Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VIII/XL
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom VIII |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VIII |
Indeks stron |
Na dole w pewnym domu niedokończonym na Warwarce, był szynk, w którym teraz rozbrzmiewały śpiewy ochrypłe i krzyki tłuszczy pjanej i rozbestwionej. W koło stołu zgromadziło się kilkunastu robotników. Byli już wszyscy pod dobrą datą, prawie bezprzytomni, brudni i obdarci w dodatku. Nie śpiewali widocznie dla własnej przyjemności, tylko wysilali się „w pocie czoła“, (który spływał z nich gęstemi kroplami), aby okazać się wesołymi i sytymi. Dowodził chórem niesfornym młodzik, mogący uchodzić nawet za wcale przystojnego, gdyby usta wązkie, i wiecznie zagryzane, a w dodatku wyraz oczów dziwnie ponury i niespokojny, nie nadawały były całej fizjognomji cechy dziwnej złości i okrucieństwa. Dawał takt, wywijając ramieniem obnażonem aż do pachy, białem i z całą siecią delikatnych żyłek niebieskich. Usłyszawszy nagle, na drugim końcu izby, trzask pięści w walce, krzyknął tonem stanowczym dowódzcy.
— Cicho tam dzieci! Kto się bije, wyrzucić go za drzwi! — Zawinął po raz setny rękaw od kaftana szafirowego, który wiecznie spadał na dół i wyszedł z całą zgrają pjanych towarzyszów.
Byli to sami garbarze. Szynkarz poił ich w zamian za skóry, dostarczone mu w obfitości z fabryki, w której byli oni dotychczas zatrudnieni. Chcieli przyłączyć się do zgrai bankietującej, czeladnicy z kuźni pobliskiej, ale na progu zaraz szynkarz wszczął kłótnią z kowalczykiem, nie chcąc wpuścić ich do izby. W walce pchnął tak silnie kowalczyka, że ten upadł twarzą na ziemię, na środku ulicy. Wtedy towarzysz tamtego rzucił się wściekle na szynkarza, aby jego nawzajem zwalić z nóg. W tej chwili ukazał się młodzik z rękawem zawiniętym i poczęstował tęgim kułakiem napastnika, z okrzykiem:
— Brońmy się dzieci!
Kowalczyk podniósł się mozolnie z ziemi, z twarzą zakrwawioną, wołając z okropnym lamentem:
— Policja! Gdzie policja?... zabijają ludzi spokojnych!... na pomoc!... na ratunek!...
— O rany Chrystusowe! — wyleciała z domu sąsiedniego jakaś baba piszcząca przeraźliwie. — Zabito?... Kogo? Gdzie?... O zmiłowanie Pańskie!
Natychmiast otoczono tłumnie kowalczyka pokrzywdzonego.
— Więc nie dość ci na tem, ty zbóju! że zabierasz nam biedakom ostatnią koszulę, że piszesz na nas fałszywe rachunki, ty szynkarzu z piekła rodem! Będziesz jeszcze mordował naszych braci łajdaku?!
Ów przystojny, jasny blondyn, stojąc na progu, namyślał się widocznie, czyją wziąć stronę? Zdecydował się wreszcie iść zgodnie z tłumem i napadł obcesowo na szynkarza:
— Hultaju! — ryknął na raz, rzucając się pierwszy na niego. — Związać go dzieci... — a prędko!
— Mnie wiązać, mnie?! — krzyknął szynkarz. A że był siły herkulesowej, wyrwał się szczęśliwie ze szponów napadających na niego. Zerwał gwałtownie czapkę z głowy i cisnął nią o ziemię. Mogłoby się zdawać komuś, że w tym czynie tkwiło coś tajemniczego, a niebezpiecznego, robotnicy bowiem stanęli jak wryci.
— I ja jestem za porządkiem moi kochani, więcej niż ktokolwiek inny — perorował dalej szynkarz nie tracąc krwi zimnej i przytomności. — Nikt lepiej odemnie nie rozumie co to znaczy porządek... Potrzebuję tylko skinąć na komisarza policji, którego znam osobiście... Ah! myślisz trutniu jakiś, że nie pójdę, co? Dziś nie wolno rabować i napastować spokojnych mieszkańców w ich własnych obejściach... słyszycie? — szynkarz podniósł czapkę i nakrył nią głowę z miną junacką. — Dobrze! pójdziemy wszyscy razem na policję!... — i puścił się przodem, a za nim młody blondyn, z całą zgrają wrzeszczących robotników:
— Idźmy! idźmy!
Na rogu ulicy, pod domem szczelnie zamkniętym, z oknami, w których pozakręcano okiennice ze środka, a nad bramą kołysał się but, godło majstra szewskiego, stała garstka czeladników. Ich ubiór był okropnie zużyty; twarze wyglądały nędznie, jakby wszyscy byli wygłodzeni. Wszyscy oni byli smutni i przygnębieni:
— Czy nie powinien był nam zapłacić za naszą pracę? — mówił jeden z nich marszcząc brwi groźnie. — Ale gdzie tam! Krew z nas ssał do ostatniej chwili, uwodził obietnicami przez cały tydzień, a w końcu „dał nogę“ i znikł jak kamfora! — zobaczywszy nadchodzącą tamtą zgraję, umilkł czeladnik szewski, i zaciekawiony dokąd idą, skinął na swoich towarzyszów, aby się z nimi połączyć!
— Dokąd idziecie? — spytał. — Aha! na policję! Dobrze, to i my tam pójdziemy domagać się sprawiedliwości!
— Czy to prawda, że nasi zwyciężyli?
— Zachciałeś!... Mogłożby być inaczej?
— Tyle bo ludziska opowiadają!... Człowiek w końcu jak w lesie!... nie wie czemu wierzyć!...
Gdy tak w tłumie padały pytania i odpowiedzi, krzyżując się w powietrzu, szynkarz skorzystał z zamięszania, aby umknąć niepostrzeżenie. Młody blondyn nie spostrzegłszy zrazu zniknięcia swego przeciwnika, perorował dalej wymachując rękami. Jego też słuchano z uwagą wytężoną, w nadziei, że im objaśni nie jeden punkt ciemny, nie jedną kwestję, której w żaden sposób rozwikłać nie mogli.
— Szynkarz utrzymuje, że zna prawa, że wie co znaczy porządek?... A na cóż mamy władzę?... Czy nie mam racji kamracie? Czyż to możliwe, żebyśmy zostali bez władzy? Wtedyby rabowano, co?...
— Eh! to wszystko głupstwo wierutne! — odezwał się ktoś inny w tłumie. — Czy podobna żeby tak opuszczono naszą Moskwę, naszą matuszkę ukochaną?... Ktoś sobie zakpił z ciebie, a ty durak dał się mu złapać na plewę!... Czyż nie widzisz, jaka to ćma wojska płynie i płynie?... Jakżeby mogli pozwolić wejść do miasta bez wystrzału „jemu?!“... Na to jest przecie władza. Słuchaj tylko tego tam! To ci miele, aż w uszach dzwoni!
Trochę dalej, kilku ludzi otoczyli jednego, który czytał ukaz.
— Słuchajmy! słuchajmy! — nawoływali jeden drugiego, i cały tłum popłynął w tym kierunku.
Gdy czytający zobaczył się otoczonym taką zgrają, zmięszał się i zaniepokoił. Na żądanie jednak młodego blondyna, zaczął czytać głosem cokolwiek drżącym, najnowsze rozporządzenie Roztopczyna:
„Odjeżdżam do głównej kwatery, aby widzieć się i porozumieć z jego książęcą mością... — (Z jego książęcą mością, uważacie?! — powtórzył z naciskiem i z uśmiechem zadowolenia młody blondyn). — Połączonemi siłami musimy wytępić, wyciąć w pień tych zbójów! Odeszlemy ich do wszystkich djabłów! Powrócę na objad. Wtedy weźmiemy się porządnie do roboty, i sprawimy im łaźnię co się zowie!“
Ostatnie słowa przyjęto ponurem milczeniem. Młody chłopak opuścił głowę na piersi, z miną iście pogrzebową i z czołem groźnie zmarszczonem. Było widocznem, że ukazu nikt w tłumie nie zrozumiał. Nie podobał się szczególniej ten frazes: — „Wrócę na objad!“ — Wywarł na słuchających wrażenie dziwnie przygnębiające. Lud był doszedł do takiego szału, w swojej nienawiści dla Francuzów, że zabolały go po prostu słowa głupie i pospolite: — „Wrócę na objad!“ — Każdy z nich zdobyłby się na coś podobnego. Ukaz więc pochodzący od władzy najwyższej, nie powinien był pozwolić sobie czegoś tak pospolitego. Nikt, nawet ów blondyn taki wygadany, nie przerywał głuchego milczenia.
— Trzeba spytać się dyrektora policji... A! otóż i on!... — ktoś zauważył w tłumie głosem przyciszonym. — On nam wszystko wytłumaczy jak należy! — I uwaga całego tłumu zwróciła się ku nadjeżdżającej karecie, w której siedział dyrektor policji, konwojowany przez dwóch dragonów na koniach.
Roztopczyn był wysłał dyrektora policji, aby starał się wydobyć jeszcze coś pieniędzy od kupców. Wracał on rzeczywiście z kieszeniami dobrze wyładowanemi. Na widok tłumu, kazał stanąć stangretowi:
— Co to się znaczy? Czego chcecie? — spytał ostro pierwszych, którzy znaleźli się przy drzwiczkach karety. — Czego chcecie? — powtórzył, nie odbierając zrazu odpowiedzi.
— Wasza miłość, to... to nic... — bąknął nieśmiało, ów człowiek czytający w głos tłumowi ukaz przed chwilą. — Są wszyscy gotowi na rozkazy waszej ekscellencji; spełnią powinność, nie dbając o życie własne... To nie żaden bunt, wasza ekscellencjo!... Tylko według własnych słów, pana gubernatora...
— Gubernator nie odjechał: Jest w pałacu i o was nie zapomni!... Jedź! — krzyknął gromko na stangreta pan dyrektor.
Tłum stanął, cisnąc się do tych, który byli najbliżej karety, i mogli słyszeć każde słowo pana dyrektora. Jemu jednak pozwolono odjechać. Dyrektor powiódł po tłumie wzrokiem wystraszonym, i szepnął coś stangretowi, który też śmignął batem konie, i te puściły się teraz szalonym galopem.
— Okpiwają nas, dzieci! — huknął jasny blondyn. — Idźmy do samego gubernatora!... Ale i tego nie puszczajmy!... Stój! stój!...
Wszyscy puścili się pędem za karetą, która im tymczasem znikła z oczu, na drogi zakręcie.