jego pułku. Załatwiał też jak najprędzej zakupno koni, gniewając się więcej niż kiedykolwiek na swego luzaka i wachmistrza dodanego mu z pułku.
Na kilka dni przed jego odjazdem, odśpiewano w głównej cerkwi solenne Te Deum, z okazji zwycięstw (dość co prawda wątpliwych) które miały odnieść wojska rosyjskie. Udał się tam wraz z innymi, i umieścił się tuż obok gubernatora, przybierając minę niesłychanie urzędową, co mu pozwalało myśleć zupełnie o czem innem. Po skończonem nabożeństwie, gubernatorowa skinęła nieznacznie na niego.
— Widziałeś księżniczkę? — spytała, wskazując mu Marję oczami.
Mikołaj dopatrzył ją był od dawna i poznał, nie tyle po profilu zarysowującym się zaledwie z pod szerokich kres kapelusza, ile po uczuciu bezgranicznej litości nad jej smutnym losem i trwodze nieokreślonej, jaka mu nagle oddech prawie zatamowała. Zatopiona w modłach księżniczka Marja, żegnała się raz po raz przed wyjściem z cerkwi. Uderzył go wyraz jej fizjognomji. Były to niby te same rysy, ale dziwnie rozanielone. Czytało się w nich walkę wytrwałą jej wzniosłej duszy, aby nie upaść pod ciosami, które Opatrzność na nią zsyłała. Zdawało się że jakieś światło nadziemskie płonie w niej. Była w tej chwili uosobistnieniem boleści, krzepiącej siły zwątlone, wiarą i żarliwą modlitwą! Nie czekał na wskazówkę swojej orędowniczki, gubernatorowej, nie badał czy będzie stosownem przemówić do niej w cerkwi, tylko pospieszył ze słowem serdecznego współczucia na ustach. Ani wiedział skąd mu się wzięła taka wymowa, gdy wypowiadał jak bierze szczery udział w jej nieszczęściu. Skoro usłyszała głos ukochanego, twarz jej zajaśniała najżywszą radością, pomimo łez które dotąd z ócz płynęły.
— Chciałem ci powiedzieć księżniczko — dodał Rostow — że ponieważ brat twój jest pułkownikiem, gdyby zginął wymienionoby w spisie najniezawodniej jego nazwisko.
Patrzyła na niego niczego nie rozumiejąc. Była cała pod urokiem prądu sympatycznego, który ją unosił ku niemu.
— Widziałem mnóstwo wypadków w których granat pękający sprawił tylko lekką ranę, jeżeli nie zabił na miejscu. Miejmy zatem nadzieję... jestem prawie pewny, że...
— Oh! to byłoby nadto okropnem! — przerwała mu Marja. Ponieważ wzruszenie głos jej stłumiło, nie dokończyła frazesu, tylko schyliła głowę ruchem pełnym gracji, która cechowała każdy jej giest w obecności Rostowa. Spojrzała na niego po chwili z najwyższą wdzięcznością i pospieszyła złączyć się z ciotką.
Tego wieczora Mikołaj został w domu aby skończyć czemprędzej rachunki z handlarzami, którzy mu koni dostarczali. Gdy wszystko załatwił co mu zresztą nie zabrało zbyt wiele czasu, przebiegał długo pokój tam i nazad przechodząc w myśli całe swoje życie, odkąd siebie zapamiętał. Czynił to bardzo często. Spotkanie w cerkwi z Marją wywarło na nim wrażenie silniejsze, niżby był tego pragnął dla swego spokoju. Czuł dla niej cześć najwyższą. Te rysy delikatne, ta twarzyczka blada i melancholijna, te ruchy łagodne i pełne gracji niewymuszonej, a szczególniej cierpienie głębokie, wszystko to razem wzięte czarowało go i mąciło mu spokój. O ile Rostow nie mógł znieść w mężczyźnie przewagi moralnej, (dla tego książę Andrzej był mu zawsze tak antypatycznym, uważał go bowiem za nadętego filozofa i niepraktycznego marzyciela), o tyle pociągała go bezwiednie ku Marji, ta jej cicha boleść pełna rezygnacji, odsłaniając przed nim tajniki duszy wznoszącej się na skrzydłach wiary w sfery wyższe, niedostępne dla przeciętnej rzeszy śmiertelników.
— Co to za cudowna kobieta! — powtarzał w duchu. — Istny anioł! Dla czegoż nie jestem wolny? Po co było tak się spieszyć z tą Sonią? — I mimowolnie porównywał jednę z drugą co wypadało na niekorzyść Sonii ma się rozumieć. — Jaka obfitość u Marji wzniosłych przymiotów duszy, jaki rozum, jakie wykształcenie umysłu, czego u Sonii brak zupełny. — On zaś tak to wysoko cenił w kobiecie, właśnie z tego powodu, że sam tych darów nie posiadał. Wyobrażał sobie z prawdziwą przyjemnością, jakby postąpił gdyby był wolnym. Oświadczyłby się o Marję, ona by go przyjęła... a coby to była z niej za żona niezrównana! Nagle coś go za serce ścisnęło, dreszcz go przeniknęła na tę myśl i wszystko zatarło się przed oczyma duszy. Zdawało mu się niepodobieństwem, zespolić księżniczkę Marję z wesołemi obrazami szczęścia domowego. Kochał ją bezwiednie, nie rozumiejąc jednak. Przeciwnie gdy myślał o Sonii, wszystko przedstawiało mu się tak jasne i proste; w niej bowiem, nie było żadnych głębin tajemniczych. — Jak ona się modliła! — powtarzał. — To iście owa wiara góry przenosząca i jestem pewny, że jej prośba zostanie wysłuchaną. Dla czegóż ja nie umiem się tak modlić i prosić o to, czego potrzebuję? A właściwie, czegóż mi potrzeba? Być wolnym i zerwać z Sonią! Gubernatorowa słusznie mówi: mój związek z Sonią wywoła jedynie szereg nieszczęść: Rozpacz mamy, ostateczną naszą ruinę... Ah! jaki kłopot, jaki kłopot! Zresztą nie kocham jej, nie kocham wcale tak, jak się żonę kochać powinno! Boże miłosierny! jak ja się wyplączę z tego fatalnego położenia bez wyjścia? — wykrzyknął odstawiając na bok fajeczkę na krótkim cybuszku, którą ćmił dotąd. Z rękami pobożnie złożonemi, cały przenikniony wspomnieniem księżniczki Marji, stanął przed Ikonostasem, ze łzami w oczach, i zaczął się modlić tak serdecznie, jak nigdy przedtem. Nagle drzwi się otworzyły i wbiegł Ławruszka przynosząc dwa listy.
Durak! — huknął Mikołaj zaperzony, zmieniając natychmiast postawę. — Kto ci pozwolił wchodzić do mnie? Czym wołał na ciebie ośle jakiś?
— Od gubernatora przyniesiono pismo dla jaśnie pana — bąknął Ławruszka przecierając oczy zaspane. — Przywiózł je kurjer.
— Dobrze... ruszaj pókiś cały.
Jeden z listów był od matki, drugi od Sonii. Porwał najprzód za ten ma się rozumieć. Przebiegłszy wzrokiem pierwsze wiersze pobladł, roztwierając szeroko źrenice o jakiejś trwodze zabobonnej. Jednocześnie radość bez granic o mało mu piersi nie rozsadziła.
— Nie, to niepodobna! — wykrzyknął na głos cały. Tak był okropnie wzburzony, że nie mógł na miejscu usiedzieć i czytał list chodzący. Przeczytał go od deski do deski, raz, drugi i trzeci, nareszcie osłupiały wzruszył miłosiernie ramionami i zatrzymał się na środku pokoju, z oczami wytrzeszczonemi i z ustami otwartemi szeroko. Została zatem wysłuchaną jego prośba gorąca! Tak był tem zdziwiony, jakby to na prawdę było czemś nadprzyrodzonem. W końcu przypisał ten dziwny zbieg okoliczności, prostemu przypadkowi.
Nierozplątany węzeł gordyjski, krępujący jego wolność, został nagle przecięty listem Sonii, najmniej przez niego spodziewanym. Pisała mu, że opłakany stan majątkowy Rostowów, doprowadzonych do zupełnej ruiny, stratami poniesionemi w ostatnich nader smutnych dniach i pragnienie hrabiny, z którem wcale się nie taiła, żeby Mikołaj mógł ożenić się z księżniczką Bołkońską, skłaniają Sonię do uwolnienia go od danego przyrzeczenia.
„Uważam zresztą — kończyła — żem ci się stała zupełnie obojętną. Nie piszesz, nie spytasz się nawet nigdy, w żadnym liście do innych osób, co się ze mną dzieje. Byłoby to dla mnie czemś nadto bolesnem przyczynić się do nieporozumień i sprowadzić li nieszczęście na rodzinę, która obsypywała mnie dobrodziejstwami, odkąd siebie zapamiętam! Miłość moja miała i ma cel jedyny: najwyższą pomyślność tych, którzy są moim całym światem. Błagam cię więc Mikołaju, chciej mnie zwolnić z słowa danego; uważaj się napowrót za wolnego najzupełniej i wierz, że pomimo wszystkiego, nikt nie potrafi ukochać cię szczerzej i głębiej od twojej Sonii“.
List drugi był od matki. Opisywała w nim ostatnie dni pobytu w Moskwie; wyjazd z tamtąd, pożar miasta i ich ruinę ostateczną. Dodawała nawiasem, że książę Andrzej, ciężko ranny, jedzie z nimi razem. Obecnie jednak ma się lepiej, i lekarz nie traci nadziei, że potrafi go uratować. Sonia i Nataszka pielęgnują rannego na wyścigi.
Nazajutrz z rana Mikołaj pospieszył z tym listem do księżniczki Marji. Ani on, ani Marja, nie podnieśli tej kwestji, skąd mogła strzelić Nataszce do głowy myśl pielęgnowania swego eks-narzeczonego. List ten utworzył między nimi, jakby pewien stopień pokrewieństwa. Wyprawił jeszcze księżniczkę Marję do Jarosławia, poczem sam wrócił do swego pułku.





VIII.

List Sonii pisany z klasztoru Troisku, był następstwem rozmaitych ubocznych okoliczności, zaszłych ostatniemi czasami w rodzinie Rostowów. U hrabiny żądza ożenienia syna z jaką panną bogatą, stała się prawie fiksacją. Odbiło się to boleśnie na Sonii, którą uważała za główną zaporę do tego celu upragnionego, szczególniej po opisie Mikołaja, kiedy i jak spotkał się z księżniczką Bołkońską. Hrabina nie omijała odtąd żadnej sposobności, żeby nie ukłuć Sonii do żywego, jakąś uwagą okrutną i najdotkliwszą w świecie. Na kilka dni przed wyjazdem z Moskwy, rozstrojona klęskami sypiącemi się na nich jak grad ze wszech stron, przywołała Sonię, zamknęła się z nią sam na sam i zamiast obarczać jak to zwykle czyniła gorzkiemi wyrzutami, zaczęła błagać zanosząc się od płaczu rzewnego, żeby zlitowała się nad nimi, żeby zwolniła Mikołaja z danego jej w chwili szału przyrzeczenia, spłacając tym sposobem dług wdzięczności tym, którzy sierotę przygarnęli do serca, jakby córkę rodzoną.
— Nie uspokoję się, póki mi na to nie przysięgniesz! — wykrzyknęła usuwając się na kolana, przed nieszczęśliwą. Sonia rozszlochana spazmatycznie, podniosła z klęczek hrabinę, następnie sama rzuciła się jej do nóg, zaręczając, że jest gotową do wszystkiego, byle zapewnić szczęście tym, których nad życie ukochała. Nie mogła jednak zdobyć się na żądaną przysięgę. Poświęcenie, było czemś jej wrodzonem. Przychodziło jej z łatwością nieść ofiarę drugim, ze wszystkiego, co jej mogło sprawić przyjemność. Położenie jej w tej rodzinie było tego rodzaju, że nie mogła dowieść im inaczej swojej wdzięczności. Czuła jednocześnie, że każdy taki czyn najwyższej ofiarności, z zaparciem się ja własnego, podwyższa jej wartość w oczach ogółu, czyniąc coraz godniejszą serca Mikołaja przez nią ubóstwionego! Dziś atoli wymagano od niej poświęcenia właśnie tego dobra najwyższego, które uważała jako nagrodę za wszelkie trudy poniesione, za jedyny cel życia. Po raz pierwszy serce jej przepełnione goryczą, zaczynało się buntować przeciw tyrańskim żądaniom. Czuła żal ciężki do tych, którzy na to tylko utrzymali ją przy życiu, aby dziś wtrącić w otchłań najsroższych mąk! Zazdrościła namiętnie Nataszce, której nikt nigdy nie krępował w jej uczuciach. Ona to przeciwnie narzucała swoje kaprysy całemu otoczeniu, a przecież nie przestawano jej pieścić i kochać najczulej! Po raz pierwszy również spostrzegła, że jej miłość dotąd tak czysta i spokojna, przemieniała się w burzliwą namiętność, gotową pominąć wszelkie prawa boskie i ludzkie, podeptać zasady cnoty i religji. Pod wrażeniem tego huraganu, miotającego nią gwałtownie, przyzwyczajona kryć się zawsze, ze wszystkiem, i każde uczucie tłumić w sobie; odpowiedziała hrabinie wymijająco, zdecydowana czekać na widzenie się z Mikołajem. Postanowiła była właśnie, nie tylko nie zwolnić go z słowa danego, ale żądać stanowczo ślubu z nią.
Troski i kłopoty w ostatnich dniach ich pobytu w Moskwie, ułagodziły cokolwiek ból serce i burzę nią miotającą. Czuła się szczęśliwą, że mogła zapomnieć na chwilę o wszystkiem, obarczona prawie nad siły pracą czysto fizyczną. Gdy dowiedziała się jednak o obecności księcia Andrzeja w pałacu Rostowów, pomimo całej przyjaźni, jaką żywiła dla Nataszki, nie posiadała się z radości, prawie zabobonnej. Zdawało się jej że widzi w tem rękę Opatrzności, nie chcącej dozwolić aby biednej sierocie zabierano jej skarb jedyny, żeby rozłączano ją z Mikołajem. Wiedziała, że Nataszka kocha Andrzeja i ani na chwilę kochać go nie przestała. Przeczuwała, że skoro złączą się teraz po tylu klęskach i ciosach bolesnych, pokochają się na nowo i Mikołaj według rytuału cerkwi prawosławnej, nie będzie mógł poślubić bratowej swojej siostry. Pomimo zatem smutków jakie ją zewsząd otaczały, była wdzięczną Opatrzności za tę widoczną opiekę i wdanie się w jej sprawy osobiste.
Rodzina Rostowów zatrzymała się przez jeden dzień w klasztorze w Trojsku. Zarezerwowano dla nich trzy pokoje, wysokie i przestronne. W jednym z nich umieszczono Andrzeja, który dnia tego czuł się o wiele lepiej. Nataszka siedziała przy nim, a obok w pokoju, jej rodzice rozmawiali z uszanowaniem z przeorem, który był ich starym przyjacielem i krewnym dalekim. Sonia przytomna ich rozmowie, myślała ciągle, co też robią i czem się zajmują Nataszka z Andrzejem? Nagle drzwi się otworzyły i wbiegła Nataszka cała wzburzona. Ujęła pod ramię Sonię, nie zwracając wcale uwagi na przeora, który powstał był na jej powitanie.
— Co się z tobą dzieje Nataszko? — upomniała ją matka surowo. Podeszła więc do starca i pochyliła przed nim głowę, całując w rękę pokornie. Starzec przeżegnał ją z namaszczeniem, przypolecając, żeby modliła się gorąco do Boga i błogosławionego Sergjusza, o miłosierdzie nad Rosją tak straszliwie zagrożoną.
Skoro mnich odszedł pociągnęła Sonię ze sobą do pokoju ostatniego.
— Sońciu, on żyć będzie, nieprawdaż? Czuję się tak szczęśliwą, a jednocześnie ogartuje mnie czarna rozpacz! Wszystko naprawione... zapomniane! Oby tylko zdrowie odzyskał, ale to niemożliwe, niemożliwe!...
Załkała głucho zalewając się łzami rzewnemi. Sonia wzruszona nie tylko boleścią serdecznej przyjaciółki, ale i własnemi obawami, uściskała ją, starając się pocieszyć ile możności.
— Oby żył tylko — pomyślała i ona.
Zbliżyły się ku drzwiom do jego pokoju, otwierając je cichuteńko. Zobaczyły Andrzeja leżącego na stosie poduszek. Drzemał i słychać było jego oddech lekki i miarowy.
— Ah! Nataszko! — szepnęła Sonia przerażona, porwawszy ją za rękę i cofając się od progu.
— Cóż takiego? Co się stało? — wypatrzyła się na nią Nataszka zdumiona.
— To, to... to samo! — odrzuciła blada i drżąca, drzwi ostrożnie przymykając. — Pamiętasz? — mówiła dalej z trwogą i tonem uroczystym — pamiętasz gdym patrzyła w zwierciadło o północy, w wigilją Bożego Narodzenia? Pamiętasz?.. Widziałam wtedy... — Tak, tak — Nataszka otworzyła szeroko oczy, jakby chciała gonić w powietrzu widma fantazji rozgorączkowanej.
— Przypominasz sobie? — kończyła Sonia. — Opowiadałam wtedy wam obydwóm, tobie i naszej starej „niani“... Widziałam go najwyraźniej leżącego, z oczami zamkniętemi, przykrytego atłasową, pąsową kołdrą, tak zupełnie jak w tej chwili!
Coraz bardziej podniecona, opowiadała jeden szczegół po drugim, jak go teraz widziała. Jej wyobraźnia nie wątpiła wcale, że to wszystko tak samo wtedy jej się przedstawiło.
— Prawda... wspominałaś o kołdrze pąsowej — zamyśliła się Nataszka, nie wątpiąc również, że tak było w rzeczy samej.
— Ah! to coś tak nadzwyczajnego — Sonia aż w ręce plasnęła.
W minutę później zadzwonił książę Andrzej. Nataszka powróciła do jego pokoju, a Sonia pod wpływem wzruszenia, rozczulenia, jakiego doświadczała nader rzadko, została pod oknem, zastanawiając się głęboko nad tym dziwnym zbiegiem okoliczności...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Trafiła się wkrótce sposobność przesłania listów do obozu przez kurjera. Skorzystała z niej hrabina, aby napisać do Mikołaja.
— Sonciu, napisz i ty do niego — przemówiła głosem lekko drżącym.
Młoda dziewczyna odgadła niemą prośbę zamkniętą w tych kilku słowach. Hrabina patrzała na nią z pod okularów, wzrokiem łzawym i zmęczonym nocami bezsennemi. Odczuwała zakłopotanie hrabiny, po za którem kryła się nienawiść, gotowa wybuchnąć każdej chwili i zalać ją potokiem wyrzutów najboleśniejszych, w razie odmowy. Zbliżyła się do hrabiny, uklękła przed nią, pocałowała w kolano i rzekła:
— Napiszę mateczko!
Pod wpływem tajemniczej przepowiedni, która dopełniając się w całej fatalnej doniosłości, miała przeszkodzić małżeństwu Andrzeja z Nataszką... lub też połączyć ich, a wtedy Mikołaj nie mógłby się żenić z Marją Bołkońską, dała się unieść jak zwykle, bez wahania, swojemu nawyknieniu do ofiar i poświęceń w każdym kierunku. Wtedy to napisała ów czuły list, przenikniona do głębi wielkością spełnionej ofiary, i aktem wzniosłej abnegacji. Kilka razy musiała przerwać pisanie, dla łkania i płaczu spazmatycznego. Był to ten sam list, który Mikołaj odczytywał z takiem zdumieniem, nie wierząc prawie oczom własnym.





IX.

Piotr zaprowadzony na odwach, został stawiony niebawem wraz z innymi delikwentami przed francuzką radę wojenną. Przewodniczył jej jenerał z sumiastemi, siwemi wąsami, a prócz tego kilku wyższych oficerów na nią się składało. Indagowano jednego po drugim, krótko, węzłowato, po wojskowemu, jak to zwykli czynić ludzie, wyżsi po nad wszelką litość, którą nazywają słabością niegodną prawdziwego mężczyzny.
— Kim jest? Gdzie był? W jakich zamiarach? i tak dalej... i tem podobnie...
Pytania, nie należące właściwie do rzeczy, miały jak zwykle się dzieje, przy każdej indagacji ten cel jedyny, aby tak niemi oplatać oskarżonego, jak pająk muchę, gdy ją dostanie w swoją sieć misterną; doprowadzić do tego, żeby sam wyznał winę popełnioną. Piotr razem z innymi, którzy znajdowali się w tem samem położeniu, pytał się w duchu wielce zdziwiony, po co właściwie zadają mu te wszystkie pytania? Dostrzegał w nich fałsz i obłudną życzliwość. Czuł się w ich mocy; rozumiał, że zrobią z nim co sami zechcą, po cóż zmuszają go w dodatku do odpowiedzi kompromitujących? Gdy go pytano co czynił w chwili aresztowania? odpowiedział tonem tragicznym, że szukał rodziców, aby im oddać ich dziecko uratowane przez niego z płonącego domu.
— Dla czego porwał za gardło marodera?
— Bo chciał obronić od napaści rabusia, młodą, bezbronną kobietę, której ten zdarł był kolję brylantową ze szyi. Jest przecież powinnością każdego uczciwego człowieka, aby...
Przerwano mu znajdując zupełnie zbytecznem to zboczenie od głównego przedmiotu.
— Jakim sposobem znalazł się w domu płonącym?...
— Wyszedł na miasto zobaczyć co się w niem dzieje i...
Znowu przerwano jego dalsze tłumaczenie. Nie pytają gdzie szedł, tylko dla czego znalazł się na miejscu pożaru? Gdy zapytano jak się nazywa, nie chciał wymienić swego nazwiska.
— Zapisać tę krnąbrną odpowiedź — przemówił jenerał. — To źle, to nawet bardzo źle!...
Odprowadzono do więzienia wszystkich oskarżonych.
Czwartego dnia po zaaresztowaniu Piotra, morze płomieni zalało i tę część miasta, gdzie Francuzi zaciągnęli byli główny odwach, tam więźniów umieszczając. Żołnierze odprowadzili zatem Piotra i jego kilkunastu towarzyszów niedoli, o kilka ulic dalej, zamykając w dużej szopie, służącej niegdyś za skład towarów jakiemuś kupcowi. Przechodząc bocznemi ulicami dusili się od dymu czarnego i gęstego, którym powietrze było przepełnione... Płomienie rozszerzały się coraz dalej i dalej. Nie rozumiejąc jeszcze w całej straszliwej doniosłości, znaczenia tego pożaru, Piotr patrzał z przestrachem na widok grozą przejmujący. Przez cztery dni spędzone w nowem więzieniu, dowiedział się z boku od strzegących go żołnierzów, że czekano od godziny do godziny, co postanowi względem nich pan marszałek. Który marszałek? Tego jeszcze nie wiedzieli dokładnie. Dni które wlokły się leniwo aż do 8 września, (daty drugiego śledztwa), były dla Piotra najprzykrzejszemi.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Ósmego września odwidził więźniów jakiś wyższy oficer, sądząc po wielkich honorach oddawanych mu przez żołnierzów.
Oficer ów należący widocznie do głównego sztabu francuzkiego, trzymał w ręce spis więźniów, wywołując każdego imiennie. Piotra zapisano jako tego — „który nie chce wymienić swego nazwiska“. — Przypatrzywszy im się z miną najobojętniejszą w świecie, nakazał pilnującemu ich wachmistrzowi, aby byli odziani przyzwoicie, gdy staną przed obliczem pana marszałka. W godzinę później, prowadzono ich wszystkich na „Dziewicze-Pole“. Dzień był jasny, powietrze deszczem odświeżone. Dymy nie pełzały już po ziemi, tylko wznosiły się w niebo lazurowe potężnemi słupami. Nie mogli już dopatrzyć płomieni, ale niemniej cała Moskwa obrócona w perzynę, była już tylko stosem zgliszczy dogorywających. Pojmował to Piotr, że serce Rosji zniszczone, a jednak ten widok budził w nim przeczucie dziwne, nieokreślone, że właśnie pożar Moskwy będzie początkiem lepszej doli; że to gniazdo zburzone zmieni najzupełniej bieg wypadków. Wszystko to mu zwiastowało, choć Piotr nie umiał sobie zdać z tego sprawy dokładnej i nie silił się zresztą na coś podobnego. Obecnie nie wiedział nawet dokąd ich prowadzą. Czytał tylko najwyraźniej w twarzach tryumfujących żołdaków francuzkich, czuł w ich bucie niesłychanej i w sposobie brutalnym, z jakim więźniów popychali i poszturkiwali, że jest po prostu źdźbłem słomy, które wpadło pomiędzy koła machiny funkcjonującej najregularniej i zostanie przez nią starte bez śladu.
Zaprowadzono ich do dużego budynku z białemi ścianami i obszernym ogrodem, w którym poznał nieobjęty dotąd pożarem pałac księcia Szczerbatowa. Był w tym domu gościem codziennym prawie. Obecnie mieszkał w pałacu marszałek Davoust książę d’Eckmühl, o czem dowiedział się Piotr od eskortujących go żołnierzów. Wprowadzano ich po jednemu, Piotr był szóstym z rzędu. Przeszedł długą oszkloną galerję, minął sień obszerną i został nareszcie wprowadzony do gabinetu sklepionego, znanego mu doskonale, bo tam zawsze po obiedzie schodzili się na fajki u Szczerbatowa. Davoust siedział na drugim końcu gabinetu, z złotemi okularami na nosie, zajęty odgadywaniem jakiejś depeszy pisanej cyframi, która leżała przed nim na stole. Nie spojrzał nawet na delikwenta, tylko spytał głosem przyciszonym:
— Kim pan jesteś? — gdy Piotr zatrzymał się o krok od niego.
Nic na razie nie odpowiedział. Nie miał na to siły po prostu; znana mu bowiem była z tradycji srogość nieubłagana tego człowieka. Twarz miał marmurową, nieprzeniknioną. Wydawał się Piotrowi w tej chwili jednym z owych surowych profesorów, którzy raczą minutę zaledwie czekać cierpliwie na ucznia odpowiedź, zanim go potępią bez miłosierdzia. Rozumiał, że lada zawahanie, może mu życie zabrać po prostu; co ma atoli mówić? Powtarzać te same słowa, wymówione przy pierwszej indagacji, zdawało mu się zbytecznem; zdradzić się zaś w obec wroga ze swojem nazwiskiem, majątkiem i stanowiskiem w społeczeństwie, rzeczą niebezpieczną i czemś hańbiącem! Milczenie trwało dalej. Davoust nie czekając wcale na Piotra odpowiedź podniósł głowę, złożył na biurku okulary, zmarszczył brwi groźnie przeszywając go wzrokiem na wylot, niby ostrzem szpady i rzekł szorstko a dobitnie:
— Znam tego człowieka, to szpieg rosyjski. — Ton surowy miał na celu onieśmielenie oskarżonego.
Piotr zadrzał rzeczywiście.
— Nie panie jenerale, nie możesz mnie znać, bo widzisz mnie dziś raz pierwszy w życiu...
— To szpieg rosyjski — powtórzył Davoust, zwracając się do innego wojskowego.
— Nie mości książę — Piotr zaczął się teraz bronić z całą energją, dając mu tytuł księcia, o którym słyszał coś przedtem — nie możesz mnie znać. Jestem wyższym oficerem w milicji i nie wydalałem się z Moskwy ani na krok w tym czasie.
— Nazwisko? — bąknął sucho marszałek.
— Hrabia Bestużew.
— Czemże mi pan udowodnisz, żeś nie skłamał?
— Mości książę! — krzyknął Piotr tonem raczej błagalnym niż obrażonym.
Davoust przypatrywał mu się dalej. Tak przeszło kilka sekund i to było Piotra zbawieniem. Pomimo wojny i położenia, w jakiem znajdowali się ci dwaj ludzie, utworzył się między nimi pewien prąd sympatyczny. Gdyby nie ten bystry rzut oka, którym marszałek przeniknął na wskróś Bestużewa, byłby go kazał rozstrzelać bez sądu... bez chwili zastanowienia, nie myśląc wcale, że popełnia czyn karygodny. Teraz patrzał na Piotra innemi oczami; widział w nim człowieka z tej samej co i on sfery, a więc... brata!
— Jakże mi panie hrabio prawdy udowodnisz?
Piotr przypomniał sobie na szczęście Ramballe’a. Wymienił jego nazwisko, pułk, w którym był rotmistrzem i numer domu, gdzie mu życie uratował.
— A jak to wszystko okaże się fałszem? — Davoust bąknął sucho.
Piotr zaczął zapewniać najuroczyściej, że mówi szczerą prawdę. Wszedł w tej chwili adjutant, szepcąc coś na ucho Davoust’owi. Twarz marszałka rozjaśniła się i rozpłomieniła radością, po odebraniu wiadomości pomyślnych widocznie. Zabierał się do wyjścia. Zapomniał był z kretesem o więźniu, gdy mu go wskazał adjutant. Kazał go wyprowadzić. Gdzież go atoli zaprowadzą? Nazad do owej szopy, czy też na miejsce stracenia?
— Tak... zapewne — odpowiedział Davoust wymijająco na pytanie zadane mu przez jednego z podwładnych. Piotr nie dosłyszał tej odpowiedzi.
Wyprowadzono go nareszcie.
Nigdy później nie mógł sobie przypomnieć dokładnie, czy szedł długo, czy krótko? Posuwał nogi naprzód machinalnie, razem z resztą towarzyszów niedoli. Niczego nie widział, ani nie słyszał, a stawał bezwiednie, jeżeli inni się zatrzymywali. Prześladowała go jedna jedyna myśl, niby ciężka zmora; żeby mógł odkryć i dowiedzieć się na pewno, kto go właściwie na śmierć skazał? Przecież nie ci, którzy go pierwsi badali?... Choćby byli jak tego pragnęli, nie przysłużało im prawo po temu... Nie Davoust również... patrzał bowiem na niego tak życzliwie! Gdyby nie był wszedł ten nieszczęsny adjutant, byłby się z pewnością inaczej namyślił, pojmując, że byłoby prostą zbrodnią, skazywać na śmierć niewinnego. Któż zatem? Kto postanowił zgładzić go ze świata, jego, pełnego słodkich wspomnień, myśli, zamiarów i błogich nadziei? Kto tu zawinił? Kto sprawcą tej niegodziwości?... Nikt! Był to wynik, pojmował doskonale, najfatalniejszego zbiegu okoliczności i wypadków.





X.

Z pałacu księcia Szczerbatowa zaprowadzono więźniów przez obszerny plac, ku sadowi, trochę na lewo. Tam stał słup wkopany wpośrodku, a po za nim wybrano dół głęboki. Tłum zaglądał przez szczeliny ostrokołu, sad otaczającego, z ciekawością pełną niepokoju. Z krajowców, zebrało się samo śmiecie; obdartusy, nędzarze na pół nadzy, trzęsący wstrętnemi łachmanami i prawie bez wyjątku pjani. Kręciło się sporo pomiędzy tym motłochem i żołnierzy francuzkich, w mundurach różnobarwnych. Po prawej i lewej stronie słupa stali w dwa rzędy piechurów francuzkich. Skazanych ustawiono trochę opodal, podług numerów odnośnych, Piotr jak już wiemy, był szóstym z rzędu. Uderzono z dwóch stron w tarabany. Uczuł jak mu się dusza rozdziera na ten łoskot ponury; a ubezwładniony przestał myśleć najzupełniej. Mogąc zaledwie patrzeć jak przez mgłę i słyszeć bardzo niedokładnie, pragnął on gorąco tego jednego aby stało się i dopełniło jak najprędzej to „coś strasznego, potwornego, a nie uniknionego“, czem był zagrożony! Nr. 1 i Nr. 2, byli to dwaj złodzieje wypuszczeni na rozkaz Roztopczyna z kryminału. Trzeci był kupcem w średnim wieku. Czwarty z rzędu wieśniak, „Kozak z rodu, Kozak z miny“ młody, piękny i czupurny. Piąty jakiś chłopak siedmnastoletni, twarzy żółto-zielonkowatej, ubrany jak kleryk z klasztoru Czerńców. Wytężywszy słuch i uwagę Piotr zdołał zrozumieć, że Francuzi naradzają się, czy rozstrzeliwać wszystkich naraz, czy każdego osobno?
— Po dwóch naraz! — bąknął oficer dowodzący plutonem, z najwyższą obojętnością.
Wszczął się pewien ruch w szeregach żołnierzy. Ów niepokój nie tyle wypływał z pospiechu żołnierzów, do wykonania rozkazu, ile z chęci pozbycia się czemprędzej tej roboty wstrętnej i niezrozumiałej. Urzędnik cywilny zbliżył się do skazanych, odczytując im w języku rosyjskim i francuzkim wyrok śmierci. Następnie czterech żołdaków porwało pod ramiona i powlekło pod słup dwóch złodziei. Ustawiwszy ich pod słupem, szukano dopiero chustek, żeby delikwentom oczy zawiązać. Oni strzelali w koło oczami, jak dzikie zwierzę, złapane w matnią, gdy widzi nad sobą fuzje wycelowane. Jeden z nich żegnał się raz po raz z wielkim zamachem, drugi skrobał się po głowie, wykrzywiając usta rodzajem uśmiechu głupkowatego. Gdy im oczy zawiązano, przymocowując sznurami do słupa, wyszło z szeregów dwunastu żołnierzów krokiem miarowym i stanęli na ośm stóp od słupa. Piotr przymknął oczy, aby nie widzieć tego, co się będzie dziać dalej. Ogłuszyła go nagle salwa z ręcznej broni. Zdawała mu się straszniejszą od warczenia piorunów. Spojrzał mimowolnie i zobaczył w chmurze dymu garstkę Francuzów, bladych i drżących, zajętych nad dołem, w tyle słupa. Przyprowadzono dwóch drugich skazańców. Ci wlepiali w swoich katów wzrok błagalny, jakby wołali o litość, o ratunek, jakby nie mogli w to uwierzyć, że mają zginąć za chwilę! I znowu Piotr odwrócił głowę machinalnie. Usłyszano łoskot jeszcze bardziej ogłuszający. Z piersią ścieśnioną, z zapartym oddechem, spojrzał na tych, którzy go otaczali. Wyczytał w ich twarzach ten sam wyraz osłupienia, wstrętu, przerażenia i buntu, w obec takiego bezprawia, który wrzał w jego sercu.
— Któż jest sprawcą tego wszystkiego? — pomyślał. — Wszak oni cierpią tak samo jak i ja!
— Strzelcy z drugiego plutonu naprzód! — usłyszał komendę.
Teraz wyprowadzono jego sąsiada, oznaczonego numerem piątem. Piotr tak był osłupiały z przerażenia, że nie domyślił się z razu, iż on, jak i reszta skazanych, zostali ułaskawieni; ich zaś przyprowadzono tam tylko w tym celu, aby byli przytomni krwawej egzekucji. Kleryk rzucił się gwałtownie w tył uczuwszy na sobie pięście oprawców i schwycił się Piotra z wysiłkiem rozpaczliwym, drgnął kurczowo i otrząsnął się z ramion skazańca, jakby z kręgów jakiego gadu jadowitego. Ten zresztą nie mógł się już na nogach utrzymać, tak nim gwałtownie szarpano, wlokąc przemocą pod słup nieszczęsny. Wrzeszczał zrazu w niebogłosy, stanąwszy jednak pod słupem, umilkł nagle, jakby zrozumiał, że krzyki na nic mu się nie przydadzą. Ciekawość przemogła tym razem wstręt Piotra. Nie odwrócił głowy, nie przymknął oczów. Wzruszenie, którego doświadczał wraz z całym tłumem, doszło było do zenitu! Skazaniec teraz lodowato spokojny, poprawił na sobie sutannę, stanął wyprostowany i sam sobie oczy zawiązał. Piotr śledził gorączkowo każdy ruch jego, nie mogąc od nieszczęśliwego wzroku oderwać. Rzecz naturalna, że oficer musiał zakomenderować, poczem wystrzelono na raz z dwunastu karabinów; Piotr atoli nie mógł sobie tego nigdy później przypomnieć, czy słyszał strzały, czy nie? Zobaczył nagle słaniającego się kleryka, krew wytryskującą z kilku ran, sznury rwące się pod ciężarem ciała martwiejącego, głowę zwisającą a nogi podgięte w tył konwulsyjnie, co nadawało konającemu postawę dziwnie skurczoną i pokręconą. Nikt ciała nie podtrzymał. Ci co nieszczęśliwego najbliżej otaczali pobledli nagle. Usta starego sierżanta, który zaczął ciało skazańca odwiązywać, drgały kurczowo pod siwemi sumiastemi wąsami. Upadło na ziemię całe krwią zbroczone. Żołnierze porwali ciało niezgrabnie za nogi i pod ramiona, powlekli nad dół i wrzucili w niego czemprędzej. Wyglądali na zbrodniarzów, pragnących zatrzeć jak najrychlej wszelkie ślady popełnionego morderstwa. Spojrzał Piotr w tę stronę. Ciało drgało dotąd, a mimo tej życia iskierki przysypywano je bez miłosierdzia grudkami ziemi, póki całego dołu nie wyrównano i nie ubito z wierzchu należycie. Poprowadzono ułaskawionych. I oddział wojska zaczął maszerować z powrotem do koszar. Żołnierze którzy strzelali wchodzili w szeregi według porządku. Jeden tylko młodziutki rekrut stał w miejscu, spiorunowany, skamieniały i blady trupio. Kaszkiet zsunął mu się na kark, karabin wypadł z drżącej dłoni. Chwiał się na nogach jak człowiek piany, to w tył, to naprzód, nie mogąc utrzymać równowagi. Ów sierżant z siwemi wąsami podbiegł ku niemu, potrząsł nim silnie jak lunatykiem, gdy go się chce ze snu obudzić, i ująwszy pod ramiona pociągnął za sobą do szeregu. Tłum rozchodził się zwolna; każdy szedł z głową na piersi opuszczoną w ponurem milczeniu.
— To ich nauczy rozumu, łotrów podpalaczy! — wykrzyknął ktoś po francuzku.
Piotr obejrzał się za nim. Był to jeden z żołnierzów strzelających. Chciał widocznie tym frazesem ulżyć sobie ciężaru, i zrzucić z siebie odpowiedzialność, za przyczynienie się do tego ohydnego morderstwa.





XI.

Rozdzielono Piotra z resztą towarzyszów niedoli, zostawiając go samotnego w jakiejś cerkwi na pół opustoszałej. Pod wieczór podoficer z kilkoma żołnierzami, przyszli z pomyślną wiadomością że go ułaskawiono i będzie przyłączony do reszty jeńców wojennych. Poszedł za nimi bezmyślnie niczego nie rozumiejąc. Zaprowadzono go pod baraki sklecone na prędce z desek na pół przepalonych. Panowały tu ciemności egipskie. Otoczyło go ze dwudziestu mężczyzn, a on nie mógł rozpoznać i odgadnąć z kim ma do czynienia, i czego od niego żądają? Słyszał jakieś wyrazy, coś na nie odpowiadał, patrzał i widział jakieś postacie kręcące się w koło niego... myśl atoli poruszała się bezwiednie w mózgu, niby kółka maszyny w ruch puszczone.
Od chwili w której zobaczył tę straszliwą egzekucję, przez morderców ślepych i bezmyślnych, zdawać się mogło że przerwano jednocześnie w sposób gwałtowny nerw w jego mózgu, którym utrzymywał w życiu pewną równowagę, i że wszystko zapadło się w otchłań w koło niego! Chociaż dotąd nie pojmował tego jeszcze z całą dokładnością, ta krótka chwila wystarczyła, aby zgasić na nowo w jego sercu wiarę w doskonałość istoty ludzkiej, w duszę człowieka, w duszę własną, a nawet zachwiać wiarę w Boga samego. Raz już był zapadł w taki stan rozpaczliwego zwątpienia, nigdy jednak nie doświadczył smutku tak głębokiego. Niegdyś wątpliwości wypływały z jego własnych błędów i życia rozpustnego; wtedy więc szukał na to lekarstwo w samym sobie. Obecnie nie on był winien temu rozsypywaniu się w gruzy wszelkiej wiary. Czyż potrafi żyć dalej wśród tych ruin bez żadnego punktu oparcia?
Oddano mu jeden kąt w szopie w pośród towarzyszów, których obecność jego widocznie bawiła i rozrywała. Niemy i skamieniały usiadł na garści słomy, oparty plecami o ścianę z desek. To zamykał, to otwierał oczy, a wiecznie widział przed sobą widma krwawe ofiar pomordowanych, i żołnierzów którzy mimowolnie stali się tamtych katami. Najbliższym jego sąsiadem był człeczyna bardzo maleńki i suchutki, zgarbiony we dwoje. Można się było domyśleć jego obecności najprzód przez pot mocno cuchnący, który wydawał z siebie przy każdem poruszeniu. Nie można go było widzieć w pomroku, a jednak Piotr czuł instynktowo, że tamten podnosi często głowę aby mu się przypatrzyć dokładniej. Zwróciwszy na niego całą uwagę, Piotr dostrzegł mimo ciemności, że jego sąsiad rozzuwał nogi, a sposób w jaki brał się do tego zajął go mimowolnie. Odwiązał wąski skrawek płótna, zwijając go zwolna i najstaranniej. Powtórzył to samo i z drugą nogą, spoglądając kiedy niekiedy ukradkiem na Piotra. Te ruchy spokojne powtarzające się miarowo, dziwnie ułagodziły rozstrój nerwowy w Piotrze. Mały człowieczek roztasowawszy się wygodnie w swoim kąciku, przemówił do Piotra w te słowa:
— Musieliście Baryń dużo przejść nędzy w życiu, co? — W tonie jego mowy przeciągłej i spiewnej, było tyle prostoty, serdeczności i dobroci, że Piotr zanim zebrał się na odpowiedź, czuł jak mu łzy do ócz napływają. Człeczyna jakby czytał w jego duszy zbolałej, mówił dalej, chcąc mu czas zostawić do odzyskania krwi zimniejszej i równowagi. — Eh! przyjacielu, nie trzeba znowu brać wszystkiego tak bardzo gorąco!... Cierpi się godzinę... dwie... a żyje wiek cały. Dzięki Bogu! jeszcze nas nie schowano do jamki! Pomiędzy ludźmi są i źli i dobrzy!...
Wstał nagle i odszedł szybko:
— Ah! jesteś hultaju? — odezwał się ten sam głos spiewny i nadzwyczaj sympatyczny, na przeciwległym końcu szopy. — Powróciłeś zatem? Ho! ho! masz widocznie dobrą pamięć — mówił człeczyna, głaszcząc ręką pieska który skomlił radośnie i obskakiwał go, liżąc po rękach pieszczotliwie. Wrócił razem z psiną na dawne miejsce, niosąc coś w chustce kraciastej.
— Wszak pozwolicie i wy Baryń? — spytał serdecznie, wydobywając z chustki gorące świeżo upieczone w żarze ziemniaki. — Dano nam wprawdzie jakiejś rzadkiej polewki w południe, ale te ziemniaczki apetyczne co się zowie!
Sam ich zapach sprawił przyjemność Piotrowi, który od rana nie miał w ustach ani kęsa chleba suchego. Podziękował uprzejmie i przyjął część jemu ofiarowaną.
— A co, smakują? — spytał poczciwiec zajadając ze swojej strony ziemniaki posypane odrobiną soli.
— Doskonała to rzecz! — przytakiwał głową. — Jedźcież Baryń jeżeli łaska... mnie bo samemu nic jakoś nie smakuje.
Zdawało się w tej chwili Piotrowi, że jeszcze nigdy w życiu nie jadł czegoś tak dobrego!
— Wszystko to byłoby niczem — wybuchnął nagle — ale dla czego rozstrzelano tych tam biedaków?... Ostatni z rzędu nie miał jeszcze dwudziestu lat!
— Pst! pst! nie trzeba tak mówić Baryń! — szepnął człeczyna — a powiedźcież mi z łaski swojej, po co zostaliście w Moskwie?
— Przypadkiem... Nie spodziewałem się ich tak prędko...
— Jakim że sposobem uwięzili was, włażąc do waszego domu?
— Przypatrywałem się pożarowi. Tam mnie aresztowali jako podpalacza i wyrok wydali najniesprawiedliwszy.
— Niesprawiedliwość idzie zawsze w parze ze sprawiedliwością — bąknął z cicha mały człek.
— A ty czyś dawno tu?
— Ja? Od niedzieli... Wywlekli mnie chorego ze szpitala.
— Jesteś więc żołnierzem?
— W pułku Apcherońskim. Ginąłem prawie z gorączki. Nie uwiadomiono nikogo o niczem! Było nas tam ze dwudziestu kamratów, nic nie wiedzących, jak nieprzymierzając tabaka w rogu.
— Musisz się teraz nudzić?
— A jakże by to można się nie nudzić? Nazywam się Platon Karatajew — dodał, aby ułatwić rozmowę między nim a Piotrem — kamraci zaś nadali mi przezwisko „Sokolika“. — Jak się nie nudzić i nie smucić? Moskwa to była przecież nasza święta Matuszka!... Powiedźcież mi Baryń, musicie posiadać wsie i pałace? Spijacie na pewniaka dobre winko?... Może macie już i waszą Barynią?... Rodziców stareńkich... siwiutkich gołąbeczków, co? Czy żyją jeszcze?...
Nie widział go Piotr, a przeczuwał że mówiący z nim uśmiecha się czule i smutno, dowiedziawszy się że matki nie znał wcale, a i ojciec już nie żyje.
— Żona dobra w domu... teściowa dobra daleko od domu... ale matki rodzonej, nikt nikomu nie zastąpi!... Dziatki macie Baryń?
Przykro mu się zrobiło, gdy Piotr odpowiedział przecząco. Dodał szybko:
— Młodziście oboje; żyjcie tylko w zgodzie, a Bóg was jeszcze obdarzy licznem potomstwem.
— Oh! teraz to mi już wszystko jedno! — Piotr machnął ręką obojętnie.
— Ba! Nikogo nie minie to, co mu tam w górze przeznaczono! — mały człek westchnął pobożnie. — Ot! Posłuchajcie Baryń, co mnie do wojska zapędziło. — Odkaszlnął i poprawił się na słomie, jak ktoś zabierający się do dłuższego opowiadania. — Nasz dziedzic miał piękne wsie... poddanym u niego nie źle się działo, a i w naszej chacie nie zbywało na niczem dziękować Panu Bogu! Zboże nam korcowało, ziemniaków bywało po piętnaście i więcej... z jednego... żyliśmy uczciwie, jak przystało na prawosławnych chrześcian... Aż dnia pewnego... — Tu Platon opowiedział szeroko i długo, jak go złapano na kradzieży kilku brzózek w pańskim lesie... — Ot! zwyczajnie, On (szatan) skusił mnie w tej chwili, musiałem bowiem nie wybić dość pokłonów przed Ikonostasem, i Onemu dana była moc nademną... Wychłostano, osądzono i oddano mnie zaraz pod karabin — zakończył. — Otóż widzicie Baryń — przemówił po chwili milczenia. — Zdawało się zrazu, że to była najgorsza niedola, a wszystko się w szczęście obróciło. Gdybym ja był nie zgrzeszył, byliby wzięli mego brata starszego, który byłby osierocił pięcioro dzieci. Ja zaś zostawiałem w chacie żonę tylko... Miałem córeczkę, ale tę Bóg zabrał niedługo do swojej chwały... Widać zabrakło Mu aniołków i odebrał mi moje maleństwo. Wróciłem raz na krótko do chaty, dostawszy urlop... Cóż mam wam jeszcze więcej mówić Baryń?... Obchodzą się tam jakoś bezemnie i dobrze im... lepiej niż dawniej było... Kobiety zastałem był w domu, bracia pojechali byli z transportem hen! daleko... gdzieś bardzo daleko... Był tylko w chacie Michał, brat najstarszy! Aż tu ojciec tak mi powiada: — Dla mnie, Bogiem się świadczę, wszystkie dzieci zarówno!... Niech ci odkąszą który bądź z dziesięciu palców, tak samo boli każdy, i tak samo nam źle i przykro bez niego. Gdyby nie byli jednak ostrzygli Platona, musiałby był iść Michał pod karabin... — Czy uwierzycie Baryń że w końcu zebrał nas wszystkich przed Ikonostasem i rzekł: — Michale padnij bratu do nóg, z żoną i z dziećmi... gdyby nie on, byłyby zostały sierotami bez ojca! — Zrozumieliście mnie Baryń?... Tak to czasem traf nami kieruje ku najlepszemu, a my osądzamy to inaczej naszym głupim rozumem; i stękamy i narzekamy... Nasze szczęście, to niby woda w sieci. Gdy ją zanurzamy, pełniuteńka; gdy ją wyciągniemy na brzeg... niema w niej ani kropli.
Po dłuższej chwili wstał Platon:
— Może chcielibyście zasnąć Baryń? — Zaczął żegnać się zamaszysto i mruczeć z cicha:
— Zlituj się nad nami Jezu Chryste, za nas ukrzyżowany! Przyczyńcie się za nami święci Patronowie Mikołaju Czudotworcze! błogosławieni Florjanie i Laurenty! — Wybił pewną ilość pokłonów, za każdym razem czołem ziemi dotykając, wstał, westchnął ciężko i położył się na słomie, przykrywając siebie i pieska, przytulonego do jego boku, połami kapoty.
— Co to za modlitwa, którąś odmawiał? — spytał Piotr.
— Jakto? — odmruknął Platon na pół przez sen. — Modliłem się i już... Czy wy Baryń nigdy się nie modlicie?
— Ależ modlę się, ma się rozumieć. O cóż to prosiłeś specjalnie Florjana i tego drugiego świętego?
— Przecież to patronowie koni. Nie trzeba zapominać i o zwierzątkach, które Pan Bóg stworzył do naszego użytku i wygody. Patrzcie Baryń na tego psiaka.. Jaki to hultaj mądry! Jak się zwinął w kłębuszek pod moim bokiem żeby mu cieplej było — dodał pogłaskawszy psa na dobranoc.
Potem zapadł natychmiast w sen kamienny.
Podczas gdy z miasta dolatywały słabe echa wrzasków, jęków i płaczu kobiet, a przez szpary w deskach źle spojonych, przezierała łuna złowroga pożaru, w budzie było cicho, ciemno i spokojnie. Piotr długo nie mógł zasnąć. Z szeroko rozwartemi źrenicami, słuchał machinalnie potężnego chrapania, swojego sąsiada poczciwego. Czuł, że dzięki temu prostaczkowi, powstaje jak feniks z popiołów, cudowna świątynia wiary w jego sercu, tym razem na tak silnych fundamentach, że już jej odtąd nic i nikt z tamtąd nie ruszy i nie potrafi zamienić w stos gruzów.





XII.

Po spędzeniu czterech tygodni w budzie owej w licznym towarzystwie, Piotr zachował w pamięci jednego tylko Platona. Postać jego została tam na wieki wyryta, jako wspomnienie najżywsze i najmilsze. Widział w nim Bestużew uosobistnienie tego wszystkiego, co przedstawia typ czysto rosyjski. A był on rzeczywiście przedstawicielem najpoczciwszym i najserdeczniejszym ludu rosyjskiego.
Miał około pięćdziesiątki, sądząc po latach służby. Nie można jednak było wieku jego ściśle oznaczyć. Gdy śmiał się (co mu się zresztą często zdarzało), pokazywał dwa rzędy zębów zdrowych i białych jak kość słoniowa. W brodzie, którą teraz był zapuścił, jak i w gęstej czuprynie, nie było ani jednego włoska siwego. Ciało jego było giętkie i miało ruchy żywe, jak u młodzieńca. W twarzy, mimo sieci drobnych zmarszczków, malowała się naiwna, prawie dziecięcia szczerość, obok stoicznej rezygnacji na wszelkie losu pociski. Gdy zaczął mówić, głosem słodkim, łagodnym i śpiewnym, czuło się, że słowa płyną mu bez przygotowania, tłumacząc li myśli mózg rozpierające. Uwagi jego, tak były jednak słuszne i przekonywujące, że każdemu do serca trafiały. Rano i wieczór dodawał te słowa do modlitwy:
— Panie Boże, pozwól mi spać jak kamień, a obudzić się takim lekkim jak kołacz dobrze wyrośnięty i należycie wypieczony. — Rzeczywiście, zaledwie legł na słomie zasypiał snem ołowianym. Rano zaś, skoro oczy otworzył, był rześki i gotów do wszelkiej roboty. Umiał bo po trochę każde prawie rzemiosło, zaczerpnął z każdej beczki, robiąc wszystko ani nadto źle, ani całkiem dobrze. Pracował przez cały dzień boży. Dopiero wieczorem pozwalał sobie pogadanki, lub wywodził tęskne, smętne piosnki ludu rosyjskiego. Nie śpiewał jak ci, którzy pragną żeby ich słuchano, ale całkiem bezwiednie, jak ptaszęta kryte na drzewach pomiędzy konarami. Spiew był mu tak samo do życia potrzebny, jak woda, powietrze, jedzenie i spanie. Głos jego był cichy, o brzmieniu wysokiem, prawie kobiecem, pełen jakichsić skarg bolesnych, których nigdy w rozmowie nie zdradzał. Gdy po kilku tygodniach więzienia, zapuścił był długą brodę, zdawać się mogło, że na podobieństwo węża, zrzucił skórę żołnierską, przybierając na nowo wszelkie cechy chłopka poczciwego. — Żołnierz na urlopie — mawiał żartobliwie — robi sobie koszulę z kalesonów. — Wspominał niechętnie o latach służby, tem jednem tylko szczycił się niejako, że nie był nigdy w wojsku na chłostę skazany. Opowiadał najczęściej o jakimś wypadku, drogim jego sercu, z lat dziecięcych i pierwszej młodości. Dowcipy, którymi czasem ożywiał pogadankę, nie były nigdy tłuste, nieprzyzwoite i nadto zuchwałe, czego pozwalali sobie częstokroć jego kamraci. Używał czasem przysłowiów ludowych, które umieszczone stosownie, uderzały głęboką mądrością w nich ukrytą, nabierając w jego ustach zupełnie innej wartości.
W oczach reszty więźniów, Platon był tylko żołnierzem. Żartowano z niego częstokroć, używając go do rozmaitych usług i posyłek. Dla Piotra został on na zawsze wyobrażeniem najdoskonalszem prawdy i prostoty ewangielicznej, co odgadł zaraz pierwszej nocy, przespanej obok niego.





XIII.

Księżniczka Marja, skoro doszła ją wiadomość o pobycie brata w Jarosławiu, w jednym domu z rodziną Rostowów, postanowiła jechać do niego natychmiast wraz z jego synkiem, mimo próśb i przedstawień ciotki, która radaby ją była gwałtem zatrzymać. Wyruszyła w drogę po kilku zaledwie dniach przygotowywań niezbędnych do tej wyprawy. Jechała, jak to się wówczas praktykowało całym taborem, z bratankiem, Francuzką i Francuzem, panem Dessales, z liczną służbą i furgonem wiozącym kucharza z naczyniem kuchennem. Nie mogła jechać zwykłym gościńcem, tylko dalszą i gorszą drogą, a i tu obawiano się spotkania z francuskimi maroderami. Całe Marji otoczenie nie mogło się dość nadziwić jej energji i stanowczości, jaką w tym razie rozwinęła. Kładła się ostatnia, a wstawała z pierwszym dnia brzaskiem, budząc wszystkich w domu. Nic jej nie wstrzymało, i dzięki tej energji niezmordowanej, podtrzymującej słabnące siły u reszty, a naglącej do pośpiechu, zajechano do Jarosławia w niespełna dwa tygodnie.
Ostatnie dni spędzone w Woroneżu, były najszczęśliwszemi, jakie miała w całem życiu. Miłość dla Rostowa, nie dręczyła jej więcej, tylko napełniała duszę nadziemską błogością. Zdawało się jej, że znała go, i kochała, od kiedy siebie zapamięta. Zaprzestała walki, była bowiem pewną, choć bała się wyznać tego nawet sama przed sobą, po ostatniem spotkaniu z Mikołajem, że nie tylko kocha ona, ale i jest nawzajem szczerze kochaną. Nie wyraził ani jednem słowem jakieby nastąpiły stosunki między Nataszką a księciem Andrzejem, gdyby ten zdrowie odzyskał, Marja atoli odgadła i wyczytała w jego wzroku wlepionym ponuro w posadzkę, że jest tem mocno zafrasowanym. Był zawsze dla niej jednakowo czułym i uprzedzającym. Zdawał się nawet uradowany, że ten węzeł niby jakiegoś nieokreślonego pokrewieństwa, pozwala mu wynurzyć otwarciej serdeczną życzliwość, w której Marja domyśliła się z łatwością miłości. Czuła, że kocha po raz pierwszy i ostatni w życiu. Szczęśliwa, widząc się kochaną nawzajem, używała w całej pełni tej błogiej rozkoszy.
Nie przeszkadzało to jej brać udziału w brata cierpieniach. Przeciwnie, im bliżej była miejsca, w którem spodziewała się go zobaczyć, była przy nim całą duszą. Chwilami taka boleść odzwierciedlała się w jej twarzy bladej i znękanej trudami podróży, że osoby otaczające ją, zaczynały obawiać się na serjo o jej zdrowie. Siły jej atoli wzrastały w miarę coraz większych przeszkód i niewygód w długiej podróży. Gdy jednak powóz wjeżdżał w miasto, prawie słabo się jej zrobiło na myśl, że za chwilę zobaczy brata, któż wie w jakim stanie? Wysłano naprzód hajduka, danego jej przez ciotkę za przewodnika. Ten miał najprzód odszukać mieszkanie wspólne Rostowów i księcia Andrzeja, następnie zaś wrócić do niej z wiadomością o jego zdrowiu. Załatwiwszy wszystko, spotkał powóz Marji właśnie w chwili, gdy wjeżdżano w bramy miasta. Osłupiał, spiorunowany wyrazem twarzy księżniczki, gdy ta przez okno w karecie głowę wytknęła. Nie było w niej na pozór ani kropelki krwi, tylko źrenice rozszerzone, i pałające gorączką, nadawały jej cechę żywotną.
— Dowiedziałem się o wszystkiem jaśnie panienko! Hrabstwo mieszkają tuż blisko w domu kupca Bronikowskiego, nad samą Wołgą.
Marja wlepiła w niego dalej wzrok pałający, nie mogąc tchu wydobyć z piersi ściśniętej trwogą śmiertelną. Dziwiła się czemu nie odpowiada na drugie pytanie, co do zdrowia jej brata? Wyręczyła ją w tem panna Bourrienne:
— Jak się ma książę? — spytała.
— Jego ekscellencja, pan pułkownik, mieszka razem z tamtymi...
— A więc żyje? — Marja pomyślała, lżej cokolwiek odetchnąwszy... — Coś o nim słyszał? — głośno dodała.
— Służba mówiła mi że... zawsze jednakowo...
— Cóż to znaczy? — powiedziała sobie w duchu. Bała się pytać powtórnie, i spojrzała tylko z czułością niewymowną na swego bratanka, siedzącego naprzeciw niej w karecie. Chłopczyna, zwyczajnie jak dziecko, cieszył się i plaskał w dłonie, na widok ulic w mieście, i rozmaitych przedmiotów nowych a ciekawych. Opuściła głowę na piersi i tak pozostała, głęboko zadumana, póki nie zatrzymała się ciężka kareta przed domem wskazanym przez przewodnika. Wyskoczyła raźno z powozu, skoro drzwiczki otworzono. Spostrzegła na lewo olbrzymie wody zwierciadło. To były nurty Wołgi. Na prawo, na ganku stało kilka osób. Między innymi była i młoda dzieweczka, z twarzą okrągłą i rumianą jak jabłuszko, z głową otoczoną djademem pysznych, kruczych warkoczy. Uśmiechała się niby, ale z jakąś dziwną goryczą. To była Sonia. Marja wstępywała żywo po stopniach ganku, a Sonia wskazywała jej drogę, mówiąc nieśmiało i głosem drżącym:
— Tędy proszę... tędy...
Znalazła się naraz w sieniach, przed poważną matroną, o rysach jeszcze pięknych, chociaż przypominających typ czysto wschodni, która wybiegła była na jej spotkanie.
Była to matka Mikołaja. Gwałtowne wzruszenie głos jej w piersiach zatamowało. Na razie porwała Marję w ramiona, ściskając najserdeczniej.
— Dziecię najdroższe, kocham cię... i znam od dawna!...
Księżniczka zrozumiała kto do niej mówi głosem drżącym i urywanym, czując, że trzeba by coś odpowiedzieć na tę tkliwość nadzwyczajną. Zmieszana, nie wiedząc co ma z tem począć, zamruczała cichutko słów kilka po francuzku, pytając w końcu:
— A on... jakże mu jest?
— Lekarz utrzymuje, że niema już niebezpieczeństwa — odpowiedziała hrabina wznosząc oczy w niebo z westchnieniem, które przeczyło niejako tym słowom.
— Gdzież on leży? Czy mogę go widzieć?
— Naturalnie, natychmiast moja najmilsza... Czy to jego synek? — dodała hrabina, widząc wchodzącego Mikołaja z swoim nauczycielem panem Dessales. — Prześliczne dziecię! Dom nader obszerny, pomieścimy się wszyscy doskonale.
Pieszcząc i głaszcząc chłopczynę, hrabina wprowadziła ich do salonu, gdzie zastali Sonię rozmawiającą z panną Bourrienne. Hrabia wyszedł również powitać księżniczkę. Marja znalazła go zmienionego nie do poznania. Gdy go widziała po raz pierwszy, był pełen animuszu, żywy, wesół i pewny siebie. Dziś widziała przed sobą człowieka złamanego, z wzrokiem błędnym, zastraszonym, że litość brała patrząc na niego. Mówiąc do niej, patrzał trwożnie, z pod oka, na otaczających, jakby śledził wrażenie jakie na nich słowa jego wywierają. Po pogromie Moskwy i pożarze, który obracając miasto w stos gruzów, i jego uczynił prawie żebrakiem, wyrzucając z kółka zwykłego, pozbawiając tego wszystkiego, co było mu nieodzownie potrzebnem do życia; czuł się najzupełniej wykolejonym, i niepotrzebnym zbytecznym na tym tu świecie.
Mimo chęci gorącej zobaczenia się z bratem jak najprędzej, i niecierpliwości, którą uczuwała, słuchając tych wszystkich grzecznostek, wystosowanych do niej i do jej bratanka, śledziła bacznie całe swoje otoczenie, i to, co się w koło niej działo. Pojmowała, że musi chwilowo zastosować się i wcielić w te nowe stosunki, przyjmując z dobrą miną wszelkie tychże następstwa.
— To moja siostrzenica — hrabia przedstawił jej Sonię. — Zdaje mi się, że nie ma zaszczytu być ci znaną księżniczko?
Ucałowała Sonię, starając się stłumić w duszy uczucie nienawiści instynktowej, którą uczuła na jej widok. Położenie kłopotliwe przedłużając się w nieskończoność, sprawiało jej przykrość coraz większą, spotęgowaną jeszcze brakiem zupełnym pewnej harmonji, pewnego związku sympatycznego, między nią a jej otoczeniem.
— Gdzież znajdę mego brata? — spytała powtórnie, zwracając się teraz do wszystkich.
— Leży na dole, Nataszka jest przy nim — Sonia bąknęła cała zaczerwieniona. — Musisz być księżniczko mocno strudzona podróżą?
Łzy jej w oczach stanęły, tak ją to wszystko gniewało i rozdrażniało. Chciała właśnie prosić hrabiny o pozwolenie, żeby mogła pójść brata zobaczyć, gdy dały się słyszeć czyjeś lekkie kroki w przedpokoju. Nadbiegła Nataszka. Gdy ją widziała niegdyś w Moskwie, w pałacu Bołkońskich, nie podobała jej się zgoła. Obecnie wystarczy jeden jedyny rzut oka, aby przekonać Marję, że ta przynajmniej szczerze z nią sympatyzuje i całą duszą podziela boleść siostry, w obec brata dogorywającego. Rzuciła się Marji na szyję, uściskała namiętnie i głucho załkała, złożywszy głowę na jej ramieniu. Skoro uprzedzono Nataszkę, siedzącą przy łóżku Andrzeja, o przybyciu księżniczki, wysunęła się na palcach z pokoju, aby lecieć naprzeciw niej. Twarzyczka Nataszki wyrażała miłość bez granic dla niego, dla Marji, dla tych wszystkich, których on z bliska obchodził i którzy mu mili byli. Czuło się w tej młodej duszyczce, litość bezgraniczną dla Andrzeja i jemu najbliższych, i chęć namiętną poświęcenia się dla niego najzupełniej. Myśl samolubna, połączenia się z Andrzejem na ślubnym kobiercu, nie istniała więcej w sercu Nataszki. Instynkt niesłychanie wydelikacony w Marji, pozwolił jej odgadnąć to wszystko na pierwszy rzut oka, a to odkrycie ułagodziło i zmniejszyło jej rozdrażnienie.
— Chodźmy do niego, droga Marjo — Nataszka pociągnęła ją za sobą do drugiego pokoju. Księżniczka otarła z łez oczy. W chwili, gdy chciała jej zadać pytanie, coś jakby ją za gardło ścisnęło. Czuła, że słowami niepodobna wyrazić tego, o co spytać chciała. Wolała wyczytać to wszystko w oczach Nataszki.
Nataszka ze swojej strony, była pełną trwogi i niepewności. Czy ma jej powiedzieć, o czem wie już sama najdokładniej? Jak potrafi zataić prawdę w obec tych oczów promienistych, które zdawały się przenikać ją na wskroś? Czy siostrę można oszukać? Usta Nataszki wykrzywiły się kurczowo, zadrgały i wybuchając na nowo rzewnym płaczem, zasłoniła sobie twarz oburącz. Siostra zrozumiała! Jednak, jak to zwykle bywa, nie chciała przypuścić fatalnej ostateczności. Skoro żyje, jest jeszcze bodaj słaba iskierka nadziei. Spytała więc, w jakim stanie jest rana, i odkąd mu się pogorszyło?
— Zo...zobaczysz go! — jęknęła Nataszka głosem złamanym.
Czekały chwilę w przedpokoju, aby stłumić i opanować gwałtowne wzruszenie, zanim wejdą do Andrzeja.
Nataszka opowiadała jej po cichu, jak od razu lekarz obawiał się końca najgorszego. Później zmniejszyły się bole, gorączka ustawała i rana zdawała się bliską zagojenia... Lekarz atoli przewidywał dalej nadejście gangreny... Gdy przybyli razem do Jarosławia, rana się zaogniła, gorączka się wzmogła...
— Koniec końców — Nataszka szeptała, tłumiąc łkania pierś rozrywające. — „To“ przyszło nagle, dwa dni temu... nie wiedzieć skąd i z jakiego powodu?... Zresztą przekonasz się sama!
— Czy bardzo osłabiony? Musiał schudnąć okropnie?
— Nie, nie... to coś zupełnie innego... o wiele gorszego... Zobaczysz Maryniu... Za dobry, za szlachetny, żeby mógł żyć na tym nędznym świecie i dla tego...





XIV.

Gdy Nataszka drzwi otworzyła do pokoju chorego, puszczając Marję naprzód, księżniczka wybuchła płaczem spazmatycznym, nie mogąc mimo wysiłku nadludzkiego, opanować wzruszenia. Pojęła w zupełności słowa Nataszki i czem jest to coś! które napadło jej brata nagle, „przed dwoma dniami“. Domyśliła się z łatwością co znaczy owo usposobienie chorego, pełne pokory i czułości. Były to zwiastuny śmierci! Zobaczyła oczami duszy, twarzyczkę małego Jędrusia, jakim go znała w ich latach dziecięcych. Wtedy tak ją nieraz rozrzewniał do głębi wyraz tej twarzyczki, pełen dobroci i najżywszego do niej przywiązania. I później widziała go nie raz tak serdecznym i wylanym dla niej. Teraz spodziewała się tem bardziej, słów czułych, jakiemi żegnał ją ojciec na łożu śmiertelnem i na tę myśl zalała się łzami. Trzeba jednak było przejść raz przez to, weszła zatem odważnie do pokoju.
Książę Andrzej leżał na szerokiej otomanie, z głową opartą o stos poduszek, odziany w szlafrok turecki, podbity kosztownem futrem sobolowem. Był blady i chudy prawie do przezroczystości. W jednej ręce białości kredowej, trzymał chusteczkę fularową, ocierając nią kiedy niekiedy usta. Drugą ręką gładził swoje piękne, ciemne wąsy, miękkie jak jedwab. Spojrzał na wchodzące. Marja zwolniła kroku machinalnie, ujrzawszy wyraz twarzy brata. Przestała łkać, nawet łzy w oczach jej oschły natychmiast. Przelękła się, jakby coś złego i zdrożnego popełniła. — „W czemże zawiniłam“? — spytała w duchu. — „Jesteś winną, boś w pełni sił i życia, bo przed tobą przyszłość, gdy ja tymczasem“... — zdawał się jej odpowiadać wzrok lodowaty i surowy księcia Andrzeja. W tych oczach dziwnie głębokich i niezbadanych, czytało się prawie nienawiść, gdy je zwrócił zwolna ku siostrze i Nataszce.
— Dzień dobry Maryniu, jakże dostałaś się aż tu? — spytał całując ją, głosem tak samo zimnym jak jego spojrzenie, jakby już z grobu wychodził.
Krzyk rozpaczy najstraszliwszej byłby mniej Marję przeraził, niż dźwięk ponury tego głosu.
— Przywiozłaś z sobą małego? — spytał tonem łagodnym, wysilając pamięć najwidoczniej.
— Jakże ci jest teraz? — spytała siostra, dziwiąc się sama sobie, że w ogóle znalazła coś do powiedzenia.
— Pytaj o to mego eskulapa, moja droga — chcąc być uprzejmym i przyjacielskim, dodał, poruszając machinalnie ustami. — Dziękuję ci bardzo siostruniu kochana, żeś do mnie przyjechała.
Uściskała jego dłoń, na co brwi zmarszczył nieznacznie. Milczał, a Marja również nie wiedziała o czem ma dalej mówić. W jego mowie, w głosie, a szczególniej w oczach czytało się zupełne oderwanie od ziemi, od tego życia doczesnego, co spostrzegamy zawsze u naszych drogich umierających, a co nas tak przelata i takim smutkiem napełnia, gdy sami czujemy się silni i zdrowi. Nic go nie zajmywało, nie żeby tego nie pojmował, tylko że myślą tonął w świecie nieznanym, nieprzystępnym dla ludzi dotąd ściśle do ziemskich trosk i uczuć przywiązanych, a to właśnie odrywało go od żyjących i cieszących się zdrowiem w całej pełni.
— Co za dziwne zrządzenie losu, to nasze dzisiejsze spotkanie! — rzekł po chwili wskazując na Nataszkę. — Pielęgnuje mnie jak widzisz...
Marja słuchała go w osłupieniu. Jakże mógł Andrzej tak zawsze delikatny, mówić z tak dotkliwą obojętnością, o tej którą kochał, i był nawzajem przez nią kochany... w jej obecności? Gdyby spodziewał się zdrowie odzyskać, nie byłby użył tego tonu, który musiał Nataszkę dotknąć najboleśniej. Jedynem możebnem tłumaczeniem było przypuszczenie, że wszystko tu na ziemi traciło wartość w jego oczach, i przestawało go zajmować. Inne bowiem światy, inne życie, o wiele ważniejsze odsłaniało się przed nim.
Rozmowa kłopotliwa i wymuszona rwała się co chwila.
— Marynia jechała na Riazan bocznemi drogami — wtrąciła Nataszka. Andrzej nie zdziwił się wcale, że nazywa jego siostrę po imieniu. Ona sama spostrzegła się po raz pierwszy, że tak mówi o księżniczce Bołkońskiej.
— Dla czego? — spytał od niechcenia.
— Powiedziano jej że Moskwa obrócona w perzynę, i że... — Nataszka umilkła, widząc że sili się nadaremnie, aby słyszeć jej słowa.
— Tak utrzymują — rzekł cicho. — To smutne, bardzo smutne!... — Zapatrzył się znowu w jakąś dal nieokreśloną, gładząc wąs machinalnie.
— A ty Maryniu spotkałaś się z hrabią Mikołajem? — pytał Andrzej. — Pisał do swoich żeś mu się bardzo podobała — mówił bez ogródek, jakby nie miał siły zrozumieć całej doniosłości tych słów dla istot ludzkich, żyjących zwykłym trybem ziemskim. — Jeżeli i tobie wpadł tak samo w oko i zajął twoje serce, złożyłoby się wszystko jak najlepiej, i mogłabyś go poślubić! — Marja słysząc te słowa, zrozumiała, jak wielka przestrzeń dzieli go już od ich świata.
— Po cóż mówić o mnie? — odrzuciła najspokojniej, spojrzawszy ukradkiem na Nataszkę, która siedziała niema, z oczami wlepionemi w posadzkę. Milczenie trwało nieprzerwanie.
— Jędrusiu, czy chciałbyś? — spytała naraz Marja drżącym głosem — chcesz widzieć dziecię?... Przez całą drogę pytał ciągle o Tatusia.
Andrzej uśmiechnął się nieznacznie. Siostra umiejąc czytać w jego twarzy, niby w księdze otwartej, spostrzegła z przerażeniem że nie uśmiecha się, ani z uciechy, ani z czułości ojcowskiej, tylko raczej z szyderstwem tyczącem się jej, że chwyciła się tego środka ostatecznego, aby obudzić w nim czucie gasnące zwolna wraz z życiem fizycznem.
— Zobaczę synka najchętniej... — Czy zdrów?... musiał wyróść znacznie?...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Przyprowadzono malca. Przestraszył się wprawdzie ojca tak strasznie bladego, nie rozpłakał się jednak gdy go całował, bo nie widział żeby ktokolwiek w koło chorego miał łzy w oczach. Skoro wyprowadzono chłopczynę z pokoju, Marja objęła brata za szyję, i nie mogąc dłużej pohamować się w żalu, wybuchnęła gorżkim płaczem.
Andrzej wpatrzył się w nią przenikliwie:
— Płaczesz nad nim? — szepnął.
Marja głową skinęła.
— Tu nie powinno się płakać — dodał spokojnie bez cieniu wzruszenia.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Zrozumiał że siostra płacze nad dzieckiem, które zostanie teraz zupełnym sierotą, i próbował wziąć się na nowo do życia. — Tak — pomyślał — musi się to jej wydawać czemś nader smutnem, a to przecież coś tak prostego! — dodał w duchu. — Ptaki niebieskie nie sieją, i nie orzą, a Ojciec w Niebiesiech żywi je. — Chciał powtórzyć głośno siostrze ten ustęp z Ewangielji, inaczej się jednak namyślił: — Po co mam jej to mówić?... zrozumiałaby to zupełnie przeciwnie. Żyjący na ziemi w pełni sił i zdrowia, nie przypuszczają że te wszystkie troski, kłopoty i uczucia, wyłącznie zajmujące ich umysł, które im wydają się tak ważnemi, są niczem dla tych... co mają niebawem odejść z tego świata! To daremna... nie pojmujemy się nawzajem...
I nie dodał ani słowa więcej.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Synek Andrzeja miał dopiero sześć latek. Niczego jeszcze nie umiał, nawet abecadła. A jednak, gdyby był dojrzałym mężczyzną, nie mógłby był pojąć głębiej i ocenić ściślej całej doniosłości tej sceny niemej, jaka rozegrała się w jego przytomności, między ojcem, księżniczką Marją i Nataszką. Ta ujęła go za rączkę, wyprowadzając z pokoju. Poszedł z nią bez oporu, następnie zarzucił jej nieśmiało ramiona na szyję, wlepił w nią swoje piękne oczęta zadumane, jak u owego aniołka rafaelowskiego u stóp Madonny Sykstyńskiej, oparł główkę o jej łono; a jego drobne usteczka z górną wargą podniesioną, całkiem jak u matki zmarłej, zadrgały bolem. Rozpłakał się rzewnie ale cichuteńko, tak żeby Tatuś nie słyszał.
Od tego dnia chłopczyna unikał starannie Dessalles’a i hrabiny Rostow. Wolał być sam lub w towarzystwie „cioci Maryni“ i Nataszki. Tę pokochał z szczególną czułością, pieszcząc się z nią całemi godzinami, ale zawsze cichutko, bez żadnych objaw głośniejszych.
Marja wyszedłszy od brata straciła wszelką nadzieję. Nie wspomniała więcej przed Nataszką o możliwem wyzdrowieniu. Wyręczały się nawzajem i lożowały przy łożu chorego. Księżniczka nie płakała więcej, tylko zasyłała coraz gorętsze modły przed tron Najwyższego, tego Bóstwa wiecznotrwałego i niezbadanego, którego obecność czujemy podwójnie i tak żywo, tak niemal dotykalnie, przy węzgłowiu konającego.





XV.

Książę Andrzej czuł że umiera, że już przez pół zaumarł. Zwiastowało mu to najwyraźniej zupełne oderwanie od wszelkich spraw ziemskich, a dziwny spokój i uczucie radosne, rozkoszne w głębi duszy. Czekał na to „coś“ groźnego, wiecznego, nieznanego i dalekiego, co przeczuwał przez cały ciąg życia, a obecnie nieuniknionego, bez trwogi i bez pospiechu. To „coś“ było teraz tuż blisko. Odgadywał dotykał się tego prawie.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Niegdyś obawiał się śmierci. Dwa razy przechodził przez straszną mękę konania. Teraz oswoił się z nią i nie lękał się śmierci jak wtedy, gdy z oczami wlepionemi w cuda przyrody, w lasy różnobarwne, w łąki i pola szmaragdowe, w lazur nieba, czuł śmierć pełzającą ku niemu zdradziecko i kręcącą się z świstem złowrogim w piasku, pod postacią kartacza. Gdy odzyskał był przytomność w ambulansie, rozkwitł nagle w jego duszy kwiat przepiękny miłości wiecznej, miłości, nie mającej nic wspólnego z ziemskiemi namiętnościami, jakby już był zrzucił z ramion ciężkie brzemię życia doczesnego. Wtedy po raz pierwszy przestał się bać śmierci. Czemże bo jest miłość wieczna? Oderwaniem serca od wszystkiego i wszystkich, co nas jeszcze wiążą z tym płaczu padołem. Patrzał najobojętniej na swój rychły koniec powtarzając w duchu:
— Tem lepiej!
Po tej nocy jednak, spędzonej w majaczeniach gorączkowych, gdy zjawiła się przed nim ta, którą przyzywał całą siłą wyobraźni, gdy przytknęła do jego ręki usta rozpalone, oblewając łzami rzewnemi, serce jego przeniknęła miłość namiętna do jednej kobiety wyłącznie, i ta związała go i przykuła na nowo do życia ziemskiego. Opanowywały go i opadały rojem myśli nieokreślone, a pełne rozkoszy. Gdy przypomniał sobie ową chwilę, kiedy spostrzegł obok siebie Anatola Kurakina z nogą uciętą, czuł, że obecnie nie mógłby powrócić do uczuć najwyższego miłosierdzia i wzniosłego przebaczenia, jakie wtedy sercem jego były owładły. Udręczony niepewnością, czy Nataszka jest li sennem złudzeniem, czy najmilszą rzeczywistością, nie śmiał o to zapytać nikogo z otaczających.
Śmierć niestety! miała zwyciężyć w tej walce, mimo że miłość odnowiona w jego sercu dla Nataszki, pobudzała w nim pragnienie życia. I to jednak przeminęło, a dziś oczekiwał na nią ze stoicznym spokojem.
Pewnego wieczora, zanim nastąpiło to „coś“, o czem wspominała Nataszka Marji, nie mogąc wypowiedzieć bez ogródek, że chory dogorywa... był rozgorączkowany, jak zwykle o tej porze, co nadawało dziwną jasność jego myślom. Uczuł się nagle przeniknionym szczęściem nadziemskiem. — Ah! Ona nadchodzi! — powiedział w duchu.
Była to rzeczywiście Nataszka. Wśliznęła się cichuteńko, i usiadła w dużem karle, u węzgłowia chorego. Nie omyliło go zatem przeczucie.
Siedziała zwrócona ku niemu pół-ciałem. Głowa jej zasłaniała sobą blask świecy płonącej. Robiła pilnie pończoszkę, od dnia, w którym Andrzej wspomniał był żartem, że najlepiej pielęgnują chorych staruszki, robiące na drutach pończoszkę. Ten ruch jak utrzymywał, spokojny i jednostajny, wpływa zbawiennie na rozstrój nerwowy u chorych i łagodzi ich cierpienia. Zgrabne paluszki młodej dzieweczki, przebierały szybko drutami, z cichym szelestem, on zaś tymczasem, podziwiał z czułością niewymowną, z pod powiek przymkniętych na pozór... jej śliczny profil, o linjach czystych, klasycznych, jakby ukutych w marmurze przez Fidjasza. Wypadł jej nagle z kieszonki od fartuszka kłębuszek z nićmi. Drgnęła przestraszona. Najprzód dłonią świecę zasłoniła, żeby światło zbyt jaskrawe nie zbudziło chorego, podniosła szybko kłębuszek z podłogi i usiadła nazad na dawne miejsce. Patrzył na nią udając śpiącego. Widział jak pierś jej faluje, nie mogąc złapać oddechu. W pierwszych chwilach, po ich spotkaniu, wyznał jej był, że jeżeli zdrowie odzyska, będzie błogosławił i dziękował Bogu najgoręcej, za tę ranę, która ich na nowo pogodziła. Odtąd więcej o tem nie wspominał.
— Czy toby mogło teraz nastąpić? — pytał w duchu, przysłuchując się lekkiemu szelestowi drutów poruszanych. — Po cóżby nas los sprowadzał? Czy po to jedynie, żebym umierał na jej rękach?... Czyż prawda życiowa, na to tylko została mi objawioną, aby mnie na nowo pogrążyć w ciemnościach kłamstwa? Kocham ją nad wszystko na świecie i czyż mógłbym przestać ją kochać? — dodał z jękiem bolesnym, do czego był nawykł w skutek bólów okropnych, dręczących go po całych dniach i nocach.
Na ten jęk, Nataszka złożyła natychmiast robotę na stoliku, pochyliła się nad nim, a widząc jego oczy rozpromienione i błyszczące, spytała:
— Nie spisz książę?
— Od dawna!... patrzę na ciebie dziecię drogie, odkąd tu usiadłaś. Wiesz? przeczułem ciebie zanim weszłaś. Nikt prócz ciebie jednej, nie udziela mi tak słodkiego, tak błogiego ukojenia... takiej jasności... Miałbym prawie ochotę płakać z nadmiaru szczęścia!...
Nataszka przybliżyła się jeszcze bardziej, a twarzyczka jej spłonęła radością i miłością namiętną, bez granic.
— Nadto cię kocham dziecię... kocham nad wszystko na świecie!...
— A ja!... — Odwróciła główkę, aby ukryć łzy cisnące się gwałtem do ócz: — Dla czego nadto? — spytała cichutko. — Czy można kiedy kochać za wiele?
— Dla czego?... pytasz... Powiedz że mi dziecię szczerą prawdę, jakie masz przeczucie w głębi serca?... Czy będę żył? Jak sądzisz?...
— Jestem tego pewna! najpewniejsza! — wykrzyknęła Nataszka w uniesieniu coraz wzrastającem, przyciskając namiętnie do ust jego obie dłonie.
Zamilkł.
— Jakby to było dobrze — odszepnął po chwili, całując ją w czoło nad nim pochylone.
Nataszka nie posiadała się z radości, przypomniawszy sobie jednak, że nadto wielkie wzruszenie, mogłoby pociągnąć za sobą skutki najfatalniejsze dla chorego, wtrąciła, opanowując siłą woli własne uniesienie.
— Nie spałeś książę... To źle... Trzeba spać... błagam o to!...
Uścisnął jej rękę, ona zaś usiadła na dawnem miejscu. Dwa razy spojrzała ukradkiem na niego, spotykając się zawsze z jego wzrokiem w nią utkwionym. Zaczęła coraz szybciej przerabiać drutami, aby nie podnosić wcale oczu. Wkrótce usnął.
Sen jego nie trwał długo. Obudził go pot zimny, występując jak rosa na czoło.
Myśl jego zaczęła błąkać się pomiędzy życiem a śmiercią.
— Miłość? Czemże jest właściwie miłość? — powtarzał w duchu. — Miłość jest negacją śmierci, miłość jest źródłem życia. Co tylko pojmuję, miłość mi to wyjaśnia. Wszystko w niej się mieści. Miłość jest Bogiem, umrzeć zaś, to przelać iskrę nieśmiertelnej miłości, tkwiącą w każdym, a więc i we mnie, do źródła ogólnego, nieśmiertelnego, wiecznego.
Te marzenia, były mu wielką pociechą. Były to jednak tylko sny błogie, które majaczyły w jego mózgu gorączką podnieconym, nie zostawiając po sobie ani cieniu rzeczywistości. Usnął na nowo, oddany na pastwę takim samym chorobliwym halucynacjom.
Zobaczył się we śnie, leżącym w tym samym pokoju, który teraz zamieszkiwał. Odzyskał był jednak zdrowie najzupełniej. Przesuwało mu się przed oczami mnóstwo osób dotąd całkiem nie znanych. Rozmawiał i dysputował z niemi o rzeczach najrozmaitszych i chciał wyjść razem, choć nie wiedział właściwie dokąd i po co? Perswadował sam sobie tymczasem, że marnuje czas na takie błachostki, gdy powinienby się zająć czemś o wiele ważniejszem; sprawami niesłyszanej doniosłości. Nie przestawał atoli rozmawiać z niemi, wprawiając w zachwyt i podziw świetnemi cytatami i argumentami, w których on sam nie mógł się sensu dopatrzeć... Zwolna... zwolna... ulotniły się te wszystkie nieznane mu figury, cała zaś jego uwaga wytężyła się i skupiła na drzwi izby cokolwiek odchylone... Czy zdoła zaryglować je dość szybko?... Wszystko od tego zawisło. Wstaje, zbliża się do drzwi, aby je na klucz zamknąć, ale czuje jak się nogi pod nim uginają... czuje że nie zdąży na czas! Zbiera resztę sił, chce rzucić się naprzód, w tem straszna niemoc go ubezwładnia... coś mu oddech w piersi zapiera... ściska za serce... Ta niemoc, to trwoga przed śmiercią... Tam za drzwiami niedomkniętemi, stoi widmo złowrogie... W chwili gdy doczołgał się do progu, zziajany i zadyszany, widmo potrąca go, drzwi otwiera szeroko i wchodzi niemi do pokoju... To widmo straszne, bez nazwiska, jest śmiercią, śmiercią najniezawodniej, on zaś musi uciec przed nią za jaką bądź cenę!... Chwyta drzwi... niepodobna zamknąć je... Może jednak z wysiłkiem nadludzkim potrafi widmu drogę zagrodzić... Niestety! siły go opuszczają, napróżno macha rękami w powietrzu... nadaremne wszelkie usiłowania!... Widmo wchodzi... weszło... a książę Andrzej czuje że umiera!...
Zrozumiał w tej chwili, że to sen tylko i gwałtownem woli wytężeniem zbudził się z tej ciężkiej zmory piersi przytłaczającej.
— Tak, to była śmierć! Umrzeć i zbudzić się! Czyżby i po śmierci następywało przebudzenie?
Ta myśl przemknęła mu przez głowę jak błyskawica. Podniósł się jeden róg zasłony, która dotąd zakrywała przed nim zazdrośnie, to „coś“ nieznanego i nieokreślonego. Uczuł nagle, jak opadają z niego wszelkie więzy cielesne, przykuwające go do ziemi. Dusza uwolniona od ciężaru zbytecznego wznosiła się coraz wyżej i wyżej... było mu dziwnie błogo... a ta błogość nadziemska już go nie odstąpiła do tchu ostatniego. O tem czemś nieokreślonem, wspomniała Nataszka Marji, i opowiedziała na samym wstępie... Od tej chwili gorączka się wzmogła, i wbrew zapewnieniom lekarskim, Nataszka przeczuwała bliski koniec, sądząc po usposobieniu moralnem chorego. Gdy się wtenczas obudził z owego snu strasznego, spytała go, czy czego nie potrzebuje? Wypatrzył się na nią okiem szklannem, bezmyślnem, takiem jakiemś dziwnem, jakby jej wcale nie rozumiał i nie poznawał. To usposobienie rozwijało się w chorym z niesłychaną szybkością, potęgując się z każdą chwilą.
Ostatnie jego dni i godziny upływały cicho, spokojnie, bez żadnych wstrząśnięć nadzwyczajnych.
Księżniczka Marja i Nataszka nie odstępywały go ani na chwilę. Czuły jednak, że udzielają starań i usług temu „czemuś“, co wkrótce stanie się dla nich drogim cieniem, drogiem i bolesnem wspomnieniem. Duchem książę Andrzej przebywał już w innym świecie, niczem z niemi nie związany.
Boleść u jednej jak i u drugiej, była tak głęboka, na myśl, że przyjdzie im pożegnać i rozłączyć się niebawem z człowiekiem, którego obie kochały nad życie, że po za tem nie czuły prawie grozy śmierci. Uznały, że niepotrzebują podniecać bolu, który i tak serca im rozrywał. Nie płakały ani przy nim, ani gdzie indziej. Nie mówiły nawet o nim. Czyż słowami można wyrazić coś takiego? Widziały jak im niknie w oczach, zwolna, spokojnie, dążąc w światy wyższe i nieznane. Czuły obie, że tak jest dobrze, skoro Bóg żąda od nich tej bezmiernej ofiary.
Wyspowiadał się, przyjął Komunię i pożegnał swoich najbliższych. Gdy mu synka przyprowadzono, dotknął się z lekka ustami jego główki i odwrócił się, nie z żalu za życiem, tylko sądząc, że dopełnił wszystkiego, czego żądano i oczekiwano po nim. Poproszono jeszcze, żeby dziecię pobłogosławił. Dokonał i tego, patrząc badawczo po wszystkich, czy niczego więcej nie będą od niego wymagali?
Oddał w końcu Bogu ducha, w podtrzymujących go ramionach księżniczki Marji i Nataszki.
— Stało się — szepnęła siostra głucho, przymykając umarłemu powieki na wieczny sen...
Nataszka jęknęła żałośnie:
— Gdzież on teraz?! — spytała łamiąc ręce rozpaczliwie.
Gdy go złożono do trumny, wszyscy zbliżali się kolejno, aby według zwyczaju w Rosji istniejącego, ucałować zwłoki po raz ostatni. Biedny, mały sierotka, czuł jak mu ból dotąd nieznany, o mało serca nie rozsadzi. Wszyscy we łzach tonęli. Hrabina i Sonia płakały nad Nataszką i nad tym, który tak wcześnie i po tylu mękach straszliwych, musiał odejść w świat inny. Stary hrabia płakał nad samym sobą; czuł bowiem, że i on niebawem podąży za księciem Andrzejem.
Nataszka i Marja płakały również; nie tyle nad stratą poniesioną ile pod wpływem wzruszenia głębokiego, które wywołuje w nas wszystkich widok tajemnicy uroczystej, a jednak tak prostej... tkwiącej w śmierci.





XVI.

Po bitwie pod Borodynem, zajęciu Moskwy przez Francuzów, i obróceniu tego miasta pięknego i zasobnego w stos gruzów, najważniejszym wypadkiem późniejszym, wedle zdania niektórych historyków, był plan powzięty przez Kutuzowa, żeby poprowadzić armję rosyjską na Kaługę, zamiast na Riazan, i stanąć obozem w Tarutynie. Przypisują ten czyn bohaterski rozmaitym osobistościom, a nawet i Francuzi mówiąc o marszu flankowym, wynoszą pod niebiosa geniusz wodzów rosyjskich, którego złożyli dowody oczywiste w wykonaniu tego obrotu. W rzeczywistości rzecz ta nam dzisiaj inaczej się przedstawia. Nie potrzeba było aż gienjuszu, aby obrać drogę na części kraju dotąd nie zniszczone, i obfitujące w żywność tak dla ludzi jak i dla koni.
Podczas rady wojennej w Fili, wodzowie rosyjscy byli tego zdania prawie bez wyjątku, żeby rejterować linją prostą na Niżny-Nowogród. Wtedy Lanskoj, naczelnik intendentury wojskowej, wystąpił z energicznym protestem, dowodząc jak na dłoni, że furaże i wiktuały dla armji były głównie zgromadzone wzdłuż Oki, w guberniach: Tułskiej i Kazańskiej. Cofając się zatem w prostej linji, armja miałaby owe magazyny na przeciwległym brzegu rzeki. W czasie wylewów jesiennych możnaby się znaleść zupełnie odciętym, i byłoby niepodobieństwem zaopatrzyć się w żywność. To był pierwszy powód, nadzwyczaj prosty i trafiający do przekonania każdego, który skłonił Kutuzowa do zmienienia planu pierwotnego. Armja maszerowała tedy w kierunku linji, na której znajdowały się magazyny z żywnością i ambulanse. Gnuśność i nieruchawość Francuzów, którzy stracili byli najzupełniej trop armji rosyjskiej, potrzeba konieczna zasłaniania i bronienia przed napaścią wroga, głównych składów i fabryk broni, a szczególniej kwestja żywotna, tycząca się furażów i zapasów żywności dla wojska, zmusiła armję rosyjską do cofania się ku południowi. Przeszedłszy gościńcem Tułskim, ruchem desperackim, wodzowie myśleli zatrzymać się z wojskiem w Podolsku. Rozmaity zbieg okoliczności niefortunnych, jak ukazanie się niespodziewane mniejszych oddziałów wojska francuzkiego, a w szczególności obfitość zasobów nagromadzonych w Kałudze, skłoniły armję rosyjską do posuwania się dalej ku południowi, kierując się w stronę Tarutyna. Jak jest trudno, a nawet niepodobna oznaczyć chwili i powodów właściwych, dla czego postanowiono oddać Francuzom Moskwę bez wystrzału, tak samo nie można orzec dokładnie, który z wodzów przechylił ostatecznie szalę wypadków, skłaniając armję całą do marszu ku Tarutynowi? Każdy, raz tam się dostawszy, przypisywał zasługę tego planu innemu z główno dowodzących.





XVII.

Droga którą teraz cofała się armja rosyjska, była tak nieomylną i najstosowniejszą, że nawet marodery tędy rozsypywali się, wyprzedzając ruch wojska regularnego. Kutuzowa spotkała z tego powodu ostra nagana od cara, że zaczął był zrazu prowadzić wojsko na Riazan, zamiast iść prosto w kierunku Tarutyna. Car sam mu wskazywał ten kierunek w piśmie odnośnem, które atoli wódz naczelny dostał dopiero stanąwszy na miejscu.
Przysługa oddana Rosji przez Kutuzowa, nie polegała na gienjalnych obrotach, tylko jedynie w umiejętnem korzystaniu i wyzyskiwaniu szczęśliwego zbiegu okoliczności. On jeden jedyny odczuwał całą doniosłość nieruchomości Francuzów. On tylko utrzymywał wytrwale, że bitwa pod Borodynem była zwycięztwem, a nie klęską dla armji Rosyjskiej. On również na swojem stanowisku wodza naczelnego, zamiast (jak wielu osądzało za krok najstosowniejszy) wystąpić zaczepnie, wstrzymywał przeciwnie siłą mocą wojsko rosyjskie od czegoś podobnego, aby nie niszczyć sił w walce bezowocnej.
Dzikie zwierze ranione śmiertelnie pod Borodynem, znajdowało się dotąd na tem samem legowisku, gdzie go strzelec zostawił. Czy dogorywało? Czy dawało jeszcze jakie znaki życia? Strzelec nie mógł dowiedzieć się o tem dokładnie. Naraz drapieżnik jęknął z bólu, zdradzając tem położenie rozpaczliwe i bez wyjścia. Tym krzykiem boleści było wysłanie Lauriston’a do obozu Kutuzowa. Napoleon uważając się dotąd za nieomylnego, napisał do Kutuzowa, idąc li za chwilowym popędem: te słowa:
„Mości Książę, posyłam jednego z moich adjutantów-jenerałów, aby porozumieć się z Waszą Książęcą Mością, co do kilku ważnych spraw. Pragnę aby Wasza Książęca Mość uwierzyła słowom, które usłyszy z ust mojego wysłańca, szczególniej, gdy będzie tłumaczem względów i nader wysokiego szacunku, który żywię dla Waszej Książęcej Mości. List ten pisany jedynie w tym celu, co wyraziwszy, proszę Boga żeby osłaniał Waszą Książęcą Mość tarczą Swojej najświętszej opieki.
Moskwa, 30 października.

Podpisany: Napoleon“.

— Potomność złorzeczyłaby na wieki wieków mojej pamięci — odpowiedział po francuzku Kutuzow — gdybym podał pierwszy dłoń, i przyczynił się do jakichkolwiek układów z wrogiem mojej ojczyzny. Takiem jest obecne Rosji położenie, i taki duch wieje w narodzie!
I szedł dalej do celu z góry wytkniętego, nie dając się niczem zepchnąć z drogi.
Wskutek całego miesiąca spędzonego na łupiestwie przez armję francuzką, a tak samo długim wypoczynku wojska rosyjskiego, nastąpiła wielka zmiana, co do sił stron wojujących, i co do ducha który je ożywiał. Obecnie szala przechylała się grubo ku Rosjanom. Chęć wystąpienia zaczepnie wrzała w wojsku rosyjskiem od najwyższych oficerów, aż do ostatniego szeregowca. Bezczynność przeciągająca się w nieskończoność niecierpliwiła wojsko, budząc ciekawość co się dzieje w końcu z Francuzami, których stracono z oczów od kilku tygodni. Zuchwałość, z jaką forpoczty rosyjskie zbliżały do nich prawie codziennie; zwycięztwa odnoszone tu i owdzie, w drobnych potyczkach przez chłopskich partyzantów nad nieprzyjacielem; wszystko to potęgowało w narodzie jak i w armji rosyjskiej nienawiść straszną, i chęci namiętne pomszczenia na dzikich najeźdźcach utraty Matuszki Moskwy! Żołnierze czuli instynktowo że teraz oni górą; że i liczbą, a szczególniej duchem są o wiele silniejsi od Francuzów. Tak jak wskazówka w zegarze dochodząc do pewnego punktu na tarczy, porusza wewnątrz młotki do wydzwaniania godziny, tak samo w sferach najwyższych, odbicie tego prądu nurtującego w warstwach najniższych, spowodowało natychmiast czynność gorączkową i zdwojoną gorliwość w każdym kierunku.





XVIII.

W obozie dowodził armią Kutuzow za pośrednictwem swego sztabu głównego. Z Petersburga znowu kierowała i ubezwładniała poniekąd Kutuzowa wola cara samego. Zanim dowiedziano się w Petersburgu o zdobyciu Moskwy przez Francuzów, posłano Kutuzowowi aby mu ułatwić zadanie, plan szczegółowy, według którego miał nadal wojnę prowadzić. Sztab jego przyjął plan w całości bez namysłu, mimo że bieżące wypadki i fatalne okoliczności, zmieniły tak wiele w położeniu armji rosyjskiej. Co się tyczy Kutuzowa, ten odpowiedział bez ogródek, że nie podobna wykonywać rozporządzeń, dawanych z tak wielkiej odległości. Posyłano mu też kurjera za kurjerem, z coraz nowemi instrukcjami, aby usuwać owe trudności, w miarę jak się mnożyły. Notowano przytem skrzętnie każde ze słów Kutuzowa, nieledwie każdy giest jego.
W łonie armji zaszły również wielkie zmiany. Trzeba było zastąpić Bagrationa, zabitego w bitwie pod Borodynem, i Barclay’a, który sam się usunął z widowni, obrażony, że go zepchnięto na drugi plan, odbierając naczelne dowództwo. Zastanawiano się i rozprawiano całkiem na serjo, czy dać na miejsca A i B? Czy też C i D, zamiast A i B? Jakby w kwestji tak ważnej rozchodziło się li o dostojność tych osobistości, a nie o ich wartość rzetelną.
Wskutek nienawiści istniejącej od dawna pomiędzy Kutuzowem a Bennigsenem, z powodu obecności w głównej kwaterze osób wpływowych, i zaszczyconych nieograniczonem cara zaufaniem, jak również zmian niezbędnych; rozgrywała się w głównym sztabie partja niesłychanie ciekawa i zawikłana. Jedni drugim nogę podstawiali, robiąc na przekór aż miło! a wszystkie te intrygi miały na celu rozmaite plany i obroty wojenne, które każdy z nich radby był układać według własnego widzimisię. Wypadki kampanji szły tymczasem własnym torem, nie według woli i kierunku nadanego im przez tych lub owych, tylko tak, jak to wypływało z starcia wzajemnego jednej armji z drugą. Zresztą to niesłychane zawikłanie, ten chaos zdań w sferach najwyższych władzy państwowej, kazał domyślać się z góry tego co nastąpi.
Dnia drugiego października, car pisał w tym sensie do Kutuzowa: (List ten otrzymał był wódz naczelny dopiero po bitwie pod Tarutynem).
„Książę Michale Ilarjonowiczu!“
„Moskwa jest w ręku nieprzyjaciół naszych od miesiąca. Wasze ostatnie raporta noszą datę 20 września, odtąd zaś nie tylko nie zrobiliście ani kroku, w celu oswobodzenia naszej prastarej stolicy od najeźdźców, ale przeciwnie, cofnęliście się jeszcze dalej. Serpukow jest obecnie zajęty przez oddział nieprzyjacielski, Tuła zaś ze swoją główną fabryką broni, jest również mocno zagrożona. A ta broń jest przecież niezbędną dla naszej armji. Widzieliśmy z raportów Wintzingeroda, że nieprzyjaciel wepchnął oddział dziesięciotysięczny na drogę prowadzącą do Petersburga. Inny korpus nieprzyjacielski także kilkotysięczny, maszeruje w kierunku Dmytrowa. Trzeci zbliża się do Włodzimierza. Czwarty nakoniec koncentruje się pomiędzy Ruzem a Mozajskiem. Napoleon sam był jeszcze w Moskwie do dnia 25 z swoją gwardją przyboczną. Skoro jego wojsko jest tak rozprószone i podzielone na drobne oddziały, czyż można przypuścić żebyś miał Książę przed sobą tak przeważne siły nieprzyjacielskie, którychbyś nie pokonał, zmieniwszy taktykę z odpornej i biernej na zaczepną? Trzeba przeciwnie sądzić z tego, że gonią za tobą drobne części rozbitej armji francuzkiej, a przynajmniej następują na nasze wojsko korpusy o wiele słabsze niż armja, której dowództwo złożyliśmy w twoje ręce. Zdawać by się mogło, że korzystając z tak sprzyjających okoliczności, zaatakujesz pojedyncze oddziały nieprzyjacielskie, rozprószysz lub weźmiesz je w niewolę, i zmusisz przynajmniej do odwrotu, zachowując nam przeważną część guberni, zajętych obecnie przez najeźdźców. Spodziewaliśmy się, że zechcesz zasłonić przed Francuzami Tułę, jako też i resztę miast naszego państwa. Jeżeli rzeczywiście nieprzyjacielowi uda się skierować ku Petersburgowi znaczny korpus wojska, obecnie, kiedy nikt prawie nie został aby miasto bronić, na ciebie Książę spadnie cała odpowiedzialność. Działając energicznie i decydując się na krok stanowczy, powinienbyś przecie, rozporządzając tak znacznemi siłami nie dopuścić do tego powtórnego nieszczęścia. Nie zapominaj Książę że masz już jeden ciężki rachunek do zdawania, w obec naszego narodu oburzonego i zgorszonego najsłuszniej zaprzepaszczeniem Moskwy. Wiesz dobrze, i nieraz już tego na sobie doświadczyłeś, żeśmy zawsze szczodrzy i gotowi do nagradzania prawdziwej zasługi. Nie zmieniliśmy się w tem. Mamy jednak prawo wraz z Rosją, żądać od ciebie Książę najwyższego poświęcenia, stałości żelaznej niczem nieugiętej i rezultatów innych niż dotychczasowe. Spodziewamy się tego, licząc na twoje Książę zdolności, na twoją przeszłość pełną sławy niespożytej, i na znaną dzielność wojsk naszych“.
Zanim list ten był odebrał, Kutuzow był rzeczywiście zmuszony do wydania bitwy, nie mogąc dłużej powstrzymać zapału w armji, która rwała się gwałtem do walki zaczepnej. W dniu drugiego października, prosty kozak Szapowałow, myszkując po polu, ubił jednego szaraka, a postrzelił drugiego. Ten drugi tęgi zając, mocno farbując, zaprowadził za sobą strzelca zapalonego aż w głąb lasu. Tu kozak wpadł niespodziewanie na lewe skrzydło Murat’a, które nie porozstawiało nawet żadnych placówek ani widet. Opowiadał o tem zajściu śmiejąc się swoim kamratom wróciwszy do obozu. Podchorąży słysząc to, doniósł szczegółowo o całym wypadku pułkownikowi. Przywołano kozaka, badano, wypytywano, a wyżsi oficerowie w jego pułku, powzięli myśl skorzystania z gratyski. Chcieli napaść w nocy niespodziewanie na obóz francuzki, i odbić im przynajmniej trochę koni. Jeden z nich poleciał z tą propozycją do głównej kwatery. Tam położenie i stosunki zaostrzyły się coraz bardziej. Przed kilku dniami Jermołow przyszedł błagać Bennigsena, żeby użył całego swego wpływu na Kutuzowa nakłaniając go do zaatakowania Francuzów.
— Gdybym nie znał cię tak na wylot jenerale — uśmiechnął się gorżko Bennigsen — sądziłbym, że pragniesz czegoś wręcz przeciwnego. Wystarczy bowiem, żebym ja coś zaproponował, aby wódz naczelny zrobił zupełnie inaczej.
Opowiadanie kozaka potwierdzone przez innych jeszcze patrolujących po lesie, wykazało, że trzeba koniecznie wystąpić zaczepnie. Wszystko było gotowem do wybuchu. Poruszyły się sprężyny, młotki uderzyły i zegar zaczął dzwonić. Pomimo nadanej mu władzy nieograniczonej, wbrew swojemu przekonaniu i tyloletniemu doświadczeniu, Kutuzow przyzwolił na atak, osądzając go z góry za niepotrzebny a nawet szkodliwy. Skłoniło go do tego bardzo wiele powodów i okoliczności: raport dla niego wielce nieprzychylny, który wysłał był do cara Bennigsen; życzenie samego monarchy i zapał jenerałów rwących się do boju. Musiał w końcu ustąpić, w obec tak potężnego parcia ze wszech stron.





XIX.

Atak według wydanych rozkazów miał nastąpić piątego października.
W wilją dnia tego Kutuzow podpisał własnoręcznie plan, co do rozłożenia pojedynczych oddziałów wojska. Toll odczytał plan cały Jermołowowi, proponując mu żeby zajął się translokacją.
— Dobrze, dobrze — Jermołow odrzucił od niechcenia. — Chwilowo nie mam jednak czasu na to.
Plan bitwy ułożony przez Tolla był doskonały; tak samo dokładny, jak ów napisany przed bitwą pod Austerlitz, chociaż zredagowano go po rosyjsku, nie po niemiecku: — „Pierwsza kolumna posunie się w tę stronę, druga i trzecia w tamtą“... — i tem podobnie. — Kolumny oznaczone na papierze miały złączyć się w pewnym punkcie, i o pewnym czasie z góry wyznaczonym, wpaść na nieprzyjaciela i zgnieść go, rozpędzić na cztery wiatry. Wszystko tam było najcudowniej obmyślane, jak zawsze w planach pisanych, i również (jak się dziać zwykło w każdej bitwie) żadna z kolumn nie stawiła się na czas w miejscu oznaczonem.
Gdy wygotowano w kancelarji główno-dowodzącego wszystkie części planu, posłano z całym tym plikiem papierów, oficera będącego w tym dniu na służbie. Młody gwardzista dumny i rozpromieniony, powierzoną mu tak ważną misją, puścił się galopem do mieszkania Jermołowa, któremu miał wręczyć papiery. W mieszkaniu nie było jenerała.
Udał się z tamtąd do jednego z druhów najserdeczniejszych Jermołowa.
— Nie ma nikogo w domu — odpowiedział mu żołnierz stojący na warcie.
Poszedł dalej. Wszędzie odbierał tę samą odpowiedź.
— Byle mnie nie kazano odpowiadać za to spóźnienie — pomyślał ordynans zakłopotany nie lada. — A to mnie nieszczęście prześladuje!
Objechał w koło obóz. Jedni utrzymywali, że Jermołow tylko co odjechał z kilkoma innymi jenerałami, inni znowu zaręczali, że już wrócił z objażdżki. Nieszczęśliwy ordynans błądził tak do szóstej wieczorem bez wytchnienia, nie jedząc nawet objadu. Jermołow stał się niewidzialnym, i nikt nie wiedział gdzie go szukać? Wysłannik pokrzepiwszy się cokolwiek u jednego z towarzyszów broni, dotarł aż do przednich straży, któremi dowodził Miłoradowicz. Tu mu powiedziano, że dowódzca jest na balu u jenerała Kikina, a i Jermołow tam być musi.
— Gdzież to jest?
— Tam w Jeszkinie — oficer od kozaków wskazał mu ręką wieś z wspaniałym pałacem, na wzgórzu zbudowanym.
— Jakto?... Ależ ta wieś leży już po za naszą linją bojową?
— Nic nie znaczy... posłano tam właśnie nasze dwa pułki, które bankietują i hulają aż miło!... Jenerał zamówił dwie muzyki pułkowe, i cały chór śpiewaków!
Oficer minął linję bojową. Gdy zbliżał się do pałacu, usłyszał wesoły śpiew żołnierzów, należących do chóru, i grzmiące oklaski reszty biesiadników. Ta wesołość udzieliła się mimowolnie i młodemu gwardziście, chociaż trwożył się okropnie, czy nie przypiszą jemu winy, że nie dostawił komu należało powierzonych mu papierów. Była już tymczasem godzina dziewiąta. Noc zapadła. Zeskoczył z konia i szedł po kamiennych stopniach ganku, do wysokiej wspaniałej sieni pałacu nietkniętego dotąd ani przez Francuzów, ani przez wojsko rosyjskie, chociaż stał pomiędzy dwiema armjami. W przedpokoju kręciło się mnóstwo służby. Jedni przynosili z kuchni na dziedzińcu coraz nowe półmiski, drudzy usługiwali gościom w głównej sali. Śpiewaków z braku miejsca ustawiono pod oknami pootwieranemi na oścież. Zobaczył zaraz w pierwszej sali głównodowodzących jenerałów, a pomiędzy nimi wysoką i imponującą postać Jermołowa. Wszyscy mieli twarze mocno zarumienione, mundury porozpinane, i byli cięci co się zowie. Jedni bardziej pjani siedzieli porozwalani na otomanach, ci zaś, którzy mogli się jeszcze na nogach utrzymać, stali w kółko, śmiejąc się na całe gardło i bijąc brawo jednemu z pomiędzy nich. Był to mężczyzna w sile wieku, piękny i smukły, który wziąwszy się po pod boki wycinał szczupaki, tańcząc na środku sali Tropaka, z lekkością i zwinnością baletnika. — Ha! ha! ha! brawo! brawo! Mikołaju Iwanowiczu!... brawo! ha! ha! ha! — wołano zewsząd.
Wysłannik zrozumiał, że popełnił błąd podwójny, wchodząc do sali tak niepotrzebnie i w dodatku w misji nader ważnej. Chciał się cofnąć, zaczekać, ale już go ktoś z obecnych był spostrzegł i doniósł o tem Jermołwi. Ten zbliżył się do niego, marszcząc brwi groźnie, wysłuchał raportu, i odebrał mu z rąk plik papierów, nie mówiąc ani słowa.
— Czy sądzisz, że znalazł się tu przypadkiem? — szepnął na ucho nowoprzybyłemu jeden z adjutantów Jermołowa. — To się grubo mylisz mój drogi. Przybył na bal umyślnie, aby wyciąć frykę Konowniczynowi. Zobaczysz co to się będzie jutro działo! Galimatjasz, zamieszanie, mówię ci, jak przy końcu świata...





XX.

Stary Kutuzow, kazawszy obudzić się do dnia w dniu bitwy, ubrał się, odmówił zwykłe pacierze, a następnie wsiadł do karety. Doświadczał nader przykrego uczucia, jadąc po to, aby dowodzić bitwą, wydaną wbrew jego woli i chęci. Udał się drogą na Letaczewko, oddalone o pięć wiorst od Tarutyna. W tem miejscu miały skoncentrować się wszystkie kolumny. Przez drogę to drzemał, to budził się słuch wytężając, czy nie usłyszy ognia z ręcznej broni. Dniało. Był to ranek czysto jesienny, wilgotny, chłodny i z niebem szarem ołowianem. Gdy dojeżdżał do Tarutyna, spotkał żołnierzów od konnicy, którzy prowadzili konie do pójła. Kazał stanąć, i zaczął ich wypytywać, do jakiego pułku należą? Pułk ich stanowił część oddziału, który powinien był już od dawna stać na czatach w miejscu wskazanem.
— Może ja się mylę — pomyślał Kutuzow. Trochę dalej atoli zobaczył piechurów z bronią w kozły ułożoną, jak zajadali najspokojniej kaszę z kociołka, obsiadłszy w koło ognisko. Przywołał dowódzcę owego oddziała piechoty, ten zaś zapewnił go najuroczyściej, że żaden rozkaz wymarszu gdziekolwiek, do nich nie doszedł.
— Jakto? — zawołał. Zatrzymał się jednak i kazał sobie sprowadzić dywizjonera od tej brygady.
Wysiadł tymczasem z karety, przechadzając się zwolna, z głową na piersi opuszczoną, ciężko oddychając. Gdy nadszedł oficer ze sztabu głównego Eichen, Kutuzow posiniał z gniewu. Wiedział, że nie miał przed sobą właściwego winowajcy. Był to zawsze ktoś, na kogo mógł wylać swoją furję. Zadyszany, trzęsąc się cały z wściekłości, rzucił się na Eichena, wygrażając mu pięściami zaciśnionemi i lżąc najdotkliwiej. Kapitan Brozin, który nadszedł na swoje nieszczęście w to miejsce, był zaś najniewinniejszym w tej całej sprawie, został tak samo poczęstowany gradem obelg.
— A ta kanalja skąd się tu wzięła?! Rozstrzelać łotrów! zdrajców! łajdaków! — wrzeszczał Kutuzow, miotając się w uniesieniu straszliwem i wymachując rękami jak istny szaleniec. Czyż to podobna? Czy można przypuścić, żeby on, wódz naczelny, z władzą nieograniczoną, równającą się prawie wszechwładztwu cara, miał się stać obecnie pośmiewiskiem całej armji? Nadaremnie zatem tak się modlił gorąco dnia tego, tak dumał głęboko i tak wszystko wykombinował mądrze a dokładnie?
— Gdy byłem tylko porucznikiem — mówił sobie w duchu, z najwyższą goryczą — niktby był nie śmiał zadrwić ze mnie tak podle i nikczemnie!... a dziś?...
Czuł ból fizyczny prawie, jak ktoś wychłostany i nie mógł wyrazić tego inaczej, tylko krzycząc w niebogłosy z gniewu i cierpienia. Wkrótce zaczął słabnąć i słaniać się... Uspokajał się zwolna, zrozumiawszy, że nie powinien był tak się unosić. Wsiadł nazad do karety i odjechał w ponurem milczeniu.
Napad gniewu wściekłego, nie powtórzył się więcej. Wysłuchał apatycznie tłumaczeń, wyjaśnień i proźb usilnych Bennigsena, Konowniczyna, i Tolla, którzy starali mu się dowieść, że wypada powtórzyć nazajutrz atak, który dziś tak niefortunnie spełzł na niczem. I teraz musiał na to przystać Kutuzow. Co się tyczy Jermołowa, ten nie pokazał się starcowi na oczy, aż dnia trzeciego.





XXI.

Nazajutrz zgromadzono oddziały wojska już pod wieczór. Maszerowały przez noc całą. Noc była ciemna. Chmury ciężkie, czarno-sine, pokrywały widnokrąg. Deszcz jednak nie padał. Ziemia była przesiąkła wilgocią i żołnierze stąpali po niej cicho, przesuwając się jak cienie z miejsca na miejsce. Nie było wolno rozmawiać, palić fajkę, ani rozpalać ognisk. Nie tylko żołnierze szli, pary z ust nie puszczając, nawet konie nie rżały, jakby odczuwały wiedzione instynktem, że i one powinny zachować się jak najciszej. Tajemniczość tej wyprawy podwajała urok w oczach żołnierzów. Maszerowali wesoło, z najlepszym animuszem. Kilka kolumn stanęło. Poskładano broń w kozły i piechury pokładli się na ziemi wilgotnej, aby wypocząć. Byli przekonani, że są już na stanowisku. Inni (a była to część przeważna armji), maszerowali noc całą i znaleźli się rzecz naturalna, zupełnie gdzieindziej.
Hrabia Orłów-Denissow, ze swoim słabym oddziałem kozaków, stawił się jedynie, w miejscu i porze oznaczonej z góry. Rozstawił swoich ludzi na krańcu pewnego lasu, obok którego szła wązka drożyna, prowadząca z wsi Stromiłowa do Dmitrowska.
Hrabia zasnąwszy nad ranem, został niebawem zbudzony, przyprowadzono mu bowiem do przesłuchania jakiegoś dezertera z obozu francuzkiego. Był to podoficer Polak, z oddziału księcia Józefa Poniatowskiego. Oświadczył, że dla tego dezerterował, ponieważ pominięto go w awansie, innego podsunąwszy najniesprawiedliwiej. Powinien był, jak utrzymywał, zostać od dawna oficerem; był bowiem w całym pułku najwaleczniejszym. Teraz chce się zemścić za wyrządzoną mu krzywdę. Zaręczał najsolenniej, że Murat spędził noc o jedną wiorstę od wojska rosyjskiego. Jeżeliby mu dali sotnię kozaków do rozporządzenia nimi dowolnego, stawia w zakład własną głowę, że weźmie w niewolę króla Neapolitańskiego. Hrabia Orłow odbył walną naradę z resztą oficerów. Projekt podany wydał im się nadto ponętnym, żeby go można odrzucić. Każdy z nich gotów był szczęścia spróbować. W końcu po długich rozprawach i wnioskach najrozmaitszych, zdecydował się jenerał-major Grekow pojechać za przewodnikiem z dwiema sotniami kozaków.
— Ale pamiętaj — zagroził mu ostro Grekow. — Jeżeliś skłamał, każę cię powiesić jak psa, na pierwszej lepszej gałęzi!... Wrazie gdyby nam się powiodło schwytać króla na prawdę, dostaniesz sto imperjałów w nagrodę.
Podoficer nic na to nie odpowiedział, tylko wskoczył lekko na siodło i ruszył z kopyta na koniu kozackim, w tropy za Grekowem. Zniknęli wkrótce w gąszczu leśnym. Orłow drżący z niewyspania i chłodu, który przenikał go do szpiku i kości, o brzasku dnia niepokoił się gorączkowo wziętą na siebie odpowiedzialnością. Wjechał w las cokolwiek dalej, potem skręcił na niewielki wzgórek, skąd można było dopatrzeć przez lunetę obozowisko francuzkie, nie bardzo wprawdzie wyraźnie bo dotąd cały widnokrąg tonął w mgle szarej. Kolumny rosyjskie miały wynurzyć się ze strony przeciwległej pagórka, po prawej ręce hrabiego Orłowa. Daremnie patrzał i patrzał, nie widział żeby pojawiał się tam ktokolwiek. Zdawało mu się tylko, że obóz francuzki budzić się zaczyna. — Oh! będzie na wszystko za późno... — pomyślał zniechęcony i rozczarowany, jak to się często zdarza, skoro nie odczuwamy już na sobie wpływu człowieka, który nam niejako myśl jakąś poddawał, wmawiając w nas, że tak będzie najlepiej. Teraz zaczynał przypuszczać, że ten podoficer to zdrajca, chcący ich w matnię wprowadzić, że go po prostu oszukał, że atak udać się nie może, a dwie sotnie kozaków Grekowa, zmarnują się, zawleczone Bóg wie gdzie przez owego dezertera.
— Czyż podobna, żeby króla zastano bez żadnej obrony? Żeby go nie strzegł znaczny oddział żołnierzów? Łotr skłamał to wszystko najbezczelniej! — wykrzyknął nareszcie głośno, ubierając w słowa myśli nurtujące mu po głowie.
— Możnaby Grekowa zawrócić jeszcze z drogi — zauważył jeden ze sztabowców, który zaczynał tak samo powątpiewać, czy wyprawa uda się pomyślnie.
— Doprawdy? Cóż więc sądzisz pułkowniku? Przywołać go, czy zostawić i niech wszystko idzie swoim trybem?
— Przywołać nazad...
— Tak, tak, wyjąłeś mi to z pod serca pułkowniku... Ale czy nie będzie na to zapóźno? Już dnieje...
Jeden z adjutantów Orłowa puścił się w las galopem odszukiwać Grekowa. Skoro ten wrócił, hrabia podniecony gorączkowo, żałując po niewczasie, że zmienił zamiar, rozgniewany, iż nie może doczekać się piechoty a bojąc się, żeby Francuzi w końcu nie wpadli na nich pierwsi, zdecydował się nagle i szepnął cicho rozkaz:
— Na koń! Do ataku.
Każdy poprawił się na siodle, przeżegnał siebie i konia trzy razy i pomknęli chyżo w las. Hurra! grzmiące rozległo się po lesie, a sotnie kozackie, rozsypując się niby zboże z worka, lecieli naprzód zuchowato, przesadzili niewielki strumyczek w jarze płynący i wpadli znienacka na obozowisko nieprzyjacielskie.
Krzyk trwogi wydany przez pierwszego Francuza na widok kozaków, zaalarmował cały obóz. Wszyscy rzucili się zaspani i prawie w jednej koszuli; ci do koni, inni do armat i karabinów. Biegali bezmyślnie, niby owce dotknięte kołowacizną. Gdyby wtedy kozacy byli puścili się w pogoń za Francuzami, nie zajmując się łupieniem wszystkiego, co im wpadło w ręce, byliby uwięzili Murat’a najniezawodniej, jak tego pragnęli ich dowódzcy. Nie podobna było jednak wstrzymać ich od rabunku i od brania w niewolę, kto im się nawinął pod oczy. Nikomu się nie przyśniło, słuchać czyjej komendy. Wzięto tysiąc pięćset jeńców, zdobyto trzydzieści ośm dział na nieprzyjacielu, sztandary, mnóstwo rozmaitych uprzęży i rzędów na konie, jak i też sporo koni Francuzom zabrano. Stracono bardzo wiele czasu na umieszczanie jeńców, dział i koni w miejscu bezpiecznem, na dzieleniu się łupem; przyczem nie obeszło się jak zwykle przy takiej okazji, bez zawziętych kłótni, zwad i krzyków. Francuzi ochłonąwszy z pierwszego popłochu, widząc, że ich nikt nie ściga, sformowali się w szeregi jako tako i napadli z kolei na Orłowa. Ponieważ nie nadeszły były posiłki spodziewane, Orłów nie mógł odeprzeć ataku, tak jakby był powinien to uczynić.
Tymczasem oddziały piechoty pod dowództwem Bennigsena i Tolla, wyszły w godzinie przepisanej, ale zdążyły i stanęły zupełnie gdzieindziej. Żołnierze zrazu pełni animuszu i dobrej myśli, zaczęli wkrótce doświadczać zniechęcenia, rozczarowania i zostawiali po za sobą coraz więcej maroderów, nie mogących, czy po prostu nie chcących iść dalej. Gdy dowiedziano się w szeregach o popełnionej myłce, wywołało to takie głośne sarkanie między żołnierzami, że musiano cofnąć na dawne stanowisko te oddziały.
Adjutanci wysyłani z rozkazami, byli sfukani najokropniej przez jenerałów. Jenerałowie ze swej strony żarli się i kłócili zawzięcie jeden z drugim. W końcu zziajam, zmordowani, szli na oślep bez planu i bez celu żadnego.
— Gdzieś zawsze zajdziemy! — pocieszali się nawzajem. I rzeczywiście przyszli, tylko nie w to miejsce gdzie byli potrzebni. Kilku zapewne stawiło się w miejsce oznaczone, lecz o wiele za późno. Nie przydali się już na nic więcej, jak tylko, żeby służyć za tarczę strzałom nieprzyjacielskim. Toll, który w tej bitwie odegrał tę samą rolę co Weirother pod Austerlitz, galopował po przed całą linję bojową, sprawdzając i dowodząc jak na dłoni, że wszystko wykonano do góry nogami a nie według otrzymanych rozkazów. Spotkał naprzykład w lesie, gdy już był dzień jasny, oddział Bagowuta, który byłby był powinien wesprzeć od dawna kozaków Orłowa. Zrozpaczony, rozstrojony, nieudaniem się całego planu i przypisując winę najniesłuszniej jednemu dowódzcy, który wykonał ściśle to, co miał nakazane; Toll napadł obcesowo na Bagowuta, obsypując go gradem wyrzutów najdotkliwszych i grożąc mu nawet rozstrzelaniem. Bagowut, stary wojak, w boju posiwiały, męztwa iście bohaterskiego, wypróbowanego jak złoto nie w jednym ogniu, doprowadzony do granic ostatecznych niecierpliwości, rozkazami najsprzeczniejszemi, któremi obsyłano go ze wszech stron, stawił się hardo tym razem, wbrew swojemu zwyczajowi i wpadłszy również w gniew wściekły, odpowiedział Tollowi zuchwale:
— Nie potrzebuję i nie przyjmuję nauk od nikogo. Potrafię zaś zginąć śmiercią walecznych wraz z moimi żołnierzami, tak samo jak każdy inny!
W uniesieniu dochodzącem prawie do szału, Bagowut zawsze tak spokojny i rozważny, poszedł tym razem rzeczywiście na oślep, nie zastanowiwszy się czy wyniknie z tego korzyść jakakolwiek. Poprowadził cały swój oddział prosto w ogień. Szalone niebezpieczeństwo, bomby, granaty pękające, salwy z ręcznej broni, wszystko to mogło jedynie w tej chwili uśmierzyć cokolwiek wzburzenie wewnętrzne starego wiarusa. Zabił go rzeczywiście pierwszy pocisk ognia nieprzyjacielskiego, zmiatając następnie całe szeregi jego dzielnych żołnierzów. Oto powód dlaczego oddział Bagowuta był wystawiony czas jakiś bez żadnej potrzeby na najstraszliwszy ogień Francuzów.





XXII.

O tym samym czasie, inna kolumna, przy której znajdował się sam Kutuzow, powinnaby była zaatakować nieprzyjaciela. Kutuzow wiedział z góry, że ostatecznym wynikiem tej całej bijatyki, rozpoczętej wbrew jego woli, będzie zamieszanie najokropniejsze i galimatjas nie do rozwikłania. Wstrzymywał też wojsko ile mógł, aby umniejszyć strat i nie pozwalał pomniejszym oddziałom opuszczać stanowiska. Siedząc na mierzynku szpakowatym, odpowiadał leniwo, półgębkiem na rozmaite propozycje napadania to tu to tam na Francuzów.
— Rozprawiacie wiecznie o atakowaniu, a jednak powinnibyście zrozumieć w końcu, żeśmy nie dorośli do obrotów tak trudnych i skomplikowanych — rzekł kwaśno Miłoradowiczowi, gdy przyszedł prosić go o pozwolenie posunięcia się naprzód. — Nie potrafiliście nawet wziąć Murat’a w niewolę, który sam lazł wam w ręce dziś do dnia! — odburknął komuś drugiemu — Spóźniliście się wtedy... a teraz już po niewczasie... przepadło wszystko!...
Gdy mu dano znać, że dwa pułki polskie wysłano Francuzom na pomoc, spojrzał z pod oka na Jermołowa, do którego nie był jeszcze przemówił od owego dnia fatalnego, kiedy o mało nie dostał starzec udaru na mózg z jego łaski.
— Tak, tak — mruknął gniewliwie. — Chcą gwałtem iść do ataku, nie dają mi z tem spokoju, przedstawiają mi plany najrozmaitsze; gdy zaś nadejdzie chwila stanowcza, nikt nie jest gotów z niczem... Nieprzyjaciel zaś tymczasem dość wcześnie powiadomiony, ma się na baczności i sztuczka się nie udaje!
Jermołow uśmiechnął się nieznacznie na ten przytyk. Zrozumiał, że burza szczęśliwie przeminęła a Kutuzow ogranicza się na prostej aluzji jedynie:
— Do mnie stary pije! — szepnął Jermołow, trącając nieznacznie kolanem stojącego obok Rajewskiego.
Trochę później przystąpił do Kutuzowa, z ukłonem niskim i pełnym czci głębokiej:
— Nic jeszcze nie jest stracone, wasza książęca mość... nieprzyjaciel przed nami!... Czy nie rozkaże wasza książęca mość ataku na całej linji?... Inaczej wojsko nawet gotowo prochu nie powąchać.
Kutuzow milczał zrazu. Dopiero gdy mu doniesiono o cofnięciu się Murata, rozkazał iść naprzód. Co sto kroków jednak wstrzymywał wojsko na całe półgodziny. Bitwa skończyła się zatem na szarży wykonanej przez Orłowa, i na stracie zupełnie zbytecznej kilkuset ludzi. W rezultacie Kutuzow dostał za to nową gwiazdę brylantową, Bennigsen sto tysięcy rubli, prócz brylantów, inni sztabowcy rozmaite nader hojne nagrody, w linji zaś posypały się mnogie awanse z niższych stopni na wyższe, co dało powód do wielkich zmian w armji regularnej.
— To tak zawsze, wszystko robi się do góry nogami — utrzymywali po bitwie pod Tarutynem jenerałowie rosyjscy, jak niektórzy jeszcze i dziś utrzymują. Dawali oni nie dwuznacznie do zrozumienia, że tu i owdzie znalazł się jakiś idjota, popełniający głupstwa kolosalne, których oni nie byliby się nigdy dopuścili. Ludzie atoli, co w ten sposób rozprawiali i rozprawiają, nie mają najlżejszego wyobrażenia o sprawie, którą krytykują lub oszukują sami siebie. Żadna bitwa bowiem, tak pod Tarutynem, Borodynem lub Austerlitz, nie odbędzie się nigdy według obliczeń z góry i przewidywań tych, którzy nibyto nią kierują.
Mnóstwo sił nieobliczonych i niezawisłych (bo nigdy człowiek nie jest bardziej niezawisłym niż w chwili gdy rozchodzi się o jego życie lub śmierć,) oddziaływa na przebieg każdej bitwy, ten zaś wpływ uboczny nie da się naprzód obliczyć i nie będzie nigdy stosował się do kierunku jaki stara się nadać bitwie siła woli jednego człowieka. Gdy historycy, Francuzi szczególniej, twierdzą apodyktycznie, że ich wojny i bitwy odbywają się według planu naprzód ułożonego; jedyny wniosek, jaki można z tego wyciągnąć jest ten: że opisy ich nie są dokładne.
Jest udowodnionem, że bitwa pod Tarutynem nie miała tych następstw i tej doniosłości jakiej oczekiwał i spodziewał się po niej hrabia Toll; ani rezultatów, które radby był osiągnąć hrabia Orłow, mianowicie: Wziąć ni mniej ni więcej tylko Murata w niewolę! Nie udało się również Bennigsen’owi znieść do szczętu Francuzów, czego pragnął gorąco. Może również nie jeden z oficerów nie otrzymał tak wielkiego awansu o jakim marzył, a ten lub ów kozak nie dostał łupu tak bogatego jakiego się spodziewał... i tak dalej i dalej... Jeżeli byśmy jednak zważyli, że głównym celem wtedy wszystkich Rosjan było wypędzenie Francuzów z kraju i zadanie ciosu śmiertelnego ich armji, wtedy przekonamy się najoczywiściej, że bitwa pod Tarutynem była pod tym względem niezbędną i najpożyteczniejszą w owem stadjum kampanji, ponieważ celu dopięła. Trudno, nawet niepodobna wyobrazić sobie wyniku bardziej pomyślnego, niż ten, który nastąpił po bitwie. Pomimo najokropniejszego nieładu i zamieszania, armja rosyjska utrzymała olbrzymie korzyści, bardzo małym stosunkowo wysiłkiem i prawie nieznacznemi stratami. Francuzi dowiedli niesłychanej słabości, a armja nieprzyjacielska otrzymała tam cios tak stanowczy, że w warunkach w jakich się wtedy znajdowała, widziała się zmuszoną do natychmiastowej rejterady.





XXIII.

Skoro wszedł do Moskwy, Napoleon wydał rozkaz marszałkowi Sebastjaniemu, żeby kazał bacznie śledzić obroty armji rosyjskiej. Murat miał tak samo postępować na pięty Kutuzowowi. Zajął się natychmiast ufortyfikowaniem Kremlinu, i wypracował plan cudowny, dalszej kampanji z Rosją. Z dziedziny wojskowej przechodząc do dyplomacji, kazał sobie sprowadzić kapitana Jakowlewa, zrujnowanego i prawie w łachmanach. Temu wykładał szeroko i długo swoją politykę i postępowanie najszlachetniejsze. Następnie napisał list do cara Aleksandra, w którym wystawiał swemu „Bratu i Przyjacielowi“, jak jest niezadowolony z całego postępywania z nim Roztopczyna, i wysłał z tym listem Jakowlewa do Petersburga. Tak samo rozwijał plany niesłychanej doniosłości i popisywał się z swoją wielkodusznością przed Tułtominem, a potem posłał go do cara z instrukcją. Co się tyczy kwestji sądowej, kazał ścigać i chwytać podpalaczów, karał ich srogo, zemścił się zaś na Roztopczynie, rozkazawszy spalić jego pałace. W dziale administracyjnym ułożył i napisał konstytucją, ofiarując takową Moskwie, jako dar „radośnego na tron wstąpienia“. Zaprowadził w mieście municypalność i kazał porozlepiać proklamacją drukowaną w tym sensie:
„Mieszkańcy Moskwy!“
„Wasze nieszczęścia są straszliwe, ale Jego Cesarska i Królewska Mość, pragnie powstrzymać ich ciąg dalszy. Nauczyły was srogie przykłady, jak potrafi karać zbrodnię i nieposłuszeństwo. Powzięto środki nader surowe, aby wstrzymać nieład, bezrząd, i zapewnić nazad bezpieczeństwo dla ogółu. Rządy ojcowskie, których członkowie będą wybrani z pomiędzy was, będzie wykonywała władza municypalna, czyli władza zawiadująca sprawami miasta. Będzie ona miała sobie poruczone zadanie czuwania nad wami, będzie starała się i troszczyła o wasze potrzeby, i załatwi każdą waszą sprawę. Urzędnicy municypalni będą odznaczeni szarfą pąsową, przewieszoną przez ramię; prezydent zaś miasta Moskwy, będzie wzwyż tego przepasany szarfą białą. Prócz godzin urzędowych będzie on nosił jedynie wstęgę pąsową około lewego ramienia. Policja miejska jest ustanowioną na dawniejszych prawach i podstawach. Dzięki jej czynności niezmordowanej, porządek i ład został przywrócony. Rząd zamianował dwóch jeneralnych komisarzów, czyli dyrektorów policji, a dwudziestu podkomisarzów okręgowych, dla wszystkich dzielnic miasta. Rozpoznacie ich po wstążce białej, związanej na lewem ramieniu. Kilka świątyń wyznań rozmaitych już stoją otworem. Nabożeństwo może się tam odbywać bez przeszkody. Wasi współziomkowie wracają do swoich domostw, a wydane są po temu rozkazy, aby znaleźli poparcie i pomoc, należącą się każdemu nieszczęśliwemu pogorzelcowi. Takiemi środkami stara się rząd obecny przywrócić porządek i ulżyć wam w niedoli. Aby to powiodło mu się w zupełności, musicie połączyć z rządem i wasze usiłowania, zapominając o ile to możebne wasze przeszłe cierpienia. Nie traćcie nadziei i patrzcie śmiało w lepszą przyszłość, spodziewając się innych losów. Bądźcie przekonani, że czeka haniebna kara śmierci każdego, ktoby targnął się na wasze dobro lub na wasze osoby. Nikt odtąd nie śmie ruszyć waszego dobytku, taką bowiem jest wola monarchy najpotężniejszego, wielkodusznego i najszlachetniejszego. Żołnierze i mieszkańcy z jakiejkolwiek narodowości i warstwy społecznej, przyczyńcie się do przywrócenia bezpieczeństwa ogółu, i wiary niezachwianej w chęci najlepsze rządu. To bowiem jest źródłem szczęścia i błogiego spokoju dla każdego państwa i narodu. Niszczcie wspólnemi siłami zbrodnicze zamiary nikczemnych burzycieli ładu i porządku, bądźcie posłuszni i ulegli władzom tak wojskowym jak i cywilnym, a łzy wasze oschną wkrótce, i nastąpi dla was lepsza dola!“
Co do zaprowiantowywania armji, Napoleon wydał był rozporządzenie, aby kolejno oddziały pojedyncze wkraczały do Moskwy, w celu zaopatrzenia się przymusowego w żywność, czyli, mówiąc bez ogródek, aby łupić mieszkańców. Troszcząc się o kwestją religji, nakazał Napoleon posprowadzać popów, i rozpocząć nabożeństwa pontifikalne we wszystkich cerkwiach. Następna proklamacja tycząca się wyłącznie interesów handlowych i dostarczania żywności, została również w całem mieście porozlepianą.
„Spokojni mieszkańcy Moskwy, robotnicy i rzemieślnicy, których straszna katastrofa z miasta wypędziła, i wy również rolnicy rozproszeni po lasach z trwogi nieuzasadnionej, słuchajcie! W stolicy spokój przywrócony i zaprowadzony wzorowy porządek. Wasi współrodacy wychodzą śmiało ze swoich kryjówek, pewni poszanowania ich osób, jak i ich własności. Gwałt wszelki spełniony na nich jest natychmiast srogo ukarany. Jego Cesarska i Królewska Mość otacza was opieką, poczytując li za swoich nieprzyjaciół tych, którzy nie spełniają rozkazów monarszych. Cesarz pragnie położyć kres waszej niedoli, wrócić was ognisku domowemu i waszym rodzinom. Odpowiedzcież tym zamiarom wspaniałomyślnym, łącząc się z rządem z całą ufnością i bez cieniu obawy. Mieszkańcy Moskwy! wracajcie śmiało do waszych domostw. Będziecie mogli wkrótce zaspokoić wasze potrzeby. Robotnicy i rzemieślnicy, weźcie się nazad wytrwale do pracy. Czekają na was domy, magazyny i warsztaty, strzeżone w dzień i w nocy przez patrole i straż bezpieczeństwa. Wasza praca będzie stosownie wynagradzaną. Wy nakoniec rolnicy wracajcie z lasów bez obawy pod wasze strzechy słomiane, do waszych izb, i bądźcie pewni opieki rządu. W mieście pobudowano magazyny, gdzie chłopi okoliczni mogą składać najspokojniej zbyteczne zapasy żywności i płody ziemne. Rząd powziął zamiar i wydał następujące rozporządzenia, aby ułatwić zbyt wszelkich produktów: 1) Począwszy od dnia dzisiejszego chłopstwo i rolnicy okoliczni, mogą na śmiało składać swoje towary w dwóch magazynach, budowanych na dwóch końcach Moskwy. 2) Wszelkie produkta ziemne, będą płacone według ceny ułożonej, między sprzedającym a kupującym. Gdyby sprzedający nie dostał ceny żądanej, przysłuża mu prawo wrócić z towarem nazad do domu najspokojniej, nie zatrzymywany przez nikogo. 3) Niedziela i każda środa są dniami przeznaczonemi na wielkie targi tygodniowe. W te dni dla bezpieczeństwa wiozących produkt do miasta, będą po bogach rozstawione oddziały wojska. 4) Te same środki bezpieczeństwa będą zastosowane do producentów w mieście. 5) Rząd postara się odnowić w jak najkrótszym czasie, zwykłe doroczne jarmarki. Mieszkańcy tak wsi jak i miasta, złóżcie u stóp Cesarza i Pana Najmiłościwszego hołd powinny, wraz z ufnością zupełną w Jego wspaniałomyślność, czem przyczynicie się wielce do ożywienia handlu i podniesienia dobrobytu“.
Dla podniecenia ducha tak w armji własnej, jak i w ludzie rosyjskim, Napoleon odbywa częste przeglądy, rozdaje hojne nagrody, ukazuje się pieszo po ulicach, pociesza osobiście mieszkańców. Mimo mnóstwa trosk i kłopotów, które mu sprawiają rządy w obcem państwie, odwidza pilnie teatra, grające na jego rozkaz i sprowadzone na jego własny koszt. W kwestji dobroczynności, która będzie zawsze najkosztowniejszym klejnotem w koronie każdego monarchy, Napoleon robi co tylko jest możliwem. Na jednym z głównych gmachów przytułku dla nędzarzy, kładzie napis: — „Dom przytułku mojej Matki“ — łącząc tym sposobem uczucie czci synowskiej z majestatem monarszym. Zwidza szczegółowo dom podrzutków, pozwala całować swoje ręce pulchne i białe dzieciakom, wyratowanym z płomieni na jego rozkaz. Tułtominowi okazuje największą życzliwość. Następnie (według barwnego i wymownego opisu Thiers’a) wypłaca żołd swoim żołnierzom fałszywemi rosyjskiemi banknotami! Aby zaś nadać temu czynowi cechę szlachetniejszą, czemś godnem Napoleona i wielkiej, niezwyciężonej armji francuskiej, każe rozdawać pieniądze pogorzelcom. Im co prawda, potrzebaby raczej odzienia i żywności. Ale tej sama armja nie ma do zbytku. Trudno zatem wyczerpywać nie wielkie i tak zapasy, dla nieprzyjaciół bądź jak bądź. I mieszkańcom zatem daje się zapomogę fałszywemi banknotami rosyjskiemi. W końcu aby utrzymać rygor i karność w armji, urządza raz po raz krwawe egzekucje, skoro złapią kogo z żołnierzów, rabującego nie gremjalnie z całym oddziałem (to bowiem jest nakazane poniekąd) tylko w pojedynkę, na własną rękę...





XXIV.

Rzecz szczególna jednakże! Wszystkie te środki, nie różniące się w niczem od rozporządzeń wydawanych gdzie indziej, w takich samych okolicznościach, okazują się bezowocnie. Przypominają one znowu popsuty mechanizm zegarowy. Obracają się wprawdzie machinalnie wskazówki na tarczy zegarowej, nie oddziaływując i nie poruszając kółek wewnątrz umieszczonych.
Thiers wspominając o planie tak znakomitym Napoleona w Moskwie, nazywa go najgłębszym, najzręczniejszym i najcudowniej obmyślanym, w szczegółach najdrobniejszych. Dowodzi jak na dłoni, w swojej polemice z Fain’em, że został on napisany i wypracowany nie czwartego ale piętnastego października. Ów plan: — „tak znakomity!“ — nie był i nie mógł być przenigdy wykonanym, nie stosował się bowiem do chwilowych okoliczności. Fortyfikacja Kremlinu, (co wymagałoby było rozwalenia meczetu, jak Napoleon nazywał uparcie cerkiew św. Bazylego) spełzła na niczem. Miny założono zaś pod Kremlinem jedynie w tym celu, aby wysadzić go w powietrze, gdy Francuzi będą z Moskwy wychodzili. To tak zupełnie, jak kiedy dziecko bije podłogę, dla pociechy gdy potknie się i upadnie. Gonienie armji rosyjskiej, które przysparzało tyle trosk i sprawiało tak wiele kłopotu Napoleonowi, przedstawiało się jako objaw iście cudowny. Jenerałowie francuzcy stracili bowiem z oczu najzupełniej armję rosyjską, liczącą przeszło sześćdziesiąt tysięcy i nie mogli natrafić na jej ślady. Udało się to dopiero, (według twierdzenia Thiersa) takiemu talentowi, a nawet można śmiało powiedzieć gienjuszowi wojskowemu Murat’a, że potrafił odnaleść tę Główkę od szpilki.
W dziale dyplomatycznym użyte przez Napoleona argumenta, któremi chciał dowieść swojej szlachetności i wzniosłej sprawiedliwości, spaliły również na panewce. Nadaremnie rozprawiał w tym sensie szeroko i długo z Tutołminem i Jakowlewem. Aleksander nie przyjął wcale tych posłów nadzwyczajnych i nie dał im żadnej odpowiedzi. Co do środków sądowych, mimo mąk zadawanych i śmierci haniebnej domniemanych podpalaczów zgorzała większa połowa Moskwy. Tak samo okazały się bezowocnemi jego rozporządzenia administracyjne, i tym bowiem nie powiodło się szczęśliwiej. Ustanowienie straży municypalnej nie zapobiegło wcale łupiestwu. Posłużyła ona jedynie tym, którzy do niej należeli, ci bowiem, pod pozorem przywracania porządku, rabowali bezkarnie na własny rachunek. W sferze religijnej, odwidzanie cerkwi niewywołało wcale takiego wrażenia, jak niegdyś w Egipcie, gdy Napoleon ukazał się był w meczecie. Kilku popów próbowało uczynić zadość woli cesarskiej. Jeden z nich atoli został wypoliczkowany przez pewnego żołnierza francuzkiego, podczas odprawianego nabożeństwa, a o drugim z nich zdał taki raport urzędnik municypalny: — „Pop, którego udało mi się wyszukać, zachęcany przezemnie do odprawienia nabożeństwa, zaczął od wymiecenia z cerkwi rozmaitych nieczystości, poczem cerkiew zamknął. Tej samej nocy, połamano kłódki, drzwi od cerkwi wyważono, podarto w strzępki księgi liturgiczne, popełniając nowe zanieczyszczenie nawy kościelnej“. — Co do ożywienia handlu, proklamacja wydana do spokojnych i pracowitych rzemieślników, i poczciwych wieśniaków — została tak samo bez odpowiedzi, jak owi dwaj posłowie do cara wysłani, a to z tej przyczyny: że — „spokojni rzemieślnicy“ nie istnieli — „poczciwi zaś wieśniacy“ — polowali po prostu na emisarjuszów, roznoszących po kraju ową proklamację i zabijali bez miłosierdzia, jak psów! Nie udawały się i nie trafiały do celu widowiska wymyślane ku zabawieniu ludu i wojska. Pozamykano niebawem teatra w Kremlinie i w domu Poźniakowa, obdarto bowiem jednej pięknej nocy aktorów i aktorki prawie do koszuli.
Tak samo bezowocną okazała się dobroczynność Napoleona. Banknoty prawdziwe jak i fałszywe, rozrzucane przez cesarza całemi garściami nieszczęśliwym pogorzelcom, nie przedstawiały żadnej wartości. Pozbywano się nawet srebra, mieniając na złoto za połowę ceny; Francuzi bowiem, pożądali jedynie imperjałów. Dowodem najbardziej uderzającym jak te wszystkie rozporządzenia były niepraktyczne i bez celu, była ta najfatalniejsza okoliczność, że pomimo wszelkich wysiłków, Napoleon nie był w stanie wstrzymać własnych żołnierzów od łupiestwa i przywrócić karność w wojsku.
Oto jakie było o tem zdanie władz wojskowych:
„Rabunek trwa dalej, pomimo zakazów najostrzejszych. Ani jeden kupiec nie przedaje niczego, bojąc się, że mu wydrą z rąk wszystko. Sprzedają jedynie markietanki, i to po większej części przedmioty kradzione.
„Część mojego obwodu jest ciągle wystawioną na łupiestwo bez miłosierdzia, trzeciego korpusu. Nie tylko żołnierze z tego oddziału wydzierają nieszczęśliwym pogorzelcom, mieszkającym w piwnicach, jak lisy w norze, resztki ich mienia, posuwają okrucieństwo do tego stopnia, że płazują, a nawet ranią pałaszami ludzi bezbronnych. Widziałem na własne oczy kilka podobnych przykładów.
„Nic nowego... żołnierze kradną i rabują, jak dawniej.
„Kradzież i łupiestwo idą swoim trybem. Utworzyła się cała banda rabusiów w naszym obwodzie, na którą chcąc zbrodniarzów wyłapać, trzebaby tęgiego oddziału wojska.
(11. października).
„Cesarz jest z tego wielce niezadowolony, że mimo tak ostrego zakazu, gwardja przyboczna zamiast siedzieć w Kremlinie i pilnować jego osoby, rozłazi się po całym mieście, i nawet na noc nie można jej pozbierać. Sprawia to niesłychaną przykrość Najjaśniejszemu Panu, że oddział wyborowy, któremu powierzył straż nad swoją dostojną osobą, daje pierwszy najgorszy przykład zupełnej bezkarności. Posuwają zuchwałość do tego stopnia, że wyłamują drzwi do piwnic i do magazynów przygotowanych z prowiantami dla armji. Byli i tacy, którzy wyłapani na złodziejstwie przez szyldwacha i oficerów w gwardji, nie tylko obsypali ich gradem obelg, ale nawet bili się z nimi.
„Wielki marszałek pałacowy narzeka niesłychanie, że pomimo rozkazów najostrzejszych i powtarzanych codziennie, żołnierze odbywają wszystkie swoje potrzeby w dziedzińcach, a co gorsza, pod samemi oknami cesarskich pokoi!“...
Armja francuzka podobna do trzody znarowionej, która rozbiegając się niesfornie na cztery wiatry, depce paszę racicami, mającą ratować ją od śmierci głodowej, rozpływała się zwolna i ginęła z rozpusty i wszelkich nadużyć najhaniebniejszych. Poruszyła ją dopiero budząc z apatji i przenikając trwogą śmiertelną, wieść hiobowa o zabraniu przez Rosjan transportu z żywnością, na drodze idącej do Smoleńska i o przegranej potyczce pod Tarutynem. Napoleon otrzymał ją w chwili gdy odbywał przegląd wojska. Thiers utrzymuje, że zapałał chęcią niepohamowaną ukarania Rosjan za tę zuchwałość. Nakazał też natychmiast wymarsz armji, czego zresztą wszyscy pragnęli od dawna. Uciekając z Moskwy żołnierze, wlekli za sobą co tylko zabrać się dało. Sam Napoleon wywoził wielkie bogactwa. Lękał się wprawdzie niezliczonej liczby furgonów, które utrudniały i tamowały pochód armii, a jednak mimo długoletniego doświadczenia w tylu kampanjach, nie kazał popalić owych furgonów, czego żądał i wymógł na jednym ze swoich marszałków, gdy zbliżali się do Moskwy. Mnóstwo karet, powozów, pełnych łupu, skradzionego przez żołnierzów, jak i przez najwyższych nawet oficerów, wszystko to znalazło przebaczenie w jego oczach, bo (jak utrzymywał) powozów można będzie użyć później dla chorych, rannych i do transportowania żywności dla armji.
Czyż wojsko francuzkie nie było teraz podobne najzupełniej do dzika śmiertelnie zranionego, który oszalały z trwogi i bólu, sam leci na strzelców? Genjalne obroty Napoleona i jego projekta wielkoduszne, od chwili wejścia do Moskwy, aż do ostatecznego zniszczenia jego wojska, czyż nie wyglądają na owe podskoki i rzuty konwulsyjne zwierza śmiertelnie zranionego? Przerażone hałasem zwierze rzuca się naprzód, pod sam strzał polującego nań. Wraca nazad oszołomione i tym sposobem przyspiesza swój zgon. Tak samo postąpił Napoleon, pod naciskiem całej armji. Przerażony wieścią o potyczce przegranej pod Tarutynem, leci naprzód na oślep, natrafia na strzelca, wraca się nazad, aby wybrać drogę najmniej korzystną, najeżoną niebezpieczeństwem, okolicami wyludnionemi i opustoszałemi.
Napoleon przedstawiając się potomności bezstronnej jako główny motor tego ruchu i obrotu armji francuskiej, (tak jak w oczach dzikiego Indjanina figura rznięta w drzewie na przedzie okrętu wyobraża moc tajemną, kierującą statkiem), był podobnym w owej epoce życia swojego do dziecka, które trzymając się z całej siły targańców w powozie, wyobraża sobie, że to jego dłonie prowadzą tę karetę.





XXV.

W pierwszych dniach października, parlamentarz wręczył Kutuzowowi list Napoleona, z propozycją zawarcia pokoju. List nosił datę fałszywą, jakoby go jeszcze w Moskwie cesarz pisał. Napoleon wysłał list bowiem będąc już na starym gościńcu, wiodącym do Kaługi, wyprzedziwszy cokolwiek wojska rosyjskie. Kutuzow odpowiedział to samo na ten list, co na pierwsze pismo, przywiezione przez Lauriston’a, że nie może być wcale mowy o zawarciu pokoju.
Dowiedziano się wkrótce z raportu Dorokowa, który dowodził oddziałem partyzantów, że siły nieprzyjacielskie, podpatrzone w Famińsku, składały się tylko z jednej dywizji Broussier’a. Dywizję tę więc odciętą od reszty wojska, możnaby łatwo rozgromić. Oficerowie, jak i szeregowcy pragnęli gorąco, wziąć się raz do roboty. Bezczynność zaczynała ciężyć wszystkim. Jenerałowie z głównego sztabu, zachęceni zwycięztwem, które otrzymali tak lekko pod Tarutynem, naciskali gwałtownie na Kutuzowa, aby przystał na propozycję Dorokowa. Wódz naczelny nie dał się jednak nakłonić do zmienienia taktyki z odpornej na zaczepną. Zdecydowano się zatem na coś pośredniego. Miano wysłać mały oddzialik, w celu zaatakowania Broussier’a.
Dziwnym trafem, misja ta niesłychanej doniosłości, (co się później pokazało), została powierzoną Dokturowowi. Dotąd jego skromne ułożenie, nie wysuwanie się nigdy naprzód, wyrobiło u wszystkich mniemanie, że jest on człowiekiem wahającym się wiecznie i wielce nieprzezornym. Nikt nigdy nie wyobrażał go sobie, jak tylu innych, tworzącego plany bitew, rzucającego się na czele swego pułku w sam środek szeregów nieprzyjacielskich i sypiącego całemi garściami krzyże za chrabrost swoim podkomendnym. A mimo tego znajdujemy tego samego Dokturowa, we wszystkich wojnach Rosjan z Francuzami, począwszy od bitwy pod Austerlitz aż do kampanji z roku 1815, widzimy go zawsze na czele wypraw i obrotów najtrudniejszych. On to został jednym z ostatnich na gościńcu w Aughest, podczas bitwy Austerlitzkiej. Starał się zbierać nazad w szeregi uciekających w najwyższym popłochu. Uratował on wtedy ile się dało tam, gdzie nie było już ani jednego jenerała z tylnej straży. Chory na silną febrę, poszedł na czele dwudziestu tysięcy bronić Smoleńska, przeciw nawałowi całej armji Napoleona. Skoro tam przybył i usnął na chwilę snem gorączkowym, obudziło go bombardowanie miasta. Smoleńsk trzymał się jednak przez cały jeden dzień. Pod Borodynem, gdy padł Bagration, gdy wojsko rosyjskie mordowano w proporcji jednego na dziewięciu, a więc gorzej niż dziesiątkowano i gdy zwrócono ku lewemu skrzydłu całą siłę baterji francuskiej, to znowu posyła im na pomoc Kutuzow owego wahającego się i nieprzezornego“ Dokturowa, aby naprawić ile możności błąd popełniony. Dokturow spieszy na miejsce wskazane, a Borodyno staje się chwałą najświetniejszą armji rosyjskiej. Posłano go więc do Fomińska, później do Małego-Jarosławca, i tam to można powiedzieć na śmiało, nie lękając się, żeby kto mógł zadać kłam temu twierdzeniu, zaczęła się najhaniebniejsza ucieczka Francuzów. Wysławiają prozą i wierszem wielu genjuszów i bohaterów z owej kampanji, a o Dokturowie zaledwie ktoś bąknie jakie słówko, a jeżeli nawet wspomni o nim, to z pochwałą strasznie pobieżną i wątpliwą.
Dziesiątego października w tym samym dniu, w którym Dokturow zatrzymał się w połowie drogi od Fomińska w wiosce Aristow, i gotował się spełnić rozkaz wodza naczelnego; armja francuzka dogoniwszy Murat’a w swoich ruchach bezładnych i gorączkowych, jakby chciała stoczyć bitwę, skręciła raptem w lewo bez żadnej przyczyny widocznej, na gościńcu prowadzącym do Kaługi, wchodząc do Fomińska, zajętego przedtem jedynie przez dywizję Broussier’a. Dokturow miał tylko oddzialik partyzancki Dorokowa, i dwa jeszcze pułki nie wiele baczące Fignera i Sesławina. Jedenastego października wieczorem Sesławin ułowił gwardzistę francuzkiego. Żołnierz klął duszę i ciało, że wojsko rozkwaterowane w Fomińsku, stanowi całą tylną straż francuzkiej armji, że wymaszerowała ona z Moskwy przed pięciu dniami, i Napoleon jedzie na jej czele. Kozacy z owego oddziału, który spostrzegł był pierwszy pułki francuzkiej gwardji przybocznej na drodze ku Horoskowi, potwierdzili dosłownie zeznanie jeńca. Było zatem faktem niezaprzeczonym i niezbitym, że miasto jednej dywizji, stała przed nimi prawie cała armja nieprzyjacielska, wymaszerowawszy z Moskwy i kierując się w stronę najmniej spodziewaną. Dokturow dostał był rozkaz atakowania Fomińska, wahał się z tem jednak, nie mogąc sobie na razie zdać sprawy dokładnej, co mu czynić wypada w obec tego nowego zawikłania. Jermołow wprawdzie nastawał, żeby decydował się jak najprędzej, Dokturow uparł się jednak przy swojem zdaniu, że zanim przedsięweźmie w tym wypadku skomplikowanym najniespodziewaniej stanowczą decyzją, musi wpierw porozumieć się z wodzem naczelnym. Wysłano więc w tym celu raport do głównej kwatery, powierzając takowy Bołhowitynowi, oficerowi pełnemu wyższej inteligencji i bardzo zdolnemu. Miał on dodać ustnie niektóre szczegóły wyjaśniające położenie. Odjechał tedy z plikiem papierów z jednym luzakiem, prowadzącym na uzdeczce dwa konie do przemiany.





XXVI.

Owa noc jesienna była chmurna i ponura, ale dość ciepła. Zrobiwszy trzydzieści wiorst w półtorej godziny, po drodze błotnistej i pełnej wybojów, przez deszcze padające nieustannie od czterech dni, Bołhowitynow przybył do Letaszewki o drugiej po północy. Zeskoczył z konia przed chatą, otoczoną płotem grodzonym z chrustu, z ostrzeszkiem ze słomy na wierzchu. Na płocie zawieszono kawałek deski, na której stało napisane wielkiemi literami: — „Główna Kwatera“.
Rzucił tręzlę luzakowi i wszedł do izby, gdzie panowały egipskie ciemności.
— Jenerał dyżurny?... Bardzo ważne i nie cierpiące zwłoki! — przemówił szybko do jakiegoś cienia, wyłaniającego się z kąta na środek ciasnej izdebki, jak ktoś nagle ze snu zbudzony.
— Bardzo chory od wczoraj. Nie spi już trzy noce z rzędu — odpowiedział głosem zaspanym jakiś ordynans na służbie.
— W takim razie obudzić natychmiast kapitana... powtarzam że to sprawa nader pilna. Wysłał mnie jenerał Dokturow. — Oficer szedł tymczasem coraz dalej po omacku za sługą, który miał obudzić kapitana.
— Wasza miłość! Wasza miłość!... kulir przyjechał! — krzyknął żołnierz nad uchem kapitanowi.
— Kto? Co? Od kogo? — zerwał się kapitan.
— Od jenerała Dokturowa... Napoleon z całą armją wszedł do Fomińska! — odpowiedział Bołhowitynow, poznając po głosie że to mówi kto inny nie Konowniczyn.
Kapitan ziewał od ucha do ucha wyciągając ramiona, że aż w stawach trzeszczały.
— Nie mam wcale ochoty budzić go co prawda — bąknął. — Chory od dni kilku... a to może zresztą wieść fałszywa...
— Oto raport — wtrącił kurjer — mam rozkaz oddać go natychmiast jenerałowi dyżurnemu.
— Proszę zaczekać, niech świecę zapalę. Gdzież ty pozapychasz wszystko bałwanie? — huknął na sługę. Mówiący nazywał się Szerbinin, adjutant jenerała Konowniczyna. — No! znalazłem przecie, znalazłem! — wykrzyknął namacawszy ręką lichtarz.
Przy blasku świecy zapalonej przez Szerbinina, Bołhowitynow zobaczył w kącie przeciwległym pod ścianą, drugiego kogoś uśpionego. Był nim sam jenerał.
— Któż to doniósł o Napoleonie?
— Wiadomość najpewniejsza... — odrzucił Bołhowitynow. — Powtarzali to samo Francuzi wzięci w niewolę, patrol kozacki i szpiegi przez nas wysłani.
— Ha! trzeba go zatem obudzić — westchnął Szerbinin zbliżając się do śpiącego. Miał on na głowie białą bawełnianą szlafmicę i spał owinięty w płaszcz żołnierski.
— Wasza ekscellencjo! Piotrze Petrowiczu! — rzekł z cicha, ale Konowniczyn ani drgnął. — Z głównej kwatery! — zawołał głośniej uśmiechając się, wiedział bowiem, że te słowa podziałają magnetycznie na śpiącego.
I w rzeczy samej podniosła się natychmiast głowa w szlafmicy. Po pięknej i wyrazistej twarzy jenerała, z policzkami pałającemi rumieńcem gorączkowym, przeszło niby światło błyskawicy, wspomnienie ostatniego sennego marzenia, które prawdopodobnie było o sto mil oddalone od rzeczywistości. Drgnął i przybrał zwykły wyraz twarzy.
— Co to? Od kogo? — spytał nie spiesząc się zbytecznie.
Skoro wysłuchał ustnego raportu kurjera, rozpieczętował kopertę. Przebiegł szybko pismo oczami, spuścił nogi na podłogę, w szkarpetkach wełnianych, poszukał butów, zrzucił szlafmicę, przygładził szczoteczką włosy i gęste faworyty, nakładając na głowę kaszkiet wojskowy.
— Jak długo jechaliście z raportem? — zwrócił się do kurjera. — Nie ma czasu do stracenia... Idźmy do jego książęcej mości.
Konowniczyn zrozumiał od razu całą doniosłość udzielonej mu wiadomości. Czy to wyjdzie na dobre? Czy na złe? O to wcale nie pytał. To go nic a nic nie obchodziło. Nie wysilał umysłu inteligencji, aby wydawać sądy o wojnie. Znajdywał to zupełnie zbytecznem. Był tylko głęboko przekonany, że skończy się pomyślnie dla Rosjan, aby zaś dojść do tego końca pożądanego, trzeba spełniać ściśle swoją powinność. To też on wypełniał wszystko bez wytchnienia i bez odpoczynku.
Konowniczyna jak i Dokturowa wspominają od niechcenia, niby z łaski, i ze względów na prostą przyzwoitość, wyliczając cały szereg bohaterów z roku 1812: Barclay’a, Rajewskiego, Jermołowa, Miłoradowicza, Platow i tym podobnie... Miał reputację ustaloną człowieka nader małych zdolności i dość ograniczonego. Bo też tak samo jak Dokturow nie wdawał się nigdy w kreślenie planu bitwy jakiejkolwiek, ale jak i tamten, był wmieszany w sytuacje najgroźniejsze. Odkąd pełnił służbę jenerała dyżurnego, spał z drzwiami otwartemi i kazał się budzić skoro przybywał kurjer zkądkolwiek. Był zawsze pierwszym w ogniu. Kutuzow wyrzucał mu nawet częstokroć, że naraża się na zbyt wielkie niebezpieczeństwo. Lękał się też wysyłać go z dala od siebie. Słowem oni obaj tworzyli główne sprężyny, poruszające mechanizm w zegarze bez hałasu i bez blasku olśniewającego, bez których jednak nie byłby się mógł obejść, oni bowiem byli niezbędni w owym nader skomplikowanym mechanizmie.
Gdy przestąpił próg wysoki niskiej izdebki, i uczuł zimno wilgotne, przenikające do szpiku i kości, Konowniczyn zmarszczył brwi. Dokuczał mu coraz bardziej szalony ból głowy, z drugiej zaś strony przewidywał, jakie to wywrze wrażenie na matadorach w głównym sztabie, szczególniej na Bennigsenie. Ten od potyczki pod Tarutynem, był w stosunkach wielce nieprzyjaznych z wodzem głównym. Czuł że czegoś podobnego nie można uniknąć, a trwożyła go myśl o sporach nowych i nieprzyjemnościach, które wynikną z tego dla Kutuzowa. Po drodze wstąpił do Tolla, aby mu opowiedzieć o zaszłym wypadku; ten nie omieszkał skorzystać ze sposobności, rozwijając szeroko i długo swoje teorje i rozmaite kombinacje strategiczne, przed jenerałem, stojącym z nim razem na kwaterze. Konowniczyn zmęczony i rozgorączkowany, musiał mu w końcu przypomnieć, że czas wielki uwiadomić o wszystkiem jego książęcą mość.





XXVII.

Kutuzow, jak starcy w ogóle, w nocy spał mało, a za to w dzień drzemał prawie bez ustanku. Na noc kładł się na łóżku nie rozebrany, i dumał przez ten cały czas, sparłszy na ręku swoją wielką głowię, poznaczoną licznemi bliznami, z okiem jedynem tonącem w jakąś dal mglistą i nieokreśloną.
Od chwili kiedy Bennigsen, osobistość najwybitniejsza i najwięcej znacząca po wodzu główno-dowodzącym, zaczął korespondować i znosić się z carem na własną rękę, po za plecyma Kutuzowa, unikając zetknięcia z nim, ten stracił był wszelką swobodę działania. Z drugiej jednak strony zyskał na tem o tyle, że już go nie molestował co chwila Bennigsen, aby atakował bez potrzeby i pożytku nieprzyjaciela. — Powinniby zrozumieć nareszcie — powtarzał w duchu Kutuzow, myśląc o nauce wypływającej z potyczki pod Tarutynem — że możemy wszystko stracić atakując pierwsi. Czas i cierpliwość w wyczekiwaniu, oto moi dwaj główni sprzymierzeńcy! — Był najmocniej przekonany, że owoc dojrzawszy, sam mu wpadnie w ręce, nie strząsany. Jako strzelec doświadczony, czuł i to, że zwierzę jest ciężko ranne, przy współudziale sił połączonych całej Rosji, czy jednak rana jest śmiertelną? Ta zagadka nie była dotąd rozwiązaną. Spodziewał się tego po trochę, z raportów składanych mu z różnych stron; czekał jednak ostatecznie na dowody niezbite. — Proponują mi obroty zaczepne, atakowanie. Po co? Dla odznaczenia!... powiadają... Głupcy! niby to wojna jest czemś tak rozkosznem!... Jeszcze z nich prawdziwe dzieciaki!...
Wszystko potwierdzało domysły Kutuzowa, że armja nieprzyjacielska jest złamaną, i myśli o rejteradzie jak najspieszniejszej: raport Dokturowa o dywizji Broussier’a, wieści głuche zbierane tu i owdzie przez oddzialiki partyzantów, nędze i choroby rozmaite trapiące wojsko francuzkie. Były to jeszcze tylko przypuszczenia, w oczach młodzików niedoświadczonych, zupełnie wystarczające, ale dla Kutuzowa, wcale niedostateczne. Stary, szczwany lis, wiedział ile warte takie pogłoski z ust do ust podawane. I to było mu znanem doskonale, jak ludzie lubią wyciągać wnioski i robić najrozmaitsze kombinacje, z każdej bajeczki puszczonej w świat, według własnych pragnień i widzimisię; jak nie lubią w razie podobnym wierzyć i trzymać się tego, co sprzeciwia się ich poglądom, psuje im szyki niejako. Im bardziej pożądał Kutuzow ostatecznego kwestji rozwiązania, tem mniej puszczał wodze fantazji, stając się coraz ostrożniejszym i niedowierzającym. Tą myślą był zajęty wyłącznie. Reszta były to sprawy podrzędne, jak zwykłe wymogi i zatrudnienia codzienne, do których należała stała korespondencja z panią de Staël i z jego nielicznemi, ale doświadczonymi przyjaciołami w Petersburgu; pogadanki z jego sztabem, czytanie najnowszych romansów francuskich i rozdawanie nagród. Najgorętszem atoli pragnieniem, do czego serce mu się rwało, był pogrom Francuzów, bliski, nieomylny, który on jeden jedyny przeczuł i przewidział od samego początku kampanji.
Był wyłącznie zajęty tem rozpamiętywaniem, gdy usłyszał szelest kroków w sieni. Weszli byli Toll, Konowniczym i Bołhowitynow, kurjer.
— Kto tam? Proszę! proszę! Co nowego? — wykrzyknął wódz naczelny.
W chwili gdy służący zapalał świece, Toll podzielił się z nim otrzymaną wiadomością.
— Któż ją przywiózł? — spytał Kutuzow tonem lodowato-surowym, który zdziwił Tolla niesłychanie.
— To jest niewątpliwem, ręczę słowem honoru waszej książęcej mości.
— Wprowadzić kurjera!
Kutuzow z jedną nogą na podłodze, w postawie pół lżącej, spierał się na łóżku drugą nogą. Swojem jednem okiem na pół przymkniętem, fiksował Bołhowitynowa, jakby chciał wyczytać w wyrazie jego twarzy, to, czego pragnął tak gorąco.
— Mów, mów prędko, mój kochany przyjacielu — mruczał z cicha, osłaniając pierś koszulą rozpiętą. — Bliżej... przystąp bliżej... Jakież mi zatem przywozisz pomyślne wiadomości? Czy rzeczywiście Napoleon Moskwę opuścił? Czy można temu wierzyć?
Oficer wyrecytował najprzód raport ustny, który mu powierzono.
— Spiesz się, nie każ mi czekać tak długo! — przerwał mu Kutuzow.
Kurjer dokończył opowiadania i zamilkł, oczekując na dalsze rozkazy. Toll usta otworzył, chcąc coś powiedzieć, ale Kutuzow wstrzymał go ruchem energicznym. Próbował i on przemówić, nie mógł jednak na razie głosu z piersi wydobyć. Z twarzą drgającą kurczowo zwrócił się w stronę izby, gdzie był ustawiony Ikonostas.
— Panie Boże wszechmogący, Stwórco mój i Odkupicielu. Wysłuchałeś nareszcie moich próźb niegodnych... — Głos mu stłumiło łkanie gwałtowne. — Ro...Ros...sja...u...ra...to...wana! — wybełkotał zalewając się łzami rzewnemi.





XXVIII.

Od tej chwili począwszy, aż do końca kampanji, Kutuzow użył wszelkich środków przysługujących jego władzy, aby przeszkadzać armji rosyjskiej, to zakazując po prostu, to używając po temu podstępów i sztuczek rozmaitych, bezowocownego atakowania nieprzyjaciół. Pogrom ostateczny Francuzów, był odtąd faktem spełnionym, każda zaś strata ze strony Rosjan, choćby jednego żołnierza w tym celu poświęconą była niepotrzebną, a więc szkodliwą.
Historycy opiewający wielkie czyny Napoleona, opisując jego zręczne obroty pod Tarutynem i Mało-Jarosławcem, robią rozmaite przypuszczenia, co byłoby z tego wynikło, gdyby był wkroczył z wojskiem w bogate i dobrze w żywność zaopatrzone gubernje na południu. Zapominają, że nietylko nic i nikt nie przeszkadzał w tem Napoleonowi, ale że tym obrotem nie byłby również uratował swojej armji, która niosła w samej sobie żywioły niszczące. Te zarodki zgnilizny moralnej i ostatecznego rozprzężenia, nie byłyby mu dozwoliły pokrzepić starganych sił armji w guberni Kaługskiej, w której ludność pałała tą samą nienawiścią dla Francuzów, jakiej w Moskwie doświadczyli. Dla czegóż Moskwę opuszczał, gdzie przecież zastał tak wielkie zapasy żywności, że jego żołnierze deptali takowe nogami, ciskając na ziemię? Cała ta zgraja rabusiów rozpasanych i zdemoralizowanych wszelakiem bezprawiem i najhaniebniejszą rozpustą, uciekała niby stado owiec spłoszonych i dotkniętych kołowacizną, razem ze swoimi dowódzcami. Wszystkich popychała naprzód żądza namiętna, wydobycia się jak najprędzej z położenia rozpaczliwego i bez wyjścia, z czego zaczynali po trochę zdawać sobie sprawę coraz jaśniejszą i dokładniejszą.
To też na radzie wojennej w Mało-Jarosławcu, zwołanej przez Napoleona, dla czczej formy; gdy jenerał Mouton, wniósł wniosek, żeby cofać się dalej z możliwą szybkością, nie miał ani jednego głosu przeciw sobie. Nawet sam Napoleon, nie próbował wystąpić z opozycją przeciw temu wnioskowi. Jednak obok pojęcia, że powinni wynosić się z Rosji czemprędzej, przez jakieś resztki resztek poszanowania dla uczuć ludzkich, trzeba jeszcze było pewnego parcia zewnętrznego, aby ruch ten uczynić nieodzownym. Na to wypieranie ich z ziem rosyjskich nie długo czekali. Nazajutrz zaraz po walnej naradzie, gdy Napoleon wyjechał z kilkoma marszałkami i resztą świty, która mu zwykle towarzyszyła na przegląd wojska, otoczyli ich włóczący się samopas kozacy. Uratowała go wtedy jedynie ta sama niepohamowana chęć łupu, która zgubiła ostatecznie Francuzów w Moskwie. Kozacy zwabieni sposobnością zabrania skarbów drogocennych, nie zwrócili wcale uwagi na Napoleona i ten miał czas im się wymknąć gracko. Skoro wieść rozeszła się że: Dzieci z nad Donu mogli byli pochwycić Napoleona i wziąć w niewolę z pośrodka jego armji, stało się faktem dowiedzionym, że trzeba wynosić się niezwłocznie i to drogą najkrótszą i najlepiej znaną. Napoleon straciwszy dużo z dawnej energji i zuchowatości, zrozumiał olbrzymią doniosłość i znaczenie tego wypadku. Nakazał też natychmiast rejteradę na całej linji. Zgodzenie się Napoleona na wniosek jenerała Mouton, i cofanie się ku granicy jego armji nie dowodzą wcale, żeby on sam był zapragnął tego obrotu. Oddziaływały i na niego jak na resztę armji moce tajemne i niewidzialne, zmuszając do tego kroku.





XXIX.

Gdy Francuzi wchodzili do Rosji, Moskwa wydawała im się „Ziemią Obiecaną“. Obecnie kiedy ich z niej gwałtem wypierano „Ziemią Obiecaną“ była dla nich... własna ojczyzna! Ojczyzna ta jednak była niesłychanie daleko. Człowiek gdy ma przed sobą tysiąc wiorst, zanim znajdzie się u celu podróży, nie myśli już o tem, tylko cieszy się z dnia na dzień, że uszedłszy tyle i tyle wiorst... będzie mógł wypocząć cokolwiek wieczorem. Ów wieczorny spoczynek zakrywa chwilowo przed nim przestrzeń olbrzymią, która stoi między nim a celem podróży, gorąco namiętnie pożądanym. Smoleńsk był pierwszym punktem oparcia, na owej drodze znanej już dokładnie Francuzom. Nie spodziewali się wprawdzie zastać tam świeżych posiłków i pełnych magazynów z żywnością; podtrzymywała jednak ich siły zwątlone nadzieja błoga, że tam wytchną bodaj trochę. To jedynie trzymało ich dotąd na nogach, które ledwie wlekli za sobą zgnębieni i złamani nędzą wszelaką. Po za pierwszą główną przyczyną która ich naprzód popychała, łącząc w jedno ciało niejako tę całę masę wojska i dodając im cokolwiek energji, był i powód drugi uboczny: ich mnogość niezliczona. Ten ogrom według wszelkich praw atrakcji, przyciągał ku sobie pojedyncze i rozstrzelone atomy. Każdy z tych żołnierzów niczego nie pragnął tak szczerze, jak żeby mógł się dostać do niewoli, aby przestać cierpieć te męki jakie znosił obecnie. Chociaż wszyscy korzystali w lot z każdej nadarzającej się sposobności, aby składać broń natychmiast, nie często wydarzała im się podobna gratyska. Przeszkadzała w tem gwałtowność ruchu i wielka ilość wojska. Napadanie i rozbijanie tej massy częściowo było zupełnie bezowocne. Przez sam zbieg najfatalniejszych okoliczności, armja francuzka musiała topnieć i topniała też w oczach niby śnieg marcowy!
Prócz Kutuzowa jednego nie zrozumiał tego położenia, i nie umiał go wyzyskać żaden z rosyjskich jenerałów. Wszyscy wyżsi oficerowie pałali żądzą namiętną gonienia za Francuzami. Chcieli koniecznie przeciąć im drogę, zgnieść i rozgromić. Każdy z osobna żądał pozwolenia na atakowanie Francuzów tu i owdzie. Kutuzow jedynie opierał się temu całą siłą udzielonej mu władzy. Częstokroć jednak nie pomagały i jego zakazy najsurowsze, aby powstrzymać w zupełności owe żądze rozhukane. Jego najbliższe otoczenie spotwarzało starca, szarpiąc jego sławę aż miło! W Wiaźmie nawet jenerałowie Jermołow, Miłoradowicz, Platow i kilku innych, nie mogli wytrzymać żeby nie napaść dwóch pułków francuzkich. Gdy dawali znać Kutuzowowi o swoim zamiarze, posłali mu czysty arkusz papieru zamiast raportu. Stoczono potyczkę mimo najostrzejszego zakazu Kutuzowa. Jakiż był wynik ostateczny tego wybryku? Zamiast jak się spodziewano zamknąć drogę armji francuzkiej, stracono tylko najniepotrzebniej w świecie kilka tysięcy ludzi. Piechota rosyjska z muzyką na czele rzuciła się wprawdzie zuchowato na nieprzyjaciela, nie zatrzymała go jednak. Przetrzebione cokolwiek francuzkie szeregi ścisnęły się na nowo, lecąc dalej na złamanie karku, niby lawina niczem w pędzie nie wstrzymana. Tak doszli rozbitki francuzcy, topniejąc zwolna, drogą wytoczoną z góry przez fatalność aż do Smoleńska.





XXX.

Partyzantka zaczęła się na dobre, gdy Francuzi weszli do Smoleńska. Nie czekano nawet z rozpoczęciem tejże na uznanie urzędowe przez rząd rosyjski. Przed tem jeszcze ginęły tysiące Francuzów, wlokących się z tyłu za armją, maroderów lub wysłanych w celu szukania i dostawiania furażu i żywności. Chłopi mordowali ich bez najmniejszego skrupułu, jak się zabija psy wściekłe. Denis Dawidow zrozumiał i przewąchał pierwszy w swoim zapale patrjotycznym, jakie ma wielkie zadanie do spełnienia ta straszliwa maczuga, która nie troszcząc się wcale o żadne reguły strategiczne, waliła Francuzów bez miłosierdzia. Jemu należy się oddać hołd za wymyślenie tego nowego a tak skutecznego sposobu wojowania. Dnia 24 sierpnia zorganizowano pierwszy oddział partyzantów Dawidowa. Wielu innych poszło natychmiast w jego ślady. Im dłużej przeciągała się kampanja tem więcej tworzyło się podobnych oddziałów.
Partyzanci niszczyli szczegółowo wielką armję i zmiatali z przed siebie zwiędłe liście, odrywające się mimowolnie od drzewa usychającego. W październiku, gdy Francuzi pędzili nazad ku Smoleńskowi, można było już naliczyć do stu takich oddzialików. Każdy z nich miał inny wygląd i składał się z mniejszej lub większej ilości ludzi. Niektóre były zupełnie podobne do armji regularnej. Składały się z piechoty, konnicy a nawet miały po kilka dział. Inne tworzyli tylko sami kozacy. Jeszcze inne składały się li z chłopstwa, któremu przewodziła szlachta rosyjska. Te po większej części, nie były nawet znane nikomu. Cytowano jakiegoś djaka, który na czele takiego oddzialiku wziął w niewolę kilkuset Francuzów i pewną starościnę Wasyłychę. Ta również miała jak opowiadano sporo Francuzów na sumieniu. Partyzantka rozwinęła się w całej pełni pod koniec października. Partyzanci zdumieni własną zuchwałością, spodziewając się lada chwila że zostaną otoczeni przez Francuzów, kryli się po lasach, i mieli zawsze w pogotowiu konie osiodłane. Gdy raz wojnę podjazdową rozpoczęto, każdy wiedział jak daleko może się zapuścić. Drobne oddzialiki które pierwsze zaczęły ścigać Francuzów, dokazywały takich cudów waleczności, na co nie byliby się nigdy odważyli dowódzcy całej brygady dajmy na to. Co się tyczy kozaków i chłopstwa, tym udawało się nieraz wśrubować w sam środek wojsk nieprzyjacielskich. Dla nich też przestało istnieć to słowo niepodobna!
Dwudziestego trzeciego października, Denissow oddający się z całą namiętnością partyzantce, posuwał się właśnie zwolna ze swoim oddzialikiem. Gonił on od wczoraj kryjąc się ostrożnie w gąszczu leśnym po nad samym bitym gościńcem, znaczny transport żywności dla armji francuzkiej. O tym transporcie donieśli byli szpiegi wysłani w tym celu i do głównej kwatery. Dwóch z pomiędzy nich (jeden był Niemcem z rodu) posłali spytać się Denissowa, każdy ze swojej strony, czyby nie chciał połączyć się z nimi, którzy pierwsi wytropili ślad i kierunek, którędy mają transport poprowadzić, aby posiąść do spółki skarb przez wszystkich namiętnie pożądany.
— Nie moi kochani, sam posiadam ostre zęby i pazury! — powiedział sobie w duchu Denissow odczytując ich listy. Odpisał Niemcowi że mimo chęci gorącej służenia pod rozkazami dowódzcy tak sławnego i niezwyciężonego, musi wyrzec się tego zaszczytu, obiecał bowiem połączyć się z tamtym drugim. Tamtemu znowu eks-wojskowemu rosyjskiemu, zamydlił oczy Niemcem. Koniec końców puścił w trąbę obydwóch. Był on zdecydowany zabrać transport jedynie z pomocą Dołogowa, nie odwołując się wcale z tym zamiarem i nie prosząc o pozwolenie wyższych władz. Transport prowadzono ze wsi Mikulina do Szamszewa. Po lewej stronie gościńca ciągnęła się jak okiem zasięgnął puszcza leśna. Czasem nawet drzewa drogę przecinały. W tym to lesie ukrył się oddzialik Denissowa, aby rzucić się z nienacka na Francuzów i pochwycić zdobycz upragnioną. Kozakom udało się było zdobyć do dnia dwa wozy naładowane siodłami i uprzężą, które były ugrzęzły w kałuży. To złupiwszy nie puszczali się dalej. Było o wiele mądrzej czekać cierpliwie aż wszystko przybędzie pod wieczór do Szamszewa. Tam w pobliżu miał się Denissow połączyć z Dołogowem i napaść z pierwszym dnia brzaskiem z dwóch stron na Francuzów, odebrać im transport i wziąć w niewolę cały konwój. Zostawiono na krańcu lasu sześciu kozaków na widecie, aby dali znać skoro dopatrzą czoło konwoju. Denissow miał pod sobą 200 ludzi, Dołogow miał przyprowadzić drugie tyle. Dochodziły ich jednak głuche wieści, że na konwój składa się oddział francuzki liczący półtora tysiąca. Ta różnica w liczbie żołnierzów nie przestraszała wcale Denissowa. Potrzeba mu było jedynie objaśnienia i pewnej wiadomości mianowicie: dowiedzieć się jakie pułki francuzkie należą do konwoju? Na to potrzebaby było schwycić jednego z żołnierzów nieprzyjacielskich, i zmusić do wyśpiewania kto pilnuje transportu. Kozacy spadli tak gwałtownie na owe dwa furgony, że żołnierze prowadzący wozy zostali wymordowani co do nogi. Pochwycono tylko trochę później w lesie uciekającego dobosza. Dzieciak atoli nie umiał, czy też nie chciał im niczego powiedzieć. Utrzymywał z płaczem że nie wie o niczem, błąka się już bowiem w lesie od kilku dni, zostawszy z tyłu dla nogi skaleczonej. Napad powtórny był nadto ryzykowny. Denissow wolał zatem posłać z językiem (mówiąc po prostu) niesłychanie sprytnego chłopa Tymona Sczerbatowa aż do wsi Szamszewa. Tam miał bądź podpatrzeć żołnierzów i ich mundury, lub starać się schwycić i przyprowadzić do ich obozowiska jednego z Francuzów wysłanych naprzód jako furjerów.





XXXI.

Był to prawdziwy dzień jesienny dość ciepły ale deszczowy. Niebo było jednostajnie szare. Chwilami rosił drobny kapuśniaczek, albo dla odmiany zaczynało lać jak z cebra.
Denissow na koniu rasowym, ale chudym jak szkielet i mocno zbiedzonym, owinął się cały burką nieprzemakalną z sierści wielbłądzej, na głowę zaś zasadził wysoką kozacką czapkę baranią, z której woda ściekała strumieniem. Szedł za przykładem konia, który spuszczał łebek delikatny i strzygł uszami aby ile możności deszczu uniknąć. I on głowę zwiesił na piersi oglądając się w koło niespokojnie. Czytało się w jego twarzy żółtej i zmizerowanej ponurą zadumę. Zapuścił był pełną ciemną brodę, krótko przystrzyżoną. Z tyłu za dowódzcą jechał podoficer kozacki, tak samo burką odziany i w takiej samej czapce baraniej. Siedział na doskonałym mierzynku karym z nad Donu. Wzięli byli również z sobą prostego kozaka Łowaiska. Ten siedział prosto na siodle jakby wrósł w niego. Był to typ kozaka sprytnego, odważnego i z energją niesłychaną. Na przedzie trzech jeźdźców szedł pieszo wieśniak przemokły do szpiku i kości. Ten miał na sobie strój czysto chłopski. Obiecał był ich przez las przeprowadzić bocznemi drogami. Trochę w tyle za nimi jechał młody oficerek od huzarów na koniu kirgiskim, ognistym tabunie stepowym, który żuł niecierpliwie wędzidło aż do krwi i parskał raz po raz. Obok oficera jechał huzar prosty szeregowiec, mając w tyle konia uczepionego małego dobosza francuzkiego. Biedny dzieciak trzymał się wpół żołnierza, rękami z zimna posiniałemi, rozglądał się w koło ciekawie bijąc konia po bokach dla rozgrzania bosemi nóżętami. Kilku huzarów jechało jeszcze gęsiego, wązką leśną ścieżką, ten w burce, ów w kurtce zdartej z piechura francuzkiego, z głową w czapce niebieskiej francuzkiej. Byli i tacy co głowę wiązali czaprakiem. Deszcz lał tak gwałtownie, że pod strumieniami wody ściekającej trudno było rozróżnić maści koni i barwy mundurów na grzbiecie żołnierzów. Z koni buchała para wilgotna, szyje wyglądały dziwnie cienkie z grzywą przylepioną i obmokłą. Koń Denissowa chcąc ominąć kałużę pełną wody, zawadził o pień drzewa, a jeździec zadumany drgnął nerwowo, uderzywszy się dość silnie w kolano.
— A kroć sto tysięcy djabłów! — zaklął siarczyście. Poczęstował konia za ten wybryk nahajką. Koń stanął dęba, o mało nie zrzucił z siodła pana dowódzcę, obryzgując błotem wszystkich w około. Denissow był w wściekłym humorze. Mimo burki drżał z zimna, a woda z czapki ściekała mu za kark. Był przytem głodny jak wilk, i najokropniej zniecierpliwiony brakiem wiadomości o Dołogowie. Ten którego był wysłał naprzód z językiem dotąd nie wracał!
— Podobna sposobność nigdy się już nie powtórzy! — mruczał gniewnie. — Sam nie mogę ich zaatakować... byłoby to szaleństwem. Jeżeli odłożę wymknie mi się taka doskonała gratyska z przed samego nosa! — Nie przestawał badać po drodze każdego drzewa, czy nie wysunie się z po za niego wysłannik Dołogowa.
Wyjeżdżali właśnie na niewielką polankę wśród lasu, gdy Denissow krzyknął rozradowany:
— No! ktoś przecie ku nam zmierza!
Esauł kozacki spojrzał w kierunku wskazanym:
— Jest ich dwóch — potwierdził — oficer i luzak. — Nie można przecież przypuścić — dodał — żeby jechał ku nam sam pułkownik.
Jeźdźcy ukrywszy się na chwilę w parowie, wyjechali niebawem na pagórek. Oficer chłopak młodziusieńki z włosem rozwianym, w mundurze wodą przesiąkłym, w spodniach podwiniętych aż po za kolana, popędzał co siły swego rumaka, słaniającego się prawie ze zmęczenia. Twarzyczka ładna z ciemnym meszkiem zasiewającym się nad pełnemi koralowemi ustami, pałała rumieńcem gorączkowym. Gdy zrównał się z Denissowem, z ócz czarnych iskry się posypały, i wręczył mu pismo w rozmokłej kopercie:
— Od jenerała — rzekł tonem urzędowym. — Proszę wybaczyć że koperta deszczem nasiąkła. Powtarzano nam bez końca, że to wyprawa bardzo niebezpieczna — dodał zwracając się ku esaułowi kozackiemu. Denissow tymczasem rozpieczętowywał kopertę z brwiami groźnie ściągniętemi. — To też zaopatrzyliśmy się w broń na wszelki wypadek z moim towarzyszem Komarowem — wskazał ręką na starego siwego kozaka. — Mamy każdy w olstrach parę pistoletów... ale cóż to takiego? — spytał przypatrując się ciekawie małemu doboszowi. — Czy jeniec? Odbyliście już może potyczkę z Francuzami? Czy wolno z nim mówić?
— Rostow! — wykrzyknął teraz Denissow. — Jakżeś mógł nie powiedzieć mi od razu kochany Pawełku, że to ty?! — Podał mu rękę z serdecznym uśmiechem.
Przez całą drogę Pawełek układał sobie jak postąpi i co powie zaraz na wstępie Denissowowi. Zdawało mu się że jako porucznik świeżo upieczony, jako mąż dojrzały! nie powinien ani wspomnieć o ich dawniejszych stosunkach. To by mogło ubliżyć jego obecnej powadze oficerskiej. Gdy jednak Denissow przywitał go tak po przyjacielsku, twarz mu się rozpromieniła, poczerwieniał z nadmiaru radości, a zapominając z kretesem o sztywności urzędowej z jaką przyrzekł zachować się przez cały czas, opowiadał mu szeroko i długo jak jechał po pod nos Francuzom, jak był dumny z powierzonej mu ważnej misji, i jak odebrał już był pierwszy chrzest ogniowy pod Wiazmą, gdzie jeden z jego huzarów odznaczył się jakimś czynem iście bohaterskim.
— Jestem nader szczęśliwy że cię widzę — powtórzył Denissow, przybierając na nowo minę kwaśną i tonąc w ponurej zadumie.
— Michale Teoklityczu — rzekł do esauła kozaków. — To jeszcze ten Niemiec przy którym młodszy hrabia Rostow jest adjutantem, napastuje mnie chcąc nam koniecznie przyjść w pomoc... To też skoro byśmy nie potrafili zabrać transportu dziś w nocy, gotów nam go jutro zdmuchnąć z przed nosa!...
Gdy tak rozmawiał z cicha Denissow z esaułem, Pawełek zmartwiony jego roztargnieniem, z jakiem odpowiadał mu ni w pięć ni w dziewięć, przypuszczał że są powodem jego niezadowolenia, nieszczęśliwe owe spodnie podwinięte do kolan. Starał się całą siłą odwinąć takowe tak, żeby nikt tego nie zauważył. Następnie przybrał na nowo ton niesłychanie sztywny i poważny.
— Czy Wasza miłość ma mi jeszcze co do rozkazania? — spytał salutując Denissowa po wojskowemu, i wcielając się w rolę adjutanta jeneralskiego, do której gotował się przez całą drogę. — Czy też będę miał szczęście zostać dłużej przy Waszej miłości?
— Rozkazy?... — powtórzył Denissow machinalnie myśląc zupełnie o czem innem. — A mógłbyś zostać przy mnie do jutra?
— Ah! panie kochany pozwól mi zostać przy tobie! — wykrzyknął nagle Pawełek, zapominając o wszystkiem.
— Cóż ci jednak nakazał jenerał?... Prawdopodobnie abyś wracał natychmiast, co?!...
Pawełek spłonął szkarłatem:
— Nic mi nie powiedział... a więc mogę zostać?...
— Dobrze zresztą... — Denissow odrzucił zamyślony. Nakazał teraz swoim ludziom aby skierowali się ile można najciszej ku leśniczówce wyznaczonej jako punkt zborny. Wysłał naprzód swego adjutanta, na owym koniu kirgiskim, aby dowiedział się na pewno od Dołogowa czy złączy się z nimi na wieczór? On tymczasem z esaułem i z Pawełkiem chciał przemknąć się niepostrzeżenie brzegiem lasu, aby bodaj z daleka rzucić okiem na Francuzów, których miał napaść do dnia.
— No! stary brodaczu — przemówił do chłopa służącego im za przewodnika — prowadź nas ku Szamszewu!





XXXII.

Deszcz był ustał, tylko mgła osiadała na liściach drzew spadając z nich ciężkiemi kroplami za lada powiewem wiatru. Denissow, esauł i Pawełek jechali w milczeniu za chłopem w białej czapce, który szedł szybko a cichutko, stąpając lekko stopami obutemi w chodaki wyplatane z łyczka lipowego. Nic go nie wstrzymywało, ani liść zwiędły, ani korzenie drzew wystające gęstą siecią po nad ziemi powierzchnią. Gdy stanął nad brzegiem lasu, na lekkiej pochyłości nachylającej się ku gościńcowi, rozglądnął się w koło ostrożnie rozchylając cokolwiek drzew konary. Ukrył się następnie za gruby pień dęba, który nie był jeszcze liści utracił. Zawezwał swoich towarzyszów ruchem ręki, z palcem na ustach. Zrównawszy się z przewodnikiem, Denissow i Pawełek zobaczyli ztamtąd Francuzów. Na lewo po za lasem było pole świeżo zorane. Na prawo nad jarem o bokach mocno ściętych i urwistych rozłożyła się wioseczka, i bielał z daleka dom właściciela wioskowego, z dachem wysokim, szpiczastym i załamanym po środku. We wsi przed owym domem na obszernym dziedzińcu, około studni, stawu, wzdłuż gościńca prowadzącego przez most w głąb wsi, dostrzegało się w mlecznych mgły oparach, całe mrowisko ruszających się ludzi. Można było nawet dosłyszeć kiedy niekiedy krzyki i nawoływania w obcych językach. Były to bądź rozkazy wydawane przez oficerów, bądź też podniecanie koni strudzonych żeby nie ustały w błocie, ciągnąc pod stromą górę ciężkie wozy żywnością wyładowane.
— Przyprowadzić jeńca — szepnął Denissow, nie odrywając wzroku od Francuzów.
Kozak zeskoczył z konia, zsadził z niego małego dobosza i poprowadził przed dowódzcę. Ten spytał dzieciaka co to są za pułki, które majaczą im w mgle przed oczami? Chłopczyna z rękami skostniałemi i wsadzonemi w kieszenie od spodni, wytrzeszczył oczy przerażone na Denissowa, i tak się w końcu zaplątał, że chociaż był gotów wszystko wyśpiewać odpowiadał tylko potakująco na zadawane mu pytania. Denissow podzielił się z esaułem swojemi spostrzeżeniami:
— Czy Dołogow nadciągnie czy nie, trzeba ich zaatakować, nieprawdaż?
— Hm! hm! miejsce jakby umyślnie na to stworzone! — mruknął stary Doniec.
— Poszlemy piechotę dołem od strony zabagnionej... prześliźnie się cichuteńko aż pod sady wioski. My wpadniemy ze strony przeciwnej z konnicą, i na sygnał umówiony...
— Tędy nie można przez jar — zauważył esauł. — Za szeroki żeby go końmi przesadzić, a w głębi źródliska i woda dziury głębokie powymulała. Konie by w nich nogi połamały... Weźmiemy się stąd na lewo przez pole, tył im zabierając właśnie.
Gdy naradzali się tak szeptem, usłyszeli suchy łoskot strzału karabinowego, i lekki dymek białawy unoszący się w powietrze. Strzałowi towarzyszyły krzyki kilkuset głosów żołnierzy francuskich. Denissow i esauł cofnęli się mimowolnie za pień, sądząc że ich spostrzeżono i wzięto na cel. Strzały sypiące się dalej i wrzaski ogłuszające, tyczyły się kogo innego. Coś czerwonego skakało jak żaba po bagnie.
— Czy nie spostrzeżono przypadkiem naszego Tykona? — mruknął esauł.
— To pewno on!... Oh! nędznik! bydle kwadratowe! — wykrzyknął Denissow oburzony.
— Eh! — esauł ręką machnął lekceważąco — on im się wymknie najniezawodniej.
Człowiek ów nazwany przez nich Tykonem, dobiegł tymczasem nad brzeg rzeki. Skoczył w wodę tak gwałtownie, że rozprysła się wysoką fontanną na około. Dał nura na chwilę i wyskoczył wkrótce na drugi brzeg. Biegł pędem dalej, zostawiając po za sobą lejące się strugi wody. Francuzi goniący za nim zatrzymali się nad rzeką, naradzając co z nim mają zrobić.
— Sprytny bestja jak sam „On“ (djabeł) — mruknął esauł.
— Osioł! hultaj do niczego! — złorzeczył i wymyślał Denissow rozjuszony. — Ciekawym czego tam siedział tak długo?
— Któż to taki? — spytał Pawełek zaciekawiony.
— To nasz płastun (strzelec) posyłałem go na zwiady — objaśnił mu Denissow.
— Aha! — kiwnął głową Pawełek potakująco, chociaż właściwie niczego nie zrozumiał.
Ten Tykon Szczerbatow był najpożyteczniejszym popychadłem dla całego oddziału partyzantów. Rodził się we wsi Pokrowsko. Gdy Denissow na samym początku swojej wyprawy przybył do owej wsi wezwawszy starostę aby go wybadać, co zwykle czynił w każdej miejscowości; ten odpowiedział na razie jak każdy chłop rosyjski ostrożny i przezorny, że o Francuzach jako żywo! nic nie wie. Denissow zaczął mu tłumaczyć szeroko i długo, że jego celem i pragnieniem jest właśnie oczyścić kraj z tej szarańczy; potrzebuje więc dowiedzieć się czy nie ma ich tu gdzie w pobliżu. Wtedy dopiero zdecydował się chłopski starosta donieść mu: — „Że widzieli rzeczywiście we wsi mirodrów, ale że jeden tylko w całej wsi Tykon Szczerbatow, trudni się i zajmuje podobnemi sprawami. On zatem będzie mógł powiedzieć coś o Frajcuzach“. Denissow kazał go sprowadzić. W przytomności wójta powiedział mu kilka słówek pochlebnych o jego wypróbowanem przywiązaniu do cara, do ojczyzny i o nienawiści, jaką powinien pałać każdy prawosławny Rosjanin dla wrogów kraju swego.
— My tam nie robili nic złego Frajcuzom — poskrobał się Tykon po za uszy, sam nie wiedząc co na to odpowiedzieć. — Trochęśmy tylko z nimi pohulali, ot! tak, dla zabawy... Połaskotali... Ale to delikatni paniczykowie... wyginęło ich coś ze dwudziestu jak muchy... Zresztą, chroń Panie Boże! nic my im złego nie robili...
Gdy nazajutrz Denissow wymaszerowywał ze wsi, zapowiedziano mu że ów Tykon o którym był zapomniał najzupełniej, prosi usilnie żeby go zabrać ze sobą. Przystał na to chętnie Denissow. Zrazu kazano Tykonowi załatwiać w obozowisku najcięższe roboty. On znosił drzewo, rąbał je i ogień rozpalał. On szedł po wodę z konwiami i wiadrami, czyścił konie i tem podobnie... Wkrótce jednak odkrył w nim Denissow ogromne zdolności, i spryt wrodzony do wojny podjazdowej. W nocy wybierał się na przeszpiegi, i nie wracał nigdy z próżnemi rękoma. Przynosił zwykle broń, mundury francuzkie, tornistry z nabojami; przyprowadzał nawet czasem jeńców, jeżeli miał to nakazane. Odtąd uwolnił go Denissow od wszelkich ciężkich robót w obozie. Umieścił go pomiędzy swoimi kozakami, i brał ze sobą na każdą ważniejszą wyprawę.
Tykon czuł wstręt do konia. Szedł zawsze pieszo, a jednak nie został nigdy z tyłu za konnicą. Uzbrojony w krótki karabinek, nosił go tylko od parady. Wojował najchętniej z siekierą. Używał jej tak samo, jak wilk swoich ostrych zębów, chrupiąc z równą zręcznością pchły jak i kości najtwardsze. Jednem uderzeniem przecinał prościuteńko najgrubsze belki, a gdy trzeba było, wyrzynał siekierą łyżki zgrabniuteńkie. Tykon zajmywał odrębne stanowisko wśród swoich towarzyszów. Skoro szło o jakąś ciężką robotę... podsadzić wóz gdy ugrzązł w błocie, wyciągnąć konia za ogon tonącego w kałuży, wśrubować się w sam środek obozu francuzkiego, lub ujść na dzień pięćdziesiąt wiorst, zawsze jego wybierano. — Jucha taki mocny! — mawiali żołnierze. — Jemu to pewno nie zaszkodzi. — I teraz więc Tykona posłał Denissow „z językiem“ do Szamszewa, aby starał się podpatrzeć Francuzów. Tym razem jakoś się nie udało i dał się wyłapać nieprzyjaciołom na gorącym uczynku, co wielce rozgniewało dowódzcę.





XXXIII.

Zamieniwszy jeszcze słów kilka z esaułem, co do jutrzejszej wyprawy, Denissow zwrócił się do Pawełka:
— Chodźmy co zjeść mój drogi, i obsuszyć się. Głodnym jak wilk, a mokry jak pies legawy, gdy aportuje kaczki ze stawu.
Pod samą leśniczówką spotkał się Denissow z Tykonem. Na widok dowódzcy rzucił coś szybko w krzaki. Twarz ospą niby pługiem poorana, promieniała mu najżywszą radością. Małe bure oczy śmiały się wesoło i świeciły blaskiem fosforycznym, jak ślepie u żbika. Zdawało się że z trudnością powstrzymuje wybuch śmiechu szalonego.
— Gdzieżeś zalazł bałwanie i siedział tak długo? — huknął na niego z góry Denissow.
— Gdziem zalazł?... A no! tam gdzie mi rozkazano... podpatrywać Frajcuzów — odrzucił śmiało, głosem tubalnym, ale nieco ochrypłym.
— Dla czegóż czołgałeś się jak żmyja pomiędzy krzakami, ty, ty, durak?! Inaczej nie byliby cię dopatrzyli i wyłapali!
— Ba! to właśnie ja złapał Frajcuza!
— Gdzież go masz?
Pomior! wasza miłość... I tak nie byłby się nam na nic przydał, bo nie chciał jucha nic gadać... Powiedziałem sobie tedy: Trza się postarać o jakiego miększego, żeby wyśpiewał wszystko jak go się cokolwiek połaskocze.
— Ręczę, że ten szubiennik najprzód mu siekierą głowę przełupał, a potem obdzierał do koszuli i wtedy o mało go Francuzi nie zastrzelili! — mruknął z cicha Denissow do esauła. — Cóż dalej?
— A no!.. zacząłem się czołgać rzeczywiście i pochwyciłem drugiego... Jak ten nie zacznie drzeć się na całe gardło! Wtedy wyskoczyło ich czterech z krótkiemi rożenkami, niby do pieczenia na nich wróbli... Zamachnąłem się siekierą wołając:
— Tylko nie łżyj hultaju! Widzieliśmy jak za tobą gonili i strzelali jak do psa wściekłego! — krzyknął Denissow.
Pawełek dusił się od śmiechu, patrząc na zabawne miny i krzywienia się Tykona, jak też i na jego ruchy gwałtowne, któremi urozmaicał i przeplatał swoje opowiadanie. Widząc jednak że wszyscy zachowują się poważnie, i on nastroił się tak samo. Nie mógł na razie zorjentować się i zrozumieć o co idzie.
— Nie graj komedji, i nie udawaj głupiego! — Denissow pogroził mu pięścią zaciśniętą. — Dla czegoś tamtego pierwszego nie przyprowadził, tak, jak to miałeś nakazane?
Tykon poskrobał się po za ucho, wyszczerzając wszystkie zęby w uśmiechu głupkowatym. Pokazał przytem szczerbę na samym środku ust, która obdarowała go imionniskiem Szczerbatowa. Denissow uśmiechnął się mimowolnie, czem zachęcony Pawełek parsknął śmiechem na całe gardło.
— Kiedyż mówię waszej wysokości, że tamten nie był wart ani jednego niucha tabaki! Jakiś niemowa i gburzysko w dodatku!... Powiada mi: — „Ja sam syn ganaralski! i nie pójdę z tobą durak!
— Dobrze ci powiedział bydlaku! — zżymał się Denissow rozgniewany. — Potrzebowałem koniecznie wybadać którego z nich!
— Ja go sam pytałem ale zaciął zęby jak sobaka i ani rusz było co z niego wydobyć... Wiem tyle, że Frajcuzów chmara! ale mokre to jak szczury w stawie i pomęczone aż strach!... Niech wasza wysokość tylko raz huknie, a będziemy ich mieli wszystkich! — Tykon wlepił w Denissowa swoje bure ślepie, świecące i świdrowate.
— Sądzę, że ja ci jeszcze pierwej bałwanie, każę wsypać z pięćdziesiąt nahajów odlewanych! — odburknął gniewnie Denissow.
— Czego tu się gniewać?... Niby to ja nie znam Frajcuzów... Niech no się tylko dobrze zciemni, przyprowadzę ze trzech od razu!
— Eh! szkoda czas marnować z tym bydlakiem! — Denissow machnął ręką, dotąd w humorze najgorszym. Znaleźli się wkrótce na progu leśniczówki.
Tykon szedł z tyłu, aby nie być na oczach dowódzcy, póki ten z gniewu nie ochłonie. Pawełek usłyszał śmiechy po za plecami i dokuczliwe żarciki, któremi towarzysze obsypywali Tykona. Prześladowali go szczególniej owym tobołkiem rzuconym w krzaki. Były tam buty z ostrogami, i cały mundur francuskiego szwoleżera. Zrozumiał natychmiast że Tykon jeńca swego zamordował, a potem obdarł trupa najhaniebniej. Zabolało go to. Spojrzał mimowolnie na biednego dobosika, i serce mu się ścisnęło. Słabostka ta trwała jedno mgnienie oka. Zapanował nad nią, podniósł głowę junacko i zaczął wypytywać się szczegółowo esauła, z miną bardzo poważną, w jaki sposób ma się odbyć jutrzejsza wyprawa? Chciał koniecznie stanąć na równi z towarzystwem, w którem znajdywał się obecnie.
Wrócił niebawem oficer wysłany na zwiady do Dołogowa. Opowiedział że Dołogow stawi się osobiście na godzinę umówioną, i ma wszelką nadzieję, że wyprawa uda się znakomicie. Denissow uszczęśliwiony, odzyskał humor natychmiast i spytał Pawełka z miną najweselszą i tonem żartobliwym:
— Teraz że chłopcze kochany, pochwal się twojemi wszystkiemi cudami waleczności! Słucham z całą uwagą.





XXXIV.

Pawełek rozłączywszy się po wyjeździe z Moskwy z rodzicami, udał się wprost do swojego pułku. Awansował wkrótce i jako porucznik ordynansowy pełnił służbę adjutanta przy dowódzcy większego oddziału. Odkąd został oficerem a szczególniej gdy go sobie wybrał jenerał na adjutanta i on przy jego boku pełnił służbę rozwożąc rozkazy, w ciągu całej bitwy pod Wiazmą, urósł w własnych oczach, znajdując się bezustanku w pewnem radosnem i gorączkowem podnieceniu. Myśl, że został pasowanym na mężczyznę w całem tego słowa znaczeniu, unosiła go w siódme niebo. Radby był korzystać z każdej sposobności, aby okryć się sławą jak najprędzej. Uszczęśliwiony tem wszystkiem, co widział i czego doświadczył w wojsku regularnem, martwił się tem jednem tylko, że (jak mu się zdawało w podnieconej wyobraźni), czyny bohaterskie spełniają się zawsze tam tylko gdzie jego nie ma. Błagał też najusilniej swego jenerała, gdy ten oglądał się za jakim zuchem, aby go wysłać do Denissowa, błagał żeby jemu raczył powierzyć tę ważną misję. Jenerał przystał na to. Gdy sobie atoli przypomniał szaloną brawurę Pawełka pod Wiazmą, gdzie zamiast jechać z całym pułkiem, wyrwał się naprzód, na przełaj, galopując po pod sam nos francuzkim tyraljerom rozsypanym na brzegu lasu, a nawet ubił dwóch strzałami celnemi z pistoletu, zakazał mu surowo brać udziału w niebezpiecznej wyprawie Denissowa. Z tego powodu zmieszał się był Pawełek i zarumienił po same uszy, gdy spytał go Denissow czy wolno mu zostać przy nim przez dzień następny? Póki do lasu nie dojechał, Pawełek przysięgał w głębi ducha, że zastosuje się ściśle do rozkazu i wróci natychmiast do swego zwierzchnika. Skoro jednak rzucił okiem na Francuzów i usłyszał przechwałki Tykona, zdecydował, zmieniając zdanie z łatwością wrodzoną u młodzieniaszków, którym jeszcze pstro w głowie; że jego jenerał (poważał go bardzo aż do tej chwili), to sobie nic wielkiego!... Ot taki prosty Niemczysko! Tu zaś ma przed sobą Denissowa, bohatera Nr. pierwszy! esauła Nr. drugi! i Tykona Nr. trzeci, może z wszystkich imponujący mu najbardziej. Byłoby zatem hańbą dla niego, opuścić ich w chwili tak groźnego niebezpieczeństwa i on musi im towarzyszyć w wyprawie projektowanej.
Mrok zapadał, gdy weszli wszyscy trzej do obszernej izby w leśniczówce. W półcieniu, rysowały się niepewnemi konturami osiodłane konie kozackie. Huzary rozpinali namiot i znosili gałęzie z lasu, żeby rozpalić ognisko i ogrzać trochę przy nim członki skostniałe. Rozkładali ogień przezornie w głębi parowu, aby ukryć dym ile możności przed wzrokiem Francuzów. W sieniach na stole zaimprowizowanym z starych drzwi, położonych na beczce postawionej do góry dnem, jeden z kozaków zakasawszy rękawy (służył niegdyś za kuchtę w jednym z dworów szlacheckich), bił wałkiem dla kruchości pieczeń baranią szpikując ją gęsto czosnkiem. W głównej izbie, kilku oficerów było zajętych przybijaniem drzwi drugich zdjętych z zawias, do wysokiej ławki. W kwadrans później stół ów przykryto obrusem i ustawiono na nim flaszkę z rumem i z prostą siwuchą, bochen chleba razowego, sól, pieprz, a trochę później świeżo upieczoną na rożnie baraninę. Pawełka posadzili oficerowie zaraz przy Denissowie na miejscu honorowem. Pożerał z wilczym apetytem mięso miękkie i soczyste, oblizując palce po których tłustość ściekała. Pawełek w stanie dochodzącym prawie do szału, z nadmiaru dziecinnej radości, czuł najżywsze przywiązanie do tych wszystkich ludzi, których (z wyjątkiem Denissowa), widział po raz pierwszy w życiu. Był przekonany w swojej naiwności, że oni nawzajem pokochali go całą duszą. Skoro się przebrał w suchą bieliznę i zrzucił z siebie mundur na wskróś przemokły, ofiarował panom oficerom swoją pomoc przy nakrywaniu stołu i przygotowaniach do wieczerzy.
— Sądzicie zatem Wasylu Dmytrowiczu — zwrócił się do Denissowa — że jeżeli zostanę z wami przez jeden dzień, nie pociągną mnie za to do odpowiedzialności?... Bo widzicie sami — mówił szybko, jakby odpowiadał własnym myślom — kazano mi się dowiedzieć... dowiem się więc, jeżeli mi pozwolicie, żebym... abym znalazł się tam, gdzie będzie najbardziej... nie dla nagrody chroń Boże!... tylko radbym...
Zciął zęby i głowę w tył wyrzucił, oglądając się w koło, z groźnym ruchem pięści zaciśniętych.
— Tam gdzie najbardziej... najbardziej co? — uśmiechnął się Denissow, udając że nie rozumie.
— Oh! nic... nic wcale... tylko chciałbym dowodzić... choćby kilku żołnierzami... coby wam to szkodziło Wasylu Dmytrowiczu? Proszę, może pan użyje mego kordelasu... ostry jak brzytwa. — Podał jednemu z oficerów długi nóż do polowania, który nie mógł sobie poradzić z kawałkiem baraniny. Oficer przyjął z wdzięcznością, chwaląc stal wyborną i piękną noża oprawę.
— Oh! niech pan raczy przyjąć go odemnie... mam jeszcze kilka takich nożów w kuferku... Ale, ale, byłbym na śmierć zapomniał! — uderzył się w czoło poczciwy chłopczyna. — Mam wyborne rodzenki bez ziarnek. Mamy nowego markietana w pułku. Zaopatrzony obficie w najlepsze towary. Można u niego dostać rzeczy doskonałych. Kupiłem u niego dziesięć funtów od razu... Pan wiesz — zwrócił się z serdecznym uśmiechem do Denissowa — żem przyzwyczajony karmić się słodyczami... Pozwolicie panowie? — I Pawełek wybiegł pędem do sieni, niosąc za chwilę z pomocą jednego z kozaków spory kosz, z rozmaitemi prowiantami.
— Proszę, serdecznie proszę, jedzcie panowie, ile chcecie, nic się nie żenując... Nie potrzebuje który z was maszynki do kawy. Kupiłem doskonałą u tego samego markietana. Poczciwe z kośćmi człowieczysko i na wskróś uczciwy, a to grunt!... Przyszlę panom maszynkę na pewno... Cóżto chciałem jeszcze powiedzieć?... Może przydadzą wam się skałki do palnej broni? Kupiłem ze sto... trafiły mi się bardzo tanio. Weźmiecie panowie? — Zatrzymał się zawstydzony, rozmyślając, czy przypadkiem nie zagalopował się za daleko w swojej serdecznej ofiarności. Starał się przypomnieć sobie, czy nie strzelił leszcze jakiego bąka w tym dniu i czy nie wyrwał się z czem niepotrzebnie? Stanął mu nagle w oczach i w myśli mały dobosik. — Nam tu dobrze — westchnął z cicha w ducha skrytości — ale on? Gdzie go też zaprowadzono? Czy mu choć jeść dali? Czy się przynajmniej nie znęcają nad biedakiem?... Miałbym ochotę spytać o niego... Cóżby jednak na to powiedziano?... Żem dzieciak, rozczulający się nad takim samym, drugim niedorostkiem. Jutro pokażę im, czym dzieckiem głupiem i tchórzliwem!... Eh! niech będzie co chce, a ja się przecie spytam o niego! — pomyślał, patrząc z trwogą na oficerów, czy nie wyczyta w której z twarzy otaczających drwiącego wyrazu?
— Można zawołać małego jeńca i dać mu jeść? — spytał nieśmiało.
— Ależ i owszem! biedny dzieciak — odpowiedział Denissow, nie widząc nic zdrożnego ani śmiesznego w tem uczuciu litości. — Przywołać go! Nazywa się Wincenty Bosse.
— Sam go zawołam — zerwał się Pawełek. Już był przy drzwiach, gdy nagle zawrócił. Przecisnął się aż do miejsca gdzie siedział za stołem Denissow i rzucił mu się z impetem na szyję.
— Musiałem uściskać pana... jesteś tak dobrym! Jak to pięknie z pańskiej strony. Jak ja pana kocham za to!... — Teraz wybiegł pędem do sieni, wołając na całe gardło:
— Bosse! Wincenty Bosse!
— Kogo szuka pan porucznik? — odezwał się jeden z kozaków, tonąc w pomroku. Pawełek wytłumaczył mu, że radby zobaczyć małego Francuzika.
— Aha Wessenja? — odrzucił kozak, imię bowiem dobosza zruszczono na prędce, co stosowało się bardzo do jego młodziutkiej twarzyczki, przypominając słowo Wesna (wiosna po rusku). — Grzeje się przy piecu w kuchni. Hej tam! Wessenji, Wessenji! — odezwało się kilka głosów nawołujących.
— Sprytny bęben! — zaśmiał się oficer od huzarów, który siedział przy stole obok Pawełka. — Nakarmiliśmy go już... nieborak aż płakał z głodu.
Po chwili słychać było przed chatą szybkie kroki dobosza, który przebierał w błocie bosemi nożętami.
— To ty malcze? Chcesz co zjeść? — spytał go Pawełek tonem przyjacielskim. — Nie bój się, nikt ci z nas nic złego nie zrobi. Chodź!
— Dziękuję bardzo, panu oficerowi — odpowiedział dzieciak, cieniutkiem głosikiem, obcierając na progu o rogóżkę nogi zabłocone.
Pawełek miał na języku mnóstwo czułych słówek, nie śmiał jednak wypowiedzieć tego wszystkiego. Ograniczył się więc na tem jedynie, że wziął malca za rękę i uścisnął ją łagodnie.
— Wejdź! — powtórzył serdecznie, otwierając drzwi przed nim.
— Cobym ja mógł zrobić dobrego, dla tego biedaka? — pomyślał wtrącając go delikatnie do głównej izby.
Mimo tych chęci najprzychylniejszych dla małego Francuzika, usiadł opodal od niego, lękając się zapewne żeby nie ubliżył swojej godności oficerskiej, nadto się malcem zajmując. Poszukał jednak po kieszeniach, przeliczył ile mu jeszcze zostało pieniędzy, zastanawiając się, czy mógłby dać z nich cokolwiek Francuzikowi, nie narażając się na wyśmianie?





XXXV.

Dobosik skoro zjadł ze smakiem, ofiarowany mu kawał baraniny, został przebrany w kaftan i resztę ubrania kozackiego, aby nie być odesłanym razem z innymi więźniami. Paweł przestał zresztą zajmywać się malcem. Całą jego uwagę zwrócił teraz na siebie Dołogow. Słyszał bardzo wiele o Dołogowa waleczności i o jego okrucieństwie bezlitośnem w obec jeńców francuzkich. To też od chwili w której Dołogow wszedł do izby, nie odrywał oczu od niego. Uderzyło go na samym wstępie ubranie galowe Dołogowa. Wyglądał, jakby miał wystąpić za chwilę na placu parady przed samym carem. Odbijał niesłychanie tą swoją wyszukaną elegancją od Denissowa, który miał po prostu na sobie czekmen tatarski, zapuścił był całą brodę, jak pop prawosławny, a na piersiach nosił malowany na złotej blasze obraz św. Mikołaja Cudotwórcy. Wszystko to co prawda, było zupełnie zastosowane do roli dowódzcy partyzantów. Przeciwnie Dołogow, pokazujący się niegdyś w teatrze nawet, w stroju perskim, dziś wystąpił w świeżym, galowym, prosto z igły mundurze gwardyjskim, ogolony najstaranniej i cały zlany wonnościami. W dziurce od munduru wisiał krzyż św. Jerzego, na głowie siedział prosto kaszkiet wojskowy. Zrzucił z siebie na samym wstępie burkę, z której woda ściekała strumieniem i nie witając się z nikim przystąpił prosto do Denissowa. Denissow zaczął mu przedkładać swój plan, wspomniawszy nawiasem o rywalizacji z nim dwóch korpuśnych jenerałów, o wysłaniu Pawła przez jednego z nich, o swojej odpowiedzi obydwom i o tem wszystkiem, czego mógł dowiedzieć się dotąd o konwoju francuzkim.
— Wszystko to dobre — machnął ręką lekceważąco Dołogow. — Trzebaby się jednak dowiedzieć dokładnie z jakich pułków składa się konwój, jak również, ile w nim jest ludzi? Nie można rzucać się na niepewno... lubię we wszystkiem dokładność!... Czy który z panów — obejrzał się w koło — nie chciałby mi towarzyszyć do obozu nieprzyjacielskiego? Mam w pogotowiu dwa mundury francuzkie do podobnej wycieczki... Wtedy będziemy działali nie na oślep, ale opierając się na szczegółach pozbieranych na miejscu.
— Ja, ja pojadę z panem! — wykrzyknął Pawełek.
— Jeszcze czego nie stało! — odburknął gniewnie Denissow. — Nie pozwoliłbym na to — zwrócił się do Dołogowa.
— Dla czego? — stawił się ostro młody chłopak. — Czemuż ja właśnie nie miałbym panu towarzyszyć?
— Zapewne... dla czego? — podchwycił od niechcenia Dołogow, fiksując przytem wzrokiem jak stal zimnym i wskroś przeszywającym młodego Francuzika. — Masz od dawna tego bębna? — spytał.
— Od dzisiaj... dziecko o niczem nie wie... to też zatrzymałem go.
— A z innymi cóż robisz?
— Jakto co robię? Dziwne pytanie! — Denissow wzruszył ramionami. — Odsyłam do głównej kwatery za pokwitowaniem. Mogę rzec śmiało — podniósł dumnie głowę — że nie mam na sumieniu ani jednego jeńca... Ktośby pomyślał, że to tak trudno odesłać 30, a choćby i 300 jeńców pod dobrą eskortą do miasta najbliższego lub obozu!... Czyż nie lepiej tak uczynić, niż kalać swój honor żołnierski mordowaniem bezbronnych?
— Phi! — Dołogow strzepnął palcami, z uśmiechem, od którego krew w żyłach ścinała się mrozem. — Podobne czułostkowości nie dziwiłyby mnie w takim szesnastoletnim kawalerze, jak młodszy hrabia Rostow... Tyś już na to za stary, kochany Waśka.
— Ja przecież nie odezwałem się wcale — wtrącił nieśmiało Pawełek. — Radbym tylko wybrać się z panem.
— Raz jeszcze powtarzam, mój drogi, że podobny sentymentalizm, nie licuje z naszym wiekiem — cedził dalej Dołogow, lubiący drażnić Denissowa i dopiekać mu do żywego przy każdej sposobności. — Powiedz mi naprzykład: po coś zatrzymał tego bębna?... Bo ci go żal, nieprawdaż? Wiemy dobrze co warte podobne pokwitowania. Posyłasz stu ludzi, a na miejsce dowlecze ich się ledwo trzydziestu. Giną z głodu po drodze lub ich dobijają po prostu, byle pozbyć się co prędzej kłopotu. Czyż nie lepiej nie posyłać ich wcale?
Esauł, dzika, nieokiełznana stepowa natura, mrugał oczami i przytakiwał głową tym słowom z najwyższem zadowoleniem.
— Ponieważ nie wziąłbym nigdy podobnego ciężaru na moją duszę — bąknął sucho Denissow — nie będę się sprzeczał, o ile jest dobrem i pożytecznem mordowanie ludzi bezbronnych. Powiadasz że poginą w drodze z głodu? to już do mnie nie należy, i ja ich śmiercią nie obciążę mego sumienia!
Dołogow parsknął śmiechem.
— Czy sądzisz, że nie dostali rozkazu niezliczone razy chwytać nas jak wilków w żelaza? Jeżeli zaś który z nas dostanie im się w ręce, ręczę ci, że choćbyś im jak perorował o uczuciach rycerskich, powieszą natychmiast, na pierwszej lepszej gałęzi! Czas jednak i wielki brać się do dzieła. Niech tam mój luzak przyniesie kuferek. Mam w nim dwa mundury oficerów francuzkich... I cóż kawalerze? Jedziesz ze mną?...
— Jadę, jadę, rzecz skończona! — Pawełek zawołał zarumieniony po same uszy i wlepiając wzrok błagalny w Denissowa. Jego sprzeczka z Dołogowem, obudziła w Pawle rozmaite myśli i wątpliwości, z których sobie na razie nie umiał zdać sprawy.
— Skoro taki zuch jak Dołogow utrzymuje, że to dobre, musi być dobrem. Niech sobie wybije z głowy Denissow, żeby mógł mną dysponować, jakby niedorostkiem.
I rzeczywiście pomimo zaklęć i próźb gorących Denissowa, Pawełek hardo się stawił, mówiąc że wie co ma czynić i nie lęka się niczego.
— Pan komendant powinieneś to sam zrozumieć — rzekł po chwili patrząc czule w oczy Denissowowi — musimy być pewni ile ludzi mają Francuzi w konwoju, od tego zależy przecież życie naszych zuchów... Zresztą mam tak wielką ochotę, widzisz pan!... proszę zatem mnie nie zatrzymywać, boby to się i tak na nic przydało... Dałem słowo i muszę jechać z panem Dołogowem.





XXXVI.

Gdy przywdziali mundury francuzkie i przykryli głowy kaszkietami stosownemi, Paweł z Dołogowem puścili się konno, ku polance na krańcu lasu, skąd Denissow przed chwilą badał konwój nieprzyjacielski. Gdy tam przybyli, zjechali w dół, jadąc dalej wąwozem, nakazawszy swojemu luzakowi, który im towarzyszył, żeby ukrył się w gąszczu leśnym, i czekał na nich nie ruszając się z miejsca. Teraz puścili się obaj galopem. Ciemno było, choć oko wykol.
— Nie dostaną mnie żywego, przysięgam! Mam przecież pistolet za pasem — mruknął z cicha Pawełek.
— Pst! a szczególniej nie mów hrabio po rosyjsku — odszepnął żywo Dołogow. W tej samej chwili usłyszeli głos energiczny wołający: qui vive? (kto idzie?) i suchy trzask kurka spuszczanego u palnej broni, tuż obok siebie.
— Ułani z szóstego pułku! — krzyknął Dołogow, wcale kroku nie zwalniając. Na mostku zarysowała się niepewnemi konturami postać szyldwacha.
— Hasło? — żołnierz stojący na warcie, zastąpił im drogę, mierząc prosto w pierś.
— Hasło? — Dołogow zatrzymał konia na środku mostu. — Słuchaj no! Czy jest tu pułkownik Gérard?
— Hasło! — powtórzył żołnierz z naciskiem, zamiast odpowiedzieć na pytanie.
— Gdy oficer odbywa nocną inspekcją, nie wolno pytać go o hasło... powinieneś wiedzieć o tem błaźnie — ofuknął go szorstko Dołogow. — Potrzebuję wiedzieć czy pułkownik jest tu... rozumiesz głupcze jeden?... — I odepchnąwszy żołnierza piersią swojego rumaka, jechał dalej tęgim kłusem. Spostrzegłszy drugą czarną postać, wyłaniającą się z pomroku, powtórzył to samo pytanie. Żołnierz niosący wór na plecach, przybliżył się z całem zaufaniem. Pogłaskał konia po giętkiej szyi, odpowiadając najnaiwniej, że pułkownik z resztą oficerów, zebrali się trochę dalej „na folwarku“. (Tak nazywał dom obszerny właściciela tej wioski).
Konwój rozłożył się był na nocleg po obu stronach drogi, po której jechał Dołogow z Pawełkiem. Nie zwalając wcale na krzyki i śmiechy żołnierzów, zatrzymał się dopiero przed bramą wjazdową. Zeskoczył z konia, w czem go natychmiast Pawełek naśladował i wszedł śmiało na dziedziniec. Zbliżył się do ogniska palącego się na środku, w koło którego siedziało kilku mężczyzn rozmawiających z wielkiem ożywieniem. W małej ryneczce z boku dopiekało się mięso, obracane na wszystkie strony przez żołnierza w kurtce szafirowej i czapce policjanta na głowie, posługiwał on się bagnetem zamiast widelca, w tej ważnej operacji.
— Oh! ten tam, to twardy orzech do zgryzienia — mówił o kimś jeden z oficerów, siedząc trochę opodal od ogniska i bardziej w cieniu.
— Potańcują zajączki, jak on im zagra! — odrzucił inny ze śmiechem. Naraz umilkli obydwaj, wytężając wzrok, aby przeniknąć nocne ciemności. Usłyszeli bowiem szelest kroków Dołogowa i Pawełka.
— Dobry wieczór! — zawołał na głos Dołogow.
Podniosło się kilka postaci. Jeden z oficerów, wzrostu olbrzymiego, obszedł ognisko, podchodząc ku nowoprzybyłym.
— To ty Clement? Skądże u djabła!... — nie dokończył.
Poznawszy omyłkę, zmarszczył lekko czoło, ukłonił Dołogowowi, jak komuś zupełnie obcemu, i spytał zimno, co go tu sprowadziło? Dołogow zaczął mu tłumaczyć najspokojniej, że obaj radziby się dostać do swego pułku, który stracili z oczu najzupełniej. Prosił go uprzejmie, czy nie mógłby mu wskazać, gdzie się obecnie pułk ich znajduje. Oficer francuzki nic a nic nie wiedział o szóstym pułku ułanów. Zdawało się nawet Pawełkowi, że tak ów olbrzym jak i reszta oficerów, zaczynają przypatrywać im się z pewnem niedowierzaniem. Milczenie zapanowało przez dłuższą chwilę.
— Jeżeliście panowie liczyli na wieczerzę — wtrącił jeden z nich z złośliwym przekąsem — to z góry oświadczam, że już zjedzona.
Dołogow odpowiedział, że są po wieczerzy, i jadą dalej natychmiast. Rzucił tymczasem uzdeczkę żołnierzowi obracającemu pilnie mięso w ryneczce, nakazawszy żeby mu konia potrzymał; sam zaś usiadł w kuczki przed ogniskiem, obok oficera, który pierwszy zagadał był do niego. Ten nie spuszczał z oka nowoprzybyłych, pytając powtórnie z jakiego są pułku? Dołogow udał że go nie słyszy, zajęty na pozór wyłącznie nakładaniem i zapalaniem fajki na krótkim cybuszku. Teraz on z kolei zaczął się wypytywać, czy drogi pewne mniej więcej i czy nie złapią ich przypadkiem kozacy rosyjscy, włóczący się po całej okolicy?
— Ba! — bąknął jeden z oficerów. — Tych zbójów pełno wszędzie! — Na co odrzucił Dołogow, że owi maroderzy straszni tylko dla takich jak on i jego towarzysz zabłąkanych i wlokących się za armią tylko w dwóch. Na liczniejszy oddział nie śmieliby napaść. Nikt na to nic nie odpowiedział. — „Kiedy on zabierze się stąd?!“ — pomyślał Pawełek, który stał dotąd, wcale nie usiadłszy. Dołogow atoli rozmawiał w najlepsze, wypytując z bezczelną śmiałością, ile mieli ludzi w każdym bataljonie, ile bataljonów składało konwój, i jaką ilość jeńców konwój prowadził?
— Nieznośna rzecz, wlec za sobą to ścierwo!... Czy nie lepiej rozstrzelać od razu tę hołotę! — dodał wybuchając śmiechem. Ten śmiech dziki przeraził Pawełka. Lękał się, żeby Francuzi nie domyślili się podstępu.
Niewczesny i okrutny śmiech Dołogowa nie znalazł echa pomiędzy Francuzami. Jeden z oficerów, leżący dotąd w cieniu na uboczy, okryty płaszczem, wstał z wolna, a zbliżywszy się do owego olbrzyma, szepnął mu słów kilka do ucha. Wstał i Dołogow w tej samej chwili, wołając o konie. — „Dadzą nam odjechać, czy nie?“ — pomyślał Paweł, ocierając się prawie o swego towarzysza. Przyprowadzono im konie.
— Dobranoc panom — rzekł Dołogow jakby nigdy nic. Pawełek radby był coś wykrztusić, ale nie był w stanie, tak go za gardło ściskało. Oficerowie szeptali dalej pomiędzy sobą. Dołogow nie mógł długo dosiąść konia, który wiercił się na wszystkie strony, strzygąc niespokojnie uszami. Nareszcie odjechał stępą, za bramę dziedzińca. Paweł jadący za nim miał ochotę spojrzeć po za siebie czy nie gonią za nimi, ale nie mógł zdobyć się na tyle odwagi. Nie jechali tą samą drogą, tylko wzdłuż wsi. Na środku ulicy zatrzymali się słuch wytężając.
— Słyszysz? — Dołogow wskazał ręką ognisko, w koło którego zebrali się byli jeńcy rosyjscy. Z tamtąd udali się na most, przejechali po pod nos szyldwachowi który puścił ich wolno i dotarli do miejsca, gdzie byli zostawili swego luzaka.
— Żegnam cię hrabio! — rzekł z cicha Dołogow. — Powiesz Waskowi, że rozpoczniemy taniec z pierwszym dnia brzaskiem. Ja dam sygnał umówiony... trzy wystrzały jeden po drugim. — Chciał się oddalić, ale Paweł chwycił go kurczowo za ramię, mówiąc z uniesieniem:
— Oh! jaki z pana bohater! Jak to pięknie! Jak wspaniale! A jak ja pana wielbię za to!
— No, no! dobrze, dobrze! — odrzucił śmiejąc się Dołogow. Pawełek jednak nie puszczał go. Domyślił się zatem, że chłopak pochyla się nad nim, pragnąc go uściskać. Pozwolił mu na to śmiejąc się dalej, a potem wyrwawszy mu się z objęcia, popędził galopem niknąc wkrótce w pomroku.





XXXVII.

Gdy Pawełek powrócił na leśniczówkę, zastał Denissowa w pierwszej izbie, czekającego nań z najwyższem niepokojem. Wyrzucał sam sobie najostrzej, że pozwolił mu na takie szaleństwo.
— Dzięki niebu! dzięki niebu! — wykrzyknął uszczęśliwiony na widok wchodzącego Pawełka. — Ale niech cię djabli porwą, jakiegoś mi stracha napędził! — temi słowy przerwał opowiadanie Pawełka pełne zapału. — Tobie zawdzięczam żem dotąd oka nie zmrużył. Idźże spać czem prędzej. Mamy jeszcze czas uciąć sobie bodaj krótkiego szpaczka!
— Jam bo wcale nie spiący — odpowiedział Pawełek. — Znam siebie. Gdybym raz zasnął, jużby nie można mnie się dobudzić. Nie mam zresztą zwyczaju spać przed bitwą.
Został jeszcze w izbie przez chwilę, kończąc opowiadanie o cudach waleczności dokazywanych przez Dołogowa, i marząc o jutrzejszych świetnych czynach których dokaże, wsiadłszy na kark Francuzom. Widząc że Denissow chrapie na dobre, wyszedł przed dom.
Było dotąd ciemno na dworze. Mżył drobny kapuśniaczek. Tu i owdzie rysowały się mglistemi konturami sylwetki kozaków i koni uwiązanych do kołów w płocie. Trochę dalej stały dwa wozy zaprzężone. W głębi jaru dogasało ognisko obozowe. Pomiędzy kozakami i huzarami wielu nie spało. Można było słyszeć szmer ich głosów mówiących z cicha, i rozpoznawać szelest sprawiany przez konie obrok dojadające. Pawełek poszedł prosto ku wozom, przy których upięto dwa konie osiodłane. Poznał swojego doskonałego mierzynka z Białej-Rusi:
— I cóż Karabasiu, mój pieszczochu? — przemówił czule do konia głaszcząc go po głowie, i całując w łysinkę na czole. — Jutro będziemy obydwaj w nielada opałach!
— Jakto baryń nie spi? — odezwał się stary kozak siedzący na jednym z wozów.
— Nie mój poczciwy Likaczow... wszak tak się nazywasz? Tylko co wróciłem. Oddaliśmy wizytę Francuzom.
Pawełek nie tylko powtórzył mu to wszystko, co przedtem był opowiedział Denissowowi, ale wyłuszczył mu prócz tego powód, dla czego pragnął gorąco należeć do tej nader niebezpiecznej wyprawy. Lepiej bowiem narazić na szwank życie dwóch ludzi, niż pozwolić całemu oddziałowi działać na ślepo, na chybił trafił.
— Trzeba przespać się baryń bodaj trochę — namawiał stary kozak.
— Eh! nie spię nigdy przed bitwą — Pawełek machnął ręką lekceważąco... — Ale, ale, masz zapas skałek? Mam dość z sobą; weź sobie jeżeli ci potrzeba część tychże.
Kozak wysunął głowę na przód aby przypatrzeć się.
— Proponuję ci to, bom zwyczajny robić wszystko dokładnie — mówił dalej Pawełek. — Inni robią wszystko ni siak ni tak, a co nagle, to po djable! Ja zaś tego nie lubię!
— Bo też to i nic nie warta taka robota — mruknął kozak.
— Mam jeszcze prośbę do ciebie mój kochanku... Czy mógłbyś mi pałasz wyostrzyć? Cokolwiek się... — Pawełek urwał w pół słowa nie chcąc kłamać. Pałasz bowiem nie był jeszcze nigdy wyostrzonym. — Cóż zrobisz mi to?
— Czemu nie! Zrobię baryń.
Kozak zaczął szukać kamienia w wozie; Pawełek zaś wygramolił się na sam wierzch wozu, żeby stamtąd widzieć dokładniej, jak stary wiarus będzie mu toczył pałasz.
— Czy żołnierze spią wszyscy? — spytał po chwili kozaka.
— Jedni spią, a drudzy nie...
— Cóż robi mały dobosik?
Wessenji? Płakał ze strachu, płakał... — nareszcie upadł w kącie kuchni na garści słomy i spi jak zabity.
Pawełek usiadł na wozie wytężając słuch na wszystkie strony i łowiąc uchem nawet szelest najlżejszy. Ktoś nadchodził. Nagle stanęła przed wozem wysoka ciemna postać.
— Co ty tam ostrzysz w nocy? — odezwał się nowo przybyły.
— Pałasz dla tego młodego hrabiego.
— Aha! Dobra myśl — zaśmiał się huzar. — Będzie miał czem płatać łby Francuzom. — Słuchaj no, masz gdzie jaką miskę na wierzchu?
— Poszukaj ją sobie... jest pod wozem koło koła...
— Ino patrzeć kiedy zaświta... i zacznie się taniec! — dodał huzar oddalając się z miską i głośnem ziewaniem.
Pawełek tymczasem zapadł w marzenia unoszące go w jakąś sferę nadziemską, gdzie nic nie przypominało nagiej rzeczywistości. Ta duża czarna plama którą widział o kilka kroków, czy to była na prawdę leśniczówka? A może to stanowiło wejście do jakiej podziemnej jaskini?... To światło zaś czerwoniawe, czy nie będzie okiem jedynem jakiego Cyklopa?... A on sam czy siedzi na wysokim wozie, czy też na wieży niebotycznej, z której gdyby zleciał, to leciałby może w przestrzeni nie zmierzonej, dzień, tydzień, miesiąc cały!... nie dotknąwszy się wcale ziemi. Spojrzał na strop niebieski. Wydał mu się tak samo czarującym. Chmury gnane wiatrem przelatywały chyżo po nad drzewami, odsłaniając miljardy gwiazd, świecących w pomroku blaskiem brylantowym w tej przestrzeni bezdennej, bezgranicznej, która zdawała się to wznosić tak wysoko po nad jego głową, że jej nie mógł wzrokiem dosięgnąć, to zniżać tak bardzo, że sądził prawie iż w dłoń pochwyci gwiazdki brylantowe, rozkosznie ku niemu mrugające. Mimowolnie przymknął oczy nie mogąc oprzeć się znużeniu, i drzemiąc, kołysał się to w prawo to w lewo. Kapuśniaczek rosił ciągle; chrapanie uśpionych żołnierzów mieszało się z rżeniem koni i ze zgrzytem stali ostrzonej na kamieniu przez starego kozaka. Na raz usłyszał Pawełek cudowną orkiestrę grającą hymn nieznany mu, dziwnie rzewny, piękny i duszę na wskroś przenikający iście niebiańską melodją, słodką i łagodną nad wszelkie wyrazy. Był on tak samo muzykalnym jak Nataszka, stokroć bardziej niż Mikołaj, chociaż dotąd nie umiał jednej nuty, i nawet nigdy nie pomyślał uczyć się grać na czemkolwiek. Był jednak w stanie wygrać, a szczególniej wyśpiewać co tylko usłyszał. To też rozkoszował się i unosił radośnie tym hymnem anielskim, pełnym czaru upajającego i poezji nadziemskiej. Muzyka stawała się coraz wyraźniejszą. Muzyk specjalista byłby to nazwał rodzajem fugi. Pawełek nie miał wprawdzie najlżejszego wyobrażenia czem jest fuga, nie mniej atoli zachwycał się melodją wygrywaną to niby na skrzypcach, to znowu wyśpiewywaną tęskliwemi a srebrzystemi tonami oboju. Po chwili rozpływały się tony i gubiły niedokończone w chórze, a czasem hymn grzmiał majestatycznie wszystkiemi instrumentami na raz, jakby głosił świetne zwycięstwo. — Czy to sen, czy jawa? — pytał się Pawełek tracąc równowagę. — „Czy mi tylko tak w uszach dzwoni?... A może też przewodzę ja sam tej orkiestrze niewidzialnej?... Oh! jeszcze grajcie, jeszcze! To coś boskiego“!... — Przymknął oczy powtórnie słuchając tonów hymnu, który to się oddalał, to zbliżał ku niemu. — „Boże wielki, jakież to cudownie piękne!“ — powtarzał w duchu Pawełek, próbując prowadzić dowolnie orkiestrę nadziemską... — „Teraz ciszej... ciszej... słodziej“ — szeptał, i tony były mu posłuszne... — No! żwawiej! weselej! wszyscy razem!“ — a tony podwajały siłę grzmiąc tryumfalnie na wzór trąb jerychońskich, pod niebios sklepieniem lazurowem...
— „Zaczynajcie wy spiewacy!“ — Pawełek skinął ręką, i odezwały się pienia anielskie najprzód z samych głosów kobiecych, z któremi łączyły się zwolna i głosy męskie, z dziwną siłą i energją. W tym marszu tryumfalnym łączyło się wszystko nader harmonijnie: dźwięki instrumentów przeróżnych, głosy ludzkie, krople wody spadające z cichym szmerem, zgrzyt stali, rżenie koni; a nic nie psuło wrażenia potężnego tej nadziemskiej melodji. Pawełek zasłuchany z podziwem graniczącym z trwogą, nie mógł później przypomnieć sobie czy to trwało krótko, czy długo? Był zupełnie oczarowany, żałując jedynie że nie może z nikim podzielić się doznaną rozkoszą. Nagle zbudził go szorstki głos Likaczowa:
— Pałasz jak brzytwa, wasza miłość!... Można nim śmiało rozpłatać na raz nie jeden, ale nawet dwa łby francuzkie!
Pawełek otrząsnął się z odurzenia. Przez drzew konary mocno już z liści odarte, majaczyły pierwsze dnia brzaski. Konie dotąd niewidzialne zaczynały wyłaniać się coraz wyraźniej z cieniów nocy. Pawełek zeskoczył raźno z woza, wyciągnął rubla z kieszonki i podał go staremu kozakowi. Spróbował pałasza który ciął doskonale, i wsunął go nazad do pochwy. Żołnierze odwiązywali konie i zacieśniali popręgi.
— Oto i nasz pan komendant — szepnął kozak wskazując na leśniczówkę. Na progu stał Denissow, gotów zupełnie i wołał Pawełka na śniadanie. Żołnierzom nakazał gotować się za chwilę do wymarszu.





XXXVIII.

Konie posiodłano w oka mgnieniu, i każdy stanął w szeregu na miejscu wyznaczonem. Denissow wydał ostatnie rozkazy piechocie tworzącej przednią straż, która zniknęła wkrótce pomiędzy drzewami, brodząc po błocie i tonąc w szarej a gęstej mgle. Pawełek trzymał konia swego za uzdę, czekając niecierpliwie chwili odjazdu. Umył się zimną wodą, co go bardzo odświeżyło. Tylko oczy świeciły się ogniem gorączkowym, a kiedy niekiedy dreszcz nim wstrząsała od głowy aż do stóp.
— Cóż, gotowe wszystko? — spytał Denissow. Przyprowadzono mu konia. Złajał gwałtownie kozaka że popręgi nie dość zaciśnięte i wskoczył raźno na siodło. Pawełek wsadził również nogę w strzemię, podczas gdy jego konik próbował jak zwykle ugryść go w łydkę. Uniósł się w górę lekko jak ptak, i siedząc już na siodle obejrzał się po za siebie na defilujących kozaków.
— Wasylu Dmytrowiczu — zbliżył się do Denissowa z minką pokorną, mówiąc tonem oblesnym i pieszczotliwym. — Powierzycie mi bodaj maleńki oddzialik nieprawdaż?
Denissow zapomniawszy prawie o istnieniu Pawełka spojrzał na niego zdumiony:
— Jednego li żądam od ciebie chłopcze stanowczo — rzekł surowo — żebyś mnie słuchał i nie wściubiał nosa, gdzie cię nikt nie potrzebuje. — Później już ani razu do Pawełka nie przemówił, gniewny i zafrasowany.
Gdy wyjechali nad brzeg lasu, dolinę oświetlały pierwsze dnia brzaski. Denissow wydał rozkaz esaułowi i kozacy przedefilowali po dwóch. Dowódzca pospieszył za nimi, spuszczając się z góry w jar głęboki. Konie ślizgając się po glinie rozmokłej, i opierając całą siłą na tylnych nogach, znalazły się niebawem na dole w wąwozie. Pawełek, u którego dreszcze coraz się wzmagały, jechał tuż obok Denissowa. Dniało na dobre, tylko jeszcze mgły wisiały, zasłaniały tu i owdzie widnokrąg i dalsze przedmioty. Denissow skupił swoich podkomendnych, a zwróciwszy się do esauła, skinął głową szepcąc:
— Dać sygnał umówiony.
Dowódzca kozaków podniósł rękę i posypały się trzy strzały jeden za drugim. W tej samej chwili konnica puściła się galopem wśród gradu kul. Pawełek okładał konia szpicrózgą, puszczając go wolno i wyskoczył na przód, nie bacząc wcale na Denissowa, który wołał za nim rozpaczliwie. Zdawało mu się, że po wystrzałach zrobiło się nagle jasno jak w południe. Dotarł do mostu, który przejechali już byli kozacy, potrącił jakiegoś piechura, wlokącego się z tyłu, i pędził dalej jak szalony. Przed nim migali się jacyś ludzie, Francuzi prawdopodobnie, przebiegając z jednej strony drogi na drugą. Jeden z nich pośliznął się i padł pod nogi jego koniowi. Trochę dalej zebrała się garstka kozaków przed drzwiami chaty, z której wychodziły krzyki i jęki najwyższej trwogi. Pawełek zbliżył się i zobaczył Francuza trupiej bladości, który ściskał kurczowo drzewce piki kozackiej godzącej mu prosto w pierś.
— Hurra dzieci! hurra! — huknął Paweł, a pocisnąwszy ostrogą konia, który i tak był cały okryty gęstą pjaną, puścił się cwałem, samym środkiem ulicy. Nie opodal grzmiała salwa z ręcznej broni. Kozaki, huzary i jeńcy rosyjscy w łachmanach, z nogami bosemi, zranionemi, poobwijanemi brudnemi szmatami; cały ten tłum biegał tędy i owędy, wrzeszcząc w niebogłosy. Jakiś młody Francuzik z gołą głową wywijał bagnetem, napadnięty z nienacka przez dwóch huzarów. Gdy zjawił się w tem miejscu Pawełek, Francuz był się już zwalił na ziemię.
— Zdaje się, że przybywam za późno — pomyślał Pawełek, dążąc w stronę gdzie strzelano najzawzięciej. Walczono w tym samym dziedzińcu, w którym siedział przed kilkoma godzinami Dołogow przy ognisku, rozmawiając najspokojniej z Francuzami. Nieprzyjaciele ukryci za płotem i w gęstych krzakach sadu, strzelali do kozaków zbitych w kłąb u bramy dziedzińca. Spostrzegł w chmurze dymu twarz Dołogowa bladą i drgającą kurczowo. Krzyknął był waśnie na swoich ludzi:
— Konnica na przód! Zajść im z boku i z tyłu! Piechota ma zostać na miejscu!
— Nie ruszać się z miejsca!... Hurra! — zawołał Pawełek tracąc zupełnie przytomność. I nie zatrzymawszy się ani na chwilę rzucił się w sam środek gdzie wrzała walka najzaciętsza. Zagrzmiała nowa salwa, świsnęły kule, kozacy z Dołogowem na czele wjechali w bramę, dymem osłonięci. Widać było Francuzów ciskających broń na ziemię i wołających o pardon, lub też próbujących odeprzeć kozaków z dziedzińca. Niektórzy biegli pędem z góry ku stawowi. Pawełek galopował dalej po dziedzińcu, ale rzecz szczególna, zamiast trzymać konia za uzdę, wymachiwał w powietrzu obiema rękami pochylając się coraz bardziej na siodle w jedną stronę. Gdy koń jego potknąwszy się o niedopaloną kłodę drzewa w ognisku na pół zagasłem, stanął jak wryty, zwalił się jeździec ciężko na ziemię. Ręce i nogi drgały jeszcze przez chwilę, głowa atoli pozostała nieruchoma. Kula karabinowa przeszła mu przez mózg. Wyszedł z domu oficer francuzki z białą chustką zatkniętą na końcu szpady i oznajmił Dołogowowi, że się wszyscy oddają w niedolę. Ten zeskoczył z konia i poszedł do Pawełka, lecącego twarzą do ziemi, z rozkrzyżowanemi ramionami.
— Oho! — machnął ręką marszcząc brwi i podążył na przeciw Denissowa.
— Boże wielki! zabity! — krzyknął tenże z najwyższą rozpaczą, poznawszy śmierć na pierwszy rzut oka, w tej zupełnej bezwładności ciała Pawełka biednego.
— Oho! — powtórzył Dołogow za całą odpowiedź, jakby mu ten wykrzyknik sprawiał pewną przyjemność. Potem udał się prosto ku jeńcom rosyjskim, których otoczyli już byli kozacy.
— Spodziewam się, że go tu zostawimy? — spytał z krwią najzimniejszą Denissowa, który milczał spiorunowany.
Zsiadł z konia, rękami drżącemi podniósł Pawełka i odwrócił twarzą do góry.
Była zwalana błotem i krwią zakrzepłą. — „Jestem przyzwyczajony jeść łakocie... mam wyborne rodzenki... zabierzcie je wszystkie“. — Mimowolnie przypomniał sobie te słowa Denissow. Kozacy spojrzeli zdumieni na swego dowódzcę, gdy najprzód wydarły się z jego piersi dziwne tony, podobne do szczekania małego pieska, aż nareszcie upadł na zwłoki Pawełka, oblewając łzami tę twarz tak mu przypominającą Nataszkę, z łkaniem gwałtownem, które mu piersi rozrywało.
Pomiędzy uwolnionymi jeńcami rosyjskimi był i Piotr hrabia Bestużew.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Piotr zasnąwszy tej nocy twardo jak zwykle, mimo ran w nogach, głodu i nędzy wszelakiej, widział we śnie przesuwające się obrazy i wypadki najrozmaitsze. To przebywał w swoim pałacu, otoczony przepychem i wygodami. To szedł z Platonem poczciwym u boku i jego wiernym Burkiem, pędzony nielitościwie dalej i dalej jako więzień przez rozbestwione i rozwścieklone coraz gorzej żołdactwo francuzkie. Naraz przypomniało mu się opowiadanie Karatajewa, nacechowane jak zawsze dziwnie rzewną prostotą i sensem moralnym, że nie powinno się nigdy sarkać na wyroki opatrzności, tylko przyjąć wszystko z pokorą i rezygnacją, co na nas Bóg zsyła. To opowiadanie tyczyło się kupca pewnego. Człowiek ten na wskroś uczciwy, bogobojny, rozdający hojnie jałmużnę ubogim, w miarę jak mu bogactw przybywało, wybrał się z serdecznym swoim przyjacielem na pielgrzymkę do Ławry kijowskiej. Zapędzeni burzą i ulewą gwałtowną, zanocowali w jakiejś karczemce samotnej wśród lasu. Nazajutrz gospodarz karczemki, zastał wszedłszy do swoich gości zrana, towarzysza kupca przebitego długim nożem obosiecznym. Nóż zaś skrwawiony znalazł się pod poduszką kupca. Ten klął duszę i ciało że niewinny, nie wie zaś kto zabił jego towarzysza, ma bowiem sen twardy niesłychanie, szczególniej gdy się utrudzi jak wtedy, idąc mil kilka piechotą. — Nie pomogły wszelkie zaklęcia — tłumaczył Platon — kupca puszczono najprzód przez rózgi, a potem obciąwszy mu nozdrza, odesłano na resztę życia do kopalni w Nerczyńsku. Tam człek bogobojny przebył już był lat dziesięć katorgi, korząc się przed bogiem i nie sarkając na Jego wyroki niezbadane. Aż raz po robocie, podczas zebrania wieczornego, skazańcy zaczęli się spowiadać z zbrodni popełnionych i za co który tu się dostał. Wtedy odzywa się ów kupiec, gdy spytano z kolei za co cierpi? — Z dopustu Bożego dziateńki! Nic złego nie popełniłem. Jam od was szczęśliwszy. Wy macie każdy straszny ciężar na sumieniu... ten zatracił jedną duszę, ten dwie i trzy wyprawił na tamten świat bez spowiedzi... Ja gdy się kajam przed Bogiem, to Mu tylko dziękuję pokornie za krzyż zesłany, żal mi jedynie żony i dzieci, które znoszą hańbę moją, choć jam nie zabił... nie tknął się nawet towarzysza podróży, o którą to zbrodnię mnie posądzono i skazano! — Wtedy widząc łzy starca płynące obficie, rzuca mu się do nóg jeden z skazańców i woła rozpaczliwie:
— Ja to zamordowałem i tego człowieka, w celu rabunku, jak pięciu innych, a potem wsadziłem ci biedny ojczulku nóż skrwawiony pod poduszkę! — I doniósł sam o tem komu należało... pisano... przeglądano akta sądowe, nim to jednak ukończono, nim car dowiedział się o tem, nakazując nie tylko uwolnić starca, ale hojnie mu wynagrodzić doznane niewinnie katusze, już go nie mogli odszukać, poszedł po zapłatę do nieba, przed tron tego Sędziego najwyższego, który jeden jest w sądach nieomylnym, jak i we wszystkiem innem — zakończył Platon opowiadanie z namaszczeniem. Potem w sennem widzeniu obiły się o Piotra uszy dwa strzały. Podli żołdacy skrócili niemi samowolnie cierpienia biednego Karatajewa, który ledwie mógł się wlec dalej o kuli. Zdawało mu się że słyszy żałosne wycie Burka wiernego, który żadnem nawoływaniem nie dał się oderwać od ciała skrwawionego swego pana i przy nim zapewne zginął z głodu i zimna. Nagle stanął przed nim Dobrodziej... Chciał go właśnie spytać, jakiem prawem ci dwaj żołdacy mogli bezkarnie zamordować takiego najlepszego człowieka jak Platon?... gdy w tem zamiast odpowiedzi od nieboszczyka, zagrzmiały nad nim salwy z ręcznej broni i sen pierzchnął bezpowrotnie. Obudził się nie wierząc oczom własnym. Był wolny, otaczali go zewsząd żołnierze rosyjscy. — „Bracia! przyjaciele! kamraci!“ — powtarzano bez końca i miary, padając w ramiona jedni drugim. Żołnierze ściągali z nóg buty, aby oddać je więźniom bosym. Ofiarowano im co kto mógł; karmiono zgłodniałych, płacząc rzewnie nad ich nędzą nie do opisania. Piotr rozszlochał się jak dziecko, a nie mogąc z nadmiaru wzruszenia słowa wykrztusić, rzucił się na szyję pierwszemu lepszemu żołnierzowi, ściskając jakby brata rodzonego.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Dołogow stojąc na progu domu przez kule zniszczonego patrzał na przesuwających się jeńców. Uderzał przytem zlekka szpicrózgą po butach wysokich à la Suwarow. Pod świeżem wrażeniem napadu i rozbicia zupełnego, o czem ani im się wczoraj przyśniło, Francuzi rozprawiali głośno o tym fatalnym wypadku, zwalając winę jedni na drugich. Skoro jednak uczuli na sobie wzrok Dołogowa, jak stal zimny i jak jej ostrze na wskróś przeszywający i najodważniejszym krew się w żyłach ścinała, a słowa na ustach zamierały. Pojmowali instynktownie, że ten wzrok nie zapowiadał im niczego dobrego. O dwa kroki od Dołogowa, kozak znaczył korkiem na kawałku drzewa każdą pięćdziesiątkę.
— Ile tam tego? — spytał pogardliwie Dołogow.
— Dwie setek wasza miłość — żołnierz odpowiedział.
— Dalej, dalej — machnął ręką, a z ócz jego sypały się iskry prawie, jak z ślepiów tygrysa, gdy ma się rzucić na upatrzoną ofiarę.
Denissow tymczasem, z głową odkrytą w milczeniu ponurem, smutny i znękany, mimo odniesionego zwycięztwa, pomagał nieść ciało Pawełka do grobu na prędce wykopanego w głębi ogrodu, pod drzewem rozłożystem. Sam je tam złożył, sam rzucił pierwszą grudkę ziemi, zanosząc się powtórnie od płaczu.





XXXIX.

Od 28 października począwszy, skoro zaczęły się mrozy, rejterada Francuzów przybrała cechę iście tragiczną. Codziennie zwiększała się liczba żołnierzów zamarzłych lub grzejących się na śmierć przy ogniskach obozowych.
Z Moskwy do Wiazmy armia składała się już tylko z 36.000, na 73.000 żołnierzów, którzy jeszcze byli z Moskwy wymaszerowali, nie licząc w to gwardji, która w ciągu całej kampanji była zajęta wyłącznie rabunkiem i niczem więcej. Dalszy ciąg musiał stosować się ze ścisłością matematyczną do tego początku najfatalniejszego. Armja francuzka topniała w tym samym stosunku z Wiazmy do Smoleńska, ze Smoleńska do Berezyny, a z Berezyny do Wilna, niezależnie od mrozów coraz silniejszych, od gonienia Rosjan, od przeszkód niespodziewanych i tysiąca innych podobnych okoliczności branych każda z osobna.
Od Wiazmy począwszy, trzy kolumny zlały się w jeden tłum bezkształtny, bezładny i tak szły dalej, aż do końca. Berthier pisał do swego monarchy (wiemy zaś, do jakiego stopnia dowódzcy pozwalają sobie mijać się z prawdą, gdy opisują panującym położenie armji do nich należącej).
„Uważam za świętą powinność, dać poznać całą prawdę Waszej Cesarskiej Mości, co do stanu opłakanego armji. Od trzech dni badam rozmaite oddziały w przemarszu. Prawie każdy z nich jest w rozsypce. Żołnierze idący w nieładzie za sztandarami, stanowią zaledwie czwartą część liczby, która powinna tworzyć jeden pułk. Inni rozbiegają się samopas po całym kraju, w przeróżnych kierunkach, każdy na własny rachunek i własną odpowiedzialność, w nadziei, że znajdą trochę żywności i pozbędą się wszelkiej wojskowej karności. Uważają w ogóle Smoleńsk za miejsce zborne, gdzie się mają wszyscy zgromadzić i ustawić w szeregi. Dowódzców uderzyła ostatniemi dniami ta okoliczność, że mnóstwo żołnierzów odrzuca precz ładownice z nabojami jak i broń palną. W tym stanie rzeczy, wymaga sama sprawa, tycząca się wprost służby około Waszej Cesarskiej Mości, nie bacząc na wypadki poprzednie, aby starać się połączyć w jedną całość oddziały rozbite i rozproszone. W tym celu wypada pozbyć się ludzi chorych i okaleczałych, jak też furgonów niepotrzebnych, które tylko w marszu zawadzają. Potrzeba prócz tego przynajmniej trzech dni odpoczynku, tak dla ludzi jak i dla koni. Wszystko upada, ginie prawie z głodu i wycieńczenia z trudów nad siły. Wielu żołnierzów umiera po drodze i w obozach tylko ze zmęczenia marszem nadto forsownym. Ten stan pogarsza się z dniem każdym i wznieca obawę, że jeżeliby mu się nie zaradziło jak najrychlej, nie będziemy panami naszych oddziałów i nie potrafimy utrzymać wojska w przyzwoitej karności, w razie gdyby przyszło do bitwy z Rosjanami“.
„Pisano 9 listopada o trzydzieści wiorst od Smoleńska“.
Gdy weszli do Smoleńska, który wydawał im się ziemią obiecaną, Francuzi zaczęli mordować na śmierć jedni drugich, wydzierając sobie wszelką żywność. Zrabowali własne magazyny z wiktuałami, a dopełniwszy zniszczenia zupełnego, szli dalej i dalej, nie wiedząc wcale, gdzie i kiedy mieli się zatrzymać i dlaczego cofają się właściwie? Napoleon, ten genjusz potężny, nie mający w świecie całym sobie równego... nie wiedział tak samo co robi i dokąd zmierza? Pomimo wszystkiego, otoczenie całe a nawet sam cesarz, zachowywali ścisłą etykietę, pisząc listy, wysyłając raporta lub wydając dzienne rozkazy. Sypały się jak z rękawa tytuły: — Sire — „Mój kuzynie“ — „Książe d’Eckmühl“ — „Królu Neapolitański“ — i tym podobnie... Te jednak raporta i te dzienne rozkazy, były martwą literą. Nikt ich nie wypełniał, były bowiem niemożliwe i mimo tytułów pompatycznych, których sobie nawzajem nie żałowano, czuł każdy z osobna, że miał sobie wiele do wyrzucenia i że nadeszła chwila pokuty za błędy popełnione. To też, choć na pozór zajmywano się armją nader gorliwie, każdy myślał li o sobie, i o tem jakby można uciec najprędzej i najdalej.





XL.

Ruchy armji rosyjskiej i francuskiej, podczas owej rejterady z Moskwy za Niemen, przypominają wielce grę w ciuciubabkę, a mianowicie ten rodzaj gry, kiedy wiążą oczy obydwom przeciwnikom, wciskając w dłoń jednemu dzwonek, który ma go ostrzegać przed złapaniem. Najprzód dzwoni śmiało, nie bojąc się nieprzyjaciela; im dłużej jednak trwa gra, stara się oddalić po cichu i najczęściej chcąc uniknąć przeciwnika, wpada mu sam w objęcie po omacku. Tak było zrazu podczas rejterady Francuzów po drodze do Kaługi. Wtedy wiedziano jeszcze gdzie ich szukać. Gdy już byli na drodze do Smoleńska, pędzili naprzód, owinąwszy starannie serce u dzwonka, żeby nie wskazywało gdzie się znajdują. A pomimo tej ostrożności, nieświadomie zetknęli się z Rosjanami. Jedna armja uciekała na łeb na szyję, druga za nią goniła. Gdy opuszczali Smoleńsk, Francuzi mieli kilka dróg do wyboru. Było przypuszczalnem i nader prawdopodobnem, że bawiąc tam aż cztery dni z rzędu, postarają się o dokładne wiadomości obrotów nieprzyjacielskich i jak mniej więcej jest oddaloną armja rosyjska. Potem zaś wymyślą coś mądrego, i zaatakują Rosjan z największą korzyścią dla siebie. Tymczasem tłum bezładny, nie słuchając niczyjej komendy ani nie stosując się do jakichkolwiek planów i rozkazów dziennych, pędził dalej na złamanie karku po szalonemu, drogą najbardziej niebezpieczną z Krasnoje do Orchy, a więc dawnym szlakiem. Sądzili że mają Rosjan w tyle, nie przed sobą i z tego powodu rozstawiali oddziały po drodze, tak daleko jeden od drugiego, że potrzeba czasem było całej doby, żeby mogły się połączyć. Napoleon zmykał na czele, za nim w tropy króle i książęta. Armja rosyjska najpewniejsza, że Napoleon uda się w prawo po za Dniepr co było zresztą jedynym logicznym obrotem, szła w tę samą stronę, i znalazła się nagle na gościńcu wiodącym do Krasnoje. Wtedy (zawsze jak w ciuciubabce) Francuzi znaleźli się zupełnie niespodziewanie naprzeciw przedniej straży rosyjskiej. Zatrzymali się na chwilę, zdjęci trwogą niesłychaną, na widok tego zjawiska, a potem popędzili dalej po szalonemu, zostawiając po za sobą maroderów, rannych i zabitych; nie zebranych i nie pogrzebanych. W ten sposób przez trzy dni, defilowały po pod sam nos armji rosyjskiej oddziały wice-króla Davoust’a i Neya, każdy z nich osobno. Nikt nie dbał i nie pytał się o innych. Każdy zostawiał co tylko mógł; artylerją, jaszczyki z amunicją, wszelkie inne manatki, nawet połowę ludzi, myśląc jedynie jak ujść przed Rosjanami i jak wydobyć się z matni z pomocą cieniów nocy. Ney, który był się zapóźnił przy wysadzaniu w powietrze fortecy w Smoleńsku (zupełnie jak dziecko, które gdy upadnie samo bije i drugim bić każe za karę podłogę) szedł ostatni. Złączył się w Orszy z Napoleonem, prowadząc tysiąc ludzi na dziesięć tysięcy, któremi dowodził niedawno. Porozsiewał po drodze owe tysiące razem z armatami, amunicją, i wszystkiemi swojemi furgonami, które dostały się w ręce Rosjan. Był bowiem zmuszony przedzierać się ze swoimi niedobitkami przez puszczę leśną, aby dostać się nad brzegi Dniepru. Z Orchy do Wilna prowadzono dalej tę samą grę w chowanego i Gonionego. Brzegi Brezyny były świadkiem niesłychanego pogromu: Mnóstwo ludzi potonęło, znaczna liczba broń złożyła a komu z Francuzów udało się szczęśliwiej przepłynąć na drugą stronę, ten pędził dalej i dalej, niby potępieniec gnany przez Eumenidy mściwe i bezlitośne. Wódz zaś naczelny, wielki i niezwyciężony dotąd Napoleon, odział się w ciepłe futro, wsiadł do sanek i pomknął z kopyta, zostawiając po za sobą towarzyszów niedoli. Jedni poszli za jego chwalebnym przykładem, a reszta bądź oddawała się w niewolę, bądź zaścielała dalej ziemię rosyjską, bezczelnie najechaną... swojemi martwemi ciałami!





XLI.

Gdy człowiek widzi ginące zwierze jakiekolwiek, przejmuje go trwoga mimowolna, patrzy bowiem na zamieranie tego, co się życiem nazywa, w czem i on jest podobnym do tego zwierzęcia, jako część organiczna wszech-stworzenia. Jeżeli jednak rozstajemy się na zawsze tu na ziemi z kimś nam drogim, czujemy prócz owej trwogi bezwiednej i nieokreślonej ból wewnętrzny, straszny, szarpiący wnętrzności, rozdzierający nam serca. Ta rana bądź zabija od razu, bądź zabliźnia się zwolna, jak i każda rana fizyczna, zadana po prostu ostrzem stali lub kulą. Zawsze atoli pozostaje ona drażliwą niesłychanie i krwawi się wewnątrz za najlżejszem dotknięciem, choć pozornie zabliźniona.
Księżniczka Marja i Nataszka doświadczyły tego wszystkiego po śmierci Andrzeja. Zgnębione moralnie i upadające pod ciężarem tej boleści, tak długo wiszącej nad niemi, niby czarna chmura gradowa przysłaniająca blaski słoneczne; gdy w końcu nastąpiła śmierć nieunikniona, nie śmiały spojrzeć w oczy temu, co było życiem. Siły ich omdlewające, pod wrażeniem bólu okropnego, starczyły zrazu na to zaledwie aby chronić tę ranę wiecznie krwawiącą od wszelkiego zetknięcia z światem odrębnym, który nie był w stanie ich pojąć i bólu z niemi podzielić. Wszystko ranę rozogniało: Turkot powozu pod oknami, zapowiedzenie „że objad na stole“, pytanie niewczesne pokojowej jaką suknię na jutro przygotować?... a cóż dopiero słówka oklepane, owa zdawkowa moneta ludzi obojętnych, którą pragną nas w smutku pocieszyć, a tylko stokroć bardziej nas rozdrażniają. Przeszkadzało im to zagłębiać się myślą wiecznie i zawsze w ten świat pozagrobowy, w to coś tajemniczego i niezbadanego, co im odsłoniło było na jedno mgnienie oka konanie księcia Andrzeja. Zdawało im się, że to wszystko jest prawie naigrywaniem z ich boleści, pozbawiając spokoju apatycznego, którego obie potrzebywały, aby wsłuchiwać się duszą całą w te chóry niebiańskie, dźwięczące im dotąd w sercu, od owej chwili, kiedy żegnał je tu na ziemi po raz ostatni ich ukochany. Zamieniały z sobą zaledwie słów kilka przez dzień cały. Było to jednak dla nich wielką ulgą i pociechą, znajdywać się razem. Unikały nawet starannie wszelkich zwrotów do przeszłości. Nie wspominały o swojej boleści i o zmarłym. Zdawało im się że mówiąc o nim, naruszyłyby i znieważyły wielkość i świętość tajemnicy, która odbyła się w ich oczach. Ta wstrzemięźliwość podniecała tylko i zaostrzała ich cierpienie. Każdy ból jednak tępieje z czasem, tak samo jak się zaciera w umyśle i wspomnienie radosne.
Pierwsza księżniczka Marja otrząsła się z tej apatji. Wyszła niejako z koła zaczarowanego wspomnień i tylko wyłącznie wspomnień, o ostatnich chwilach brata zmarłego. Jej stanowisko obecne niezależne z jednej strony, a z drugiej narzucające jej czuwanie nad bratankiem, i nad jego interesami majątkowemi, zmusiła ją do tego w niespełna dwa tygodnie po brata pogrzebie. List odebrany od prawnego zastępcy wymagał odpowiedzi, pokój w którym mieszkał mały Mikołcio, okazał się wilgotnym. Dziecko zaziębiło się i dostało silnego kaszlu. Zjawił wreszcie Alpatycz z rozmaitemi rachunkami. Trzeba było naradzić się z nim co do powrotu i osiedlenia w Moskwie. Przywiózł był właśnie pocieszającą wiadomość, że pałac Bołkońskich pozostał nietkniętym, i potrzebuje tylko drobnych ulepszeń i oczyszczenia, aby można w nim było zamieszkać. Tak więc życie szło swoim trybem, nie dającym się niczem powstrzymać. Podwajało to poniekąd boleść Marji, gdy pomyślała że trzeba będzie wyjść z koła zaczarowanego kontemplacji apatycznych, z tej sfery tchnącej li wspomnieniami żałobnemi o zmarłym, a wziąć się do pracy i do zabiegów około ziemskich spraw. Że zostawi Nataszkę samą jedną, rzucając ją na pastwę ciężkiemu smutkowi i tęsknocie podkopującej jej młode siły. Z drugiej strony znowu czyniła sobie gorżkie wyrzuty, że zaniedbywała przez ten czas bratanka, najdroższą po bracie spuściznę, krew z jego krwi i kość z jego kości. Wzięła się więc choć z wstrętem i najwyższą przykrością, do przeglądania rachunków z Alpatyczem. Później odbyła walną naradę z Dessalles’em, co do dalszych nauk i prowadzenia małego Mikołcia. Następnie zaczęła zbierać się pospiesznie chcąc wrócić do Moskwy do własnego pałacu.
Nataszka czując się teraz zupełnie osamotnioną, odsuwała się coraz bardziej od księżniczki Marji, szczególniej gdy ta postanowiła stanowczo odjechać. Marja zaproponowała rodzicom że weźmie z sobą Nataszkę. Ci przystali na to z radością, widząc jak im biedaczka w oczach niknie, trawiona i zgnębiona smutkiem nad jej siły. Spodziewali się skutków najlepszych, ze zmiany miejsca i starań lekarzy.
— Nie pojadę nigdzie — odrzuciła szorstko Nataszka. — Błagam usilnie o jedną rzecz tylko, żeby zostawiono mnie w spokoju! — Po tych słowach wyszła czemprędzej z pokoju zalana łzami, nie tyle z bólu co z gniewu i rozdrażnienia.
Dotknięta do żywego opuszczeniem przez księżniczkę Marję, którą pomawiała o zupełne zapomnienie o zmarłym bracie, spędzała czas po największej części zamknięta w swoim pokoiku. Tam się znalazłszy, wciskała się zwinięta w kłębuszek w róg otomany, poruszając bezwiednie i bezmyślnie czemkolwiek, co jej pierwsze wpadło w ręce. Oczy wlepiała w jeden punkt, nie widząc zupełnie najbliższych przedmiotów, tylko goniąc wzrokiem jakieś mary, jakieś mgliste obrazy wysnute z jej fantazji. Ta samotność nękała ją, osłabiała, a jednak była dla niej niezbędną. Skoro kto wchodził do niej, zrywała się gwałtownie, brała w rękę książkę lub jaką robótkę, siadała sztywnie wyprostowana, czekając z widoczną niecierpliwością w ponurem milczeniu, żeby ten ktoś odszedł sobie czemprędzej. Zdawało się jej wiecznie że jeszcze chwila a przeniknie i rozwiąże straszliwy i zagadkowy problemat, nad którym skupiały się wszystkie jej myśli i wytężały się nadaremnie wszystkie jej władze umysłowe.
Dnia pewnego pod koniec grudnia, dumała jak zwykle w postawie pół leżącej na swojej ulubionej otomanie. Włosy były splątane niedbale na wierzchu głowy. Miała na sobie szlafrok wiszący z sukna czarnego. Twarzyczka jej zmieniła się do niepoznania; przeciągła się, wychudła i pobladła niesłychanie. Machinalnie bawiła się końcem czarnej wstążki, którą szlafrok był w pasie związany. Z wzrokiem w drzwi wlepionym, w te drzwi, któremi ciało Andrzeja wyniesiono, zdawała się śledzić brzegi nieznane jej, zagadkowe i pełne ponurej tajemnicy. Nigdy dotąd nie zastanawiała się nad drugiem życiem, nad śmiercią tak od niej daleką, tak nieokreśloną i niezbadaną. Obecnie zbliżyła się do tej zagadki; stała się ona nie tylko czemś zrozumiałem, ale mogła się jej dotknąć nieledwie. Ziemia zaś i życie doczesne, wydawało się jej pustem, rozpaczliwem, pełnem łez i cierpień bez końca. Szukając ukochanego tam, gdzie go się teraz zastać spodziewała, nie mogła jednak przedstawić go sobie inaczej, niż jak go widziała ostatniemi czasami. Zdawało się jej że patrzy mu w oczy, że słyszy głos jego. Powtarzała w duchu jego słowa, dodając nowe do tych które dawniej słyszała, wysnute z jej własnej fantazji... Oto jest!... Siedzi w karle w postawie pół leżącej, w futerku aksamitnem, z głową opartą na ręce, o formach klasycznych śnieżnej białości i prawie przeźroczystej. Piersi mu wklęsły, ramiona sterczą, usta ścięte bólem, oczy pałają ogniem gorączkowym, na czole pogłębiają się coraz więcej dwie bruzdy... Twarz ma taką bladą!... Jedna z nóg jego drga nieznacznie. Nataszka wie że to oznacza u niego ból straszny nie do zniesienia, z którym walczy nadaremnie... — Czem jest ten ból?... Czego on doświadcza właściwie?... — pyta w duchu Nataszka... Zauważył jej wzrok w niego wlepiony. Patrzy na nią ponuro i mówi tonem smutnym: — „Wiązać się na resztę życia z kaleką wiecznie chorym i zbolałym, to straszny los!“ — Spoziera na nią tak przenikliwie, jakby chciał czytać w jej duszy... Nataszka odpowiada jak zwykle: — „Tak przecież nie będzie zawsze... książę wyzdrowiejesz zupełnie!“ — Wzrok jego surowy i badawczy, zdaje się pełen rozpaczy i srogich wyrzutów... — „Prawda — przypomina sobie Nataszka — dodałam wtedy i te słowa: — „Być wiecznie chorym byłoby rzeczywiście czemś okropnem i nie do zniesienia“ — on atoli zrozumiał to fałszywie. Jam to do niego stosowała, a on sądził że myślę li o sobie... Wtedy jeszcze pragnął życia i lękał się śmierci!... Powiedziałam bez zastanowienia. Byłabym była powinna zapewnić go najsolenniej, że wolałabym go widzieć ciągle umierającego, niż doświadczać tego żalu ciężkiego i tej śmiertelnej tęsknoty, która mnie teraz ubezwładnia prawie!... Zapóźno już chcieć błąd naprawić... On się nigdy o tem nie dowie!... — W podnieconej wyobraźni odtwarzała na nowo całą scenę, zmieniając w ten sposób rozmowę: — „Tak to byłoby okropnem dla ciebie książę, ale nie dla mnie. Ty wiesz dobrze żeś wszystkiem dla mego serca. Cierpieć razem z tobą to jeszcze szczęściem prawdziwem dla mnie!... — Zdawało się jej że czuje uścisk jego ręki, że słyszy głos jego powtarzający jej słowa z niewymowną czułością i miłością. — „Kocham cię! kocham nad życie, nad wszystkich i wszystko na świecie!“ — szeptała wplatając kurczowo palce we włosy. Ból jej wtedy zdawał się mniej dotkliwym, a oczy suche dotąd napełniały się łzami słodkiemi... Nagle odzyskała przytomność, pytając się w duchu z przerażeniem, z kim ona tak rozmawiała? Któż to taki? Gdzież on znajduje się obecnie?... Wszystko znikało i zacierało się w jej umyśle, w obec trwogi piekielnej, która ją przenikała, tłumiąc ów wylew uczuć dla zmarłego. I znowu zapadała w zadumę, sądząc że lada chwila rozwiąże zagadkę i przeniknie niezbadaną grobu tajemnicę. Gdy już... już... miała ująć to coś i dowiedzieć się o wszystkiem, wpadła jak kula do pokoju służebna jej matki bez tchu prawie, blada i z rękami rozpaczliwie załamanemi. Wybuchła, nie myśląc jak piorunujące wrażenie wywrą jej słowa na siostrę:
— Proszę iść prędko, prędko do jaśnie pani! Stało się wielkie nieszczęście!... Młodszy jasny nasz panicz Paweł Stefanowicz... zabity!
Głuche łkanie głos jej stłumiło.





XLII.

Wstręt do ludzi odczuwany przez Nataszkę, rozciągał się szczególniej na członków z jej najbliższej rodziny. Każde ich słowo drażniło ją i brzmiało w sercu dźwiękiem fałszywym; nie licowało bowiem z owym światem idealnym, nadziemskim, w którym cała utonęła. Była w obec nich nie tylko obojętną, ale znienawidziła ich prawie. Wysłuchała zrazu słów pokojowej, nie pojąwszy ich strasznej doniosłości: — O jakiem nieszczęściu wspomina? — pomyślała Nataszka. — Cóż mogło się im przytrafić, których dni upływają, w tak apatycznym i jednostajnym spokoju?
Gdy wchodziła do salonu, spostrzegła ojca na progu od matki pokoju sypialnego. Twarz starca drgająca kurczowo, była zalana łzami. Na widok córki, wyciągnął ku niej ramiona ruchem rozpaczliwym, wybuchając łkaniem spazmatycznem.
— Pawełek! Nasz Pawełek!... Idź, idź do niej! Woła, przyzywa cię bez ustanku! — Rozszlochany jak dziecko, powlókł się dalej z wysiłkiem i upadł na sofę, zakrywając twarz dłońmi.
Nataszkę przebiegł w tej chwili od stóp aż do głowy, niby silny prąd elektryczny, rozdzierając serce bólem strasznym. Zdawało się jej że musi zginąć pod tym naciskiem, gdy nagle po owem cierpieniu, doznała dziwnej ulgi, jakby ją kto uwolnił od ciężaru ubezwładniającego fizycznie i moralnie. Zniknęło bezpowrotnie odrętwienie, które skuwało niejako jej wszystkie członki. Widok ojca zrozpaczonego; krzyki dzikie i rozdzierające matki nieszczęśliwej, stłumiły jej własną boleść. Rzuciła się ku ojcu, ten atoli giestem omdlewającym wskazał jej drzwi do matki pokoju, z którego ukazała się teraz księżniczka Marja; trupio blada i cała drżąca. Porwała za rękę Nataszkę szepcąc jej coś do ucha. Ta jednak odepchnęła ją gwałtownie, nic nie słysząc i niczego nie rozumiejąc. Wpadła do pokoju matki i stanęła przed nią jak wryta, walcząc widocznie z własnem osłabieniem, w skutku tej wieści hiobowej. Hrabina w pół leżąc na fotelu, rzucała się konwulsyjnie i uderzała głową o ścianę. Sonia i dziewczęta służebne starały się nadaremnie odciągnąć ją od muru.
— Nataszko! — krzyknęła dziko hrabina. — Prawda że on kłamie?... Nataszko! — powtórzyła, odtrącając wszystkich od siebie — powiedz że to nie prawda!...
Usunęła się przed matką na kolana, podniosła i przyciągnęła ku sobie jej głowę, obsypując pocałunkami czoło, oczy, usta i policzki:
— Mateczko! gołąbeczku! duszinko moja najdroższa — szeptała bez ustanku, czując na własnej twarzy łzy matki płynące obficie. — Jestem przy tobie... twoja Nataszka, twoja pieszczoszka... moja matusiu najmilsza!... — Tak walczyła z nią pieszczotliwie, dając znaki oczami, żeby wsunęły poduszki pod głowę. Uprosiła matkę, że napiła się kilka kropel wody i powąchała soli trzeźwiących. Hrabina ściskała kurczowo ręce córki, przymknęła oczy i zdawała się uspokajać. Naraz zerwała się z fotelu sztywnie wyprężona; ujęła głowę córki w obie dłonie, powiodła w koło wzrokiem szklannym, obłąkanym; zatrzymała go wreszcie na twarzy Nataszki, cisnąc jej głowę z całej siły, że ta aż cicho jęknęła i wyszeptała głosem stłumionym, słowami urywanemi:
— Ty mnie jedna kochasz!... ty mnie nie oszukasz!... powiesz mi całą prawdę!...
Oczy córki łzami zroszone, patrzały w nią błagalnie, jakby z góry żądały przebaczenia:
— Mateczko najdroższa, najmilsza! — zaczęła na nowo obsypywać nieszczęsną najsłodszemi pieszczotami, aby uśpić cokolwiek straszny ból rozdzierający jej wnętrzności macierzyńskie. Nie mogła uwierzyć w tę fatalną rzeczywistość że ona żyje, kiedy zabito jej syna najmłodszego, najukochańszego! wydarto jej go w wieku niemal dziecięcym! I wpadała na nowo w szał, tracąc zmysły najzupełniej.
Nataszka nie mogłaby była przypomnieć sobie i opowiedzieć komukolwiek, co się działo przez noc i dzień następny. Nie zasnęła, nie opuściła matki na sekundę. Jej przywiązanie uparte a cierpliwe, nie szukało słów pociechy, ani nie starało się matce niczego tłumaczyć. Zadawalniała się jedynie, otaczaniem matki wylewami swojej dziecięcej czułości, którą starała się ją do życia nowo powołać. Trzeciej nocy, korzystając ze snu matki, i ona zdrzemnęła się na chwilę, siedząc w nogach jej łóżka. Zbudziło ją łóżka skrzypnięcie. Ujrzała matkę siedzącą i szepcącą z cicha, z radosnem uśmiechem:
— Jakam ja szczęśliwa z twego powrotu!... Zmęczonyś, co?... Chcesz herbaty?...
Nataszka zbliżyła się zwolna:
— Jakżeś wyrósł, zmężniał, wypiękniał!... — majaczyła dalej biedna matka, biorąc córkę za obie dłonie.
— Mateczko, do kogo ty mówisz?
— Nataszko! zabili mi go! zabili! Nie zobaczę go więcej! — wydała krzyk serce rozdzierający, słaniając się w córki objęcia. Po raz pierwszy doznała pewnej ulgi, po łzach obfitych i usnęła następnie na kilka godzin, ukołysana jak dziecko w ramionach Nataszki.





XLIII.

Sonia i stary hrabia starali się nadaremnie zastąpić Nataszkę bodaj na chwilę, przy matce zrozpaczonej. Ona jedna mogła powstrzymać nieszczęsną od szaleństwa po prostu. Przez trzy tygodnie od matki nieodstępywała, drzemiąc nie rozebrana obok jej łóżka na fotelu. Karmiła ją, poiła, ubierała i rozbierała, jak biedne niemowlątko. Nie szczędziła jej również pieszczot najczulszych i wyrazów najsłodszych, usypiając tem niejako ból straszny.
Rana zadana sercu tej matki nieszczęsnej, nie mogła się już nigdy całkiem zabliźnić. Śmierć Pawełka, pokryła kirem żałobnym resztę jej życia. W miesiąc po odebraniu tej okropnej wiadomości ta kobieta nosząca lekko i raźno ciężar lat pięćdziesięciu na ramionach; piękna brunetka, w całem tego słowa znaczeniu, z cerą świeżą, jak u młodej dzieweczki, postawy okazałej i prostej jak świeca... wyszła z swego pokoju sypialnego, po tych czterech tygodniach, zgrzybiałą staruszką! Krucze bujne kędziory, okryła siwizna; oczy łzami zaćmione, straciły blask wszelki. Zgarbiona, na pół umarła, z twarzą pargaminową, pooraną głebokiemi bruzdami, żyła, nie żyjąc właściwie, bo nic jej już tu na ziemi nie zajmywało, nic nie było w stanie wykrzesać w jej duszy bodaj jedną iskrę uczuć weselszych. Ten cios, ubezwładniający matkę na resztę życia, wyrwał i obudził z letargu Nataszkę. Zdawało się jej przedtem, że skończyła ze wszystkiem co ziemskie. Matki stan rozpaczliwy przekonał ją jednak, że źródło życia nie wyschło w jej łonie. Tem źródłem była miłość do matki nagle obudzona.
Ostatnie dni księcia Andrzeja, zbliżyły Nataszkę do jego siostry. Grom uderzający z kolei w jej własną rodzinę i rzewne współczucie, okazywane wszystkim przy tej okazji przez księżniczkę zacisnęło te węzły przyjaźni nierozerwalnie, Marja odłożyła swój wyjazd, aby pielęgnować Nataszkę z najwyższem poświęceniem. Siły fizyczne młodej dzieweczki, uległy w końcu tak ciężkiej próbie. Gdy matka otrząsła się cokolwiek z pierwszego wrażenia piorunującego, Nataszka rozchorowała się na dobre, ciężko niemal i śmiertelnie! Marja zabrała ją do siebie, otaczając w tyfusie najczulszem staraniem. Gdy odzyskała była cokolwiek przytomność, Marja sądząc raz że usnęła chora, chciała wysunąć się na palcach z pokoju:
— Ja nie śpię — przywołała ją Nataszka — proszę usilnie... zostań ze mną.
— Takaś osłabiona... sen by cię wzmocnił...
— Kiedy mi się spać nie chce... Dla czego wzięłaś mnie do siebie?... Będzie o mnie pytała biedaczka!
— Nie, nie, moja najdroższa!... sama tego pragnęła... Zresztą matka twoja jest o wiele spokojniejszą i zaczyna lepiej wyglądać.
Nataszka z głową opartą o poduszki, trzymając Marję za rękę, wpatrywała się bacznie w jej rysy mimo zmroku panującego w pokoju, w którym okna szczelnie pozasłaniano:
— Czy ona podobna w czem do brata? — pytała się w duchu Nataszka. — I tak... i nie... Przypomina go po trochę, ale z drugiej strony, ma w sobie coś odmiennego, dziwnego, nieznanego mi... Czuję atoli, że i ona kocha mnie prawdziwie... że jej serce jest na wskroś dobre i najszlachetniejsze... Ale co też ona o mnie myśli i jak mnie osądza?...
Masha, duszinko moja — rzekła nieśmiało, przyciągając ją z lekka ku sobie. — Nie sądź żebym była złą z gruntu. Nie duszinko... kocham cię szczerze, duszą całą. Bądźmyż sobie odtąd siostrami... najprzywiązańszemi! — Po tych słowach okryła pocałunkami twarz Marji ku niej pochyloną i jej obie ręce. Od tej chwili były sobie nawzajem przyjaciółkami z tą eksaltacją, do jakiej tylko kobiety są zdolne, w tym stosunku. Całowały i ściskały się nawzajem, przemawiały jedna do drugiej najczulszemi słowami, przepędzając razem większą część dnia. Tematem najulubieńszym, była ich przeszłość, jak najdalsza. — Czasem milczały godzinami, a czasem znowu leżąc w jednem łóżku, przegawędziły noc całą, aż do dnia białego. Nataszka która dotąd odwracała się niemal pogardliwie, od takiego życia jak było Marji, pełnego uległości, zaparcia się własnego ja i najwyższego poświęcenia, nie rozumiejąc ile mieściła w sobie wzniosłej poezji, taka abnegacja i chrześcjańskie bezwarunkowe poddanie się woli Bożej; dziś, ściśle i namiętnie z Marją złączona, pokochała nawet jej przeszłość, zrozumiawszy nareszcie to, co dotąd było w jej oczach zagadką niepojętą. Ona co prawda, nie była zdolną do cnót podobnych i do tak wielkich ofiar. Nawykła była szukać w życiu innych rozkoszy. Tem bardziej atoli podziwiała Marję, im mniej czuła się zdolną naśladować ją w czemś podobnem. Marja ze swojej strony słysząc szczegóły o pierwszej młodości Nataszki, widziała odsłaniające się przed jej oczami nowe, nieznane horyzonty, nabierała wiary w życie i w rozkosze tajemne, które z sobą przynosi. O Nim, mówiły nader rzadko, jak już o tem nadmieniliśmy wyżej. To milczenie zacierało jednak prawie bezwiednie i pomimo ich woli, wspomnienie bolesne o ich drogim zmarłym.
Nataszka wstała po chorobie blada i niesłychanie osłabiona. Rada była teraz gdy kto zauważył, że z dnia na dzień lepiej wygląda i zdrowie odzyskuje. Nagle przez dziwną zmianę i przewrót w umyśle, czuła się przerażoną, nie tyle myślą o samej śmierci, co o utracie przypuszczalnej, swojej piękności i krasy młodocianej. Przypatrywała się nieraz siedząc przed zwierciadłem swojej twarzyczce, chudej i wydłużonej. Dziwiła się tej zmianie i patrzała ze smutkiem prawie nie poznając samej siebie. — To było nieuniknionem i do przewidzenia — powtarzała w duchu; martwiąc się tem jednak i żałując że tak jest, a nie inaczej. Raz weszła była nadto szybko po wschodach i nagle tchu jej zabrakło. Natychmiast wyszukała sobie powód zbiegnąć na dół i znowu wejść na górę. Tym sposobem chciała zmierzyć własne siły. Innym razem zawołała pokojową. Głos jej złamał się. Służebna usłyszała jednak i nadbiegała. Nie zważając na to, Nataszka krzyknęła powtórnie z całych płuc, jak niegdyś śpiewając. Wytężyła słuch sama rada z tonu donośnego, który wydobyła z piersi. Jeszcze się tego nie domyślała i nie byłaby przypuściła czegoś podobnego, a jednak z pod grubej warstwy mułu rozpaczliwego, którym zdawało się jej że serce na wieki opancerzyła, zaczynały wydobywać się piórka delikatne trawki wiosennej. Tą trawką majową, były nadzieje błogie i uczucia młodociane. Miały one wkrótce przytłumić boleść doznaną, rozkwitając i rozrastając się bujnie w jej duszy. Rana musiała się kiedyś zabliźnić.
Księżniczka Marja odjechała do Moskwy przy końcu stycznia, zabierając z sobą Nataszkę. Ojciec chciał koniecznie, żeby zasięgnęła rady tamtejszych lekarzy.





XLIV.

Po starciu się dwóch armji pod Wiazmą, Kutuzow nie był w stanie powstrzymać swego wojska pragnącego namiętnie rozgromić i zetrzeć w proch zastępy Francuzów; nastąpił ciąg dalszy rejterady gwałtownej armji francuzkiej i gonienia za nią w tym samym stosunku wojska rosyjskiego.
Kutuzow wysilał się i ułatwiał ile mógł ucieczkę Francuzom. Obok tego jednak, nie zaniedbywał również i swojej armji, bacząc, żeby jak najmniej traciła na tej gonitwie. Mimo jego starań najgorliwszych i armja rosyjska upadała od znużenia, robiąc bez ustanku marsz forsowny. Czterdzieści wiorst na dwadzieścia cztery godzin. I wojsko rosyjskie topniało w oczach z tą jednak różnicą, że szło z własnej woli i znajdywało się w własnym kraju, mogąc zatrzymać się gdziekolwiek im się podobało. Rannych i chorych Rosjan zabierali i pielęgnowali troskliwie tubylcy, jako swoich braci, gdy przeciwnie, skoro im wpadł w ręce maroder francuzki, dobijali każdego bez skrupułu.
Aby dać miarę wycieńczenia armji rosyjskiej, w tej szalonej gonitwie, dość będzie przytoczyć, że dochodząc do Krasnoje, liczyła już tylko połowę tych ludzi, których wyprowadzono z Tarutyno.
Pod Krasnoje Kutuzow był znowu zmuszony przeciw swojej woli i chęci do potyczki z armją francuzką. Nie był w stanie okiełznać tego mnóstwa osobistych ambicyjek, które mnożyły się w koło niego, jak grzyby po deszczu. Zamanifestowały się one najwyraźniej, gdy wojsko rosyjskie uderzyło całkiem niespodziewanie o armię francuzką.
Pod Krasnoje, zdawało się zrazu dowódzcom rosyjskim, że mają do czynienia, z jakąś oderwaną kolumną. A tymczasem uderzono na korpus pod komendą samego Napoleona, liczący szesnaście tysięcy ludzi. Kutuzow nie potrafił wstrzymać od strasznej rzezi trzydniowej swoich żołnierzów upadających od znużenia, którzy znaleźli się oko w oko z nieprzyjacielem, ginącym z głodu i nędzy wszelakiej. Wzięto mnóstwo Francuzów do niewoli. Zdobyto działa, zabrano nawet „laskę marszałkowską“. Każdy z osobna radby był zadokumentować, że „odznaczył się niepospolicie“ w tej bitwie. Po walce wyrzucali gwałtownie jedni drugim, że nie udało im się schwytać Napoleona, ani żadnego z jego marszałków. Ci ludzie uniesieni namiętnością, zamiast uważać się za narzędzia konieczności nieubłaganej, mieli się za wielkich bohaterów. Byli najmocniej przekonani, że postąpili wzniośle, zasługując na zupełne uznanie. Kutuzow wzbudzał w nich wszystkich najwyższą niechęć. Zarzucali mu, że przeszkadzał im od samego początku kampanji, do pobicia i rozgromienia Napoleona; że myślał li o własnych korzyściach. Utrzymywali, że tylko dla tego wstrzymał wojsko pod Krasnoje, ponieważ stracił zupełnie głowę na wieść o pojawieniu się samego Napoleona, na czele swoich niedobitków... Szeptano nawet że Kutuzow jest z nim w stosunku, że zaprzedał mu się z ciałem i z duszą... i tak dalej i dalej...
Nie tylko potomność pod wpływem tych rozkiełznanych namiętności, osądziła najfałszywiej Kutuzowa, ale nawet cudzoziemcy przyznając w historji tytuł Wielkiego Napoleonowi, opisują Kutuzowa, jako starca chytrego, jako dworaka zniewieściałego i sprzedajnego. Sami zaś Rosjanie dają do zrozumienia, że był to starzec niedołężny, coś nieokreślonego, rodzaj manekina, użytecznego w owej chwili, dzięki jedynie swojemu nazwisku, brzmiącemu czysto po rosyjsku.





XLV.

Armja francuzka topniała i rozpływała się, ze ścisłością matematyczną. Przejście przez Berezynę, o którem tyle pisano, było tylko wypadkiem ubocznym, w tym pogromie, a nie głównym powodem klęski i zniszczenia tejże armji. Jeżeli kładziono taki nacisk ze strony Francuzów na tę okoliczność, to dla tego, że wszystkie nieszczęścia prześladujące ich wzdłuż całego odwrotu fatalnego, zeszły się niejako i skupiły na tym moście zawalonym i lecącym w otchłań nurtów bystrej rzeki. Straszliwy pogrom pod Berezyną, zostawił był w umysłach francuzkich pamięć niczem i nigdy niestartą. Że ta bitwa miała równy rozgłos i w Petersburgu, to z powodu że Pfühl był nakreślił plan, zdala od teatru wojny. Był on przeznaczonym, aby dostać w samotrzask samego Napoleona, który zastawiał na niego Pfühl ex professo, nad brzegami Berezyny. W przekonaniu niewzruszonem że wszystko musi się tak odbyć, jak było w planie nakreślonem, utrzymywano po stronie rosyjskiej, że bitwa pod Berezyną była ostateczną zgubą Francuzów. Tymczasem cyfry dowodzą, że Francuzi mniej tam stracili w ludziach wziętych w niewolę i w działach, niż pod Krasnoje.
Im pospieszniej zmykali Francuzi, tem nędzniej wyglądały resztki ich niedobitków. Twarze i członki poodmrażane gniły za życia. Ciało oblatywało kawałami z tych nieszczęśliwych „trupów chodzących“. Żywi zazdrościli tym, którzy pod śniegiem zagrzebani usnęli na wieki. Po bitwie pod Berezyną wzmogły się również rozmaite pretensje rosyjskich jenerałów, i niechęć zajadła ku ich wodzowi naczelnemu. Nie oszczędzano niczego Kutuzowowi: Ani uwag pogardliwych, ani drwin i żarcików kłujących do żywego, choć wypowiedzianych pod pokrywką i w formie pełnej uszanowania. Z tego powodu, ponieważ nie oskarżano go jawnie i otwarcie nie mógł odeprzeć rzucanych nań skrycie potwarzy. Całe jego otoczenie nie rozumiało go wcale. Oświadczali wszem w obec jenerałowie służący pod Kutuzowa rozkazami: że z dziadem upartym nie poradna godzina; on bowiem nie potrafi przenigdy wznieść się tak wysoko, jak ich wzrok sięga. Zadawalniał się wiecznem powtarzaniem, kto chciał słuchać i kto nie chciał swojego frazesu ulubionego: — „Uciekającym Francuzom powinno się stawiać most złoty!“ — Gdy im perswadował ze zwykłą u niego prostotą, że wojsko nie ma butów, że wypada zaczekać na dowóz żywności; te rozsądne odpowiedzi na ich plany przemądre ale niewykonalne były w ich oczach jednym więcej dowodem, że był starcem głupim i niedołężnym. Widzieli w tem najwyższe nieszczęście Rosji, że władza nie spoczywa w ich rękach, ludzi tak sprytnych i tak gienjalnych.
Te nieporozumienia, niesnaski i usposobienie najnieprzyjaźniejsze w świecie, doszły do stopnia najwyższego po złączeniu się armji Kutuzowa z tą, którą dowodził Wittgenstein świetny oficer ulubieniec carski, okrzyczany bohaterem przez cały Petersburg. Raz tylko po bitwie pod Berezyną, Kutuzow wziął na kieł doprowadzony do ostateczności, i napisał do Bennigsen’a, który posyłał raporta wprost do cara, rozkaz w tych słowach: „Proszę Waszą Ekscellencją po odebraniu odnośnego pisma udać się do Kaługi z powodu złego stanu zdrowia Waszej Ekscellencji. Tam proszę czekać na dalsze rozkazy Jego Carskiej Mości!“
Wskutek usunięcia Bennigsen’a wrócił do armji Kutuzowa wielki-książę Konstanty. Był on czynnym na samym początku kampanji, później jednak pozbył go się był zręcznie z karku Kutuzow. Nie taił on w obec Kutuzowa, jak dalece car jest niezadowolony z nader małych korzyści odniesionych przez jego armją i z leniwego posuwania się naprzód wojska rosyjskiego. Oznajmił mu również wielki książę o rychłym cara przyjeździe.
Kutuzow, u którego doświadczenie dworaka dorównywało prawie zdolnościom strategicznym, zrozumiał w lot, że rola jego skończona i że pozbawią go wnet, nawet i tej pozornej władzy, którą dotąd dzierżył. Było to zresztą łatwem do pojęcia. Z jednej strony, kampanja, którą jemu powierzono była na ukończeniu; on więc spełnił był swoje zadanie. Z drugiej strony był zupełnie podupadł na siłach. Ciało jego złamane trudami i brzemieniem wieku sędziwego, potrzebywało bezwarunkowo zupełnego wypoczynku.
Wszedł do Wilna 29. listopada; do „swego Wilna ukochanego“, jak zwykł był to miasto nazywać. Był tam już dwa razy jako gubernator. Znalazł tu więc prócz wszelkich wygódek, tak potrzebnych starcowi nad grobem, styranego tyloma wojnami; znalazł jeszcze grono szczerych i zaufanych przyjaciół, jak również najmilsze wspomnienia z lat młodszych. Odrzucił natychmiast od siebie wszelkie troski, tak co do rządów cywilnych; jak i wojskowych, prowadząc życie spokojne i jednostajne. O ile ma się rozumieć, pozwalały mu na to mnogie intrygi, prowadzone w koło niego. Kutuzow starał się jednak nic nie widzieć i niczego nie słyszeć. Zdawać się mogło z pozoru, że nagle zrobił się na wszystko jak głaz obojętnym.
Wódz naczelny zatrzymał był w Wilnie prawie całą armję i to wbrew życzeniu cara. Po jakimś czasie jego pobytu w Wilnie, otoczenie całe zawyrokowało, że Kutuzow zdziecinniał najzupełniej. Pozwalał rzeczywiście robić swoim podkomendnym, co im się rzewnie podobało. Sam zaś bawił się tylko, jadł dobrze i wysypiał się jeszcze lepiej oczekując przyjazdu cara.





XLVI.

Jedenastego grudnia przybył car wreszcie, otoczony całą swoją świtą, prosto do zamku wileńskiego, w swoich sankach podróżnych. Pomimo tęgiego mrozu, czekali na monarchę na dworze, ze stu jenerałów i wyższych oficerów z sztabu głównego, jak również gwardja honorowa z pułku Semenowskiego.
Kurjer pędzący przed carem galopem, sankami trojką zaprzężonemi, krzyknął z pełnej piersi:
— Oto jest! — Na te słowa skoczył Konowniczyn w głąb sieni, aby oznajmić przybycie cara Kutuzowowi, który czekał na dole, w loży portjera.
W minutę później, wyszedł Kutuzow na ganek. Pierś okrywały mu mnogie dekoracje. Brzuszek mocno odstający ścisnął pasem. Postępował naprzód z mozołą, kołysząc się w prawo i w lewo, całą swoją figurą przysadkowatą. Wsadził na głowę kapelusz stosowany, wciągnął rękawiczki na grube i tłuste ręce i tak idąc ze stopnia na stopień, z ganku aż na dół, odebrał od oficera służbowego raport na piśmie, który miał wręczyć carowi.
Drugie sanki przeleciały galopem im po pod oczy. Teraz wszyscy wzrok wlepili, nie śmiąc prawie odetchnąć w pyszne sanie, w głębi których dostrzegano cara, w towarzystwie księcia Wołkońskiego.
Od lat pięćdziesięciu Kutuzow doświadczał zawsze wzruszenia gwałtownego na widok swego monarchy czy też monarchini. I teraz więc z pewnem drżeniem wewnętrznem pełen niepokoju, obmacał szybko dekoracje na piersiach, poprawił kapelusz na głowie, a w chwili gdy car z sani wyskakiwał, zdobył się na odwagę, posunął się ku niemu, podał raport, przemawiając jak zwykle głosem przyciszonym, pieszczotliwym i pełnym najgłębszej czci. Car zmierzył go wzrokiem surowym od głowy aż do stóp, z brwiami groźnie ściągniętemi. Pohamował się jednak w gniewie, otworzył ramiona i starca sędziwego serdecznie ucałował. Znowu ten uścisk przyjacielski związany prawdopodobnie z starca tajemnemi myślami wzruszył go niesłychanie. Załkał głucho.
Car pozdrowił ruchem łaskawym jeneralicją, odsalutował gwardzistów, a uścisnąwszy ponownie dłoń Kutuzowa wszedł do swojego apartamentu.
Skoro znaleźli się sam na sam, car nie szczędził starcowi ostrych wyrzutów, i wyraził dobitnie swoje najwyższe niezadowolenie z błędów które miał wrzekomo popełnić pod Krasnoje i w bitwie pod Berezyną. Wymawiał mu również niesłychaną opieszałość w gonitwie za nieprzyjacielem, i nadto wolne posuwanie się naprzód. Zakończył przedstawiając mu plan kampanji po za granicami państwa rosyjskiego. Kutuzow ani się tłumaczył ani nie robił żadnych uwag i nie udzielał rad tyczących się nowego planu. Twarz starca wyrażała to samo poddanie się zupełne i apatyczne woli wszechwładnej monarchy z jakiem przyjmował przed siedmiu laty rozkazy od swego cara i pana na polach Austerlitz’u. Gdy wychodził z carskiego gabinetu z głową na piersi opuszczoną, krokiem ciężkim, chwiejnym i niepewnym, zatrzymał go czyjś głos na środku wielkiej sali rycerskiej mówiąc te słowa:
— Mości książę!
Kutuzow podniósł głowę, patrząc długo na hrabiego Tołstoja który stał przed nim podając na srebrnej tacy jakiś drobny a błyszczący przedmiot. Nie zdawał się pojmować zrazu co to ma znaczyć. Nagle przemknął uśmiech nieokreślony po ustach starca, skłonił się z uszanowaniem i wziął z tacy to, co mu podawano. Był to wielki krzyż św. Jerzego.





XLVII.

Nazajutrz Kutuzow wyprawił na cześć cara ucztę wspaniałą po której bal nastąpił. Car zaszczycił i jedno i drugie swoją obecnością. Skoro otrzymał najpierwszą w Rosji dekorację, oddawano znowu starcowi najwyższe honory; jednak monarchy niezadowolenie nie było tajemnicą dla nikogo. Zachowywano jedynie pewne względy przyzwoitości; w czem car dawał przykład sam najpierwszy. Szeptano sobie przytem na ucho że starzec bardzo zawinił, jest do niczego, zdzieciniałym bałwanem i na tem koniec. Gdy na powitanie cara Kutuzow trzymając się w tem tradycji zapamiętanych jeszcze z czasów panowania carowej Katarzyny, kazał go salutować sztandarami zdobytemi na nieprzyjacielu, Aleksander zmarszczył brwi, mruknąwszy gniewnie między innemi i te dwa słowa:
— Stary komedjant!
Niechęć cara wzmogła się o wiele z tego powodu, że Kutuzow czy nie mógł czy nie chciał pojąć konieczności prowadzenia dalej kampanji po za Rosji granicami. Nazajutrz po swoim wjeździe do Wilna, car powiedział zgromadzonym oficerom.
— Ocaliliście nie tylko samą Rosję, ale razem z nią i resztę Europy!
Wszyscy wtedy w lot zrozumieli że wojna jeszcze nieskończona. Jeden Kutuzow ani słyszeć o tem nie chciał. Wyrażał się głośno wszem w obec, że taka wojna nie przyczyni Rosji większej sławy, ani nie przyniesie tejże żadnej korzyści. Utrzymywał nawet wręcz przeciwnie: — „Że wojna podobna zmniejszyłaby urok, który Rosja rozpościera obecnie na państwa ościenne“. Spróbował przedstawić jasno carowi, trudność niesłychaną co do nowej branki w kraju tak wyludnionym. Przebąkiwał nawet po prostu że mogłaby się wcale nie udać.
Nie podpadało zatem wątpliwości, że z takiem usposobieniem umysłowem wódz naczelny był li zawadą, której wypadało pozbyć się jak najprędzej.
Aby nie dotknąć starca zbyt boleśnie, wymyślono kombinację całkiem naturalną: Odejmywano mu zwolna wszelką władzę, jak to raz już stało się było pod Austerlitz, aby złożyć ją w dłonie cara samego. Zmieniono w tym celu sztab główny. Tym sposobem ci co otaczali Kutuzowa stracili prawie całą władzę. Usunięto na bok Tolla, Konowniczyna i Jermołowa; mówiąc otwarcie o zdrowiu wodza naczelnego mocno nadwerężonem. Wszyscy o tem wiedzieli, że im bardziej będą rozgłaszali wieści podobne, tem łatwiej przyjdzie carowi zamianować kogo innego na miejsce Kutuzowa. Tak samo jak cofnięto w swoim czasie cichuteńko Kutuzowa z Turcji aby zorganizował milicją w Petersburgu, a z tamtąd wyprawiono go do armji gdzie był niezbędnym; tak i obecnie okazała się potrzeba innej maszynerji, innych motorów. Rola więc Kutuzowa była skończoną.
Wojna z roku 1812 nie miała się teraz ograniczyć na rosyjskie terrytorjum; nie miała zachować cechy czysto narodowej, tak drogiej każdemu sercu rosyjskiemu. Chciano jej nadać znaczenie i ważność ogólną europejską.
Po ruchu narodów z Zachodu na Wschód, miało teraz nastąpić coś zupełnie przeciwnego. Ta nowa wojna wymagała rzeczywiście innego wodza z odmiennymi zapatrywaniami, niż sposób widzenia Kutuzowa. Tym człowiekiem mógł być tylko Aleksander Iszy, tak samo niezbędny, aby ustalić równowagę w Europie i zakreślić ścisłe granice ościennym narodom, jak był Kutuzow dla zbawienia i sławy Rosji. Kutuzow nie mógł pojąć, co znaczyła sprawa europejska, równowaga tejże i Napoleon. Jemu, przedstawicielowi narodu rosyjskiego, Moskala do szpiku i kości, dzieło wydawało się skończonem najzupełniej, skoro kraj oczyszczono z Francuzów, a Rosja według niego stanęła na szczycie sławy niespożytej. Nie zostawało mu nic więcej jak umrzeć dokonawszy dzieła olbrzymiego i... umarł!





XLVIII.

Piotr jak to się często zdarza, odczuł dopiero cały ciężar nędzy fizycznej i moralnej, której doświadczał, będąc w niewoli francuzkiej, gdy ta straszna niedola skończyła się nareszcie. Zaledwie ujrzał się wolnym udał się do Orelu aby wyruszyć z tamtąd do Kijowa, po kilku dniach odpoczynku. Tymczasem zaraz nazajutrz dostał febry żółciowej, według orzeczenia miejscowych lekarzów; i przeleżał na nią aż trzy miesiące. Dzielna jego natura oparła się zwycięzko, iście końskiej kuracji którą go raczono. Przetrwał: Bańki, pijawki, puszczanie krwi, mikstury wypijane całemi kwartami i, o cudo!... odzyskał zdrowie i siły pomimo tego wszystkiego!
Czas spędzony pomiędzy jego uwolnieniem a chorobą, tak samo przykuwającą go do łoża boleści, minął nie zostawiając śladu w jego pamięci. Przypominał sobie tyle tylko, że powietrze było dżdżyste i mgliste; on zaś osłabiony i wycieńczony fizycznie, czuł bole nie do zniesienia w nogach poranionych i w boku. I o tem nie mógł zapomnieć jak go zamęczali pytaniami rozmaici jenerałowie i oficerowie, bez względu na jego cierpienia fizyczne i ciężką chorobę.
W tym samym dniu kiedy został uwolnionym, zobaczył Denissowa odprowadzającego do rodziny zwłoki biednego Pawła Rostowa. Dowiedział się jednocześnie o śmierci księcia Andrzeja Bołkońskiego w Jarosławiu, gdzie mieszkał w jednym domu z Rostowami. Denissow wspominając mu o tem, potrącił od niechcenia wśród rozmowy i o zgonie przedwczesnym jego żony, sądząc że wie o tem od dawna. Piotr osłupiał ze zdziwienia nie doświadczając żadnego więcej uczucia. Tak był osłabionym fizycznie, że nie umiał ocenić na razie całej doniosłości tego wypadku najmniej spodziewanego. Obecnie radby był tylko odjechać jak najdalej z teatru wojny; i nie patrzeć więcej na ludzi mordujących się nawzajem bez litości, a nawet... bez żadnej potrzeby i korzyści. Raz tam się znalazłszy w jakimś cichem odludnem ustroniu, pragnął po odzyskaniu zdrowia uporządkować myśli rozpierzchłe, zastanowić się należycie w zupełnym spokoju nad tem wszystkiem co widział, czego doświadczył i czego nauczył się w niewoli. Gdy dnia pewnego obudził się niby z długotrwałego letargu, odzyskawszy całą przytomność, zobaczył przy łóżku dwóch służących, którzy byli zostali w Moskwie w jego pałacu. Z nimi razem przybyła i najstarsza z jego kuzynek, mieszkająca pod Orelem, w jednym z kluczów do Piotra należących.
Wrażenia otrzymane w niewoli dopiero po jakimś czasie zacierały się w jego umyśle podczas długiej rekonwalescencji. Trudno mu było oswoić się z tem zrazu, że z pierwszym dnia brzaskiem nie popędzą go dalej i dalej z tą trzodą do której należał bezpośrednio; że mu nikt nie zabierze jego pościeli; że będzie miał co zjeść na śniadanie, objad i kolacją. Skoro usnął przesuwały mu się w myśli straszne obrazy z przeszłości świeżo przebytej. Słyszał wystrzały któremi dwóch niegodziwych Francuzów dobili biednego poczciwego Platona, jego druha serdecznego. Ściskało mu się serce na nowo bólem ciężkim, jak w owej chwili, gdy mu wycie żałośne Burka zwiastowało skon pana, po którym psina przywiązany nie mógł się odtęsknić, i nie chciał się ruszyć z tego miejsca. Ich pędzono dalej, a Burek prawdopodobnie legł obok pana swego na wieczny sen.
W czasie rekonwalescencji nie posiadał się z radości uczuwszy się wolnym. Każdy człowiek ma wrodzonem to uczucie, każdy cieszy się wolnością jak ptak z klatki wypuszczony. Może nigdy w życiu nie zaznał Piotr tak zupełnej wolności fizycznie i moralnie. Był sam w mieście obcem gdzie nie znał nikogo i nawzajem nie był znanym. Nikt niczego nie żądał nie wymagał od niego. Nawet i pamięć o żonie nie truła mu teraz błogiego spokoju. Nie żyła, nie mogła go zatem więcej prześladować swoją osobą, okrywać hańbą i śmiesznością. Czasem wskutek długiego nawyknienia pytał sam siebie: — „Cóż teraz pocznę“? — i odpowiadał w duszy: — „Nic, będę żył po prostu... Boże! co to za rozkosz czuć że się żyje!“... — Chwilowo nie miał innych celów wytkniętych; a ta obojętność tak go niegdyś udręczająca, teraz cieszyła go niewymownie jako uczucie wolności niczem nie obostrzonej. Po cóż miał szukać czegokolwiek, dziś kiedy zdobył nareszcie po tylu trudach daremnych wiarę żywą, wiarę prawdziwą. Nie opierał on jej na pewnych formułkach, na pewnych danych ułożonych z góry. Teraz miał wiecznie przed oczyma Boga! Szukał Go niegdyś w koło siebie w rozmaitych celach, które sam sobie wytyczał i nie mógł znaleść. Aż naraz objawił mu się w całej potędze i wszechmocy gdy był w niewoli; ten Bóg prostaczków jak Platon; o wiele większy od Budowniczego Wszechświata, w którego kazali mu byli wierzyć massoni. Nie byłże podobnym do ślepca, który szuka daleko przedmiotu leżącego tuż pod stopami? Trzebaż mu było wytężać wzrok wiecznie w jakąś dal nieokreśloną, po wyżej głów wszystkich innych śmiertelników, skoro potrzebywał tylko po prostu wglądnąć w głąb serca własnego? Niegdyś nic mu nie objawiało owej doskonałej Nieskończoności: czuł tylko że gdzieś ona istnieć musi, i szedł na oślep aby ją odszukać. Obecnie zrozumiał Nieskończoność, a reszta wydała mu się czemś tak nędznem, tak bez żadnej wartości! Polityka, równowaga europejska, massonerja i wszelkie systemy filozoficzne. Zrozumiawszy widział wszędzie Nieskończoność; podziwiał szczerze i bez zastrzeżeń jakichkolwiek, obraz wiecznie ruchomy, wiecznie zmieniający się, wiecznie wielki i potężny... a nazywający się życiem. Straszne pytanie które niegdyś miał wiecznie na ustach: — „Dla czego?“ — obecnie przestało istnieć, nie zatruwało mu więcej każdej chwili, nie burzyło marnej budowy jego dawniejszych fałszywych argumentów. Dusza jego odpowiadała teraz na podobne pytanie z rzewną prostotą: — „Bóg był, jest i będzie! a bez jego woli świętej i wszechwładnej, nie spadnie nawet włos jeden z głowy człowieka!“





XLIX.

Piotr prócz tego że znacznie spadł był z ciała z czem mu było do twarzy, moralnie prawie w niczem się nie zmienił. Roztargniony jak dawniej zdawał się być wiecznie zajęty czemś wyłącznem. Pomimo dobroci malującej się i niegdyś w jego fizjognomji, co wtedy wszystkich odstręczało: to jego mina nieszczęśliwa i zafrasowana. Obecnie uśmiech zadowolenia nie schodził nigdy z jego twarzy. Rad był że żyje i to go robiło przyjemnym i sympatycznym dla ogółu. Niegdyś był zawsze gotów do zaciętej dysputy. Zapalał się byle czego a drugich słuchał niechętnie. Teraz nader rzadko dał się wciągnąć w jakąś żwawszą sprzeczkę. Pozwalał mówić innym, poznając i zgłębiając częstokroć tym sposobem ich myśli najskrytsze.
Dawniej każde zażądanie od niego pomocy pieniężnej wprawiało go w kłopot największy. Dziś odmawiał bez skrupułu tym, których nie uznawał prawdziwie potrzebnymi. Odmówił naprzykład: wręcz księciu Bazylemu, gdy ten żądał od niego zapłacenia długów pozostałych po zmarłej żonie.
— „Pańska córka — odpisał kategorycznie — miała dochody aż nadto wystarczające. Kto jej pożyczał lekkomyślnie niech teraz za to pokutuje“.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Trudno zdać sobie sprawę, z powodów które skłoniły Rosjan do osiedlenia się na nowo w Moskwie, skoro opuścili ją Francuzi; tak samo jak nie możemy zrozumieć dla czego mrówki z mrowiska rozburzonego jakimkolwiek wypadkiem nie szukają innego miejsca, tylko nazad ściągają wszystko w ten sam punkt z pospiechem gorączkowym. Wpatrując się w żmudną pracę tych stworzeń drobniutkich, podziwiamy mimowolnie ich energję, wytrwałość i to przywiązanie do jednego miejsca. Te same przyczyny i przymioty czy też po prostu nawyknienie skłoniły dawnych mieszkańców do zaludnienia Moskwy na nowo, mimo że wszystkiego prawie w niej brakowało, że cerkwie, urzęda, pałace i domy prywatne stały się pastwą płomieni. Koniec końców w miesiącu październiku wrzało już w Moskwie to samo życie co na wiosnę przed wkroczeniem Francuzów. Wszystko tam zdołano zniszczyć prócz energji, wytrwałości i przywiązania mieszkańców do świętej matuszki Moskwy.
Zrazu instynkta natury zupełnie dzikiej i pierwotnej popchnęły ku Moskwie pierwsze zastępy. W tydzień później było już w mieście piętnaście tysięcy, po tem dwadzieścia pięć tysięcy, i w tym stosunku mieszkańcy napływali z szybkością niesłychaną. Ludność tak wzrastała, że w jesieni roku 1812 było jej więcej niż przed rozpoczęciem kampanji.
Pierwsi weszli do Moskwy gospodarując jak szare gęsi w mieście spalonem: Kozacy z oddziału Wintzengeroda, chłopstwo okoliczne i rozmaici maroderzy z innych pułków. Ci wszyscy szli wiernie w ślady Francuzów, rabując i rozdrapując co jeszcze się znaleść i wygrzebać dało z pod gruzów. Chłopi wracali do wsi z wozami wypakowanemi najrozmaitszymi rupieciami, pozbieranymi w domach na pół zawalonych i po ulicach. Tak samo postępywali kozacy. Nawet właściciele domów wydzierali co tylko mogli jeden drugiemu, pod pozorem że odbierają tylko swoją własność. Po tych pierwszych bandach rabusiów napływały inne. Im bardziej atoli zwiększała się ich liczba, tem mniej znajdywali przedmiotów, aby zaspokoić żądze namiętne zdobycia łupu jakiegokolwiek.
Pomimo że Francuzi zastali Moskwę pustą zupełnie, miasto zachowało było fizjognomję gminy porządnie rządzonej i ujętej w karby jakiekolwiek. Im dłużej przewlekał się pobyt w niej najeźdźców, tem bardziej zatracała cechę wszelkiego ładu i porządku administracyjnego, tem bardziej zanikało życie regularne, a rozwielmożniało się łupiestwo na wielki kamień bez granic, bez jakiegokolwiek pohamowania. Początkowe rabusiostwo tubylców miało wręcz przeciwne następstwa. Wkrótce zaprowadzono tam pewien ład, a w skutku tegoż bogactwo i dobrobyt. Zmuszano chłopstwo zabierać i wywozić trupy lub gruzy miasto zawalające, na próżnych wozach. Drudzy więc wcześnie przez tamtych przestrzeżeni, zaczęli na nowo przywozić na targ do miasta co kto mógł. Płacono im za wszelkie wiktuały ceny słuszne, takie same jakie były przed pożarem. Napływały do Moskwy tłumy robotników i majstrów wszelkiego rzemiosła. Kupcy pootwierali magazyny, handlując zrazu w barakach na prędce skleconych, w namiotach, a częstokroć i pod gołem niebem. Restauracje i szynki szybko się z gruzów dźwignęły. Duchowieństwo postarało się o reparacją kilku cerkwi mniej zniszczonych, i zaczęto odprawiać w nich mszę w dni świąteczne. Urzędnicy mieścili się zrazu gdzie mogli w najciaśniejszej izdebce ze swoimi biurami. Wyższa władza postarała się o rozdział łupów zdobytych na Francuzach. Skorzystano z tego i przekupstwo, ten rak toczący wiecznie ciało państwa rosyjskiego, rozwielmożniło się było i rozkwitło bujnie z tego powodu. Ze wszech stron płynęły prośby o wspomożenie; jak również potworne niepraktykowane rachunki, które podawano carowi, wrzekomo za reparacje budynków carskich i rządowych. Wrócił do Moskwy i hrabia Roztopczyn, drukując i rozlepiając na nowo swoje ulubione „afisze“.





L.

Pod koniec stycznia 1813 przybył i Piotr do Moskwy, skoro zreperowano cokolwiek jedno skrzydło w jego pałacu i on mógł w niem zamieszkać. Chciał odjechać niebawem do Petersburga. Poszedł jednak odwidzieć Roztopczyna i kilku jeszcze lepszych znajomych. Wszyscy powitali go otwartemi ramionami, rozradowani niesłychanie odniesionem świeżo zwycięstwem. Nie było końca wypytywaniom. Piotr jednak pomimo okazywanej mu zewsząd sympatji miał się na ostrożności. Odpowiadał półgębkiem nie wynurzając się zbytnio przed nikim, szczególniej co do swoich zamysłów na przyszłość. Dowiedział się między innemi że Rostowy są obecnie w Kostromie. Wspomnienie Nataszki jednak zatarło się tak dalece w jego umyśle, że prawie żadnego wrażenia nie wywierało nań jej imię wymówione. Szczęśliwy w ogóle że pozbył się wszelkich ciężarów i związków w życiu, cieszył się również że i ten wpływ nie działa na niego, mimo że poddał się był niegdyś dobrowolnie urokowi tej czarodziejki.
U Trubeckich dowiedział się że księżniczka Marja przybyła do Moskwy. Odwidził ją tego samego wieczora. Po drodze myślał bezustannie o księciu Andrzeju, o jego cierpieniach, o jego śmierci, o łączącej ich serdecznej przyjaźni, a szczególniej o ich ostatniem spotkaniu w przededniu bitwy pod Borodynem.
— Czy też do zgonu był tak gniewny i rozdrażniony jakim go wtedy zastałem? — pomyślał. — Czy też pojął i rozwiązał zagadkę życia przed śmiercią?
Przypomniał sobie poczciwego Platona, porównywając mimowolnie tych dwóch ludzi tak odmiennych, a tak jednak zbliżonych w jego pamięci przez uczucie serdecznej przyjaźni, jaką żywił tak dla jednego jak i dla drugiego. Wchodził smutny i przygnębiony w progi dobrze mu znane pałacu Bołkońskich. Na wstępie zapowiedział kamerdyner z twarzą ponurą i tonem uroczystym, jakby chciał mu dać poznać że śmierć starego księcia nie zmieniła w niczem zwyczajów domowych: — „Że księżniczka jest obecnie w swoim apartamencie, nie przyjmuje zaś tylko w niedzielę“.
— Proszę zanieść księżniczce mój bilet wizytowy — bąknął Piotr. — Sądzę że dla mnie zrobi wyjątek.
— W takim razie jaśnie pan raczy zaczekać w galerji portretów.
W chwilę później pojawił się Dessalles, z poleceniem zaproszenia Piotra w imieniu księżniczki na górę do jej saloniku.
Zastał ją siedzącą przy jednej świecy płonącej, ubraną w kir żałobny. Obok niej w pół-cieniu siedziała jakaś druga osoba tak samo w sukni kirowej. Nie zwrócił na nią uwagi, sądząc że to jedna z panien do towarzystwa któremi Marja lubiła się otaczać. Zerwała się żywo księżniczka wyciągając ku niemu dłoń z serdecznym uściskiem.
— Tak, tak — przemówiła rzewnym tonem, spostrzegłby wielką zmianę w jego twarzy mizernej i przedłużonej — góra z górą się nie zejdzie, a ludzie schodzą się mimo tylu przejść ciężkich, jeżeli ich nie rozłączy na wieki śmierć nieubłagana... On często wspominał o tobie hrabio kochany, w ostatnich czasach... — dodała z pewnem wahaniem, spozierając nieśmiało i ukradkiem na ową damę w żałobie. To zdziwiło cokolwiek Piotra i zaciekawiło poniekąd. — Wiadomość o twojem uwolnieniu hrabio ucieszyła mnie niewymownie. Było to jedyne wrażenie weselsze i przyjemniejsze, jedyna radość jakiej doświadczyłyśmy od Jego śmierci. — Znowu wzrok skierowała z niepokojem ku swojej towarzyszce.
— Wyobraź sobie księżniczko żem niczego nie wiedział o Jego końcu... Sądziłem że zginął na miejscu... Dowiedziałem się dopiero niedawno bliższych szczegółów. Wiem że był się spotkał z Rostowami... Co za dziwny zbieg okoliczności!
Piotr mówił z wielkiem ożywieniem. Spojrzał i on na damę nieznajomą a spostrzegłszy jej wzrok zwrócony ku niemu z rodzajem czułej i rzewnej ciekawości, zrozumiał instynktowo że pod tym kirem ukrywa się jakaś istota dobra i urocza, która w niczem im nie zawadzi i nie przeszkodzi mu w wynurzeniu szczerem uczuć swoich najskrytszych przed księżniczką Marją. Ta jednak zdawała się być coraz bardziej zakłopotaną i zaniepokojoną, gdy wspomniał był nawiasem o Rostowach. Wzrok jej przenosił się z Piotra na damę w żałobie i napowrót:
— Czyż naprawdę nie poznajesz jej hrabio? — spytała.
Zaczął badać uważniej tę twarzyczkę o rysach delikatnych, a cerze przeźroczystej i bez kropli krwi na pozór. Usta zaciskały się bólem, a duże prześliczne oczy czarne niby wiecznie w łzie pływały. Nagle drgnęło mu serce owem uczuciem, dawno nie doświadczonem a tak słodkiem.
— Nie, to być nie może! — pomyślał. — Byłażby to naprawdę Nataszka, ta osoba zestarzała, wychudła, z twarzą bladą o wyrazie tak surowym i ponurym?... To chyba gorączkowe przewidzenie mojej podnieconej wyobraźni.
W tej samej chwili Marja wymówiła imię Nataszki, a blada twarzyczka rozjaśniła się przelotnie smętnym ale dziwnie słodkim i uroczym uśmiechem niby drzwi na zawiasach zardzewiałych, które ktoś popchnie gwałtem z drugiej strony. Uśmiech ten przeniknął Piotra szczęściem nadziemskiem. Nie wątpił dłużej. Uśmiech ten odsłonił mu całą prawdę. To była Nataszka a on ją kochał więcej niż kiedykolwiek!
Wywarło to na niego wrażenie tak gwałtowne, że zdradził się mimowolnie tak przed Marją jak i przed samą Nataszką z miłością namiętną, z której dotąd nie zdawał sobie sprawy dokładnej. W jego wzruszeniu mieszała się radość z jakimś bólem nieokreślonym. Im bardziej starał się stłumić i utaić to co czuł obecnie, tem więcej zdradzał go rumieniec palący.
— To tylko dla tego że to spadło na mnie całkiem niespodziewanie — perswadował sam sobie. Gdy jednak spróbował przerwać milczenie i zagadać o czemkolwiek obojętnem, spojrzał powtórnie na Nataszkę, zmieszał się, zaplątał, tracąc prawie przytomność i urwał w pół słowa uszczęśliwiony i przerażony jednocześnie. Nie mógł jej poznać zrazu, nie tylko z powodu że wychudła i zestarzała się, ale głównie dla tego że w jej oczach gdzie dawniej gorzał ogień namiętny, rwący się do życia i wszelkich tegoż rozkoszy, dziś tliła zaledwie słaba iskierka, wyrażając li dobroć łagodną, współczucie rzewne dla innych cierpiących i pewien smutek niespokojny.
Pomieszanie Piotra nie udzieliło się Nataszce. Jej blada twarzyczka wyrażała jedynie wewnętrzne zadowolenie i promieniała radością od dawna niedoświadczoną.





LI.

— Spędzi ze mną czas jakiś — tłumaczyła Piotrowi księżniczka Marja. — Hrabstwo Rostow złączą się z nami niebawem... Biedna hrabina litość budzi w każdym, tak ją złamała śmierć syna najmłodszego... I Nataszka potrzebuje porady lekarskiej, to też zabrałam ją gwałtem ze sobą jadąc do Moskwy.
— Niestety! kogoż z nas los oszczędził w tych czasach okropnych? — westchnął ciężko Bestużew. — Zapewne wiadomo paniom że to nieszczęście nastąpiło w sam dzień naszego uwolnienia z rąk Francuzów... Widziałem go... cóż to był za śliczny chłopak!
Nataszka milczała; oczy jej tylko łzami zalśniły.
— W tak strasznym wypadku niemożliwą jest pociecha — Piotr mówił dalej. — Mowa ludzka nie ma słów aby ukoić ból tak ciężki! Dla czegóż?... pytamy mimowolnie... Dla czego padł ten drogi chłopiec, zaledwie z pączka rozkwitający? pełen życia i krasy młodzieńczej!
— Tak tak — potwierdziła Marja. — Nam też obecnie jest podwójnie i nieodzownie potrzebną wiara niczem niezachwiana.
— To wielka prawda — Piotr odrzucił.
— Dla czego? — spytała Nataszka patrząc nań przenikliwie.
— Jakto dla czego? — Marja rzekła z wyrzutem. — Przecież myśl sama o tem co czeka tych...
— Dla tego — Piotr jej przerwał w pół słowa — że tylko ten który silnie wierzy w Boga wszechwładnego i poddaje się z pokorą i rezygnacją Jego wyrokom zawsze najsprawiedliwszym może znieść takie straty i nie upaść pod takiemi ciosami, jakieście panie obie przeszły i jakich doświadczyłyście ostatniemi czasami.
Nataszka poruszyła usta jakby chciała coś na to odpowiedzieć. Wstrzymała się jednak gdy Piotr zaczął wypytywać się z żywością o szczegóły ranienia i choroby śmiertelnej księcia Andrzeja, zwracając się z tem do Marji. Teraz ochłonął już był z pierwszego wrażenia i pozbył się ubezwładniającego pomieszania. Czuł jednak że stracił jednocześnie dawniejszą swobodę zupełną. Przyznawał w duchu że przestał być wolnym, mając obecnie nad sobą kogoś na którego sądzie i dobrem o nim mniemaniu, zależy mu więcej aniżeli na opinji reszty świata. Wśród rozmowy troszczył się o to bezustannie, czy to lub owo zdanie przez niego wypowiedziane podoba się Nataszce, osądzając sam siebie z jej punktu zapatrywania się na świat i ludzi. Marja zrazu wahała się i zaczęła opowiadać dość niechętnie o chwilach ostatnich Andrzeja. Widziała atoli w Piotrze tak wiele współczucia, tak serdeczne zainteresowanie szczegółem najdrobniejszym, głos tak mu drżał a oczy łzami zachodziły, że to ją skłoniło do wynurzenia przed nim myśli najskrytszych, do malowania słowami obrazów najboleśniejszych, których dotąd bała się wywoływać w własnej pamięci.
— A więc uspokoił się, złagodniał przed śmiercią?... On bo zawsze miał jedyny cel w życiu, do którego dążył wszelkiemi siłami swego ducha: być dobrym i szlachetnym w całem najrozciąglejszem znaczeniu tego słowa... Dla czegóż miałby był obawiać się śmierci? Jeżeli i miał jakie wady drobne... wszystkie za życia odpokutował!... Jakże musiał się czuć szczęśliwym zobaczywszy panią przy sobie! — kończył patrząc na Nataszkę łzawemi oczyma.
Drgnęła nerwowo i głową skinęła. Wahała się i ona czy ma mówić o zmarłym, czy zachować wszystko w głębi serca.
— Tak — przemówiła wreszcie głosem cichym i stłumionym — było to wielkiem szczęściem dla mnie szczególniej... A i on... — starała się zapanować nad gwałtownem wzruszeniem — pragnął tego również... przyzywał mnie... poszłam zatem do niego, i... nie odstąpiłam do końca!
Głos jej złamał się. Poczerwieniała, przycisnęła serce oburącz, i mówiła dalej coraz prędzej i z coraz większą egzaltacją:
— Gdym z Moskwy wyjeżdżała nie wiedziałam o niczem. Nie śmiałam pytać o niego... Na raz Sonia powiedziała że jedzie razem z nami... Nie mogłam jeść ani usnąć... nie wyobrażałam sobie dokładnie w jakim stanie się znajduje! pragnęłam li jednej rzeczy: zobaczyć go!
Drżąca i zdyszana opowiadała głosem urywanym ale jednym ciągiem bez przerwy to, o czem dotąd przed nikim nie wspomniała, jakie zniosła męki piekielne przez trzy tygodnie podróży i pobytu w Jarosławiu. Piotr zasłuchany i zapatrzony w Nataszkę nie myślał ani o Andrzeju, ani o śmierci, ani nawet o tem o czem ona mówiła. Czuł tylko litość najwyższą nad nią, wyobrażając sobie żywo ile musi cierpieć wywołując w pamięci szereg obrazów tak ponurych i na wskroś bólem przeszywających jej biedne serce. Nataszka zdawała się ulegać w tej chwili jakiejś mocy obcej, niewidzialnej a wszechwładnej. Mieszała szczegóły najbłachsze z myślami najskrytszemi. Wracała po kilka razy do pewnych scen i nie była w stanie wstrzymać słów potoku. Zapukano z lekka do drzwi. Dessalles pytał z tamtej strony czy wolno mu wejść ze swoim uczniem?
— I to wszystko! wszystko! — wykrzyknęła Nataszka zrywając się gwałtownie z rękami kurczowo załamanemi. Rzuciła się ku drzwiom, które otwierał właśnie mały Mikołcio, uderzyła o nie głową i zniknęła za ciężką portjerą, z jękiem serce rozdzierającym: czy z bólu fizycznego, czy też z nadmiaru cierpień moralnych?
Piotr który wzroku od niej nie odrywał, uczuł, skoro ją stracił z oczu, że znowu jest samotnym, opuszczonym jak świat długi i szeroki!
Obudziła go Marja z głębokiej zadumy, zwracając jego uwagę na chłopaczka wchodzącego. Podobieństwo synka do ojca zmieszało i do tego stopnia Piotra rozrzewniło, że uściskawszy dziecię zalał się łzami, nie będąc w stanie opanować rozrzewnienia. Odwrócił się szybko łzy nieznacznie ocierając. Wstał aby pożegnać księżniczkę gdy ta go prawie przemocą zatrzymała:
— Nie odchodź tak wcześnie hrabio kochany, proszę bardzo. Obie z Nataszką siedzimy zawsze aż późno w noc. Wieczerza gotowa, zejdź na dół do sali jadalnej i zaczekaj tam chwilkę na nas. Przyjdziemy niebawem... Wiesz hrabio że pierwszy raz od śmierci mego brata słyszałam Nataszkę mówiącą tak wiele, i z takiem wylaniem myśli i uczuć najtajniejszych!





LII.

W chwilę później Marja ze swoją nieodstępną towarzyszką złączyły się z Piotrem w sali jadalnej. Twarz Nataszki przybrała wyraz spokojniejszy, ale była tak poważną jaką jej nigdy przedtem nie widział. Odczuwali wszyscy troje pewne zakłopotanie i pomieszanie, co zwykło następywać po wynurzeniu uczuć najskrytszych. Usiedli przy stole w milczeniu nie wiedząc od czego zaczynać. Piotr rozłożył zwolna serwetę szukając po głowie jakiegokolwiek przedmiotu, byle przerwać głuchą ciszę, która mogła w końcu im wszystkim zaciężyć. Popatrzył na obie panie które biedziły się tak samo jak i on nic nie znajdując na razie. W ich oczach jednak błyszczących i rozpromienionych, malowało się może nawet bezwiedne i mimowolne zadowolenie, że bądź co bądź żaden ból nie trwa wiecznie, zostawiając pole do odrobiny pociechy i radości w dalszem życiu.
— Wypijesz hrabio kropelkę wódki? — spytała Marja jako troskliwa i gościnna pani domu. Te słowa tak zwyczajne wystarczyły jednak aby rozprószyć cienie ponurej i smutnej przeszłości.
— Opowiedz nam hrabio kochany twoje własne dzieje jeżeli łaska — wtrąciła Marja. — Coś iście legendowego, jak nam wspominano!
— Tak, tak — uśmiechnął się trochę drwiąco. — Powymyślano na mój rachunek takie dziwy, jakich nawet we śnie nie widziałem. Słupieję nie raz słysząc to i owo. Stałem się człowiekiem nader interesującym, co mi zresztą wcale nie zawadza... Jaki taki zatrzymuje mnie na ulicy, plotąc cuda waleczności o mojej niewoli fantastycznej, niby żywcem wyjętej z Tysiąca i Jednej Nocy.
— Czy to prawda że pożar Moskwy i umundurowanie oddziału własnym kosztem kosztowało cię hrabio miljony?
— Być może... pomimo atoli tych strat materjalnych czuję się teraz stokroć bogatszym — Piotr odrzucił, powtarzając to każdemu kto tylko chciał go słuchać. — Com odszukał to moją wolność najzupełniejszą... skarb nieoceniony! — Zatrzymał się nagle nie chcąc zajmywać innych myślami i poglądami czysto osobistemi.
— Czy rzeczywiście chcesz hrabio podnieść z gruzów pałac spalony?
— Zapewne... pragnie tego mój poczciwy stary pełnomocnik Sawelicz.
— Gdzie doszła cię hrabio wieść o śmierci żony? Czy tu w Moskwie dopiero?
Marja spiekła raka potężnego, bojąc się żeby Piotr nie wytłumaczył sobie fałszywie jej słów jako podkreślenia wzmianki jego: — „o odszukaniu zupełnej wolności“...
— Dowiedziałem się o tem wcześniej jeszcze bawiąc w Orelu — rzekł od niechcenia. — Łatwo sobie wyobrazić moje zdziwienie. Nie należeliśmy nigdy do rzędu małżeństw zbyt przykładnych — popatrzył na Nataszkę odgadując instynktowo że czeka z uwagą i ciekawością wytężoną, w jaki sposób wyrazi się o tym wypadku — a jednak spiorunowała mnie ta wiadomość. Gdy dwie osoby złączone nierozerwalnie źle żyją ze sobą, zwykle wina cięży tak na jednej, jak i na drugiej stronie... Czujemy wtedy podwójnie winę własną gdy już nie możemy wynagrodzić krzywdy uczynionej zmarłemu... Zresztą... umierała w takiem opuszczeniu, bez przyjaciół, bez wszelakiej pociechy... Litowałem się nad nią, całem sercem! — Przestał mówić, szczęśliwy że dostrzega w oczach Nataszki niemą pochwałę tego co powiedział.
— Zostałeś więc na nowo kawalerem hrabio kochany — zażartowała Marja — i... świetną partją!...
Piotr spłonął szkarłatem i oczy spuścił. Gdy je podniósł po dość długiej chwili milczenia i spojrzał nieśmiało na Nataszkę, zdało mu się że twarz jej przybrała wyraz zimny, sztywny, prawie pogardliwy.
— Czy widziałeś hrabio rzeczywiście Napoleona jak o tem opowiadają? — wtrąciła Marja, chcąc wprowadzić rozmowę na tory mniej drażliwe.
— Nigdy w życiu! — Piotr śmiechem wybuchnął. — Całemu światu zdaje się że „więzień francuzki, a gość cesarza Napoleona“ to niby równobrzmiące wyrazy. Nawet o nim nie słyszałem. Żyłem w otoczeniu nadto pospolitem, aby bodaj wspomniano tam o takiej matadorze!
— Przyznaj się teraz hrabio — odezwała się Nataszka — żeś wtedy został w Moskwie po to tylko aby zamordować skrycie Napoleona?... Domyśliłam się tego, skoro spojrzałam na ciebie, gdyśmy się przypadkiem spotkali na ulicy.
Piotr nie myślał się z tem taić. Dał się wreszcie wciągnąć zasypany ich pytaniami. Opowiedział szczegółowo swoje mnogie przygody. Mówił zrazu z łagodną i pobłażliwą ironją, cechującą sąd jego tak o innych jak i o samym sobie. W końcu jednak wspomnienie tak żywe jeszcze strasznych cierpień, których doświadczał i krwawych scen na które patrzał, nadało mimowoli słowom jego ton iśnie tragiczny. Zapalał się coraz bardziej przechodząc w pamięci sceny grozą przejmujące, do których był wmieszany pomimowolnie.
Marja badała wzrokiem przenikliwym, to Piotra, to Nataszkę. W całem opowiadaniu odczuwało się dobroć nadzwyczajną tego człowieka. Nataszka z brodą spartą na dłoni, z łokciem na stole, podkreślała niejako wymownemi swemi spojrzeniami, najważniejsze wypadki w tej jego odysseji. Jej wykrzykniki krótkie ale zawsze trafne uwagi, jej pytania rzucane kiedy niekiedy od niechcenia, dowodziły że chwyta w lot właściwe znaczenie tego, co on im chce dać do zrozumienia. Pojmuje nawet coś więcej jeszcze: myśli jego najskrytsze, których nie może określić słowami. Wypadek dziewczynki uratowanej z płomieni, i młodej kobiety, którą bronił przed brutalną napaścią, co spowodowało jego uwięzienie; opowiedział całkiem po prostu:
— Był to straszny widok. Jedne dzieci opuszczone na ulicy, inne zapomniane i ginące w płomieniach... W moich oczach wyciągnięto małą dziewczynkę z domu w płomieniach... Młode kobiety z których zdzierano kosztowności, obrywano uszy razem z kolczykami... — Piotr poczerwieniał i zatrzymał się pomieszany i niepewny. — Na te sceny nadszedł patrol francuzki — kończył pospiesznie — aresztując w czambuł chłopstwo rabujące, i tych którzy tak jak ja ani pomyśleli o zabieraniu komu czegokolwiek...
— Nie opowiadasz hrabio wszystkiego — przerwała mu w tem miejscu Nataszka. — Aresztowano cię najniezawodniej przy jakimś czynie chwalebnym, gdyś bronił od napaści jakiejś kobiety, nieprawdaż?
Piotr opowiadał dalej. Utknął na chwili gdy mordowano jego towarzyszów niedoli. Chciał im oszczędzić straszliwych szczegółów, krwawej egzekucji. Nataszka zażądała stanowczo żeby nie pomijał niczego. Doszedł w końcu do chwili w której poznał Platona. Wstali tymczasem od stołu a Piotr zaczął wśród opowiadania chodzić wielkiemi krokami po pokoju. Nataszka nie spuszczała go z oka.
— Nie potraficie panie nigdy zrozumieć ile nauczył mnie ten prostaczek, nie umiejący ni czytać ni pisać...
— Cóż się z nim stało? — spytała Nataszka.
— Zastrzelono nieboraka prawie w moich oczach! — Głos mu zadrżał głębokiem wzruszeniem, gdy zaczął im opisywać chorobę biedaka, nogi jego w ranach i w końcu jego śmierć tragiczną...
Nigdy nie przedstawiły mu się tak poetycznie owe przebyte przygody. Znajdywał w każdej z nich jakieś zupełnie nowe znaczenie. Uczuwał dziwną rozkosz opowiadając je Nataszce. Ona bo była prawdziwą kobietą, mogącą wykrzesać z duszy mężczyzny iskrę uczuć najszlachetniejszych. Nie słuchała go rozumem gotowym analizować wszystko według systemu tego lub owego filozofa, tylko chwytała w lot sercem każde słowo, nie wiedząc nawet o tem że wytęża całą uwagę. Dla niej nic nie było straconego: żaden ruch, najlżejsza głosu zmiana. Z tego odgadywała instynktowo pracę tajemniczą, która odbywała się w duszy Piotra w czasie niewoli.
I Marję zajmywało Piotra opowiadanie. Jej jednak inna myśl teraz do głowy strzeliła. Pojęła od razu że Nataszka z Piotrem mogliby się nawzajem pokochać, i żyć z sobą najszczęśliwiej. To przypuszczenie sprawiało jej radość niewypowiedzianą.
Była już trzecia po północy. Służba z twarzami blademi i wydłużonemi, od chęci snu niepohamowanej, weszła aby zmienić świece dogasające w świeczniku i kandelabrach. Nikt na to nie zwrócił uwagi. Piotr skończył nareszcie swoje bardzo długie opowiadanie. Był na prawdę mocno wzruszony, zażenowany i zaniepokojony. Odpowiadał nieśmiałym rzutem oczu na wymowne spojrzenia Nataszki, która chciałaby była przeniknąć i odgadnąć nawet i jego milczenie. Nie zważając na tak późną godzinę, szukał po głowie innego przedmiotu do rozmowy:
— Mówią tak wiele — rzekł od niechcenia — o moich cierpieniach i nieszczęściach przebytych... Gdyby mnie jednak spytano: — „Czy chcesz stać się takim jakim byłeś przed niewolą, lub przejść powtórnie cały szereg przygód fatalnych? — odpowiedziałbym bez wahania: — Stokroć wolę wycierpieć wszystko i jeść za przysmak najlepszy... końskie mięso!“ — Częstokroć wyobrażamy sobie że wszystko stracone bezpowrotnie, skoro los nas wyrzuci z utartej i zwykłej kolei. Tymczasem tak bywa najczęściej, że wtedy dopiero poznajemy prawdziwe Piękno i prawdziwe Dobro. Póki się żyje, póty nie trzeba wątpić o szczęściu. Powinniśmy go się zawsze spodziewać... mówię to do pani stosując w szczególności — zwrócił się ku Nataszce.
— Zapewne! — ta odpowiedziała nie na jego twierdzenie, tylko na myśl tajemną, która jej teraz przeszła przez głowę. — I ja radabym była gorąco, namiętnie... rozpocząć życie na nowo!...
Piotr popatrzył na nią badawczo:
— Tak, nie pragnęłam niczego więcej...
— Czyż to podobna? — Piotr energicznie zaprotestował. — Jestemże winien temu że żyję, i że chcę żyć? A i pani również czyż można zakazać żyć?
Nataszka ukryła twarz w dłonie i wybuchła rzewnym płaczem:
— Co ci Nataszko? — spytała Marja troskliwie.
— Nic... nic wcale! — szepnęła, uśmiechając się słodko do Piotra z po za łez.
— Żegnam panie moje... już dnieje...
Piotr zerwał się nagle i wybiegł z sali.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Księżniczka Marja i Nataszka rozmawiały długo jeszcze leżąc w łóżku. Żadna z nich jednak nie wymówiła więcej Piotra imienia.
— Wiesz co Maryniu, lękam się czasem, że nie mówiąc nigdy o Nim, w obawie żeby tem nie sprofanować świętości uczuć naszych, gotoweśmy nareszcie i zapomnieć o naszym drogim zmarłym!
Ciężkie Marji westchnienie potwierdziło niejako słowa Nataszki. Siostra jednak nie byłaby śmiała wypowiedzieć ich tak otwarcie.
— Czy sądzisz — potrząsła smętnie głową — że można zapomnieć o czemś podobnem? Jaką mi to ulgę dziś sprawiło opowiedzieć o „Nim“ szeroko i długo, pomimo że czułam ból i rzewną radość jednocześnie. Wiem że kochał szczerze Bestużewa, i dla tego... Czym źle uczyniła? — spytała nieśmiało cała zarumieniona.
— Mówiąc o „Nim“ Piotrowi? Oh wcale nie! On taki dobry!
— Uważałaś Maryniu — dodała nagle Nataszka po chwili milczenia z uśmieszkiem figlarnym, jaki od dawna nie zaigrał był na jej bladych ustach — uważałaś jak się teraz starannie goli i ubiera? Odświeżył się, wypiękniał, jakby wychodził oczyszczony z kąpieli... moralnej, chciałam powiedzieć... Ty mnie rozumiesz, nieprawdaż?
— Tak, rzeczywiście nastąpiła w nim zmiana bardzo korzystna. Dobrym był zawsze i dla tego „On“ tak go kochał — odrzuciła Marja.
— A jednak nic a nic niepodobni jeden do drugiego. Utrzymują bo niektórzy że między mężczyznami przyjaźń właśnie tworzy przeciwieństwa w charakterze i całem moralnem usposobieniu. Tak musi być widocznie!... No! trzeba spać, spać koniecznie!... — Nataszka przytuliła głowę do poduszki, a uśmiech wesoły i figlarny niby z żalem i bardzo wolno znikał z jej twarzyczki dziwnie ożywionej i rozpromienionej.





LIII.

I Piotr mimo że był sam jeden w swojej sypialni długo nie mógł zasnąć. Chodził po pokoju wielkiemi krokami, to wzruszając litościwie ramionami, to otwierając usta z drganiem nerwowem jakby chciał wyszeptać wyznanie z głębi duszy. Wybiła godzina szósta z rana, a on myślał i myślał o Andrzeju, o Nataszce, o ich miłości, która dziś jeszcze wzbudzała w nim zazdrość namiętną. Położył się nareszcie szczęśliwy i wzruszony z zamiarem nieodwołalnym uczynienia wszystkiego co tylko będzie w jego mocy aby poślubić Nataszkę.
Wyznaczył był piątek następny jako dzień wyjazdu do Petersburga, w czwartek zatem Sawelicz przyszedł z zapytaniem co rozkaże przed swoją podróżą?
— Jakto? Mam jechać do Petersburga? Po co? — pytał w duchu zdumiony. — Ah! prawda, tak byłem postanowił zanim... „to się stało“... Zresztą... może i pojadę... Co to za poczciwa twarz tego staruszka! — pomyślał patrząc na Sawelicza. — I cóż Saweliczu nie chcesz więc przyjąć uwolnienia które ci ofiaruję?
— Cóżbym robił z tym fantem jaśnie panie!... Żyło się jakoś za nieboszczyka jaśnie hrabiego... a światłość wiekuista niechaj mu świeci!... teraz żyjemy spokojnie służąc jaśnie panu i dobrze nam z tem.
— A twoje dzieci?
— Będą tak samo służyły. Z takimi panami człowiek nie potrzebuje obawiać się niczego.
— Mogę jednak i ja mieć dzieci — wtrącił Piotr. — Gdybym ożenił się powtórnie, dajmy na to? Mogłoby zdarzyć się coś podobnego nieprawdaż? — uśmiechnął się mimowolnie.
— I byłoby to nawet czemś bardzo pożytecznem, że ośmielę się powiedzieć szczerze jaśnie panu.
— Jak on to traktuje lekko i bez zastanowienia — Piotr pomyślał. — Nie rozumie co to krok stanowczy i przestraszający... Albo jeszcze na to za wcześnie... lub może już i za późno!...
— Cóż jaśnie pan rozkaże? Czy podróż jutro nastąpi?
— Nie... nie... może dopiero za dni kilka... uprzedzę cię o tem... Że też on nie domyśla się niczego? — rzekł w duchu. Właściwie nie mam co robić w Petersburgu... szczególniej póki tu się „ta sprawa“ nie rozstrzygnie i nie ułoży. Jestem pewny że stary wie o wszystkiem, tylko udaje niedomyślnego... Czy powiedzieć mu co się święci? Eh! lepiej odłożyć na później to zwierzenie.
Przy śniadaniu Piotr opowiedział swojej kuzynce że odwidził wczoraj księżniczkę Marję, zastawszy tam ku wielkiemu swojemu zdziwieniu hrabiankę Rostow. Kuzynka przyjęła tę wiadomość jako coś zupełnie zwykłego.
— Znasz ją? — spytał.
— Widziałam raz czy dwa... Przebąkiwano o jej zamęściu z Mikołajem Rostowem. Byłoby to dla rodziny wielkiem szczęściem. Mówią o tem głośno, że Rostowy są najzupełniej zrujnowani.
— Ależ ja mówię o pannie Rostow!
— Tak?... znam i jej historję... cały dramat rzeczywiście!...
— I ona mnie nie rozumie, czy też nie chce rozumieć — Piotr pomyślał. — Wolę zatem i jej o tem nie wspominać.
Pojechał na objad do pałacu Bołkońskich. Zdawało mu się wchodząc do wspaniałej sieni, że wczoraj był pod wpływem jakiegoś snu rozkosznego, i że we śnie zjawiła mu się urocza postać Nataszki. Zaledwie jednak usłyszał jej głos zdaleka, uczuł dziwne wstrząśnienie od głowy aż do stóp. Była ubrana w kir tak samo jak wczoraj, ale twarzyczka jej zmieniła się nie do poznania. Teraz poznałby ją był na pierwszy rzut oka. Wyglądała jak niegdyś: z minką figlarną i rozweseloną szczęśliwej narzeczonej. Oczy jej błyszczały wlepione w niego jakby o coś pytając. Na ustach igrał uśmieszek swywolny i pełen serdecznej dla niego życzliwości. Byłby tam spędził i cały wieczór, ale panie szły do cerkwi na nieszpór, gdzie i on im towarzyszył.
Nazajutrz został tak do późna, że mimo przyjemności jakiej doświadczały w jego towarzystwie, i mimo zajęcia namiętnego z jego strony, które go przykuwało do boku Nataszki, rozmowa wyczerpała się nareszcie, schodząc na przedmioty najpospolitsze. Widział dobrze Piotr że czekają obie z niecierpliwością, żeby już raz poszedł sobie. Nie mógł jednak zdobyć się na ten krok. Marja więc wzięła na siebie rozwiązanie tego położenia bez wyjścia. Wstała i zaczęła żegnać się z nim pierwsza, pod pozorem silnej migreny.
— Jutro zatem wyjeżdżasz hrabio kochany do Petersburga?
— Nie... wcale... zresztą... być może... — bąkał Piotr pomieszany. — W każdym razie będę tu jeszcze jutro aby odebrać od pań rozkazy... sprawunki...
Stał obracając w rękach kapelusz wahający i zakłopotany. Nataszka podała mu rękę i wyszła. Wtedy Marja zamiast uczynić to samo usiadła w dużem karle, fiksując go swoim wzrokiem promienistym. Zniknęło nagle znużenie na które się wpierw skarżyła, i było widocznem że zabiera się do długiej rozmowy sam na sam z Piotrem.
Zniknął również niby pod dotknięciem rószczki czarodziejskiej Piotra niepokój i pewne zakłopotanie, skoro stracił z oczów Nataszkę. Przysunął sobie szybkim ruchem krzesło i usiadł obok Marji:
— Noszę się od dawna z ważnem zwierzeniem — zaczął bez ogródek i z najwyższem wzruszeniem. — Chciej mi księżniczko dopomódz łaskawie... Co mam czynić? Czego wolno mi się spodziewać? Wiem doskonale żem jej nie wart, że może źle wybrałem chwilę po temu... Czyż nie mógłbym być jej bratem przynajmniej?... Nie, nie! — dodał żywo — tego nie chcę... nie mogę!... Nie wiem odkąd ją kochać zacząłem — starał się po chwili milczenia pozbierać i uporządkować cokolwiek myśli rozpierzchłe, mówiąc jakoś jaśniej i w pewnym związku — tyle jednak wiem i jestem o tem najsilniej przekonany, żem nigdy nikogo nie kochał prócz jednej, jedynej... Nie potrafię wyobrazić sobie życia bez niej... Trudno zapewne zaraz dziś wystąpić z prośbą o jej rękę, ale jednocześnie przeraża mnie myśl, że mógłbym opuścić dobrą sposobność i stracić ją na zawsze! Racz mi powiedzieć księżniczko czy mogę mieć cokolwiek nadzieji?
— Słusznie sądzisz hrabio — odrzuciła Marja głosem stłumionym — że chwila obecna byłaby źle wybraną do oświadczania się Nataszce z twoją... — Zatrzymała się, zastanawiając w duchu nad nagłą przemianą, która zaszła w Nataszce. Możeby i nie czuła się dotkniętą Piotra oświadczynami? Może nawet pragnie tego skrycie? Poszła jednak za pierwszem natchnieniem powtarzając:
— Nie podobna mówić z nią o tem dzisiaj. Spuść się atoli hrabio na mnie, wiem że...
— Że co? — Piotr przerwał jej głosem drżącym nie mogąc tchu złapać w pierś ścieśnioną.
— Wiem, że cię kocha i... kochać będzie! — Zaledwie wymówiła te słowa Piotr zerwał się, wziął ją za rękę i ucałował z uniesieniem:
— Wierzysz temu księżniczko? Oh! powtórz, że uważasz to za możliwe!
— Jestem tego pewna... Napisz tymczasem hrabio do jej rodziców. Co do mnie pomówię z nią o tem, gdy uznam porę za stosowną. Pragnę waszego związku i serce mi podszeptuje, że stanie się zadość memu życzeniu.
— Byłby to dla mnie nadmiar szczęścia! nadmiar! — Piotr wykrzyknął z zapałem.
— Jedź hrabio do Petersburga tak będzie najlepiej; ja zaś przyrzekam donieść ci o wszystkiem listownie.
— Teraz mam odjeżdżać? Zresztą... będę posłusznym. Jutro jednak wolno mi będzie ją zobaczyć?
Przyszedł nazajutrz z pożegnaniem.
Nataszka była mniej ożywioną niż dni poprzednich. On jednak czuł tylko patrząc na nią błogość nadziemską. To uczucie doprowadzające go prawie do szału, dodawało uroku i znaczenia każdemu słowu przez Nataszkę wymówionemu, każdemu jej ruchowi choćby i najzwyklejszemu. Gdy spoczęła w jego dłoni ta rączka szczupła delikatna, i śnieżnej białości, w chwili pożegnania przytrzymał ją szepcąc miłośnie:
— Czyżby na prawdę mogły stać się kiedykolwiek moją własnością, moją wyłącznie! ta rączka, ta twarzyczka, te wszystkie skarby pełne uroku?
— Do zobaczenia hrabio — rzekła głośno. — Czekać będę na ciebie z najwyższą niecierpliwością! — dodała cichuteńko.
Tych kilka słów najprostszych w świecie, wyraz jej twarzyczki, gdy takowe wymawiała, stały się dla Piotra przez długie dwa miesiące tęsknoty niewypowiedzianej za najukochańszą, stały się źródłem niewyczerpanem wspomnień błogich i marzeń najsłodszych.
— Powiedziała na pożegnanie że będzie mnie wyglądała z niecierpliwością! Co za szczęście! Co za szczęście! — powtarzał w duchu niezliczone razy.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Obecnie nie doświadczał owego wstydu mimowolnego, jak wówczas kiedy wykrztuszał z siebie słowo: „kocham“, zmuszony gwałtem do zaręczyn z Heleną Kurakin. Dziś przechodził w myśli szczegóły najdrobniejsze ostatniej rozmowy z Nataszką. Nie pytał się wcale czy czyni źle, czy dobrze? Tym razem nie miał cieniu wątpliwości. Obawiał się li jednego: żeby ten nadmiar szczęścia nie był ułudą; żeby nie zbudził się nagle ze snu błogiego... Czy nie jest zbyt zarozumiałym, nadto pewnym swego? — A nuż pomyliła się księżniczka Marja? Nuż odpowie mu w końcu Nataszka z minką zdziwioną i z drwiącym uśmieszkiem: — Jak ci się mogło uroić coś podobnego? Żeś też nie pojął jako ty jesteś sobie zwykłym śmiertelnikiem, ja zaś o całe niebo wyższą od was wszystkich?
Pomimo tych zwątpień chwilowych ogarnął go szał szczęścia, do jakiego nie sądził się już zdolnym. Życie, świat cały, zamykały się dla niego w miłości szalonej dla Nataszki, i w nadziei że ona będzie mu wzajemną. Stał się teraz pełnym wybaczliwości dla wszelkich ludzkich błędów, dla ich słabostek i śmiesznostek. Przeglądając papiery żony, które zostawiono nieopatrznie w jego pałacu, uśmiechał się tylko i wzruszał litościwie ramionami, bez cieniu goryczy lub żalu do kobiety, która go tyle razy i z tyloma kochankami oszukiwała hańbiąc jego nazwisko. Z takim samym uśmiechem odpowiadał najłagodniej księciu Bazylemu, gdy ten przyszedł pochwalić się przed nim nowem dostojeństwem i nowym krzyżem świeżo otrzymanym.
Wrażenia jednak otrzymane w owej opoce jego życia, i sąd wydawany wtedy przez niego o ludziach i bieżących wypadkach, pozostały wyryte w pamięci jako coś noszącego na sobie piętno prawdy doskonałej i niezaprzeczonej. Pomagały mu nieraz później te wspomnienia niezatarte do rozstrzygnięcia niejednej kwestji zawiłej, do usunięcia niejednej wątpliwości: — Wydawałem się może niektórym śmiesznym i dziwacznym — powtarzał w duchu. — Byłem atoli wtedy właśnie najrozumniejszym. Mój umysł był bardziej rozwinięty niż kiedykolwiek indziej; bardziej przenikliwy. Pojmowałem w lot co tylko ma jakąś wartość rzeczywistą w życiu, a to z powodu... z powodu... że czułem się niewypowiedzianie szczęśliwym!





LIV.

Od pierwszego wieczoru spędzonego w Piotra towarzystwie, nastąpiła w Nataszce zmiana w oczy bijąca. Prawie bezwiednie zbudziło się nowe życie w jej sercu i przeniknęło ją całą. Naraz wszystko się przemieniło: wyraz jej twarzy, wzrok, ton głosu, nawet chód stał się napowrót lekkim i elastycznym, jakby się zaledwie stopami ziemi dotykała. Wyszło na jaw szczęścia pragnienie, żądając namiętnie zaspokojenia. Od tego dnia począwszy, Nataszka zdawała się zapominać o całej smutnej przeszłości. Z ust jej nie wyszło więcej słowo skargi żałośnej. Nie uczyniła najlżejszej wzmianki o cieniach ponurych, które tak długo życie jej kirem żałobnym powlekały. Z częsta uśmiechała się błogo sama do siebie, rojąc sny złote o przyszłem szczęściu. Chociaż nie nazwała nigdy głośno Piotra, ile razy Marja o nim wspomniała oczy jej rozpromieniały się nagle, a usta drżały mimowolnie z tajemnej rozkoszy.
Uderzała i Marję ta dziwna zmiana w jej towarzyszce. Bolało ją to poniekąd:
— Tak że mało kochała mego brata — myślała nieraz — skoro mogła o nim tak prędko zapomnieć? — Patrząc jednak na nią nie mogła jej tego brać za złe, ani czynić wyrzutów z tego powodu. Zbudziła się tak nagle do życia nowego, tak niespodzianie dla niej samej że i Marja nie miała prawa oskarżać jej o niestałość nawet w głębi serca własnego. Tak nią owładnęło zwycięzko nowe uczucie miłości, że ani myślała, ani byłaby potrafiła ukryć przed kimkolwiek, że boleść zniknęła z jej duszy niepowrotnie, robiąc miejsce radości bez granic.
Gdy Marja wróciła do ich wspólnego pokoju sypjalnego, po stanowczej rozmowie z Piotrem, Nataszka czekała na progu z sercem bijącem gwałtownie:
— Mówił z tobą... mówił, nieprawdaż? — powtarzała z wyrazem radośnym i rozrzewnionym, jakby nim chciała wyprosić z góry przebaczenie. — Miałam wielką ochotę słuchać pode drzwiami, wiedziałam jednak że i tak mi wszystko powtórzysz.
Mimo jej minki pokornej i wzroku błagalnego, te słowa dotknęły i zraniły Marję. Pomyślała o zmarłym bracie. — Ha! — powiedziała sobie w duchu. — Nie ma na to rady... do tego musiało przyjść prędzej, czy później!...
Tonem łagodnym i surowym jednocześnie, powtarzała jej rzeczywiście całą rozmowę z Piotrem. Na wiadomość o jego odjeździe do Petersburga, Nataszka wykrzyknęła zdziwiona tem niesłychanie. Odgadła jednak natychmiast przykre wrażenie, które tem wywołała u swojej przyjaciółki. Rzekła więc z najwyższą czułością:
— Naucz mnie Maryniu co mam czynić. Tak się lękam okazać złą i niewdzięczną w twoich oczach. Zrobię wszystko co każesz.
— Kochasz go?
— Niewymownie! — szepnęła.
— Dla czegóż płaczesz? I ja się tem cieszę, cieszę całem sercem, wierz mi!
— To jeszcze nie nastąpi tak zaraz... Pomyśl tylko co to za szczęście dla mnie zostać jego żoną! Ty zaś poślubisz Mikołkę.
— Prosiłam cię Nataszko, żebyś mi nigdy o nim nie wspominała... Mówmy tylko o tobie!
Obie zamilkły.
— Po co on jednak odjeżdża do Petersburga? — wyrwało się Nataszce niewczesne pytanie. Sama na nie atoli odpowiedziała bez namysłu:
— Tak być powinno... tak będzie lepiej z pewnością... nieprawdaż moja najdroższa Maryniu?





Zakończenie.
I.

Małżeństwo Nataszki (poślubiła Piotra Bestużewa w roku 1813) było ostatnim jaśniejszym promykiem, ostatnim wypadkiem szczęśliwym w życiu Rostowów. Pożar Moskwy, śmierć tragiczna księcia Andrzeja, rozpacz Nataszki po jego zgonie, śmierć syna młodszego w samem rozkwiciu, stan żony graniczący z obłąkaniem, po tej stracie okropnej, zupełna ruina majątkowa; te ciosy spadające jeden po drugim były ciężarem nad siły dla starca biednego.
Czasem nie zdawał sobie sprawy dokładnej, z tego co się działo, i uginał karku pod ciężkiem jarzmem zesłanem przez Opatrzność, z jakąś cichą apatyczną rezygnacją. Czasem znowu zrywał się gorączkowo zrozpaczony, tracąc prawie przytomność, i wikłał interesa coraz gorzej.
Gdy nadeszły ślubne uroczystości Nataszki z Piotrem, zajął się z dawną gorliwością i znajomością rzeczy, wspaniałem urządzeniem objadów, kolacji cukrowej, i tym podobnie... Jego wesołość nie była atoli tak ożywiającą całe towarzystwo jak niegdyś. Wzbudzała przeciwnie w otaczających uczucie politowania dla biednego staruszka, którego kochano ogólnie. Skoro odjechali nowożeńcy, jakby go kosą podciął, starzec położył się, skarżąc na ból we wszystkich członkach, i... nie wstał więcej z łoża boleści. Mimo kłamliwych zapewnień lekarzy, czuł on, że nadeszła ostatnia godzina. Żona spędziła dwa tygodnie przy dogorywającym, wcale się nie rozbierając. Wiele razy oddawała mu jaką usługę, całował łkając rzewnie jej zawsze piękne rączki.
W sam dzień śmierci prosił ją i syna nieobecnego o przebaczenie, że tak nieopatrznie rządził majątkiem. Usypiał spokojnie snem wiecznym, a w dzień pogrzebu, tłumy nieprzeliczone przyszły oddać mu ostatnią posługę. Sławiono przytem niezrównane przymioty nieboszczyka, powtarzając raz po raz: — „Że już tacy ludzie gościnni, przyjemni, hojni i uczynni nie chodzą po świecie, jak hrabia Stefan Rostow“! W miesiąc po śmierci ojca, Mikołaj wyprowadził na czysto fatalne położenie majątkowe. Życzono mu wprawdzie żeby zrzekł się spadku po ojcu, czem mógłby był uratować przynajmniej matki posag zahipotekowany na całym majątku, na pierwszem miejscu. On jednak tego nie zrobił przez wygórowaną ambicję, aby na ojca pamięci nie ciężyło hańbiące miano bankruta. Wierzyciele (najtwardszym z nich okazał się łotr Mitenka, który pieniądze ukradzione wypożyczał hrabiemu później na lichwę iście żydowską) ugłaskiwani i zacytkiwani nieopatrzną hojnością nieboszczyka, okazali się po jego śmierci nieubłaganymi. Mikołaj oddał im wszystko dopożyczając jeszcze od Piotra 30.000 rubli. Musiał porzucić służbę wojskową, którą polubił namiętnie, a starać się o urząd cywilny, mogący starczyć ile tyle na wyżywienie matki, która trzymała się go rozpaczliwie, jako ostatniej w życiu podpory. Bestużewy ani się domyślali jak ciężkiem było odtąd życie Mikołaja. Z pensji wynoszącej 1200 rubli, musiał tak dom utrzymywać, żeby ukrywać ile możności przed matką ich nędzę prawie w porównaniu z tem co dawniej było. A hrabina miała i dziś jeszcze fantazje rozmaite, doprowadzające częstokroć syna do najwyższej rozpaczy. W ich obecnem ciaśniutkiem mieszkanku, Sonia zajmywała się całem gospodarstwem oszczędzając ile się dało. Mikołaj umiał ocenić jej poświęcenie bez granic, ale trzymał się od niej jak mógł najdalej. Chciał żeby ani na chwilę o tem nie zapominała, że między nimi wszystko skończone. Przygniatała go prawie swoją doskonałością, a nie pociągała niczem. Mimo zerwania stosunków z całym światem, mimo że odmawiał sobie wszelkich rozrywek i przyjemności życia, Mikołaj zaczął znowu zaciągać drobne dłużki, zachodząc w głowę nieraz co będzie dalej? Myśl zaprzedania się dla posagu po prostu, jakiej pannie bogatej, była mu wstrętną. Odtrącał z gniewem każde swatanie, z czem pojawiały się kiedy niekiedy stare matrony, przyjaciółki od serca hrabiny. Doświadczał pewnego ponurego zadowolenia, zamknąwszy w sobie ból i ciężką troskę. Nie zwierzał się z tem przed nikim. Prosto z biura przychodził do domu. Tu, bądź matce pomagał w kładzeniu pasjansów, bądź chodził zadumany po swoim pokoju, gryząc gniewnie w zębach cybuszek od krótkiej fajeczki.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Na początku zimy zjechała do Moskwy księżniczka Marja. Wieści głuche pozbierane od znajomych, powiadomiły ją wkrótce o smutnem położeniu Rostowów. Syn (jak powszechnie utrzymywano), zamęcza się i zanudza z poświęcenia dla matki. — „Spodziewałam się tego“ — Pomyślała Marja, widząc w tej ofiarności Mikołaja, jakby nowy powód do najczulszej miłości dla niego. Jej stosunki prawie pokrewieństwa z tą rodziną, upoważniały do odwidzenia hrabiny. Wstrzymywało ją od tego wspomnienie pobytu Mikołaja w Woroneżu. Mimo pewnej przykrości połączonej z tą wizytą, po dwóch tygodniach pojechała do pani Rostow. Mikołaj przyjął pierwszy księżniczkę, musiała bowiem przechodzić przez jego pokój, aby dostać się do hrabiny. Na widok Marji twarz jego zamiast wyrazić radość, jak się tego spodziewała, spochmurniała widocznie. Powitał ją sztywnie i nader zimno. Spytał tonem quasi urzędowym o jej zdrowie, jakby ją widział raz pierwszy w życiu, a zaprowadziwszy do matki sam ulotnił się natychmiast. Po skończonej wizycie odprowadził księżniczkę z tą samą sztywną ceremonjalnością do przedpokoju, zaledwie coś bąkając pod nosem na jej troskliwe pytania. — „Co ci do nas? — zdawały się mówić jego oczy. — Proszę cię nie troszcz się o to, i zostaw nas w spokoju!“
— Nie mogę znieść tych wielkich dam razem z ich słodką czułostkowością — wybuchnął przed Sonią gdy Marja odjechała. — Po co mają podglądać co się u nas dzieje?
— Nie powinieneś tak mówić kuzynku — wtrąciła Sonia, zaledwie zdolna ukryć swoją radość z tego powodu. — Ona taka dobra, a twoja matka tak ją kocha!
Mikołaj nic już na to nie odpowiedział, i radby był wymazać z pamięci tę wizytę. Hrabina jednak ciągle do niej rozmowę nakręcała; nie ustając w pochwałach dla Marji. Chciała koniecznie żeby syn oddał jej wizytę, i wyrażała życzenie gorące widywania księżniczki jak najczęściej. Rozdrażniało hrabinę w wysokim stopnia zawzięte milczenie Mikołaja.
— Musisz odwidzieć synu tę kochaną, najmilszą księżniczkę... Zobaczysz tam przynajmniej kogokolwiek. Zanudzasz się na śmierć, wiecznie tylko z nami dwiema.
— Ależ bynajmniej, mamo kochana.
— Nie pojmuję cię naprawdę!... Dawniej tak przepadałeś za wszelkiemi rozrywkami.
— Czyż skarżę się na nudy kiedykolwiek?
— Ale dla czegóż nie chcesz jej odwidzieć? Dawniej nie miałeś dla niej dość słów uznania...
— Dawniej!
— Nie widzę i teraz powodu do stronienia od tak miłej i sympatycznej osoby. Chyba, że się z czemś przedemną ukrywacie? Wiecznie jakieś macie między sobą konszachty tajemnicze!...
— Ani nam się nie śni o niczem podobnem, droga mamo... Pójdę zresztą, skoro mama tak tego pragnie...
— Jeżeli pragnę, to tylko przez wzgląd dla ciebie samego!
Wzdychał, zagryzał wąsy, starał się odwrócić matki uwagę, wymyślając coraz nowe pasjanse, ale z dnia na dzień przypominała mu coraz natarczywiej te odwiedziny. Księżniczkę Marję dotknęła tak samo boleśnie sztywna i zimna obojętność Mikołaja. Obrażało to jej miłość własną. — „Nie powinnam była wyrywać się tak niepotrzebnie z tą wizytą! — powtarzała w duchu zafrasowana. — Zresztą spodziewałam się z jego strony czegoś podobnego... Żal mi biednej, osamotnionej staruszki... Taka była zawsze dobrą dla mnie!“ — Te wszystkie uwagi, nie mogły jednak zatrzeć w jej sercu i umyśle przykrego wrażenia, odniesionego z domu Rostowów. Czuła się mimowolnie w fałszywej pozycji. A gdy starała się zdać sobie z tego sprawę dokładną, musiała wyznać szczerze, że wszystkiemu temu winien li Mikołaj. On ukrywał się z czemś przed nią. Ten ton lodowaty, nie jest mu właściwy. Chęć wyjaśnienia tej kwestji drażliwej, nie dawała jej chwili odpoczynku, niepokojąc wiecznie. Gdy siedziała raz przy lekcji z bratankiem, zaanonsowano wizytę hrabiego Rostowa. Z silnym zamiarem nie zdradzenia się z niczem, i w chęci ukrycia mimowolnego pomięszania, poprosiła Francuzkę, żeby poszła z nią do głównego salonu. Poznała na pierwszy rzut oka, że Mikołaj przyszedł li spełnić obowiązek grzeczności i nic po nadto. Postanowiła więc i ona trzymać się na wodzy, nie wychodząc po za granice ścisłej salonowej etykiety i czczej rozmowy o wszystkiem, a właściwie o... niczem. Po kwadransie wymaganym przez światowe konwenanse, Mikołaj wstał, w chęci pożegnania księżniczki. Aż dotąd Marja podtrzymywała rozmowę całkiem po formie. W ostatniej chwili jednak, znękana śmiertelnie rozmową o rzeczach, które jej nic a nic nie obchodziły, zamyśliła się mimowolnie o swojem bolesnem osamotnieniu i jak dotąd nie zaznała w życiu ani jednego promyczka jaśniejszego, ani jednej chwili szczęścia. Tak utonęła w smutnej zadumie, z oczami rozmarzonemi i wlepionemi w jakąś dal nieokreśloną, że nie zauważyła była wcale wstania z fotelu Mikołaja. Ten udał ze swej strony że tego nie spostrzega, zamieniając słów kilka z panną Bourrienne. Gdy jednak księżniczka trwała dalej w swojem milczącem rozmarzeniu, był zmuszony spojrzeć na nią i pojął że cierpi i że jej oczy łzami zaszły. Odczuł instynktowo, że on jest przyczyną tej niemej boleści. Nie wiedział atoli jakim sposobem ma jej okazać, że współczuje z nią.
— Żegnam księżniczkę — rzekł z cicha.
Drgnęła, niby ktoś nagle ze snu zbudzony i westchnęła, płonąc żywym rumieńcem.
— Przepraszam cię hrabio — szepnęła. — Już odchodzisz? Żegnaj mi zatem!...
— A poduszka przeznaczona dla pani hrabiny? Przyniosę ją — bąknęła Francuzka, wychodząc szybko z pokoju. Zapanowało między niemi milczenie głębokie i nader kłopotliwe.
— Nieprawdaż księżniczko — odezwał się teraz Mikołaj z smutnym uśmiechem — że mogłoby się zdawać, żeśmy nie dawniej niż wczoraj spotkali się raz pierwszy w Boguczarewie? Ileż to jednak czasu upłynęło, a ile ciosów w nas oboje uderzyło!... Sądziliśmy wtedy, żeśmy bardzo nieszczęśliwi. Czegożbym nie dał, żeby się wrócić do tej chwili?... Pragnienie daremne!... gdy raz przeminie, przeszłość nie wraca.
Marja wpatrzyła się w niego swoim wzrokiem słodkim, promienistym i na wskroś przenikającym. Radaby była odgadnąć myśl ukrytą starannie w tych słowach.
— Prawda — rzekła po pewnym namyśle. — Ty bo hrabio, nie powinienbyś żałować za przeszłością. Jeżelim pojęła dobrze twoje życie obecne, zostawi ci ono pamięć niczem nie zatartą, poświęcenia bez granic i zaparcia się swego „ja“ własnego...
— Nie zasłużyłem na podobne pochwały — zaprotestował energicznie — bowiem sam sobie coś wiecznie wyrzucam i... przebacz księżniczko! Przedmiot to wcale dla ciebie nie zajmujący.
Skłonił się sztywnie, jakby nagle obrócił się w bryłę lodu.
Marja jednakże widziała w nim już tylko człowieka nad wszystko ukochanego i z nim zaczęła mówić na nowo.
— Sądziłam, że wolno mi będzie wyrazić — rzekła wahająco. — Stosunki moje z tobą hrabio i twoją rodziną, były tego rodzaju, że dowód sympatji i współczucia z mojej strony, nie mógł cię dotknąć ani obrazić... Zdaje się jednak żem się omyliła — dodała drżącym głosem — nie wiem dla czego tak się zmieniłeś i to mnie...
— Ah! z tysiąca przyczyn! — zawołał Mikołaj kładnąc nacisk na to słowo ostatnie. — Stokrotne dzięki księżniczko! Wierzaj mi... jest to czasem ciężkiem... bardzo ciężkiem... do zniesienia!
— A więc dla tego... tylko dla tego? — Marja drgnęła radośnie. — Nie oczarował mnie zatem jedynie — pomyślała — ten wzrok płomienny, ta cała postać piękna i hoża? Odgadłam w nim duszę na wskroś wzniosłą i szlachetną... więc dla tego, że on dziś ubogi, a ja bogata?... Inaczej bowiem...
Przypomniała sobie, ile jej dawniej okazywał czułej sympatji. Zrozumiała powód jego obecnej sztywności i pozornej oziębłości.
— Powiedz mi hrabio, dla czego teraz jesteś innym? — zbliżyła się do niego mimowolnie. — Musisz mi zdać z tego sprawę z całą szczerością!
A gdy on milczał, dodała:
— Nieznane mi hrabio twoje powody... wiem tyle tylko, że i ja cierpię niewypowiedzianie, wyznając ci to całkiem otwarcie i bez ogródek... Dla czegóż więc chcesz mnie pozbawić twojej, tak mi nieodzownie potrzebnej... przyjaźni?
Oczy jej łzami zalśniły.
— Tak mało szczęścia w życiu zaznałam, że strata podobna zraniła mnie do głębi... Przebacz mi hrabio i... żegnaj!
Załkała głucho i szybkim krokiem ku drzwiom się skierowała.
— Księżniczko! Marjo! Zaczekaj na miły Bóg!
Spojrzała mu w oczy, zawisła ustami, na jego ustach, a to co przed chwilą zdawało się im obojgu, niemożliwem, stało się uszczęśliwiającą ich i niepodpadającą wątpliwości... rzeczywistością.





II.

Pod wiosnę w roku 1814, odbył się ślub Mikołaja Rostowa, z księżniczką Bołkońską i państwo młodzi wyjechali do Łysych-Gór z hrabiną Rostow i nieodstępną od jej boku Sonią. W Mikołaju rozwinęły się genjalne zdolności agronomiczno-administracyjne. Pracując wytrwale, wglądając sam w szczegół najdrobniejszy, mimo że nie wdawał się w żadne modne wymysły i gospodarował po staremu „po chłopsku“, jak się często sam wyrażał, od lat czterech pospłacał wszystkie swoje dłużki a nawet oddał szwagrowi 30.000 rubli, zaciągnięte po śmierci ojca. Zajmywał się również najtroskliwiej polepszeniem bytu swoich poddanych. Tylko dla leniuchów był nieubłaganym, karcąc surowo każdy objaw podobny. Wtedy nie pomagało nawet wstawienie się żony za delikwentem. Mąż unosił się gniewem, odpowiadając szorstko: — „Że się na tem nie rozumie i miesza się nie w swoje rzeczy“.
Jeżeli czasem aby zbadać jego sposób myślenia, pochwaliła go, że tak dba o dobrobyt swoich poddanych, wtedy odrzucał niecierpliwie:
— Nic a nic mię te chamy nie obchodzą, i nie dla nich pracuję. Takie głupie czułostkowości i filantropijne poświęcanie się dla dobra bliźnich, mogą li mieścić się w ciasnej kobiecej mózgownicy. Idzie mi o to, żeby dzieci nasze nie były kiedyś żebrakami, i żebym moją pracą przysporzył im majątku. Obecnie moim celem jest jak ci wiadomo wykupienie Otradnoe, mojego gniazda rodzinnego. Do tego wszystkiego trzeba pracy wytrwałej, ładu, porządku, karności i sprawiedliwości. Skoro chłop zubożeje, będzie głodny i goły, niema porządnego pociągu z wołów, czy koni, nie będzie pracował ani na mnie, ani na siebie samego.
Czy rzeczywiście wyświadczał innym dobrodziejstwa, tak nieświadomie, w celach samolubnych, czy tylko wstydził przyznać się do czulszych uczuć? Faktem było atoli, że majątek rósł mu w rękach; chłopstwo okoliczne cisnęło się do niego z prośbą żeby ich powykupywał, a jeszcze długo została po nim tradycja: — Że był tęgim gospodarzem, jakiego szukać na sto mil w około! Myślał i o swojem dobru; żeby chłop miał co jeść i w co się przyodziać, nie psuł poddanych, ale jeżeli i ukarał, to zawsze po ojcowsku i z całą sprawiedliwością.
Co czasem doprowadzało Marję do rozpaczy to zła nawyczka Mikołaja wyniesiona z pułku: wielka skłonność do bicia tak sług dworskich jak i poddanych, skoro który co przeskrobał. Zrazu w pierwszym roku małżeństwa, nie widział w tem nic zdrożnego, sądząc nawet, że to należy do przymiotów pana domu energicznego, i sprężystego. Później atoli, pewien wypadek wpłynął na niego, i zmienił jego zapatrywania na tę sprawę. Kazał raz przyprowadzić przed siebie wójta z Boguczarewa, (następcę zmarłego Drona,) którego pomawiano nie bez podstawy, o rozmaite nadużycia i obdzieranie chłopów. Mikołaj przyjął go na ganku, a na pierwsze słowa delikwenta, któremi chciałby był się wykręcić chytrze i obleśnie, odpowiedział gradem obelg i przekleństw dosadnych, okładając go w dodatku pięścią, gdzie się udało. Gdy w chwilę później wrócił do pałacu na śniadanie, zastał żonę siedzącą nad krosienkami, z głową spuszczoną. Opowiedział jej jak zazwyczaj, co robił przez ranek, a między innemi wspomniał i o historji z wójtem.
Marja to bladła to czerwieniała, zachowując dalej milczenie.
— A to łotr bezczelny! — zawołał, zapalając się coraz bardziej własnemi słowami. — Żeby choć był się szczerze przyznał do złodziejstwa. Ale hultaj zaczął kłamać, aż mu się z czupryny kurzyło!... A tobie co, kochana Maryniu?...
Podniosła na niego oczy załzawione, siląc się daremnie na wydobycie głosu z piersi ścieśnionej. Spuściła znowu głowę.
— Co ci duszyńko? — mąż spytał powtórnie. Łzy dodawały wdzięku Marii. Nie płakała nigdy ze złości, ani z powodu cierpień fizycznych. Łzy jej pochodziły z uczucia bezmiernej litości lub bolu serdecznego. A wtedy oczy jej stawały się dziwnie słodkiemi i promienistemi, nadając jej urok nieprzezwyciężony, któremu nikt się nigdy nie mógł oprzeć. Na to pytanie zalała się łzami.
— Widziałam wszystko, Mikołciu... Wiem że zawinił... dla czegoś go jednak tak niemiłosiernie...? — Nie dokończyła, zasłaniając twarz oburącz.
Mąż zamilkł, cały zapłoniony i targając wąs niecierpliwie, oddalił się od niej przemierzając pokój szerokiemi krokami. Domyślił się dla czego płacze, nie widział jednak nic zdrożnego w nawyczce, która od lat tylu stała się u niego prawie drugą naturą. Nie przyznał zrazu słuszności żonie, uważając to po prostu za słabostki kobiece, niegodne ducha prawdziwie męzkiego. Gdyby jednak ona słusznie mu to wyrzucała? W niepewności spojrzał na tę twarz ukochaną a cierpiącą i zapłakaną z jego przyczyny. Teraz zrozumiał że zawinił w obec niej i w obec siebie samego.
Duszyńko! — słodko przemówił. — To mi się więcej nie zdarzy, przysięgam!... Nigdy!... — głos mu drżał wzruszeniem, niby dzieciakowi proszącemu o przebaczenie, gdy co zmaluje.
Łzy wytrysły jeszcze obficiej z ócz żony. Porwała męża za rękę i do ust ją przycisnęła.
— Kiedy ci pękł onyks z kameą? — spytała, chcąc zmienić treść rozmowy. Nosił piękny złoty sygnet z głową Laookona, rzniętą misternie w kamieniu.
— Dziś z rana Maryniu, gdym okładał pięścią wójta z Boguczarewa. Niechże mi odtąd przypomina ten kamień pęknięty, słowo dane dobrowolnie!
Odtąd ilekroć czuł, że go gniew porywa, a pięście zaciskają się mimowolnie, obracał szybko sygnet na palcu, spuszczając oczy na kamień pęknięty. Czasem jednak brała górę nawyczka nad silnem postanowieniem. Wtedy spowiadał się szczerze przed żoną z chwili uniesienia, odnawiając za każdym razem solenną obietnicę:
— Ty musisz mną pogardzać na pewno Maryniu, że nie umiem panować nad własnemi namiętnościami, co? — dodawał ze skruchą.
— Najlepiej odejść mój drogi — odpowiadała z czułością wybaczliwą — gdy nie jesteś w stanie pohamować się w gniewie.
Szlachta okoliczna ceniła wysoko przymioty Mikołaja, ale nie miał tego miru między nią, co jego ojciec nieboszczyk. Ani ich bawił, ani nie zajmywał się ich sprawami. Gospodarował zawzięcie, a w chwilach wolnych od pracy, polował namiętnie po dniach całych, tylko ze swoimi własnymi strzelcami. Zresztą najmilej mu było w domu przy żonie, w której odkrywał z dnia na dzień nowe skarby czułości i rozumu niezwykłego. Węzły łączące ich coraz się bardziej zacieśniały. Jeszcze przed ślubem Mikołaj oskarżając sam siebie, a z całem uznaniem dla Soni, opowiedział wszystko narzeczonej, prosząc aby była dobrą i życzliwą dla jego bliskiej krewnej. Żona zrozumiała winę męża. Wyobraziła sobie, że jej majątek musiał bądź co bądź ku niej szalę przeważyć w obec Soni, była zawsze niepewną i zażenowaną. Nie mogąc nic jej zarzucić, starała się ją pokochać. Nie mogła jednak tego potrafić. Czasem nawet czuła w sercu prawie nienawiść dla biednej sieroty. Przyznała się raz szczerze do tego przed Nataszką, wyrzucając sobie surowo krzyczącą niesprawiedliwość.
— Przypominasz sobie Maryniu — ta odpowiedziała — pewien ustęp w Ewangelji, odnoszący się najzupełniej do Soni położenia?
— Któryż naprzykład? — spytała Marja zdziwiona.
— W którym jest mowa: — „Dodanem będzie bogaczowi, a temu kto ubogi, zabiorą jeszcze i to co posiadał“. — Ona jest tym ubogim, któremu wszystko zabrano. Dla czego? Nie pojmuję!... Może dla tego, że w niej niema cieniu samolubstwa... Koniec końców, niczego jej nie zostawiono... Przyznam ci się, że czasem żal mi jej okrutnie. Niegdyś pragnęłam gorąco, żeby ją poślubił Mikołaj... przeczuwając atoli, że do tego nigdy nie przyjdzie. Biedaczka jest owym „kwiatem bezpłodnym“ z Ewangielji. Zdaje mi się jednak czasami, że nie czuje tego tak, jak my byłybyśmy uczuły na jej miejscu.
Marja wytłumaczyła wprawdzie bratowej, że ów tekst z Ewangielji odnosi się zupełnie do czego innego. Patrząc jednak na Sonię, musiała przyznać słuszność słowom Nataszki. Zdawało się rzeczywiście że Sonia wcale nie pojmuje jak przykrem jest jej położenie. Przywiązała się raczej do ogniska domowego, niż do samych członków tej rodziny, na wzór kota.
Obsługiwała i pielęgnowała hrabinę najtroskliwiej, pieściła, bawiła i obszywała dzieci Mikołaja. Była zawsze gotową do wszelkich usług, dla każdego. Aby oddać hołd prawdzie, musimy stwierdzić że przyjmowano to, jako coś zupełnie naturalnego, nie poczuwając się nawet do zbytecznej wdzięczności.
Pałac w Łysych-Górach nie był już tak utrzymany jak za życia starego księcia. Nie brakowało tam jednak pokojów gościnnych, urządzonych bez wykwintów niepotrzebnych, ale z wszelkiemi wygodami. To też najbliższa rodzina Rostowów i Bołkońskich, przesiadywała w pałacu całemi miesiącami, wiodąc życie ciche, spokojne, patryarchalne, które raz na rok, na imieniny gospodarza, według odwiecznej tradycji, w dniu św. Mikołaja, przerywał zjazd nader liczny całego sąsiedztwa, do stu osób co najmniej. Wtedy tylko występywano z dawną okazałością, wino lało się strumieniem, kapela przygrywała hucznie biesiadnikom, a moździerze grzmiały przy wiwatach.





III.

Do roku 1820 Nataszka miała już trzy córeczki, a teraz właśnie karmiła sama synka najmłodszego. Przytyła znacznie, i niktby był nie mógł domyśleć się w tej młodej wprawdzie, ale powolnej i tłuściutkiej matronie, owej wiotkiej istoty, owego pustaka, któremu Nastacja Iwanówna (stary trefniś Rostowów), przepowiadał „że porodzi kiedyś same świerszcze i polne koniki“. I twarz jej zaokrągliła się, a nawet rozlała się po trochę. Owa żywość niesłychana, która stanowiła niegdyś jej wdzięk najwyższy, nader rzadko pojawiała się obecnie. Jeszcze tylko czasem unosił ją śpiew, za którym i jej mąż przepadał. Wtedy owiewał ją na chwilę dawny czar, którym serca wszystkich mężczyzn podbijała. Czy teraz lubiła jak dawniej towarzystwo, czy wolała samotność we dwoje, i spokojnie spędzony wieczór w domu przed kominkiem? Na to sama przed sobą nie umiałaby była odpowiedzieć. Stany poważne, później karmienie dzieci własnemi piersiami, zajęcie domem, mężem, dziećmi, tyle jej czasu zabierały, że na światowe obowiązki wcale go już nie miała. Znajomi dziwili się niesłychanie, że Nataszka mogła tak się odmienić. Jedna matka znajdywała to zupełnie naturalnem zjawiskiem. Ona jedna przeczuwała zawsze w Nataszce doskonały materjał na wzorową żonę i matkę. — Tylko — dodawała — posuwa do niedorzeczności to uwielbienie dla męża i dzieci!
Nataszka co do postępywania z mężem, nie trzymała się reguł francuskich romansistów. Nie chciała być jego kochanką, tylko prawdziwą towarzyszką, na dobrą i złą dolę w życiu. Nie starała się go usidlać ani strojem wyszukanym, ani minkami zalotnemi paryskiej kokotki. Czuła ona, że prócz czaru, który upajał niegdyś Piotra zmysły, przykuła męża do siebie i duchowo. Byłaby więc śmiała się pierwsza, pozując przed nim na jakąś damę salonową, na frymuśną, zalotną elegantkę. Oddała mu się szczerze z duszą i z ciałem, nie tając przed nim myśli jednej, choćby dotąd leżała ukryta na samym dnie serca. Ale i ona żądała od męża stanowczo, od pierwszych dni pożycia małżeńskiego, żeby należał wyłącznie do niej, a później do dzieci. Za to też w domu był panem absolutnym. Wszystko i wszyscy, stosowali się do niego. Gdy drzemał w dzień, lub pracował umysłowo w swoim gabinecie, co żyło począwszy od Nataszki, chodziło na palcach i mówiło głosem przyciszonym. Nataszka stała się dobrowolnie męża niewolnicą. Jego pragnienia, życzenia, nawet widzimisia, były dla niej wyrocznią. Starała się myśli jego odgadywać i wszystko według tego w domu układać. Posuwała się w tem tak daleko, że choćby był chciał później mąż odwołać w czem ważnem, zdanie raz wypowiedziane, ona nie byłaby już do tego dopuściła.
Tak się stało po urodzeniu pierwszej córeczki. Dziecko przyszło na świat bardzo wątłe i chorowite. Do tego nie można było dobrać dobrej mamki. Zmieniano je ciągle, co dziecku nie szło wcale na pożytek. Z tej okazji zaczął mąż rozwijać przed nią system Jana Jakóba Rousseau, co do korzyści nadzwyczajnych, gdy matka karmi dziecko własną piersią. Odtąd wszystkie dzieci sama karmiła, i sam mąż nie mógł jej już tego wyperswadować. Czasem posprzeczali się o coś mąż z żoną i Nataszka była zrazu innego zdania. Później jednak Piotr spostrzegł ze zdumieniem, że skoro przyszło to lub owo w życie wprowadzić, Nataszka wypełniała święcie męża życzenie, pomimo, że przedtem broniła zawzięcie swojego zdania. Była zazdrosną o wszystkich, prócz o dzieci własne. Nie wolno było Piotrowi przysiąść się na dłużej do żadnej kobiety, choćby do Soni lub Marji Rostow. Z najbliższą rodziną lubiła żyć pospołu, i u Rostowów przesiadywała chętnie całemi miesiącami. Tu nie potrzebywała żenować cię nikogo. Ubierała się jak jej było najwygodniej, czesała gładziuteńko, i jak boży dzień, zajmywała się wyłącznie mężem i dziećmi. Pozwalała jedynie mężowi na jego prace socjalno-filozoficzne, chociaż ani w ząb nie rozumiała tego co pisał, zresztą skasowała raz na zawsze wszelkie objady i kolacje w klubie i nie pozwalała Piotrowi trwonić tak jak dawniej pieniędzy. Po siedmiu latach pożycia małżeńskiego Piotr zauważył z radością, że w żonie jego odbiło się jak w źwierciedle, to tylko, co w nim było wzniosłem i szlachetnem. A i on ulegając jakiemuś tajemniczemu wpływowi, jakiejś sile niewidzialnej, stawał się coraz lepszym i cnotliwszym.





IV.

Bestużew z żoną i dziećmi gościł w Łysych-Górach od dwóch miesięcy, gdy dostał list od jednego z przyjaciół w Petersburgu. Ten wzywał go, aby stawił się niezwłocznie na posiedzenie „Towarzystwa“, którego był nie tylko członkiem, ale głównym założycielem. Miano tam bowiem rozprawiać nad bardzo ważnemi kwestjami. Nataszka list przeczytawszy (czytała zaś każdy, który mąż odbierał), zaczęła Piotra pierwsza namawiać do podróży natychmiastowej, pomimo, że cierpiała bardzo, skoro musiała rozłączyć się z mężem. Bała się zawsze jak ognia, żeby nie przeszkadzać mężowi w jego pracach społecznych, od których według jej silnego przekonania, zawisło wszelkie dobro i pomyślność ludzkości całej. Na Piotra spojrzenie proszące nieśmiało o przyzwolenie, odpowiedziała nie tylko potakująco, ale namawiając go do tego najusilniej. Prosiła tylko, żeby wyznaczył z góry termin powrotu. Stanęło na tem, że Piotr zabawi miesiąc w Petersburgu. Minęło tymczasem sześć tygodni od jego odjazdu i Nataszka wpadała z początkowego gniewnego rozdrażnienia w czarną melancholją, nareszcie w gorączkowy niepokój co bardzo źle oddziaływało na humor niemowlęcia, które karmiła. Chłopczyna darł się niemiłosiernie po dniach całych, a co gorsza i po nocach całych. Zjechał był również na dłuższy pobyt do Łysych-Gór, Denissow, obecnie jenerał na pensji, przyjęty otwartemi ramionami przez Rostowów. Należał on do pertji Wolnodumców niezadowolonych z całego ustroju państwowego i krytykujących ostro każdy czyn rządowy. Patrzał on na hrabinę Bestużew z bolesnem zdziwieniem, niby na stary, wyblakowany portret, przypominający nam bardzo słabo rysy osoby niegdyś przez nas ukochanej. Byłaż to rzeczywiście owa ubóstwiona przez niego czarodziejka, owa postać wiotka jak trzcina, pełna uroku nadziemskiego? Teraz widział przed sobą tłuściutką matusię, w szlafroczku wiszącym na niej na kształt wora, z oczami mdłemi, z włosami splątanemi niedbale w tyle głowy, mówiącą wiecznie aż do znudzenia o swoich malcach, jakby już nie było innego na świecie przedmiotu do rozmowy prócz jej dziatwy.
Nadeszła wigilja św. Mikołaja. Czekano na powrót Piotra lada godzina, Mikołaj przeczuwając nieład, jaki wkradnie się jutro w cały ustrój domowy, przez napływ gości i sług obcych, był na nogach od świtu. Obszedł szczegółowo wszystkie budynki gospodarskie, i wrócił dopiero na objad do pałacu. Wiedział, co go czeka nazajutrz, jak służba cała będzie pijaniuteńka, jak on sam w ciasnym i niewygodnym mundurze umęczy się i znudzi, grając niewdzięczną rolę gospodarza. Wchodził też do sali jadalnej w najgorszym humorze, co zaraz poznała Marja, siedząca zawsze naprzeciw męża, po ruchu gwałtownym, jakim odtrącił z brzękiem i dźwiękiem szklankę i kieliszek. Zastał już wszystkich siedzących przy stole. Z dziećmi, ich nauczycielkami i mentorami, z członkami rodziny i gracjalistkami, było dwadzieścia cztery osób, zasiadających codziennie do stołu w Łysych-Górach. Z żoną wcale się dziś nie widział, prócz przy wspólnem śniadaniu. Zwykle widząc męża w złym humorze, miała na tyle przezorności, że czekała do końca objadu, żeby spytać go słodko co mu tak czoło zasępia? Dziś mocno zaniepokojona jego miną kwaśną i naburmuszoną, zapomniała o zwykłej dyplomacji, pytając go troskliwie, czy znalazł wszystko w porządku? Źle się wybrała z niewczesnem pytaniem.
Odburknął szorstko:
— Z tem bydłem kwadratowem? Ciekawym kto byłby na tyle mądry, żeby doprowadzić do ładu i składu, naszych ruskich Chamów?!
— Nie omyliłam się więc — pomyślała Marja, boleśnie dotknięta męża szorstką odpowiedzią. — Jest wściekły?... czemże ja jednak mogłam go rozgniewać? — Nie pytała więcej o nic, widząc że Mikołaj milczy również. Rozmowę zatem prowadził dalej Denissow, i wkrótce stała się ogólną, tylko gospodarstwo oboje nie brali w niej udziału.
Gdy odchodzili od stołu, ucałowawszy rękę matki Mikołaja, żona szepnęła tuląc się do męża pieszczotliwie, dla czego taki na nią gniewny?
— Zawsze musisz sobie nabić głowę czemś, o czem się nawet nie śni nikomu! — odrzucił niecierpliwie.
To słowo zawsze, potwierdzało Marji obawy, przekonywując, że mąż jest mocno rozdrażniony, tylko nie chce powiedzieć dla czego. Małżeństwo to żyło w takiej zgodzie i harmonji, że hrabina matka i Sonia, które byłyby może i rade, w swojej zazdrości, jedna o miłość syna, druga o tego, którego przez lat tyle uważała jako narzeczonego, módz dopatrzeć jakiej chmurki na ich wiecznie jasnym horyzoncie, nie mogły nigdy pocieszyć się czemś podobnem i wmieszać się do ich spraw, niby to w celu pogodzenia stron zwaśnionych. Czasem jednak było między małżonkami chwilowe nieporozumienie, z którem ukrywali się starannie przed innymi. Następywało to zwykle po chwilach największego upojenia, a także podczas stanów poważnych Marji, jak obecnie. Wtedy osłabiona i rozdrażniona fizycznie, brała podwójnie do serca, i rozżalała się lada drobnostką.
— Panie i panowie! — zawołał nagle Mikołaj z komicznym patosem (w czem Marja dopatrzyła chęci dokuczenia jej). — Od szóstej z rana jestem na nogach. Jutro będę miał ciężką pańszczyznę przez cały dzień, idę więc położyć się i wyspać należycie, na zadatek czekających mnie jutro trudów.
Oddalił się, nie dodawszy ani słowa. W małym saloniku rzucił się na szezlong w całem ubraniu.
— To tak zawsze — Marja pomyślała. — Mówi do wszystkich, tylko nie do mnie. Nie podobam mu się, rzecz aż nadto widoczna, szczególniej w tym stanie. — Spojrzała ze smutkiem w duże, stojące zwierciadło, odbijające aż nadto wiernie jej figurę beczułkowatą i twarz żółtą, mizerną, przeciągniętą, w której świeciły jedynie jej oczy duże, piękne i promieniste. Wszystko i wszyscy drażnili ją w tem usposobieniu. Hałas i tartas, który dziatwa robiła, śmiech rubaszny Denissowa, a szczególniej powłóczyste Soni spojrzenie, odprowadzające za próg jej męża. Po co ona patrzy na Mikołaja? Już to biedna Sonia bywała najczęściej kozłem ofiarnym, na którym mełło się to, co w głębi serca Marji dolegało. Za chwilę wyszła i młoda hrabina Rostow z sali jadalnej, udając się do pokoju dziecięcego. Zastała tam swoją dziatwę bawiącą się: „W podróż do Moskwy“, siedząc na krzesełkach powiązanych sznurkami. Zaprosiły i matkę do wzięcia udziału w zabawie. Zrobiła dzieciom tę przyjemność. Zły humor męża nie dawał jej atoli spokoju i miała go ciągle na myśli. Wstała wkrótce, podchodząc krokiem ciężkim i kaczkowatym, do drzwi odchylonych saloniku.
— Może już nie spi — powiedziała sobie w duchu. — Będę zatem mogła pogadać z nim sam na sam. — Nie zauważyła, że tu za nią wyśliznął się i Jędruś, synek najstarszy.
— Kochana Maryniu, zdaje mi się, że zasnął, taki strudzony! — usłyszała za sobą szept Soni, wchodzącej na korytarz z przeciwnej strony. Zwróciła się ku niej, tłumiąc w sobie gniew siłą mocą i połknąwszy odpowiedź suchą i szorstką, którą chciała jej dać do poznania, żeby nie mięszała się w nie swoje rzeczy. Teraz i synka spostrzegła za sobą; udając więc, że Soni uwagi wcale nie słyszy, skinęła na chłopczyka, żeby zachował się cicho, a sama stanęła w drzwiach uchylonych, podczas gdy Sonia wyszła na palcach drugiemi. Słuchała z lubością, tak jej dobrze znanego chrapania męża. Wyobraziła sobie to czoło piękne, gładkie i wysokie, ten delikatny i puszysty wąsik czarny, nad ustami koralowemi, tę twarz śliczną i przez nią nad życie własne ukochaną, w którą wpatruje się nie raz wieczorem całemi godzinami, przy mdłem światełku lampki nocnej. Mikołaj ruszył się przez sen, a na to malec wleciał pędem do saloniku, wrzeszcząc na całe gardło:
— Tatusiu! mama stoi za drzwiami.
Marja pozieleniała z trwogi śmiertelnej. Ruchami gwałtownemi przywoływała malca nakazując mu milczenie. Na chwilę cisza na nowo zapanowała, ale owa złowroga, burzę zapowiadająca. Wiedziała, że niecierpiał żeby go budzono wśród drzemki poobiedniej. I rzeczywiście, nie czekała długo na nowy dowód tegoż:
— Że też w własnym domu nie mogę mieć nigdy chwili wypoczynku! — zawołał szorstko Mikołaj. — Jesteś tam Marjo?... Czemużeś pozwoliła wejść temu wisusowi?!...
— Pragnęłam tylko popatrzeć zdaleka... przekonać się czy... Nie wiedziałam, że Jędruś wyśliznął się w te tropy za mną... Przebacz mój drogi...
Mikołaj zamruczał coś niezrozumiałego, a matka porwała za rękę niesfornego chłopaka, ciągnąc gwałtem za sobą. Może w pięć minut po tym fatalnym wypadku, mała trzechletnia Nataszka, wielka ojca faworytka i pieszczoszka, dowiedziawszy się od Jędrusia, że spi w saloniku, wymknęła się matce, tak samo niepostrzeżenie, pchnęła drzwi, które skrzypnęły na zawiasach i zbliżyła się kroczkiem drobnym, ale śmiałym do szezlongu. Wspiąwszy się na paluszki, pocałowała rękę ojca zwisającą, nie mogąc dostać do twarzy obróconej ku ścianie. Zwrócił się ku niej Mikołaj, z czułym i słodkim uśmiechem.
— Nataszko, Nataszko! — matka pobiegła za nią, przywołując po cichu, przez drzwi odchylone. — Chodźże tu! pozwól spać tatkowi.
— Ależ tatko nie chce już spać mateczko, śmieje się do mnie — rzekła dziecina z minką figlarną. Mikołaj spuścił nogi na posadzkę i porwał małą na ręce.
— Zbliż że się i ty Maryniu — skinął na żonę.
Weszła, siadając nieśmiało obok niego.
— Nie widziałam kiedy mi się oboje wymknęli — szepnęła z wzrokiem spuszczonym.
Mikołaj z dziewczynką na jednem ramieniu, drugiem objął żonę za szyję, a spostrzegłszy wyraz błagający o przebaczenie w jej oczach łez pełnych, pocałował ją w czoło:
— Czy wolno całować mamę? — spytał żartobliwie córeczkę.
— Wolno, wolno! — zatrzepotała rączętami — i w oczka, i w buzię!...
— Dla czegoś sądziła przed chwilą, że się gniewam na ciebie? — rzekł Mikołaj, przenikając tajemną myśl żony.
— Ah! ty nie wiesz, co się wtedy ze mną dzieje! Czuję się tak bardzo nieszczęśliwą, gdy cię takim widzę. Zdaje mi się zawsze...
— Ejże! co za szaleństwo! Powinnabyś się wstydzić Maryniu...
— Zdaje mi się... że... że... nie możesz kochać równie brzydkiej istoty, szczególniej gdy tak wyglądam, jak w tej chwili.
— Cicho bądź! Pleciesz koszałki, opałki!... Nie wiem zresztą czy cię kocham... a jednak... jakby ci to wytłumaczyć?... Niechby cień najlżejszy padł pomiędzy nas... niechbym znalazł się bez ciebie, a byłbym zgubionym... niezdolnym do niczego!... Czy ja kocham mój palec?... A niechżeby mi go chciano odciąć?...
— Ja bo inną jestem... ale nie mniej rozumiem ciebie... Więc nie gniewasz się na mnie?
— Ależ ani mi się nie przyśniło coś podobnego, powtarzam ci raz jeszcze! — Gdy się wreszcie uspokoiła, zaczął chodzić po pokoju, wyrażając głośno swoje myśli najtajniejsze przed żoną, jak to było u niego w zwyczaju.
Nawet nigdy się nie spytał, czy chce go słuchać? Był silnie przekonany, że powinni mieć zawsze oboje te same myśli i chęci. Podzielił się więc z nią chęcią zaproszenia Bestużewów i Denissowa, żeby zostali u nich aż do wiosny. Marja słuchała, robiła swoje uwagi, mówiąc mu z kolei o ich własnych dzieciach!
— Jak w niej już przebija kobieta! — przemówiła po francuzku wskazując mu wzrokiem Nataszkę, która patrzyła na nich swojemi dużemi czarnemi oczami. — Zarzucacie częstokroć, że brak nam loiki. Oto nasza cała loika!... Mówię małej: — „Nie idź do tatka, nie przeszkadzaj mu do snu“. — A ona mi na to: — „Ależ wcale nie chce mu się spać. Tatuś się do mnie śmieje“... — I ma słuszność zupełną! — dodała Marja, wlepiając w męża wzrok rozkochany. — Tylko trochę nadto ją rozpieszczasz Mikołciu — szepnęła.
— Cóż chcesz! Robię co mogę, aby ukryć przed nią, że kocham rzeczywiście nad życie własne to bobo!
W tej chwili usłyszano trzask z bata, dzwonki przy sankach, psów głośne szczekanie na dziedzińcu, jak również w domu gwar głosów pomieszanych i drzwi otwierające się z łoskotem.
— Jestem pewna że to Piotr przyjechał — zerwała się Marja. — Pójdę zobaczyć.
Skoro wyszła żona z saloniku, Mikołaj urządził swojej pieszczoszce jazdę na własnym grzbiecie. Zmęczony i zadyszany zatrzymał się wreszcie w galopie, porwał małą śmieszkę harcującą na ojcu jak na koniu, przesadził sobie przez głowę i serdecznie wycałowawszy postawił na nóżki. Ta niezwykła gimnastyka przypomniała mu tańce w domu rodzicielskim. Wpatrując się z miłością niewymowną, w śliczną twarzyczkę swojej córeczki rozpromienionej radością, widział siebie wprowadzającego ją w świat jako pannę dorosłę, i tańczącego mazura, jak niegdyś jego ojciec tańczył z Nataszką sławnego Angleza: Daniel Cowper.
— Rzeczywiście zjawił się Piotr przecież raz! — weszła Marja do męża z oznajmieniem. — Warto widzieć, istne przemienienie, które nastąpiło u Nataszki!... Jednak nie omieszkała zmyć mężowi głowę należycie, za opóźnienie i lenistwo w pisaniu listów. Jakże się nim cieszy! jak się cieszy!... Idźże prędko powitać go!...
Mikołaj wyszedł z saloniku prowadząc za rękę małą Nataszkę... Marja zostawszy samą, szepnęła pół-głosem: — Oh nigdy, nigdy, nie śniłam nawet o tak wielkiem szczęściu!
Nagle zasępiła się jej twarz rozpromieniona, westchnęła, i oczy jej zaszły łzami. Zdawać się mogło, że przeczucie życia wiecznego rzuciło cień ponury na to szczęście ziemskie, którego obecnie używała w całej pełni.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W koło każdego większego ogniska domowego tworzą się grupy odrębne, które grawitując na wzór planet koło słońca, mają swoje własne troski, cieszą się lub smucą, w skutek powodów osobistych. Bywają jednak wypadki elektryzujące wszystkich domowników i z których cieszy się ogół. Takim wypadkiem uszczęśliwiającym był powrót Piotra. Słudzy, nauczyciele i bony, oczekiwali na pewno hojnych prezentów na Nowy Rok od hrabiego. Wiedzieli zresztą, że gdy Piotr gości w Łysych Górach, Rostow jest mniej surowy, i nie wgląda tak szczegółowo we wszystko.
Dzieci nie posiadały się z radości, bo nikt ich nie umiał tak zabawić, jak nieoceniony najlepszy wujcio Piotr! Wiedziały i one, że mogą spodziewać się od wujcia całych pak z najcudowniejszemi zabawkami, całych pudeł cukrów i owoców kandyzowanych.
Mikołcio Bołkoński kończący obecnie lat piętnaście, był dość słuszny na swój wiek, niesłychanie żywy, i obdarzony nader bystrym umysłem. Nadto szybki rozwój inteligencji, oddziaływał wrogo na ustrój fizyczny. Chłopczyna był wątły, chorowity i nerwowy do najwyższego stopnia. Miał zawsze prześliczne, głębokie, dziwnie smętne oczy czarne, i jasne jak len kędziorki spływające mu na ramiona. Ubóstwiał wujcia Piotra. Co do Rostowa, mimo wysiłku Marji, chłopczyna nie mógł go jakoś pokochać. Lekceważył go nawet i był dla niego prawie pogardliwie obojętnym. Nie imponował mu ani tytuł pułkownika huzarów, ani krzyż św. Jerzego za chrabrost, który jaśniał na piersiach Rostowa, ile razy występował w galowym mundurze. Piotr natomiast był jego bóstwem. Niczego nie pragnął goręcej, jak żeby mógł być kiedyś tak uczonym, i tak dobrym jak wujcio Piotr. Gdy na niego patrzał promieniała mu twarzyczka; jeżeli kiedy do niego przemówił, chłopczyna nie posiadał się z nadmiaru radości, a serce biło mu w łonie jak młotem. Pamiętał każde jego słowo jakby jaką świętość, i powtarzał potem swojemu mentorowi panu Dessalles z czcią religijną.
Chłopczyna w którego niewinnem serduszku zaczynały zwolna kiełkować namiętne uczucia wieku młodzieńczego, zbudował cały romans niesłychanie poetyczny na kilku szczegółach zasłyszanych z wujcia Piotra przeszłości. Unosił się nad wujcia przygodami, i męczeństwem w niewoli francuzkiej. Przyjaźń jego ojca zmarłego dla Piotra, robiła go prawie świętym w oczach chłopczyny rozmarzonego nerwowo i chorobliwie. Domyślił się z łatwością po wzruszeniu pełnem czułości, z jakiem ciocia Nataszka wspominała kiedy niekiedy o jego ojcu, że kochał się w niej za życia, i był przez nią kochany nawzajem. Wyobraził sobie w bujnej fantazji scenę dramatyczną, gdy ojciec umierający przekazywał swoją najukochańszą druhowi serdecznemu. Zaledwie mógł sobie przypomnieć rysy ojca, ale nie mniej ubóstwiał tę postać mglistą, majaczącą mu przed oczami, a myśląc o zmarłym, zdarzyło mu się nieraz rozpłakać rzewnie.
W tym samym dniu po wieczerzy, gdy wszystkie dzieci udawały się na spoczynek z bonami i nauczycielami, Mikołko szepnął na ucho Dessalles’owi, że miałby wielką ochotę zostać cokolwiek dłużej.
— Cioteczko! — zwrócił się do Marji z czułą prośbą — pozwól mi zostać jeszcze trochę z wami. — Marja spojrzała w tę twarzyczkę drżącą ze wzruszenia.
— Skoro pojawiasz się u nas hrabio, nie może Mikołko odczepić się od ciebie.
Piotr uśmiechnął się łagodnie, widząc że te słowa do niego się stosują:
— Odprowadzę go panu niebawem — zapewnił Dessalles’a, podając mu rękę na dobranoc. — Nie miałem nawet czasu przypatrzeć mu się dokładnie... Jak on robi się podobnym do swego ojca! Nieprawdaż hrabino? — Zwrócił się Piotr ku Marji.
— Do mojego ojca?! — wykrzyknął chłopczyna z zapałem cały zarumieniony, rzucając na Piotra spojrzenie namiętnej prawie miłości i wdzięczności.
Ten spuścił smętnie głowę na piersi, a po chwili nawiązał rozmowę na nowo, którą przerwały były dzieci, oddając wszystkim dobranoc.
Marja zasiadła po wieczerzy do krosienek. Nataszka siedziała naprzeciw męża nieruchoma, wchłaniając w siebie niejako każdą jego odpowiedź, na pytania któremi zasypywali go Rostow i Denissow, dla czego bawił tak długo w Petersburgu? Panowie palili fajki na długich cybuchach z wiszni tureckiej, nakładane i zapalane co chwila na nowo przez usłużnych kozaczków kilkonastoletnich, do tej obsługi wyłącznie odstawionych. Popijali przytem ulubiony „czaj“, dostarczany im przez Sonię siedzącą przed samowarem, z minką pełną melancholji. Mikołko wciśnięty w kąt najciemniejszy, zapatrzony w Piotra jak w tęczę, drgnął kiedy niekiedy, powtarzając szeptem słowa wujcia ukochanego, aby ich nie zapomnieć przypadkiem.
Rozprawiano o tem co się działo w najwyższych sferach rządowych. Denissow niezadowolony w wysokim stopniu, z zawodu jaki go spotkał osobiście, krytykując zawzięcie każdy czyn rządu obecnego, wyrażał się z surowością nieubłaganą o wszelkich „głupstwach“ (według niego) popełnianych w Petersburgu.
— Dawniej — utrzymywał — trzeba było Niemca z urodzenia, aby zrobić w Rosji karjerę. Obecnie dostępują łaski w sferach dworskich ci jedynie, którzy należą do koterji Tatarinowa i Krüdner! Czy ma to jaki sens pytam się was, oddawać pułk Semenowski takiemu prostemu żołdakowi jak Schwartz?!
Rostow pomimo że go to wszystko nie wiele obchodziło, sądził że ubliżałoby jego godności, gdyby nie wziął udziału w kwestjach tak ważnych. Udawał więc wielkie zainteresowanie się nowemi mianowaniami na rozmaite urzęda i dostojeństwa w państwie rosyjskiem. I on zaczął wypytywać Piotra szczegółowo. Rozmowa też toczyła się dalej o wieściach i ploteczkach w sferach dworskich, mniej lub więcej kłamliwych i nie uzasadnionych.
Nataszka przenikając zawsze instynktowo męża myśli i pragnienia najtajniejsze, czuła, że radby wprowadzić rozmowę na inne tory i podzielić się z przyjaciółmi przedmiotem, który go zajmywał najwięcej; sprowadzając jedynie do Petersburga. Chciał tam bowiem naradzić się ze swoim znajomym najświeższej daty, księciem Teodorem. Przyszła zatem na pomoc Piotrowi, pytając wprost, na czem stanęła ich wspólna narada?
— Która? — bąknął Rostow.
— Zawsze w tej samej kwestji palącej. — Piotr odrzucił. — Każdy z nas czuje, że w Rosji wszystko idzie na opak, i że jest świętym obowiązkiem ludzi uczciwych działać odpornie przeciw temu...
— Ludzi uczciwych?! — wykrzyknął Rostow z czołem gniewnie zmarszczonem. — Ciekawym, co mogą na to poradzić?
— Bardzo wiele, mogą bowiem...
— Przejdźmy do mego gabinetu, — przerwał nagle Rostow Piotrowi.
Nataszka wstała, aby zobaczyć co się dzieje u jej dzieci. I Marja poszła za jej przykładem. Panowie udali się do dość odległego gabinetu. Za nimi w tropy wśliznął się Mikołko niepostrzeżenie, przycupnąwszy cichuteńko w kąciku, po za biurem Rostowa.
— Wytłumacz że nam teraz jasno i dobitnie, co czynić zamyślasz? — napadł obcesowo Denissow na Piotra, ćmiąc dalej fajkę.
— Mrzonki, i wiecznie mrzonki niedorzeczne! — mruknął Rostow z niechęcią.
— Oto jakie jest obecne położenie w Petersburgu! — Piotr zaczął mówić, wymachując przytem energicznie obiema rękami, jakby na poparcie słów swoich. — Car prawie w nic się nie miesza. Pogrążył się całkowicie w mistycyzmie. Szuka spokoju za jaką bądź cenę i zdaje mu się, że zdobędzie go jedynie z pomocą ludzi bez czci i wiary, którzy ogół uciskają i prześladują aż miło! W sądach kwitnie przekupstwo najohydniejsze. W wojsku kij przewodzi, a kary cielesne są na porządku dziennym. Lud jest najokropniej uciemiężony; cywilizacja zduszona i przytłumiona. Młodzież myśląca uczciwie, jest tyranizowaną na każdym kroku! Struna wyciągnięta nad miarę pęknąć musi. Jest to nieodwołalnem i każdy z nas to czuje!
Piotr mówił z silnem przekonaniem, jak mówią i za dni naszych i będą mówili po koniec wieków, ci wszyscy, którzy przypatrują się wzrokiem krytycznym, pierwszemu lepszemu rządowi.
— Powiedziałem im to w Petersburgu z całą otwartością...
— Komu?
— Czyż nie wiesz? Księciu Teodorowi, no! i reszcie... Niech idą o lepsze cywilizacja z uczuciem miłosierdzia, dla wszystkich potrzebujących takowego. Rzecz nader piękna, ale jak obecnie nie wystarczająca. Teraźniejsze okoliczności wymagają czegoś więcej!
Rostow niecierpliwił się coraz bardziej. Miał już wybuchnąć i odciąć ostro Piotrowi, gdy spostrzegł nagle bratanka swojej żony.
— A ty co tu robisz? — krzyknął gniewnie.
— Proszę, zostaw go! — wtrącił Piotr ująwszy chłopaka za rękę. — Powiedziałem im nawet o wiele więcej — rozwijał dalej swoje teorje ulubione. — Gdy widzimy, że struna przeciągnięta pęka, gdy wisi nam nad głową na włosku katastrofa nieunikniona, niby miecz Demoklesa, powinniśmy się skupiać, aby stawić mężnie czoło ogólnemu, społecznemu przewrotowi. Co tylko dotąd zachowało się zdrowem na duszy i ciele, przyciągają ku sobie owe sfery. Lecą tedy niby ćmy ku światłu, aby zginąć marnie w płomieniach. Wszyscy psują się tam z gruntu. Jednych gubią rozwięzłe kobiety, drugich carskie fawory, zdobyte pochlebstwem nie prawdziwą zasługą; jeszcze innych próżność i ambicja źle pojęta, jak również żądza pieniędzy, choćby przyszło za nie zapłacić czcią własną i choćby ich trzeba zdobywać najhaniebniej! I tym sposobem rozszerzają się coraz bardziej owe kręgi piekielne... Wkrótce nie stanie i na nasienie ludzi uczciwych i niezawisłych, jak my trzej naprzykład!... Trzeba zatem i z naszej strony wytężyć wszelkie siły!... Niech naszem hasłem będzie odtąd nie tylko bierna cnota, ale działajmy stwierdzając czynami, że pragniemy wolności i niezawisłości!
— A jakiż cel wytknęliście sobie? — zawołał Rostow z gniewem coraz wzrastającym. — W jakim stosunku znajdziecie się w obec rządu, rozpocząwszy waszą działalność?
— Jako jego pomocnicy i doradcy. Właściwie towarzystwo oparte na takich podstawach, nie potrzebowałoby rozwijać się sekretnie. Gdyby on chciał to rozumieć, członkowie tegoż, nie byliby wrogami rządu, ale szliby z nim ręka w rękę, jak przystało na uczciwych i wiernych poddanych i na obywateli miłujących szczerze ojczyznę własną. Bylibyśmy tam po to, aby Pugaczewy nie ścinali nam głów bezkarnie, tacy Arakczejewy, nie wypędzali nas na kraj świata, dla zaludnienia przymusowego wojskowych osad i tym podobnie... Związalibyśmy się po prostu w celu wzniosłym, czuwania nad dobrem powszechnem i nad publicznem bezpieczeństwem.
— Doskonale! skoro jednak Stowarzyszenie jest sekretnem, szkodzi i nie może jak tylko zło szerzyć.
— Dla czego? Mógłżeby kto utrzymywać, że Tugendbund, który uratował przecież całą Europę, spłodził zło jedynie? Czyż przeciwnie ów związek nie zasadzał się na wzniosłem połączeniu cnoty, miłości bliźniego, wspierania się nawzajem, słowem: czyż nie był on wcieleniem w czyn słów Chrystusa wyrzeczonych, gdy konał na krzyżu?
Nataszka, która weszła była do gabinetu brata, podczas rozprawy ożywionej, promieniała radością, wpatrując się w twarz męża z uwielbieniem. Prawie nie słyszała słów jego. Czyż ich nie znała z góry, jak wszystkiego, co płynęło z duszy Piotra? Mikołko, z cieńką szyjką, sterczącą z kryzy koronkowej, na którego nikt już teraz nie zwracał uwagi, był nie mniej od cioci Nataszki szczęśliwy i rozpromieniony. Każde słowo Piotra elektryzowało chłopczynę, rozpłomieniając jego serduszko. W zacietrzewieniu, kręcił i łamał pióra i laskę laku, leżącą na biurku Rostowa.
— Eh! mój drogi — Denissow machnął ręką pogardliwie. — Cały ten kram twój, ten Tugendbund... nie zda się psu na budę! Dobry chyba dla flegmatycznych Niemców, dla zjadaczów kiełbasy — dodał ze zwykłą u niego rubasznością żołnierską. — Przyznaję że wszystko idzie djabli wiedzą po jakiemu. Ale taki ślamazarny Tugendbund to nie przy mnie pisane! Jesteście niezadowoleni? No to podnieście „bunt“ po naszemu! kończący się na „t“, nie na „d“. To rozumię i do tego chętnie rękę przyłożę!
Bestużewy uśmiechnęli się oboje. Rostow atoli, oburzony na prawdę, starał się udowodnić, że nic Rosji obecnie nie grozi, a tylko chorobliwa wyobraźnia Piotra wytwarza jakieś widma krwawe, przypuszczając wybuch rewolucyjny. Piotr bronił zawzięcie swojej tezy, a ponieważ był bardziej rozwinięty umysłowo od Rostowa, wkrótce zapędził w kąt tamtego, zbijając jeden po drugim wszystkie jego argumenta. To rozdrażniło ostatecznie Rostowa, tem bardziej, że w duszy czuł jako on ma słuszność, a jego zdanie jest rzeczywiście rozsądnem i sprawiedliwem.
— Słuchajże teraz Piotrusiu, co ja ci na to odpowiem! — Rostow zerwał się na równe nogi, cisnąwszy fajką o ziemię tak gwałtownie, że rozbiła się w kawałki. — Według ciebie wszystko idzie Bóg wie po jakiemu, słowem najgorzej w świecie. Przepowiadasz nam bliską katastrofę. Nie wierzę ani w jedno, ani w drugie, chociaż nie mogę ci złożyć na to dowodów namacalnych. Gdy mi jednak zaczynasz prawić, że przysięga i obowiązek, to rzeczy względne i podpadające zmianie, mam na coś podobnego odpowiedź gotową!... Jesteś moim szwagrem i najlepszym przyjacielem, nieprawdaż?... Otóż gdyby ci strzeliło do głowy, wprowadzić w czyn twoje mrzonki niedorzeczne, działając wrogo przeciw istniejącemu rządowi, a minister wojny kazał mi wystąpić przeciw buntownikom na czele mego pułku, szarżowałbym na was bez namysłu, siekąc i rąbiąc... ciebie najpierwszego... Teraz rozprawiaj na ten temat ile ci się podoba!... Ja moje skończyłem!
Nastąpiło kłopotliwe milczenie. Przerwała go pierwsza Nataszka, broniąc męża z zapałem, a nabierając z góry brata. Jakkolwiek jej wmieszanie się, nie było poparte silnemi i niezbitemi argumentami, dopięła celu, przestano bowiem dysputować tak zawzięcie i rozmowa toczyła się dalej, w tonie spokojnym i przyjacielskim.
Gdy się rozchodzono, Mikołko schwycił Piotra za rękę, blady z wzruszenia i z oczami pałającemi ogniem gorączkowym.
— Wujciu — szepnął głosem stłumionym i urywanym. — Ty, ty wierzysz w to, co... co... Gdyby mój tatuś żył, czy byłby podzielał twoje zdanie?
Spojrzał badawczo na chłopaka, zrozumiawszy w lot jak musiał pracować jego umysł młodociany nad rozwiązaniem kwestji tak zawiłej, podczas całej ich rozprawy. Przypomniawszy sobie o czem mówiono, żałował teraz na prawdę, że pozwolił zostać z nimi dzieciakowi.
— Tak sądzę — bąknął wymijająco, mocno zafrasowany i wyszedł.
Mikołko zbliżył się zadumany i spostrzegł teraz dopiero, jakiego dopuścił się spustoszenia na biurku Rostów. Stanął cały w ogniu, bełkocząc w trwodze piekielnej słowa urywane:
— Przepraszam... bardzo wujcia przepraszam!... Sam nie wiem co mi się stało!... Nie zrobiłem tego naumyślnie... — ręką zaś wskazywał pióra podgjęte i lak połamany.
— Dobrze, już dobrze! — bąknął Rostow, hamując się w gniewie ile możności. — Nie powinieneś był w ogóle tu się znajdywać, to nie było miejsce dla ciebie! — Rzucił pod stół szczątki połamane i wyszedł za Piotrem drzwiami trzasnąwszy.
Panowie wrócili jeszcze na świeży czaj do sali jadalnej, ale nie rozprawiano więcej ani o polityce, ani o żadnych sekretnych Stowarzyszeniach. Rozmowę ożywiały i podtrzymywały jedynie, wspomnienia z roku 1812, tak ulubione przez Rostowa. Denissow i Piotr wzięli również udział w rozmowie. Dość na tem, że gdy późno w nocy rozeszli się ostatecznie, byli znowu wszyscy trzej w najlepszej zgodzie i harmonji.
— Szkoda wielka — wtrącił Rostow, znalazłszy się sam na sam z żoną w pokoju sypialnym — żeś nie słyszała dziś wieczór mojej rozprawy z Piotrem. Coś tam knują po cichu w Petersburgu przeciw rządowi... Starał się mnie gwałtem przekonać, że w takim zbiegu okoliczności, jest świętą powinnością każdego uczciwego człowieka, złamać przysięgę... Wszyscy napadli na mnie, a najgorzej zburczała mnie Nataszka. Zabawna ta moja siostrunia! Trzyma męża pod pantoflem, wodzi go za nos, aż ognia daje! ale niechże ktokolwiek będzie innego zdania niż jej Piotruś najdroższy, skoczy mu do ócz jak osa! Gdym powiedział bez owijania w bawełnę, że stawiam raz wykonaną przysięgę, najwyżej zakrzyczała mnie że sam nie wiem co plotę! Cóżbyś tu jej była na to odpowiedziała?
— Że masz słuszność zupełną. Już jej to nawet tłumaczyłam niedawno temu. Piotr utrzymuje, że społeczeństwo psuje się i upada coraz niżej... jest zatem obowiązkiem ludzi uczciwych i dobrej woli, spieszyć bliźnim na ratunek... Prawda i to, ale zapomina, że mamy jeszcze o wiele świętsze obowiązki, nadane nam przez Boga samego, i dotyczące nas najbliżej. Możemy w danym razie poświęcić siebie samych, ale nie wolno nam poświęcać dobra dzieci naszych.
— Jakbyś mi z ust wyjęła! — zawołał Rostow, przekonany, że to im właśnie powiedział — Piotr jednak plótł dalej banialuki o miłości bliźniego... o słowach Chrystusa z krzyża... a ten dzieciak Mikołcio z głową tak samo wywróconą do góry nogami!... słuchał go z najwyższem uniesieniem!
— To dziecię okropnie mnie niepokoi! — westchnęła Marja. — Taki jakiś dziwny, tak w niczem niepodobny do swoich rówieśników... Lękam się zawsze, czy dość się nim zajmuję, czy nie zapominam o nim, dbając więcej o dzieci własne? Jest najczęściej sam ze swojemi myślami, a takie osamotnienie źle na niego oddziaływa.
— Sądzę, że nie możesz sobie niczego wyrzucać, co do niego. Jesteś dla Mikołki najczulszą matką, z czego zresztą cieszę się, bo to najmilszy w świecie chłopczyna! — Rostow zwykł był zawsze unosić się w ten sposób nad bratankiem żony, dla którego w gruncie był najzupełniej obojętnym. Czując to i niemogąc w tem się przezwyciężyć, wychwalał malca, ile razy wydarzyła się po temu sposobność.
— Mów co chcesz, a ja czuję, że nie jestem mu matką i to mnie martwi — Marja potrząsła smętnie głową. — Życie osamotnione, nic nie warte dla niego. Trzebaby mu gwałtem towarzystwa.
— Będzie je miał wkrótce. Wybieram się z nim przecie na wiosnę do Petersburga. — Rostow odpowiedział.
Mikołcio tymczasem spał, rzucając się we śnie niespokojnie. U sufitu paliła się lampka nocna, rozsiewając w koło mdłe światełko. Nie mogli bowiem nigdy przyzwyczaić do ciemności chłopaka niesłychanie nerwowego i drażliwego. Obudził się nagle, z kroplami potu zimnego na czole. Usiadł na pościółce, oglądając się w koło z szeroko rozwartemi źrenicami. Dusiła go ciężka zmora. Widział się w towarzystwie wujcia Piotra, w hełmach rzymskich na głowach, podobnych do owych noszonych przez bohaterów Plutarga. Za nimi kroczyła liczna armja. Składała się ona z mnóstwa niteczek cieniusieńkich i mlecznej białości, niby z tak nazwanej Przędzy Matki Bożej, snującej się i czepiającej każdego źdźbła na ściernisku w jesieni. Sława, której ciało przejrzyste składało się również z tych srebrnych niteczek, tylko trochę gęściej zasnutych, szła przodem. Wujcio Piotr i on, lekko, radośnie, posuwali się ku zamierzonemu celowi... i już... już... mieli go dosięgnąć. Gdy naraz nitki srebrne, zaczęły się plątać ich obmotując i ubezwładniając... Czują obydwaj że się duszą, że długo tej męki piekielnej nie wytrzymają... Naraz zjawia się przed nimi Rostow, groźny i straszny... — „Wyście to sprawili!“ — woła pokazując im pióra pokręcone i lak połamany. — „Kochałem was, ale Arakczejew wydał rozkaz i zabiję bez litości pierwszego, który się zbliży!“... Mikołko przerażony, zwraca się ku Piotrowi, szukając u niego ratunku, ale Piotra już nie ma!... Na jego miejscu pojawia się ojciec, książę Andrzej! Postać to mglista i niewyraźna, ale to on najniezawodniej! Czuje to chłopczyna po gwałtownej miłości, jaka mu w tej chwili serce rozpiera, odbierając wszelkie siły... Ojciec zaczyna go pieścić, głaskać, ubolewa nad nim, ale wuj Rostow zbliża się również z pałaszem wyciągniętym i groźnie w górę podniesionym... Chłopczynę przejmuje trwoga szalona i budzi się zlany zimnym potem...
— Mój ojciec — szepcze sam do siebie — przyszedł popieścić się ze mną we śnie!... To był On! z całą pewnością! i on mnie pochwalił... zezwolił... tak samo jak wujcio Piotr!... Niech ci tam mówią co chcą, a ja zrobię To! Mucius Scevola spalił sobie całą rękę! Dlaczegóż i ja nie miałbym tak samo postąpić?... Chcą żebym się dalej kształcił?... Dobrze! będę się uczył... kiedyś jednak skończę nauki, a wtedy zrobię To!... Błagam tylko Boga o jedną łaskę, żebym miał tę siłę co wielcy mężowie w Plutargu!... Może i więcej zrobię?... Dowie się o tem świat cały; będą mnie znali, wielbili, śpiewali na moją cześć hymny pochwalne, a ja...
Łkanie głos mu stłumiło, chłopczyna zalał się łzami.
— Czyś chory? Czy cię co boli? — spytał Dessalles troskliwie, zbudzony rzewnym płaczem Mikołki.
— Bynajmniej! — odrzucił żywo chłopczyna, przyciskając nazad główkę do poduszek. — I pan Dessalles dobry... kocham i jego... — szeptał usypiając. — Co to jednak za różnica z wujciem Piotrem!... A mój tatuś najdroższy?.. Tak! tak! skoro dorosnę, zrobię To... tatuś zaś z nieba mnie pobłogosławi!...


Koniec tomu dziewiątego i ostatniego.


Tłumaczyła
Alfa.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.