Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VIII/XXXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VIII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIV.

Nareszcie o drugiej popołudniu, cztery powozy stały rzędem na dziedzińcu, gotowe i zaprzężone; a wozy z rannymi wyjeżdżały jeden za drugim. Sonia spojrzała zdumiona na karetę księcia Andrzeja, do której właśnie konie zaprzęgano. Była zajęta w tej chwili urządzaniem siedzenia dla hrabiny w głębi powozu, wraz z pokojową Motruną.
— Czyja to kareta? — spytała ciekawie.
— Pannuńcia więc nie wie o niczem? — pokojowa wzruszyła miłosiernie ramionami. — Przecież w niej przyjechał książę i nocował na łóżku pani Schoss. Teraz zaś wyjeżdża razem z nami.
— Jaki książę? Jakże się nazywa.
— Ależ to dawny narzeczony, naszej hrabianki, książę Bołkoński — westchnęła ciężko Motruna. — Powiadają że już prawie dogorywa.
Sonia wyskoczyła czemprędzej z powozu i pobiegła uprzedzić o tem hrabinę. Ta czekała ubrana do podróży, w kapeluszu na głowie i w szalu zarzuconym na ramiona, przechadzając się niecierpliwie z pokoju do pokoju. Chciała zgromadzić w koło siebie na wsiadanem całą rodzinę, aby usiąść z nią przy drzwiach zamkniętych, według zabobonu ludowego, w który święcie wierzyła.
— Mateczko — wleciała Sonia z wiadomością nadzwyczajną. — W pałacu nocuje książę Andrzej, ranny i konający.
Hrabina wlepiła w nią wzrok spiorunowana.
— Nataszka! — wykrzyknęła.
U niej, tak samo jak u Soni, wiadomość ta wzbudziła najpierw myśl o Nataszce. Znały ją obie na wylot. Wiedziały jak jest niesłychanie drażliwą i jakie to na nią zrobi wrażenie. Ta troska osłabiła w nich nawet sympatyę, jaką żywiły dla osoby księcia.
— Dotąd nie wie o niczem... nakazałam, żeby jej nikt o tem nie wspominał... ale on pojedzie za nami — mówiła Sonia dalej.
— I utrzymujesz że dogorywa?
Sonia głową skinęła. Hrabina przycisnęła ją do piersi, wybuchając rzewnym płaczem.
— Niepojęte są drogi Opatrzności — pomyślała hrabina. Czuła że w tej chwili objawia się wszechmoc Boga w tem wszystkiem co się w koło niej działo.
— No mateczko... wszystko nakoniec gotowe. — Nataszka wbiegła z minką rozweseloną. — Ale cóż to mamie takiego? Ślady łez w oczach?...
— Nic... nic zupełnie... Wszystko zatem gotowe?... — Hrabina spuściła głowę na piersi, żeby ukryć przed córką pomięszanie.
Sonia rzuciła się mimowolnie na szyję Nataszce.
Ta spojrzała jej w oczy badawczo.
— Co to się znaczy Soniu? Co tu się stało?
— Nic, nic!...
— Coś dla mnie przykrego? Powiedz że mi co? — wybuchnęła Nataszka, zawsze czuła jak mimoza i odgadująca w lot rzecz każdą.
Wszyscy weszli do salonu, nawet Mawra Kuźminicha i Wasyliczyn. Zamknięto drzwi i wszyscy usiedli w milczeniu uroczystem. Po kilku minutach hrabia podniósł się pierwszy, westchnął ciężko i przeżegnał się trzy razy, z głębokim pokłonem przed Ikonostasem w rogu salonu. Reszta poszła za jego przykładem. Następnie pocałował w głowę poczciwą, starą klucznicę i Wasyliczyna, którzy zostawali, aby strzedz pałacu. Gdy ci całowali go po rękach, oblewając je łzami rzewnemi, on ich klepał przyjacielsko po ramionach, żegnając słowem ciepłem i serdecznem. Hrabina udała się do swego pokoju. Sonia zastała ją tam łkającą boleśnie i leżącą krzyżem przed Ikonostasem, z którego część zabrała była z sobą, jako pamiątkę drogocenną po swoich zmarłych rodzicach.
W bramie pałacowej żegnali się ci, co zostawali, z tymi, którzy wybierali się w drogę z państwem. Służbie odjeżdżającej Paweł porozdawał pistolety, pałasze i długie kordelasy. Jak zwykle bywa na wyjezdnem, pozapominano lub źle upakowano mnóstwo rzeczy niezbędnych. To też dwaj hajducy stali bardzo długo, przy drzwiczkach od karety, aby dopomódz hrabinie, przy mozolnem wsiadaniu. Pokojowe latały tymczasem jak opętane, do góry i na dół, znosząc rozmaite pakunki.
— Wiecznie o czemś zapomną — narzekała hrabina. — Wiesz przecie nie od dziś Motruno, że bez moich dwóch poduszeczek puchowych nie mogę siedzieć w karecie.
Motruna zęby zaciskając, zaczęła poprawiać siedzenie w karecie po raz dziesiąty.
— Oh, ci ludzie! ci nasi ludzie! — hrabia potrząsł głową miłosiernie.
Yefim, stangret hrabiny, któremu jedynie ufała, siedział od dawna majestatycznie na wysokim koźle, nie racząc nawet oglądnąć się w koło, co się dzieje tam w dole? Miał on w tym względzie nie od dziś nabyte doświadczenie. Wiedział doskonale, że jeszcze nie zaraz doczeka się frazesu sakramentalnego.
— „Jefimciu! Jedźmy w imię Boga! ale tylko uważaj, proszę cię!“ — po której to instrukcji, hrabina zatrzyma go przynajmniej ze trzy razy, przypominając sobie to i owo w chwili ostatniej. Wychyli się nareszcie z okna karety, zaklinając go na miłość Boską! na rany Chrystusowe i tym podobnie... aby jechał wolno z każdej góry, hamując powóz starannie. Umiał to już wszystko na pamięć. Czekał też z krwią najzimniejszą, z flegmą niewzruszoną, w spokoju i cierpliwiej niż jego rumaki. Te bowiem, szczególniej koń dyszlowy z lewej strony, gryzły wędzidło, grzebiąc ziemię przedniemi nogami a wierzgając tylnemi. Nakoniec usadowili się wszyscy w karecie poszóstnej, zamknięto drzwiczki, złożono wysoki, potrójny stopień; przyniesiono szkatułkę z precyozami, na samem wsiadanem, a hrabina wychyliwszy się przez okno, wyrecytowała stangretowi zwykłe zaklęcia i polecenia.
— W imię Boże! — Jefime zdjął czapkę, przeżegnał najprzód siebie, potem konie biczyskiem, nazad czapkę zasadził na głowę i dał znak chłopakowi siedzącemu na trzeciej parze koni. Zatrzeszczały resory i ciężka karoca wytoczyła się szczęśliwie za bramę. Hajducy wskoczyli z tyłu za karetę, chwytając się targańców, wiszących z stron obu i reszta powozów ruszyła w tropy za karetą. Wszyscy podróżni przeżegnali się nabożnie, przejeżdżając koło cerkwi nieopodal od pałacu. Ci ze służby, którzy zostawali na miejscu, odprowadzili aż tu państwa, biegnąc obok drzwiczek karety. Nataszka nie doświadczyła od dawna tak wielkiej uciechy, jak w tej chwili, gdy siedząc obok matki w karecie, widziała znikające zwolna po za nią domy i mury cerkwi w Moskwie. Kiedy niekiedy wytknęła główkę przez okno karety, ścigając wzrokiem długi szereg wozów z rannymi, a na czele toczącą się karetę Andrzeja i tuż za nią spieszącą bryczkę z jego przybocznym lekarzem. Ponieważ kareta była pierwszą, w nią wpatrywała się najdłużej i z najżywszą ciekawością.
Po drodze spotykano tak liczne konwoje z rannymi, nadpływające z ulic pobocznych, że w szerokiej ulicy Sadowaji, powozy i wózki szły obok siebie dwoma rzędami. Przed wieżą Sukarewską, Nataszka przypatrując się dla rozrywki przechodniom, wykrzyknęła nagle przyjemnie zdziwiona tą niespodzianką:
— Mateczko! Sońciu! patrzcie tylko!... Wszak to on?...
— Kto? Gdzie?
— Ależ Bestużew najniezawodniej!... — To mówiąc wychyliła się cała przez okno, starając się rozpoznać mężczyznę postaci atletycznej, ubranego w kaftan prostego woźnicy. Można było jednak domyśleć się na pierwszy rzut oka, że jest to tylko przebranie tymczasowe. Za nim w tropy szedł staruszek, suchy, z twarzą żółtą i pomarszczoną, bez zarostu, owinięty szczelnie w płaszcz z kołnierzem wysoko podniesionym.
— Jak mamę kocham, Bestużew — powtórzyła Nataszka.
— Ale cóż znowu! Mylisz się dziecko.
— Dałabym sobie głowę uciąć, że to on! Stój! stój! — krzyknęła na stangreta.
Ten nie mógł się zatrzymać. Wołali na niego ze wszystkich stron nadjeżdżający chłopi z wozami, żeby im na drodze nie zawadzał. To nie przeszkodziło jednak Rostowom przypatrzeć się dokładnie owemu „komuś“ tak niesłychanie podobnemu do Piotra. Ten wysoki mężczyzna szedł z głową na piersi zwieszoną wzdłuż trotoaru, tonąc widocznie w ponurem zamyśleniu. Staruszek idący za nim, a wyglądający na służącego po prostu, zauważył, że kilka osób przypatruje się ciekawie jego panu, pociągnął go więc nieznacznie za rękaw, wskazując oczami przejeżdżającą karetę. Piotr tak był głęboko zadumany, że zrazu nie mógł pojąć o co idzie? W końcu podniósł głowę, a spojrzawszy na bok, spotkał się oko w oko z Nataszką. Nie zastanawiając się nad niczem, poszedł za pierwszem silnem wrażeniem, pobiegł pędem za karetą i zatrzymał się dopiero na jakie dziesięć kroków od niej. Nataszka dotąd z karety wychylona uśmiechała się do niego słodko i serdecznie.
— Chodźcież bliżej Piotrze Cyryłowiczu — zawołała. — Poznałeś mnie hrabio?... To przecie coś dziwnego!... Co znaczy to pańskie przebranie? — dodała, wyciągając do niego dłoń po przyjacielsku.
Piotr schwycił ją za rękę, biegnąc dalej, bo kareta nie zatrzymała się wcale i pocałował dość niezgrabnie co prawda.
— Co się z tobą dzieje, hrabio kochany? — spytała troskliwie hrabina.
— Ze mną?... Ależ nic szczególnego... Dla czegożby?... Chciejcie panie łaskawie o nic mnie nie pytać — dodał czując jak wesołe oczka Nataszki przenikają go na wskroś nieznaną mu dotąd nadziemską rozkoszą.
— Czy zostajesz hrabio w Moskwie? Czy też opuszczasz miasto razem z nami?
Piotr milczał przez chwilę.
— Czy zostaję tu?... a tak, tak... w Moskwie! Żegnam panie!...
— Jak ja też żałuję, iż nie urodziłam się mężczyzną, zostałabym zaraz z tobą hrabio — odezwała się Nataszka. — To co robisz, czuję instynktowo, że musi być dobre... Mamo, jeżeli mi pozwolisz, to zostanę.
— Byłeś hrabio podczas bitwy? — spytała hrabina, nakazawszy córce milczenie wzrokiem surowym.
— Byłem — wtrącił Piotr wymijająco. — A jutro odbędzie się druga...
— Co ci jest hrabio? Wyglądasz tak niezwykle — zauważyła Nataszka.
— Ah, nie pytajcie mnie panie o nic, błagam o to usilnie... Jutro atoli... Ani słowa więcej!... Żegnajcie mi... żegnam was!... Nie wiem... i nie chcę wiedzieć o niczem... Dożyliśmy strasznych czasów... — Zatrzymał się, odprowadzając wzrokiem karetę. I Nataszka patrzała też na niego uporczywie, z uśmieszkiem trochę drwiącym, póki go tylko dojrzeć mogła.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.