<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Wrogowie kobiety
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ“
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „HELIOS“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michalina Domańska
Tytuł orygin. Los enemigos de la mujer
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.


Michał przybył do Paryża na pogrzeb matki. Przed śmiercią miała chwile zupełnej przytomności umysłu. Zapisała wszystkie sumy, pożyczone przez siebie różnym osobom i pozostawiła synowi mądre wskazówki dla zarządu olbrzymiej fortuny. Prosiła, aby ją pochowano obok pierwszego męża „bohatera“ na cmentarzu Pére-Lachaise.
W czasie żałobnych ceremonji, Michał Fiodor spotkał dużo dawnych znajomych, których miał za umarłych. Dona Mercedes uścisnęła go z płaczem. Roztyła się niezmiernie i jej cera meksykanki rozświetlała się białością klasztorną. Wyglądała na przełożoną szlacheckiego klasztoru kanoniczek.
— Dziecko drogie, na każdego z nas przychodzą chwile smutku.
Alicja podeszła też ku księciu i uścisnęła mu obie dłonie, obrzucając go dziwnem spojrzeniem.
— Matka twoja kochała mię naprawdę.. Ostatniemi czasy widywałyśmy się często.
Michał potwierdził skinieniem głowy. Wiedział o tem. Matka jego była jedyną podporą tej namiętnej natury. Broniła jej, wówczas, gdy inne kobiety zamykały przed nią swe domy, aby uchronić wierność swych mężów. Alicja, która grywała każdej zimy w Monte-Carlo, obecną była przy jej ostatnich chwilach.
— Kochała mię więcej, niż matka rodzona... Może pamiętała o tem, że mogłam zostać jej córką.
Książe odszedł, podrażniony tą aluzją. Lecz obraz Alicji towarzyszył mu przez cały czas ceremonji. Była wciąż piękna, pięknością dziwną. Cera jej nie przypominała już złocistości dojrzałego owocu, lecz raczej białą matowość papieru japońskiego. Odblask zielonawo-złoty rozświetlał źrenice, dziwacznie rozszerzone. Oczy zdawały się nieco zamglone. Nieprzyjaciółki jej zarzucały jej zamiłowanie zbytnie do likierów. Potrafiła, jak specjalista z baru przygotowywać różne amerykańskie mieszaniny. Inni przypisywali jej bladość, nieruchomość jej spojrzenia morfinie, opium, wszystkim narkotykom, stwarzającym raj sztuczny. Mała dawna Alicja piła rozkosz życia wielkiemi haustami, nic nie pozostawiając w głębi puharu.
Lubimow sądził, że jej już nie spotka, lecz wkrótce otrzymał od niej list: zapraszała go na obiad jako krewnego, bez ceremonji. Książe wymówił się, lecz ponowiła swe zaproszenie telefonicznie. Poszedł więc pewnego wieczoru do jej pałacyku, który naśladował mały Trianon.
Alice de Lisle dumną była z tego gmachu, przed którego złoconą bramą przesuwał się cały elegancki Paryż. Michał znał jej salony, chociaż nie był w nich nigdy. Światowe dzienniki nieraz zamieszczały fotografje tej rezydencji. Alicja prowadziła tam podobno życie dziwne. Kiedyś, wydając bal kostjumowy, wydała pół miljona na zmienienie połowy swego pałacyku w perski zamek. Zaraz nazajutrz wszystko kazała doprowadzić do pierwotnego stanu. Czasem znikała nagle. Ludzie uśmiechali sie złośliwie. Chodziło o jakąś nową eskapadę miłosną. Może znajdowała się w Konstantynopolu lub w Egipcie; a może ukrywała się w jednym z olbrzymich hoteli w New-Yorku. I bywało tak istotnie.
Czasem bliżsi jej znajomi twierdzili, że nie opuściła wcale Paryża. Samochód jej oczekiwał na nią przed gankiem.
Była to jedna z jej oryginalności. O każdej porze dnia i nocy jeden z jej luksusowych pojazdów stał przed pałacem. Trzech szoferów zmieniało się kolejno.
Księżna uczuwała potrzebę spaceru w najbardziej niezwykłych godzinach, gdy wracała z balu lub w pierwszych godzinach poranku, gdy większość śmiertelników spoczywała jeszcze w głębokim śnie. Przychodziły znów tygodnie całe, w czasie których szoferzy zmieniali się i nie ruszali poza bramę pałacyku. Księżna leżała przez ten czas, twierdząc, że potrzebny jej jest wypoczynek jako kuracja dla piękności.
Książe zastał ią w małym saloniku parterowym. Miała na sobie tunikę czarna, według swego pomysłu skrojoną, podobną, zarazem do peplum i do kimono. Nagie ramiona wychodziły z tego miękkiego jedwabiu, który zdawał się żywym, tak przylegał do jej kształtów. Odczuwało się pod tą tkaniną pachnące ciepło ciała i jego kontury. Michał spojrzał na swój smoking i sztywny gors koszuli tak, jak gdyby popełnił błąd.
Prowadząc go ku windzie, białej i wyścielonej. jak pudełko do rękawiczek, ukazała mu w przejściu salony parterowe, pogrążone w półmroku, dużą jadalnię pustą, której meble okryte były pokrowcami, małą jadalnię, gdzie nie dojrzał ani śladu nakrycia... Dokądże go wiodła? Czyżby w sypialni był przygotowany obiad?...
Winda minęła pierwsze piętro, nie zatrzymując się.
— Udajemy się do mojej pracowni, powiedziała Alicja. Nie potrzebuję z tobą robić ceremonji...
Książe ze zdziwieniem wszedł do tego niby „studio“, dużego pokoju, który zajmował znaczną część drugiego piętra i gdzie ujrzał tylko kilka książek na małej etażerce. Meble z czarnej laki, bez najmniejszego zdobienia, jedwabie niebieskawo-czarne, rozrzucone tam były wśród przerażających bożków. Z sufitu płynęło światło mętne i błękitnawe: oświetlenie teatralne w czasie nocnej sceny. Parawan wyszyty w złote figury, tworzył jakby drugą salkę, bardziej intymną. Poduszki dziwacznie haftowane, tuzinami rzucone były na skórach białych niedźwiedzi.
Przejmujący zapach uderzył Michała, który poznawszy go natychmiast, surowo spojrzał na księżnę.
— Siadaj — powiedziała. — Zaraz nam podadzą obiad. Książe daremnie szukał krzesła. Alicja dała mu przykład, opuszczając się na stos poduszek. Michał zrobił to samo. Zaczął uczuwać głuchy gniew, myśląc o zmarnowanym wieczorze.
— Nieraz musiałeś jadać w ten sposób — powiedziała. Podróżowałeś więcej odemnie. Znasz pewno takie urządzenie pokoju.
Istotnie znał takie „urządzenie“ i dlatego nie oceniał wcale tej kopji. A przytem w Lasku Bulońskim kazać mu obiadować na ziemi... Co za snobizm!
Lecz wkrótce zmienił zdanie. Była snobką, oczywiście. Lecz snobizm jej stał się drugą naturą. Odgadywał z najdrobniejszych szczegółów, że ta dekoracja nie dla niego była przygotowana, że Alicja żyła i jadała tak samo, gdy była samą, opanowana chęcią wyróżnienia się.
Służący o miedzianej cerze i o wąsach spadających, ubrany w czarny smoking, z rodzajem białej, płóciennej spódnicy, obciśniętej koło nóg, z olbrzymiemi włosami przytrzymanemi grzebieniem szyldkretowym jak u kobiety, podawał do stołu. Azjata postawił na ziemi tace, zastawione dziwacznemi potrawami, godnemi wielkiego mistrza sztuki kulinarnej, który układał menu uczty w napadzie szaleństwa. Żadna potrawa nie przypominała zwykłego układu obiadowego. Egzotyczne konfitury następowały po gorących potrawach: wyszukane ciasta o silnych zapachach podawano jednocześnie z sosami kwaśnemi, ostremi lub wybitnie gorzkiemi.
Alicja, naprzód leżąc na poduszkach, spoglądała bez apetytu na potrawy i wyciągała leniwie rękę tylko po to, aby skosztować najrzadszych potraw. Sama napełniała szklankę gościa napojem, przez siebie wymyślonym, składającym się głównie z szampana, który odświeżał usta, i upajał zapachem rzadkich kwiatów i azjatyckich korzeni.
Alicja poczęła mówić o matce, z którą były w najgorszych stosunkach.
— Nic mi prawie nie daje, istna nędza: pół miliona. A ja muszę wypłacać mężowi 150.000 rocznie. Ty, mój drogi, jesteś naprawdę bogaty i nie możesz tego zrozumieć. Ponieważ cała fortuna należy do niej, mnie głodzi, a pieniądze swe oddaje księżom... na jakieś fundacje. Ja, jej córka, muszę ją błagać o jakieś okruchy...
Skończyli obiad. Księżna dalej napełniała szklanki. Michałowi, któremu z początku niezbyt smakował ten napój, podobała się w końcu jego świeżość wonna.
— Z pewnością palisz fajkę — powiedziała Alicja z prostotą. Zrobił znak przeczenia. Wiedział, o jaką „fajkę“ chodziło. Obejrzał się dokoła. Palarnia musiała być ukryta w jakimś kącie studio.
— Jakto, człowiek taki, jak ty? zdziwiła się. Podróżnik?... A ja miałam nadzieję, że będziemy razem palić!
Dała mu nawet do zrozumienia, że zaprosiła go głównie w nadziei, że mu dostarczy tej wzbronionej przyjemności. Dowiedziawszy się, że silny książe przypłacał chorobą, ilekroć spróbował „fajki“, zrezygnowała ze swego zamiaru. I podczas gdy zapalał cygaro hawańskie, wyciągnęła ze srebrnego puzderka cygaretki, które paliła w obecności ludzi „niewtajemniczonych“: były wschodnie i silnie opiumowane.
Michał nie miał już wątpliwości co do intencji księżny. Nawpół podniesiona na poduszkach, w kocim ruchu, zdawała się gotowa rzucić się na niego. Spoglądała nań uporczywie. Michał znał błękitny ogieniek, tańczący w głębi jej źrenic. Było to wezwanie do gwałtu, które tak często spotykał na swej drodze zwycięskiego miljonera. Należało coprędzej wznowić rozmowę, aby przerwać milczący urok tej pięknej czarodziejki, która, pewna swego zwycięstwa, posyłała mu i uśmiechem kłęby dymu z cygaretki prosto w twarz. Michał wspomniał o wielkiej ilości kochanków jaką jej przypisywano, jakby chcąc między nimi wykopać przepaść.
— Jakto, ty także? — śmiejąc się spytała Alicja ze szczerością iście męską. Przypuszczam, że moralność matki mojej nie jest podobną do twojej i że nie będziesz mi prawił kazania. Coprawda matka moja nie tyle się gniewa za to, co robię, ile za moją niedbałość o opinję.
Milczała przez chwilę, wpatrując się swym niepokojącym wzrokiem w Michała.
— Istotnie, znałam dużo mężczyzn. A ty? czy sądzisz, że nie wiem o twych wędrówkach po świecie w poszukiwaniu nowych sensacji? Robiliśmy to samo oboje z tą różnicą, że ja nie potrzebuję uganiać się po świecie, aby dojść do tego samego rezultatu. I przypuszczam, że nie myślisz, jak niektórzy mężczyźni, iż egzystencje porównywane być nie mogą dla tego tylko, że jestem kobietą. Zbyt dobrze mię znasz, aby sobie wyobrazić, że mam o miłości pojęcie pospolite. Wiem, że, aby złagodzić jej materjalizm, potrzeba nieco złudzeń. Ale w gruncie rzeczy drwię z miłości. Nie kochanków mi potrzeba, ale adoratorów.
W dumnem upojeniu pięknością swoją, Alicja uważała się za wyzwoloną z pospolitych przepisów moralności. Nie mogła być ani cnotliwą, ani zepsutą: była jedynie piękną i to wystarczało.
— Poeci, muzycy i malarze szukają z kokieterją kobiecą pochwał, ogólnego podziwu. I ja jestem taka. Ale nie potrzebuję stwarzać piękna, gdyż powiadają, że noszę je w sobie. Potrzebuję zarówno jak oni atmosfery uwielbienia i dlatego oddaję się wspaniałomyślnie, zadowolona, że obdarzam szczęściem i dumna z tego, że nigdy nie czuję się sama zdobytą. Najpiękniejszą i najprawdziwszą rzeczą dla mnie, jaką napisano o tem, to „ławka starców“.
Książe uczynił gest zdziwienia. Ona ciągnęła dalej:
„Starcy trojańscy, siedząc na ławce, żalili się na długość oblężenia, jakie znosić musieli i opłakiwali stratę tylu bohaterów, przeklinając kobietę, przyczynę tych nieszczęść. Naraz Helena przeszła majestatycznie przed nimi. Starcy zamilkli. Zdawało się im, że przeszła Afrodyta, zstąpiwszy z Olimpu. Potem szepnęli cicho: — Tak piękna! Możemy cierpieć dla niej!...“
— Lubię, — mówiła dalej, — aby mężczyźni cierpieli dla mnie. Chwalebną jest rzeczą wywołać wielkie mordy, jak ta prababka nieśmiertelna! Uczuwam dumę głęboką, gdy słyszę, jak zawiść i złość szepcą poza memi plecami. W salonach ci sami znowu panowie, którzy przyłączali się do chóru żon i córek, patrzą na mnie, gdy przechodzę. Jedni czerwienią się, drudzy bledną. Odgaduję ich podziw i ich pożądanie... Ja mam także swoją ławkę „starców“.
Michał spostrzegł się nagle, że w trakcie rozmowy, zbliżała się ku niemu z poduszki na poduszkę, opierając się na łokciach. Była niemal u jego stóp, z głową wzniesioną i jej spojrzenie uporczywe spoczywało na nim.
— Jedyny człowiek, nad którym zastanawiałam się — ciągnęła półgłosem — jedyny, który mi się wydał odrębny, to ty... Nie bój się; to nie miłość. Nie będę ról zamieniać i oświadczać się tobie. Może to stąd pochodzi, żeśmy się nie znosili będąc dziećmi i żeś mię nigdy nie pożądał. A to jest tak rzadkim faktem w mem życiu, że mię to zajmuje.
Oparła się na jego kolanach.
— Gdy cię zobaczyłam na cmentarzu, po tylu latach, przypomniałam sobie wszystko, co opowiadano o tobie. Dużo znajomych mi kobiet było twemi kochankami. Pomyślałam sobie: — „Dlaczegożby ja nie?“... Myślałam o ludziach, którzy przeszli przez moje życie i dodawałam w duchu: „A dlaczegożby nie on?“...
Teraz już łokcie Alicji opierały się na jego kolanach: oczy ich i usta były bliskie. Michał chciał się cofnąć, lecz ręka Alicji spoczęła na jego ramieniu.
— Nie obawiaj się niczego, — dodała, — ze mną możesz być spokojny. Opuścisz mię, gdy zechcesz: być może, iż ja opuszczę cię pierwsza. Od dni kilku pragnę ciebie... Musisz mię pragnąć, jak inni. Żyjemy chwilą obecną jak ludzie, którzy znają tajemnice swego istnienia i jego wartość. A potem, jeśli zmęczymy się sobą, rozstaniemy się bez żalu i bez tęsknoty...
Gdy książe przypomniał sobie czasem tę scenę, uczuwał pewne zmieszanie. Miał pewność, że okazał się śmiesznym i brutalnym. On, który z taką łatwością dawał się porwać miłości, zbuntował się przeciw awansom księżny, z jakąś podrażnioną wstydliwością. Nie! Z nią — nigdy! Uczuł, że budzi się w nim antypatja z czasów młodzieńczych. Stał w środku pracowni i spoglądał na drzwi z miną niespokojną, szepcąc bezsensowne wymówki:
— Muszę iść. Już późno. Czekają na mnie przyjaciele...
Księżna opanowała się. Powstała i spoglądała nań ze zdumieniem i gniewem.
— Ty jeden mogłeś zdobyć się na podobny afront — powiedziała żegnając go — Wiem teraz, co mam myśleć. Nienawidzę cię, tak, jak ty mię niecierpisz. Kaprys mój był bezsensowny. Gdybym była młodsza, wybiłabym cię szpicrutą tak, jak w Lasku kiedyś. Nie robię tego, ale wiedz, że powtarzam ci wszystko, co powiedziałam wtedy...
Przestali się widywać.
Gdy książe uregulował sprawy, dotyczące sukcesji po matce, postanowił znów rozpocząć swe podróże, ale w warunkach bardziej zbytkownych. Nie potrzebował już prosić matki o pieniądze. Stał się jednym z bogaczów światowych.
Pułkownik dostał polecenie zburzenia murów feodalnych willi Sirena. Książe nie znosił wszelkich architektonicznych wskrzeszeń. Nie mógł patrzeć na nowoczesne budowle, kopiujące Alhambrę, florenckie pałace, albo uroczyste gmachy wersalskie.
Tak więc Toledo pilnował budowy białej willi w stylu współczesnym, wedle wskazówek księcia, który obmyślił najmniejsze szczegóły umeblowania, nie zapominając o nieodzownym komforcie.
Łatwiej mu jeszcze przyszło szybko zamienić swą wędrowną morską egzystencję. Sprzedał „Gawiotę“ i kupił w Stanach Zjednoczonych olbrzymi jacht, zbudowany dla amerykańskiego miljardera, który zmarł nagle. Była to „Gawiota II-ga“.
Statek ten miał szybkość torpedowca a pojemność pasażerskiego okrętu. Jego podwójnym kominem codziennie wymykała się przeciętna fortuna. Przybycie jego do niektórych małych portów ogałacało je z zapasów węgla. Towarowy statek, wynajęty przez księcia, płynął na jego spotkanie do mórz bardziej odległych, wioząc zapasy paliwa.
Śpiące porty nocami rozświetlały się nagle, jak gdyby słońce weszło. To książe Lubimow wydawał uczty na pokładzie: statek jego od linji zanurzenia po szczyty masztów, rysował się jasno ubrany w lampki elektryczne a silne reflektory rzucały ruchome snopy światła, które wydobywały z mroków fale, wybrzeże, domy miasta. Czasem biały ogień potwornych oczu ślizgał się po lodowcach, zagubionych w ciemnościach i pingwiny, foki i niedźwiedzie polarne budziły się, przerażone, wobec tego potworu świetlanego i dyszącego, który rozpraszał tajemnice nocy.
Posiadanie pływającego pałacu nie wystarczało Michałowi.
Zebrał na jego pokładzie wspaniałą orkiestrę. Muzyka była dla niego najdrogocenniejszem wzruszeniem. Poszukiwał kompozytorów nieznanych, często ekscentrycznych, przesyciwszy się znanymi ogólnie. Wymagał jednak zawsze na tych ucztach muzycznych, jako podstawy, arcydzieł klasycznych, a przedewszystkiem Beethowena.
Opłacani wedle swych własnych wymagań, traktowani jak oficerowie, pociągnięci perspektywą zwiedzenia świata, muzycy ze wszystkich krajów chętnie angażowali się do tej orkiestry. Znani wirtuozi i młodzi kompozytorowie brali w niej udział jak zwykli wykonawcy. Jedni, chorzy, szukali zdrowia w podróży w około świata, odbytej bez kosztu a zbytkownie, inni poszukiwali przygód, chcieli poznać nowe kraje, przebyć czas jakiś w tym pływającym Alkazarze, gdzie wszystko zdawało się jedynie przeznaczone ku wiecznej zabawie i przyjemnościom. Było ich wszystkich około pięćdziesięciu.
— Posiadam pierwszą orkiestrę na świecie, mawiał książe z dumą tym, którzy przychodzili mu winszować po jednym z rzadkich koncertów, dawanych na lądzie.
W ciepłe noce podzwrotnikowe, pod stropem niebios księżycowym, którego światło nadawało morzu wygląd srebrzystej tafli, muzycy we frakach, siadywali na górnym pokładzie, przed pulpitami, oświeconemi elektrycznemi lampkami i senną atmosferę napełniali dźwiękami melodji najbardziej wyrafinowanych i oryginalnych. Muzyka płynęła śladami statku, niby wstęga, która rozwija się, rozdziera i ucieka fragmentami, wraz z dymem. W czasie pauz, słychać było głuchy szum posuwającego się statku wśród wirów piany; potem od czasu do czasu, powolny dźwięk dzwonu wzywający majtków na ich posterunki, lub krzyk strażnika, siedzącego na wielkim maszcie, który przypominał wołanie muezzina u szczytu minaretu. A cała ta nocna muzyka morza, tak monotonna, nadawała ludzkiej muzyce piętno czegoś tajemniczego i olbrzymiego.
Oficerowie i świta księcia grupowali się u wejścia na schody lub na pokładach niższych aby słuchać tego nocnego koncertu. Na przodzie, załoga siedząc po turecku, słuchała w tem religijnem skupieniu, właściwem ludziom prostym. Na górze słuchaczem jedynym był Michał Fiodor. Książe trzymał się zdala od orkiestry, tyłem obrócony spoglądał na pieniące się wody, które statek przecinał, a które płynęły wzdłuż jego boków niby dwie rzeki. Błysk cygara oświetlał chwilami jego twarz zamyśloną.
Jacht nie tylko orkiestrę wiózł. Widywano czasem na pokładzie kobiety w białych bucikach, w granatowych spódniczkach, żakiecikach o guzikach złotych, w kołnierzykach męskich z krawatem i w czapkach oficerskich. Nikt nie wiedział dokładnie ich liczby. Wejście do apartamentów środkowych i na wyższy pokład wzbronione było załodze. W wielkich portach, parowe szalupy wiozły na ląd te piękne nieznajome, ale zawsze z elegancką dyskrecją.
Gdy Gawiota II-ga stawała na kotwicy w zatoce zwiedzanej poprzedniego roku, ciekawi znajdowali ten wędrowny harem całkiem odnowiony.
Michał czasem przerywał swe podróże w lecie, aby spędzić czas pewien na modnej plaży. Kobiety towarzyszące mu w długich podróżach, pozostawały na statku, wiodąc luksusowy żywot do którego przywykły. Niekiedy żegnał je wszystkie, tak jak się zwalnia załogę statku, po skończonej podróży.
Michał czuł się naraz pociągnięty przez kobiety o życiu ustalonem, przez towarzystwo lądowe, przez zabawy letnie w eleganckich miejscach kąpielowych i zamieszkiwał w hotelu, podczas gdy jacht jego nieruchomo się wznosił na błękicie wodnym, jak tajemniczy pałac, ciągnący ku sobie oczy kobiece.
W Biarritz, spotkał się z Attilio Castro. Odkryli, że są spokrewnieni przez generała Saldana.
Książe dalej odbywa! podróż triumfalną wokoło świata, zdobywając najbardziej niedostępne niewieście serca. Szczery opór wydawał mu się w końcu wybiegiem, obliczonym na to, aby nadać większą wartość upadkowi. Miljony napływające z Rosji podtrzymywały dobrobyt niejednego ogniska rodzimego. Utrzymywały elegancję wielu kobiet i podnosiły przemysł zbytkowny.
Kilka kobiet czuło się szczerze pociągnietemi do Michała z racji tajemniczego uroku podróży jego na statku, o którym mówiono jak o zaczarowanym pałacu i z racji przygód jego miłosnych, już sławnych. Lecz z chwilą gdy ich miłość własna i wyobraźnia były zaspokojone, odzywał się egoizm: „Dlaczego mam być bardziej od innej bezinteresowna?...
Nie potrzebowały zresztą żadnych omawiań, aby sformułować swe żądanie. Wspaniałomyślny książe uprzedzał ich życzenia. Chciał opłacać swe kochanki, zasypywać je prezentami, okrywać klejnotami jak faworyty. W ten sposób łatwiej było zerwać. Mógł odejść gdy chciał, zadowolony ze swego postępowania, niedostępny łzom ani skargom. Po swych przodkach rosyjskich, nawpół wschodnich, odziedziczył pociąg i pogardę dla kobiety. Pieścił ją, lecz nie był zdolny do kochania. Ubóstwiał, lecz gdy tylko pragnęła naprawdę wejść w jego życie, odczuwał prawdziwe oburzenie. Ambitne kobiety, które udawały wielką namiętność w nadziei nieprawdopodobnej, że je zaślubi i sentymentalne pragnące go zainteresować psychologicznemi zawikłaniami, napróżno oczekiwały go następnego dnia. „Żadnych wielkich namiętności!...“
Jacht natychmiast wyrzucał kłęby dymu ze swych kominów i uwoził właściciela ku innym brzegom i kontynentom. Jeśli książe chciał uciec z jakiego miasta położonego w centrum, kazał przyczepiać wagon specjalny do odjeżdżającego pociągu.
Wspaniałomyślność księcia tnie ustawała z chwilą zerwania. Budżet jego corocznie wzbogacał się nowemi nazwiskami, tak jak budżet królewski, rozdający zasiłki dawnym sługom. Ale pensje wypłacane przez księcia służyły do utrzymania zbytkowego życia, a nie egzystencji. Najskromniejsze przekraczały liczbę 30.000 franków a średnie osiągały tę sumę podwójną.
— Wasza Wysokość, trzeba będzie tę listę przejrzeć — oświadczał administrator.
Michał przeglądał listę i nie przypominał sobie nawet imion niektórych. Czasem uśmiechał się do wspomnień, nagle zmartwychwstałych. Był niezmiernie bogaty. Dlaczego nie podtrzymywać zbytku, który był dla nich iluzją ostatnią? Obojętną mu była myśl, że jego sukcesorzy mogli korzystać z tych funduszów.
Jacht nieraz wymykał się na pełne morze lub w dalekie podróże. Michał szukał niezwykłych dróg aby znaleść spokój wśród bezmiarów. Brał ze sobą orkiestrę, ale harem pozostawiał.
Odbył podróż naokoło świata kilkakrotnie. Wymyślał sobie teraz różne kapryśne wycieczki, jeżdżąc z jednej półkuli na drugą, czasem jedynie w celu zwiedzenia jakiejś malutkiej wysepki o której wyczytał, a która na mapie oznaczona jest bardzo drobnym punkcikiem.
Po powrocie z jednej takiej wycieczki dostał wiadomość telegrafem bez drutu o wybuchu wojny.
Nie dziwił się wcale. Znał osobiście Wilhelma II-go. Z jego racji w lecie unikał wybrzeży Norwegji.
W rok po nabyciu Gawioty II-giej, spotkał w tamtych okolicach cesarski jacht. Wilhelm odwiedził go na jachcie, który oglądał dokładnie dając rady, prowadząc dyskusję na temat maszyn i przerywając sobie aby doradzić jakieś zmiany w mundurach załogi. Po śniadaniu na swoim jachcie i po lunchu na jachcie cesarskim, książe Michał miał dość cesarza i tej nieoczekiwanej przyjaźni. Lohengrin był mniej nieznośny ze swym skrzydlatym kaskiem, białym płaszczem i szpadą niźli ten pan o wojowniczym wąsie i o wilczych zębach, w stroju marynarskim, który śmiał się fałszywym śmiechem i grał rolę człowieka pełnego prostoty, monarchę bezceremonialnego, gdy spotykał na morzu multi-miljardera z Europy czy Ameryki. Pieniądze przejmowały czcią tego bohatera legendowego.
Michał nigdy nie podzielał entuzjazmu dla niemieckiego kaisera. Śmiał się z jego fanfaronady wojowniczej, z jego przesady i z jego pretensji intelektualnych.
— To komedjant — powtarzał — komedjant dzięki któremu świat będzie jęczeć z bólu.
Michał Fiodor uważał siebie za stojącego ponad ludzkością. Wojnę uważał za nieszczęście ogólne dla innych, ale nie mogła mieć wpływu na jego los własny. Ponieważ Europę owładnęło krwawe szaleństwo, on przez ten czas pływać będzie po morzach dalekich. Dzięki swym bogactwom, mógł zostać na uboczu.
Ale oblicze świata zmieniało się szybko. Gawiota II-ga pomimo swej rosyjskiej flagi, została zatrzymaną przez torpedowce angielskie i poddana ścisłej rewizji: skoro morze stało się terenem walki, nie można było podróżować dla swej przyjemności. Innym razem jacht ledwo uszedł przed niemieckim korsarzem.
Przytem coraz trudniej było o węgiel. Składy na wybrzeżach zaopatrywały tylko wojenne statki. Na jachcie, często otrzymywano telegrafem bez drutu ważne wiadomości z Paryża, gdzie przebywał plenipotent główny księcia. Komunikacja pomiędzy nim a administratorami dóbr księcia w Rosji była przerwana. Pieniądze nie napływały już, a banki paryskie, skrępowane wskutek moratorjum, udzielały wprawdzie tajemnie pożyczek miljarderowi, ale w ilości niewystarczającej.
Jacht zarzucił kotwicę w Monaco. Michał udał się do Paryża w sprawie pożyczek. Plenipotent księcia nie ukrywał swego zniechęcenia. Rubel spadał z zawrotną szybkością, a przesyłać pieniądze do Paryża stawało się rzeczą niesłychanie trudną.
— To znaczy, że stałem się ubogim? — pytał Lubimow ze śmiechem, tak mu się ta myśl wydała zabawną.
Istotnie miijony stawały się zaledwo setkami tysięcy we Francji. Mobilizacja oderwała robotników od kopalni. Produkta nie miały zbytu. Robotnicy wolni nie chcieli pracować. Rząd ograniczył do minimum pozwolenie wywozu pieniędzy z kraju dla rodaków osiadłych za granicą.
— Car wyznaczający mi pensję! — mówił książe zdumiony. Tysiąc lub dwa tysiące franków miesięcznie!... Cóż za komedja!
Już się nie śmiał. Egoistyczny jego gniew do cara wybuchł brutalnie. Car i jego doradcy, pragnąc zrusyfikować całą Europę zachodnią, winni byli tej wojnie. Mogli pozostać w przyjaźni z Niemcami. Poco mącić spokój świata z racji małego bałkańskiego państwa?
Dwa następne lata upłynęły księciu jak koszmar. Zdarzenia porwały go. Skończyło się życie wspaniałe. Kto się o niego troszczył teraz? Gdzie się zatrzyma ta katastrofa? Co znajdzie na końcu tego nielogicznego upadku?
Jego rozmowy z plenipotentem zdawały mu się odbywać na jakiejś plancecie, podlegającej niedorzecznym prawom. Kończyły się zawsze rozkazem:
— Niech pan wynajdzie mi pieniędzy. Proszę pożyczyć... Jestem książe Lubimow i tak trwać nie może dalej. Czy zwyciężą ci czy owi, to mi obojętne, lecz wtedy wróci porządek i natychmiast długi swe spłacę.
Ale plenipotent odpowiadał mu ze zniechęceniem:
Pożyczać na dobra znajdujące się w Rosji...?
Posługując się znanem nazwiskiem księcia, mógł pożyczyć nieco pieniędzy: lecz procenta rosły i czas mijał, nie przynosząc zmian. Pomimo, że książe zmniejszył swe wydatki i skasował wypłacane renty, potrzebował jednak dużo pieniędzy, aby żyć.
Upadek caryzmu napełnił otuchą tego magnata, który niecierpiał cesarskiego rządu. Egoizm jego kazał mu wyobrażać sobie rzeczpospolitą, zajętą przedewszystkiem tem, aby oddać istotom uprzywilejowanym przez swe urodzenie — bogactwa im przynależne.
Tymczasem, przeciwnie, słabe dopływy jego dochodów ustały zupełnie. Zawalenie się całych światów nazawsze może zatamowało ich źródła.
— Wasza Wysokość, trzeba sprzedawać — mówił administrator — trzeba pozbyć się wszystkiego, co zbyteczne. Likwidujemy dopóki czas. Kto wie, co nam jutro przyniesie...
Jacht stał na kotwicy pod Monaco. Niemal cała załoga, złożona z Włochów, z Francuzów i z Anglików, opuściła go dla służby wojskowej. Zostało zaledwo kilku Hiszpanów, aby utrzymać porządek na statku. Gawiotę II-gą nabyła Anglja dla Czerwonego Krzyża. Michałowi zdawało się, że abdykuje z całej przeszłości, gdy podpisywał kontrakt sprzedaży. Romantyczny urok jego żywota rozwiewał się. Pałac z 1001 Nocy na szpital zamieniony! Co za ironja!
Angielskie miljony dały mu rok spokoju. Plenipotent popłacił olbrzymie długi i mógł pozostać w Paryżu, gdzie trzeci rok wojny dobiegał kresu wśród niewytłumaczonego spokoju mieszkańców, którzy zaczynali się bawić, jak gdyby wszelkie niebezpieczeństwo minęło. Miłostki księcia z dwoma wielkiemi damami, których mężowie schronili się na tyły armji, zawiodły go kolejno do Biarritz, Akwizgranu i na Lazurowy Brzeg.
Plenipotent jego przerwał te rozkoszne wywczasy. Powtarzał wciąż swoją zwrotkę: „Trzeba sprzedawać“. Fortuna księcia topniała z dniem każdym.
Michał Fiodor przyzwyczaił się w końcu do niepowodzenia i przyjmował je pogodnie.
Sprzedaż pałacu zbudowanego przez jego matkę mniej go wzruszyła niż sprzedaż jachtu.
Zaszła zmiana w jego upodobaniach. Przesycił się miłosnemi przygodami.
Miał się za biedaka a przywykł płacić po królewsku za miłość. Nie mogąc wynagrodzić kobiety zbytkiem, będzie jej unikał, aby nie zostać jej dłużnikiem i nie znosić kaprysów. Wolał opanować swe żądze niżli nie płacić za ich zadowolenie ze wspaniałomyślnością wschodniego magnata. A zresztą dość już miał miłości i wszelkich tak zwanych przyjemności życia!
Pomyślał o swym przyjacielu Attilio, o pułkowniku, o willi Sirena, białej i opromienionej słońcem południa, na tle cyprysów i oliwek.
— Świat zalany jest potopem. Może dawne ziemie wychylą się na powierzchnię, może na zawsze zostaną pochłonięte!... Schowajmy się do arki i czekajmy!..











Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Vicente Blasco Ibáñez.