Wrażenia więzienne/Ratusz/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wrażenia więzienne |
Wydawca | Księgarnia Polska |
Data wyd. | 1908 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy się siedzi w sekretnej, mniej się ceni zmysł wzroku niż słuchu, który dostarcza celi najwięcej wrażeń z zewnątrz.
Brzęczą raźniej sanki — znaczy śnieg się trzyma, ruch uliczny cichnie, zatrzaskują bramy — 11 godzina, wreszcie szczypie w uszy — mróz widocznie ściska. Rozlegają się liczne stąpania — zgrzyt zamków — przybyli nowi więźniowie. Uszy są wciąż czujne i zajęte, a w dzień można powiedzieć, że puchną od wrzasku i wymyślań dozorców, którzy ciągle łają na korytarzach w najnieprzyzwoitszy sposób. Dozorcy ratuszowi są znakomicie dopasowani do całego tła tego najgorszego z warszawskich aresztów: niechlujni, obszarpani, ordynarni z ustawicznym na ustach „...twoja mat’“, które w najrozmaitszych odmianach wplatają tak często, że to zdaje się być treścią istotną ich mowy, a reszta słowem wtrąconem.
Nawet w stosunkach z nami, gdy starali się wyrażać wytworniej, co moment wyrywały się im te trzy słodkie słówka, któremi niemal stale rozbrzmiewa korytarz.
Na wieczór robi się ciszej, ale pod noc znów podnosi się rejwach — wywożenie, przywożenie, wywoływania, połajanki — krzyki, dzwonek telefonu warczy bez przerwy.
Potym następuje względny spokój: telefon odzywa się rzadziej, strażnik ciszej stąpa, zaczynają się bardziej tajemnicze manipulacye.
W jamę ratuszową spływają z cyrkułów nie tylko zbrodnie, wykroczenia, męty, ale i bezdomne nieszczęścia, które tu się traktuje na równi z występkiem, a nawet gorzej, są to bowiem istoty zupełnie bezradne, absolutnie bezbronne, za któremi nikt się nie ujmie, skarg nawet nie wysłucha.
Sprząta je się z ulic jak śmiecie i wrzuca do ogólnego śmietnika, by zgniły.
Na naszym korytarzu w przeciwległych celach gnojono kilka waryatek z gatunku tych, jakie się zdarza spotykać na ulicach Warszawy, gdzie się kręcą jakby czegoś szukały, zaczepiają przechodniów, póki je wreszcie stójkowy nie zaczepi.
Musiało im coś dolegać: głód, a może ostre szturmy obłędu, dość że nieraz waliły z furyą w drzwi, targały blachy, krzyczały przeraźliwie. Wówczas śpieszył w ich stronę, miotając zdaleka obelżywe przezwiska rozdrażniony strażnik.
Rozlegał się trzask zamka, a potem nieludzki ryk, dziki wrzask szaleństwa, który uśmierzał się szybko, przechodząc w żałosne skamłanie, zanoszący się płacz, a w rezultacie w ciszę...
Słychać było, jak pogromca wychodzi z hałasem i zamyka drzwi sekretnej już niemej, uspokojonej kompletnie.
A czasem wieczorem z dobrej woli, nie wołany, dążył ku tym celom któryś z dozorców, zbliżał się bez gniewu, prawie się skradał, otwierał drzwi ostrożnie i bawił dość długo. Co się tam działo nie było widać, ani też słychać, może skrzywdzone przepraszał.