<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Wrogowie kobiety
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ“
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „HELIOS“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michalina Domańska
Tytuł orygin. Los enemigos de la mujer
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.


Nigdy don Marcos nie widział księcia tak gniewnym, jak wówczas, gdy przyszedł mu oznajmić, że księżna de Lisle oczekuje nań w salonie.
— Należało ci powiedzieć, żem wyjechał, coś wymyśleć, jakieś śniadanie w Nicei... Ale wyście się pewno zmówili.
Pułkownik, czerwony ze wzruszenia, próbował się tłumaczyć. Jeśli księżna tak nagle decydowała się zjawić w willi Sirena, to chyba tylko dlatego, że odmówił wszelkiego pośredniczenia pomiędzy nią a księciem.
Schodząc do hallu, Lubimow znalazł Alicje stojącą koło okna i wpatrzoną w ogrody i morze. Gdy się odwróciła, Michał pomyślał, że nie byłby jej poznał, gdyby ją spotkał gdzieindziej. Nie podobna była do tej, którą widział poraz ostatni w „pracowni“ przy alei Lasku Bulońskiego, napełnionego chińszczyzną i niezdrowemi zapachami. Upłynęło lat kilka, a jednak wydawała się młodszą i świeższą.
— Ponieważ nie ma sposobu skomunikowania się z tobą, zdecydowałam się przyjść sama — powiedziała Alicja, uścisnąwszy mu rękę. Nie jest to bardzo stosowne składać wizytę człowiekowi o takiej, jak ty reputacji, lecz tyle kobiet musiało tu być przedemną!...
Uśmiechnęła się filuternie przy tych słowach. Potem spoważniała i powiedziała nieśmiało:
— Przychodzę w interesie... w sprawie pieniężnej.
Aby odwlec przystąpienie do tego interesu, wspomniała o trudnościach, które spowodowały, że zjawiła się osobiście. Książe może być zadowolony ze sposobu w jaki „jego szambelan“ spełniał rozkazy. Poczciwy ten pułkownik, ale nieubłagany. Nie chciał nawet przyjąć listu od niej, ani zapowiedzieć jej bytności.
— Mogłam napisać, lecz bałam się, że list mój zostanie bez odpowiedzi. Dlatego ostatecznie zdecydowałam się odwiedzić cię w twej samotni, w nadziei, że nie wyprosisz mię za drzwi.
Michał uśmiechnął się, wykonywując jakiś ruch przeczenia zgorszonego.
— Przyszłam tu w sprawie mego długu... tych pożyczek, które matka twoja udzielała mi łaskawie. Nie wiedziałam, ile wynoszą. Plenipotent twój twierdzi, że przeszło 400.000 fr. Musi tak być, skoro tak twierdzi. Prosiłam w chwilach trudnych, a księżna, która była tak wielką damą, dawała, i żadna z nas nie rachowała tych sum... Rozumiem teraz, jak była dobra.
Wiadomość zdziwiła najpierw Lubimowa. Potem przypomniał sobie, że na liście wierzycieli, pozostawionej przez matkę figurowała Alicja. Nie pamiętał zresztą o tem, gdyż papiery pozostały u plenipotenta.
— Przyszłam ci powiedzieć, że nie mogę ci zapłacić teraz... a może nawet nigdy... błagać cię, abyś zaczekał... sama nie wiem dokąd i uprosić, aby ten nieznośny impertynent, który zajmuje się temi interesami, dał mi raz pokój.
A ponieważ książe milczał, dodała:
— Jestem zrujnowana.
— Ja też, — odparł Michał. Wszyscy jesteśmy zrujnowani. Obecnie bogatymi są ci, co pracują dla wojny.
— Ty zrujnowany? — zaprotestowała Alicja. Twój niedostatek może być tylko chwilowy. Rosyjskie sprawy ułożą się lada dzień. Przytem jesteś księciem Lubimow, sławnym bogaczem. Gdybym nosiła twoje nazwisko, niktby mi nie odmówił pieniędzy...
Znikł nagle wyzywający uśmiech, przygotowany przez nią na to spotkanie. Oczy jej spochmurniały, usta wydęły się w kształt łuku.
— Ruina moja jest faktem. Spójrz...
Ukazywała trójkąt ciała, odsłonięty wycięciem sukni. Na białej szyi spoczywał sznur pereł. Michał, który znał się trochę na tem (tyle rozdał naszyjników), odrazu spostrzegł, że są fałszywe. Potem Alicja ukazała mu swe ręce. Dwa pierścionki o arystokratycznym rysunku, lecz bez żadnego kamienia, ozdabiały jedynie jej palec.
— Suknia ta jest zeszłoroczna — dodała głosem ponurym, jak gdyby przyznając się do strasznej winy. — W Paryżu nie mam już kredytu. Tyle długów tam zostawiłam! Biedna jestem, Michale, najbiedniejsza z kobiet jakie znałeś!
— A twoja matka?
Książe instynktownie postawił to pytanie.
— Biedna kobieta! Nie mówmy o niej lepie!...
Pomimo tego zastrzeżenia, zaczęła ubolewać nad jej rozrzutnością dewotki. Miljony poświęciła na zbudowanie w Hiszpanii olbrzymiego szpitala, wedle rady swego spowiednika Aragończyka. Używano marmuru, jak zwykłego kamienia. Bramę ogrodową wykuł w żelazie słynny mistrz. Lecz ksiądz, zmęczony taką rozrzutnością wyjechał: olbrzymi gmach pozostał niewykończony, a olbrzymia brama leżała na ziemi, jak nieużyteczne żelaziwo. Później „monsignor“ skierował hojność pobożnej damy w innym kierunku. Należało rozpowszechniać wiarę za pomocą „dobrej książki“. I otwierała się w Paryżu nowa księgarnia nakładowa, nieprawdopodobna, niewidziana, gdzie stosy książek były złożone na półkach mahoniowych, a arkusze składano na deskach z laki.
— A twe kopalnie, a twe posiadłości w Ameryce?
Księżna ponowiła swój ruch zrozpaczony. Nic nie miała. Była biedna, absolutnie biedna.
— Powiadasz, żeś zrujnowany, lecz ten brak pieniędzy znosisz zaledwo od dwóch lat, może mniej. A ja na kilka lat przed wojną, już nie widziałam ani grosza z moich posiadłości. Cały świat zajmuje się Rosją, bolszewizmem, gdyż sprawa ta obchodzi Europę. A rewolucja w Meksyku, która zaczęła się jeszcze przed wojną?
Rewolucja agrarna, której zaledwo echa doszły na kontynent, odebrała jej ziemie, kasując wszelkie prawa własności. Metysi dzielili się niemi, jak sami chcieli. Gdzie się mogła skarżyć? Rząd meksykański nie miał żadnej władzy. Kopalnie srebra, podstawa olbrzymiej fortuny Barriosów, znajdowały się w sytuacji jeszcze gorszej.
— Jeden z tak zwanych „generałów“ Indjanin, zamknął się na terytorjum kopalni i stamtąd drwi sobie z całego rządu stolicy. Podobno co miesiąc każe wydobywać za pół miljona franków w srebrnych bryłach. Robi z nich monety, któremi płaci swych partyzantów. I taka sytuacja trwa już lata. A ja, która zamieszkuję Europę i codzień jestem biedniejsza, ponoszę z drugiej strony Oceanu całe koszta tej nie kończącej się wojny.
Pomimo, że książe nigdy nie zajmował się własnemi interesami, wystąpił z radą. Należało udać się do Stanów Zjednoczonych, gdzie się urodziła, z prośbą o opiekę.
— Już to zrobiłam — odpowiedziała. — Mam w New-Yorku ludzi, którzy zajmują się memi interesami. Czyż myślisz jednak, że bić się będą o mnie? Może zresztą sama się tam udam, ale później, gdyż teraz nie czuję się na siłach. Mam obecnie straszne troski, które nie pozwalają mi opuścić Francji.
Oczy jej zamgliły się: bolesny wyraz twarz jej ściągnął. Michał przypomniał sobie tego młodzieńca, którego Castro widywał w jej towarzystwie. Może to on wzbudzał to wzruszenie i przeszkadzał jej udać się w podróż.
— Miłość! — pomyślał sobie; miłość; wówczas, gdy młodość minęła!
Chcąc zwrócić rozmowę na inne tory, spytał o księcia de Lisle. Wiedział, że był na wojnie. Zdawało mu się, że słyszał o tem, iż był ranny. Czy żył?
Ku wielkiemu zdziwieniu Michała, Alicja o mężu swym mówiła z powagą. Dawniej traktowała go z pewną pogardą. Lecz teraz zdawało się, że zmieniły się jej uczucia, gdyż odpowiadała księciu natychmiast:
— Tak. Udał się na front. Wiesz, że starszy odemnie o lat dwadzieścia. Wiek jego zwalniał go od czynnego udziału w walce, ale przypomniał sobie, że był oficerem w młodości i był jednym z pierwszych ochotników. Ktoby to mógł myśleć o człowieku, który kpił ze wszystkiego, co się nie tyczyło jego egoizmu? Stracił jedną rękę i był w niewoli niemieckiej przez dwa lata. Teraz internowany jest w Szwajcarji. Biedny człowiek! Pisze do mnie co miesiąc. Łowi ryby w jeziorze Genewskim i myśli o mnie więcej, niźli myślał kiedybądź. Listy jego są niemal listami miłosnemi. Jak nieszczęście zmienia charakter! Powiada mi, że inaczej patrzy na życie. Ma nadzieję, że po tym kataklizmie, który uczyni nas lepszymi, będziemy mogli połączyć się i żyć szczęśliwi. Ach! gdybym tylko chciała!...
— Czy z powodu twego męża wyrzekasz się tej podróży? — spytał Michał, udając dobrą wiarę
Przypuszczenie to zmieszało Alicję. Biedny de Lisle... Miała inne troski. Mąż jej nie był jedynym, który udał się na front. Inni młodsi i mający potężne powody przywiązania do życia, zrobili to samo. Ach! ileż tajemnej żałoby w tych czasach!...
Oczy księżny napełniły się łzami, a usta jej wykrzywił grymas naprawdę bolesny!...
— Pewno chodzi o tego amanta i dzieciucha, o którym mówił Castro, — powiedział sobie Michał.
Jak gdyby odgadując jego myśli i chcąc je zwalczyć, Alicja mówiła dalej o swej sytuacji:
— Sprzedawałam ze stratą, brałam, co mi dawano, nie troszcząc się o warunki. Nie mam już wcale biżuterji. Sprzedałam niektóre rzeczy w Paryżu, inne tutaj... Powiadasz, żeś zrujnowany? Nie, ty nie masz pojęcia co to jest, nie tak, jak ja. Moje rozbicie dawniejsze od twojego. Nie chcę cię nudzić opisem moich bied. Nie mam już domu w Paryżu. Wrócę tam dopiero, gdy się ułożą moje sprawy. Mam już tylko willę, którą kupiłam, gdy byłam bogata. Nie uśmiechaj się: zadłużona powyżej wartości. Któregoś pięknego dnia wypędza mię z niej. To był bardzo miły dom, gdy miałam pieniądze! Ale teraz węgiel kosztuje drogo, noce są chłodne i trzebaby wydać sumy, aby rozpalić dawny kaloryfer. Mam, jako służbę swoją, dawną pokojowę, ogrodnika i jego żonę, która gotuje mi obiady. Wszystkie pokoje są zamknięte; Walerja i ja zamieszkujemy dwa pokoje na pierwszem piętrze. Tam jadamy i sypiamy... Walerja, to młoda panna z Paryża, którą ja się opiekuję. Jakże musi być biedna, skoro ja się nią opiekuję!
— A jednak grasz — powiedział książe.
Oburzyły ją te słowa, wyglądające na upomnienie.
— Gram. A cóż chcesz, abym robiła? Potrzebuję bronić się, zarabiać na życie... W jakiż inny sposób taka kobieta, jak ja, może się wziąć do tego? Powiesz mi, że dużo przegrałam? Zapewne. Tu sprzedałam mój naszyjnik z pereł prawdziwych i wiele innych klejnotów. Przegrałam duże sumy, o których myśleć już nie chcę. Ale teraz już wiem to, czego dotąd nie wiedziałam i to właśnie teraz, gdy nie mam już pieniędzy.
Lubimowa zdumiała wiara tej kobiety w jej obecne doświadczenie.
— Ostatecznie czego chcesz odemnie?
Alicja zdawała się budzić do rzeczywistości: uśmiech jej stał się wyzywający i wdzięku pełny zarazem, jak na początku rozmowy. Był to uśmiech tego, co przychodzi prosić z silnem postanowieniem otrzymania przedmiotu swej prośby. Powiedziała mu od początku o co jej chodziło: o to, aby plenipotent księcia nie męczył jej nadal.
— Zapłacę ci kiedyś, jeśli będę mogła... Ale obawiam się, że nie będę miała z czego. Uważaj więc te pieniądze za przepadłe i każ temu antypatycznemu jegomościowi, aby nie pisał więcej do mnie.
Ujęty prostotą, z jaką ta kobieta sformułowała swe żądanie, Michał naśladował ton jej głosu.
— Dobrze. Powie się temu antypatycznemu jegomościowi, aby cię zostawił w spokoju i zapomniał o twej egzystencji.
— Zawsze miałam cię za dobrego i wspaniałomyślnego, Michale — powiedziała. Dziękuję ci!....
Lecz książe, którego pewna kwestja zajmowała od dawna, spytał ze szczerością męską:
— Mówiono mi o chłopcu, niemal dzieciaku, którego ciągle widywano z tobą przed wojną. To był twój kochanek?...
Księżna zbladła na to pytanie i okazała wahanie. Chciała coś powiedzieć. Znać było, że pragnie się wytłumaczyć. Dwakroć zaczynała mówić i w końcu z wysiłkiem powstrzymała swe słowa, uśmiechając się z udaną figlarnościa.
— Nie mówmy o tem. Każdy ma swe tajemnice. I poczęła mówić o grze. Lecz Michał nie słuchał jej, zagłębiony w swych myślach. Widocznie odgadł. Efeb ten był jej kochankiem i z jego racji cierpiała. Może był ranny lub w niewoli. To było wielką przeszkodą, która nie dawała jej opuścić Europy.
Dochodzić do czterdziestki, mieć za sobą przeszłość, która była całą historją i odczuwać namiętność młodzieńczą, tak gorącą... Wierzyć jeszcze w miłość!...
Michał spoglądał na nią oczami, w których była niemal nienawiść... Czuł, że drażni go jej miłość dla tego chłopca, chociaż nie wiedział czemu... Może było to oburzenie, jakie wzbudzają ludzie, pogrążeni w błędach, które uważają jako prawdy zbawcze. Faktem jest, że postępowanie Alicji drażniło go.
I ta nagła niechęć do księżny zwróciła jego uwagę na to, co mówiła.
— Ach! gdybym była w tej samej sytuacji co ongiś, gdy matka moja była jeszcze na świecie i gdy spotkaliśmy się w Monte-Carlo! Ale wówczas nie wiedziałam tego, co wiem teraz. Grałam, aby się zagłuszyć; aby lubować się wzruszeniem przegranej, która w istocie obchodziła mię niewiele.. Grałam jedynie żetonami 1000-frankowemi. Znajdowałam, że ubliżałoby mi dotknąć nawet inne.
— Ileż przegrałaś?
Wzruszyła ramionami z miną wzgardliwą.
— Któż to wiedzieć może?... Już przeszło dwanaście lat, jak tu przyjeżdżam... Pewno miljony... Ale wówczas nie umiałam nic... Teraz potrzebuje wygrać i gram inaczej... Czego mi brak, to kapitału. Gdybym miała kapitał do pracy!...
Na to ostatnie słowo, książe wybuchnął szczerym śmiechem. „Do pracy“... Ale księżna dalej mówiła poważnie o swej pracy: skarżyła się wciąż na swe skromne środki. Jakieś trzydzieści tysięcy franków, to cały kapitał, jakim rozporządzała.
— Ach! gdybym miała kapitał do pracy! Gdybym mogła wejść kiedyś do Kasyna z 150.000 lub 200.000... W ten sposób jedynie możma opanować szczęście! Trzeba grać wielką grę. A ja teraz używam żetonów 100 frankowych lub nawet 20 frankowych, jak lichwiarka, wycofana z interesów... To też fortuna nie poznaje mię i mija bez zatrzymania się!
Książe pokiwał głową. Odmawiał pomagać jej w szaleństwach. Czy nie lepiej było zachować te tysiące franków, zamiast tracić je z taką szybkością, jak to niechybnie się stanie, gdy się będzie spodziewała tego najmniej?
— Nie licz na mnie, gdy chodzi o grę... przytem jestem biedny... W tej chwili pułkownik musi mieć w swej kasie mniej pieniędzy niż ty. Prawie że mam ochotę pożyczyć ci twoje 30.000 fr.
Oboje roześmieli się na tą myśl.
Niezwykłość tej sytuacji, która spadła na nich niespodzianie na nowo ich zdziwiła. Czuli się bliskiemi sobie, jak bracia, którzy spadli nagle z wyżyn, gdzie się spotykali nieraz z przykrością i szorstko czasem zderzali.
Jako młody człowiek, Michał nienawidził córki Dony Mercedes z racji jej dumy, miny pełnej wyższości, jaką przybierała ciągłe. Lecz teraz, gdy pokornie przychodziła prosić go o pomoc bez arogancji, udając wesołość dobrej przyjaciółki, która pragnie zapomnieć o przeszłości, czuł, jak się rozwiewają jego dawne uprzedzenia.
W miłości był zawsze opiekunem, kochankiem na sposób wschodni, niezdolny interesować się innemi kobietami jak ze swego haremu, które wszystko zawdzięczają jego wspaniałomyślności. To też nagle poczuł dla Alicji uczucie koleżeńskie, widząc, że potrzebuje jego opieki, coś podobnego do uczuć, jakie w niem budzili Castro, pułkownik i inni mieszkańcy willi Sirena. Pomyślał nawet, że nieszczęście jest do zniesienia, skoro nadaje właściwy charakter ludziom. Ta Alicja, tak nieznośna w swej pierwszej młodości, mogła stać się przyjaciółką całkiem możliwą teraz, gdy straciła swą dumę i swą szorstkość dawną.
Hałas przechodzącego pociągu, pełnego krzyków i świstu przerwał rozmyślania księcia. To przechodził pociąg żołnierski.
Hałas ten przywrócił księżnę do poczucia rzeczywistości. Zdała się poraz pierwszy zauważać zbytek solidny i dyskretny tego dużego pokoju. Wstała, aby obejrzeć z bliska kilka płócien malarzy współczesnych, które ozdabiały ściany. Dla niej podpisy artystów miały więcej wartości, niż same obrazy.
— Ile to musiało kosztować! — zawołała z podziwem.
— Obym tylko mógł je zachować! — powiedział Michał tonem sceptycznym. Bardzo być może, że będę zmuszony je sprzedać.
Księżna oglądała z okna ogrody, zchodzące aż do morza.
— Bądź uprzejmy — powiedziała — wobec krewnej, która przyszła cię odwiedzić i pokaż jej twą posiadłość.
Nie chodziło jej o zwiedzenie domu; zadowolni się ogrodami.
— I tak uważam, że to dużo z twej strony, że mię tu przyjmujesz. Znam granice swych praw. Jestem w kraju wrogim. Dom ten zamieszkują „wrogowie kobiety“.
Książe udał, że nie rozumie. Spacerowali po ogrodzie. Ławka marmurowa, podtrzymana przez cztery skrzydlate postacie, przyciągnęła uwagę księżny.
— Czy pamiętasz „ławkę starców“?... spytała go nagle.
Michał nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Lecz po kilku minutach wróciła mu pamięć tego wieczoru, w którym tak brutalnie porzucił Alicję.
— Jak ty musiałeś kpić sobie ze mnie! I jaką wydać ci się musiałam głupią!... Wyobrażałam sobie, że jestem Wenerą, — ośrodkiem świata. Wszystko co istniało, rzeczy i ludzie, wszystko to było dla mnie stworzone. Jako misję miałam narzucenia ludziom kaprysów moich i świat na kolanach powinien był mi dziękować, że się nim zajmowałam... Cóż chcesz? To była młodość, duma dziecinna wiosny, która siebie ma za wieczną. A potem... potem... Gdybym ci opowiedziała wszystkie moje zmartwienia, wszystkie rozczarowania, nawet w tej epoce gdy nie potrzebowałam niczem się martwić!... Zima zaciera iluzje wszelkie.
— Ależ ty stara nie jesteś — zawołał Michał. Oszukujesz samą siebie albo chcesz zemnie zakpić. Dużo jest ludzi, którzy widząc cię...
— Może być — odpowiedziała. Ale ty, mój drogi, nie należysz do tej liczby. Przyznaj się. Nigdy ci się nie podobałam.
Książe nie chciał do niczego się przyznać i odwrócił rozmowę. Te wzmianki co do przeszłości gniewały go. Idąc ku bramie, spotkali don Marcosa, wychodzącego śpiesznie z domku ogrodnika. Księżna podała mu rękę, którą ucałował ceremonialnie.
— Mam nadzieję że spotkamy się w Kasynie. Książe uczynił znak przeczenia. Nudził się w salach gry. Nie miał zamiaru tam iść.
— Chciałabym cię tam spotkać... Pewna jestem że przyniósłbyś mi szczęście.
Potem zawahała się. Nie chciała pozostawać w willi Sirena, gdzie byli tylko mężczyźni. Miała przekonanie, że będzie im przeszkadzać.
— Przyjdź mię odwiedzić którego ranka. Pułkownik wie gdzie mieszkam. Przyjdź! Będziesz się śmiał, widząc jak jestem zainstalowana.
Podeszła do wynajętego powozu, który czekał przed bramą. Zanim wsiadła, odwróciła się, aby dodać tonem wdzięcznie groźnym:
— Jeśli nie przyjdziesz, to mię nie zobaczysz więcej. Pomyślę że chcesz zerwać stosunki, że znajdujesz mię antypatyczną i nieznośną... Oczekuję cię.
Powiewała ręką na znak pożegnania.
— Czas był już najwyższy! — zawołał Michał, gdy pozostał sam.
Ta wizyta półtoragodzinna zmuszała go do pewnej ostrożności, do liczenia się ze słowami, do unikania zbyt wielkiej serdeczności, do dawania rad mało zajmujących, do milczenia o przeszłości. Wolał swobodę i zaufanie jakie panowały w towarzystwie jego przyjaciół.
Zaniepokoił się, myśląc o nich. Jak Attilio uśmiechać się będzie siadając do stołu! Słyszał już jego głos ironiczny: „Bez kobiet!“ A oto pierwsza, która się zjawiła dyrygowała nim, i poddawał się jej, chociaż zawstydzony, tak jak przełożony klasztoru który opuszcza swą celę aby przyjąć królowę.
Niepokój go pchnął do rozmowy z pułkownikiem, w milczeniu kroczącym obok niego. Gdzie był Castro?..
— W bibliotece z lordem Lewis. Lord przybył gdy Wasza Wysokość była w ogrodzie. Przyjechał na śniadanie.
Jaki miły! Gdy on będzie obecny, Castro będzie mówił tylko o grze. I pobiegł na spotkanie Lewisa.
Lord Lewis przebywał w Monte-Carlo już od lat dwudziestu pięciu. Widząc jego smętną łysinę pochyloną nad stołem, urzędnicy Kasyna przypominali sobie gentelmena, dawniejszego wesołego, silnego i eleganckiego. Przybył na Lazurowy Brzeg, w jednej z tych romantycznych podróży bajronowskiego bohatera i pozostał tam odtąd. Namiętność do gry stanowiła dla tego człowieka, który zaznał wszystkich przyjemności a które w końcu wszystkie go zmęczyły, jedyną rozkosz niewyczerpaną.
— Dwadzieścia pięć lat! — powiedział pewnego dnia melancholijnie księciu. I nie potrafię zająć się czem inem! Życie moje jest skończone i pewny jestem, że tu mię pochowają. Tu pozostawię wszystko com otrzymał po ojcu i po kilku starych ciotkach... Czasem w chwilach przebłysku rozsądku, mam ochotę uciec...
Lecz gdy tylko znajduję się daleko, uczuwam oburzenie szalone. Przypominam sobie, żem tu zostawił blizko miljon, uważam, żem nie powinien rezygnować z takiej straty i, aby się odegrać, zaczynam grać i tracić znowu i w ten sposób będzie to trwało aż do mojej śmierci, A zresztą jest przecie zamek.
Michał zamek ten znał. Znajdował się na szczycie Alp, około Turbie i resztek Trofeum Augusta, które znaczyły miejsce dawnej drogi rzymskiej.
W pierwszych latach pobytu swego na Lazurowym Brzegu, elegancki Lewis nabył za kilka tysięcy ruiny fortecy. Jako syn znanego historyka, w hołdzie pamięci ojcowskiej, postanowił ją odrestaurować. Poświęcił temu część swej fortuny, podczas gdy drugą oddawał grze. — Z tem co wygram, — mówił sobie, — wykończę ten budynek“. Zamek pozostał niewykończony od lat wielu.
Gdy przyjaciele jego nie znajdowali Lewisa w Monte-Carlo, to było dowodem, że brakło mu pieniędzy i że był w swym zamku, z melancholją oglądając wszystko co mu pozostawało do zrobienia. Mieszkał w jednem ze skrzydeł, mniej więcej mieszkalnem i zabawiał się w swej samotni wojowaniem ze swemi sąsiadami wieśniakami, z kupcami miejscowemi i wogóle ze wszystkiemi ludźmi otaczającemi go, a którzy uważali za konieczne eksploatować go i dręczyć na wszelkie sposoby.
Gdy tylko nadsyłano mu z Anglii tysiąc lub dwa tysiące funtów szterlingów, opuszczał dumnie swe szczyty i udawał się do Kasyna. Życie jego wypełniała myśl o wielkim obowiązku do spełnienia. Tym razem zwycięży! A gdy po rozlicznych fluktuacjach, kończyło się na tem, że wszystko tracił, Lewis wracał do swego zakątka feudalnego, gdzie w oczekiwaniu na nowe przesyłki, za każdym razem trudniejsze i rzadsze, prowadził życie zakonne.
Na widok Lewisa, z którym nie spotkał się od dwóch lat, książe musiał ukryć swe zdumienie. Jasne oczy, łagodne i spokojne, jedynie przypominały straconą świeżość dawnego gentlemana, silnego i eleganckiego. Schudł w sposób niepokojący. Na łysinie jego widniały, niby szczątki, rzadkie pukle koloru popiołu.
W trakcie śniadania, Lewis, Castro i Spadoni podtrzymywali rozmowę. Mówili o grze i o Kasynie, Lewis pamiętał dzieje Kasyna od lat 25. Jakiś Anglik wyjechał z miljonem. Amerykanin wygrał 10,000 funtów szterlingów z pięciu pożyczonemi ludwikami... A byli ludzie ośmielający się twierdzić, że wszyscy gracze bez wyjątku muszą ostatecznie przegrać!
Po śniadaniu rozmawiali w hallu pijąc kawę, o tych którzy w salonach prywatnych grają o największe stawki. Imiona niektórych były z szacunkiem wymawiane, jak gdyby chodziło o mistrzów godnych podziwu.
— Ten umie grać — mówili jako cały komentarz. Co bawiło Michała, to było to, że Lewis zaliczał się także do mistrzów „umiejących grać“, wówczas gdy przegrywali wszyscy jak zwykli ignoranci.
Cała ich zasługa leżała w tem, że umieli odwlec chwilę ruiny ostatecznej, przedłużać wzruszenie obezwładniające i starzeć się niby więźniowie w cieniu skał ksiąstewka.
Książe ośmielił się wystąpić z pytaniem:
— A jakże gra krewna moja, pani de Lisle? — Attilio spojrzał nań bez żadnej złośliwości, zdziwiony zajęciem jakie okazywał księżnie. Lecz nie powiedział nic, gdyż uprzedził go Lewis, który znieść nie mógł kobiet, zwłaszcza w salach gry.
Zajmowały tylko miejsce i swą nerwowością i ruchliwością przerywały kombinacje mężczyzn.
— Gra jak idyotka — powiedział brutalnie — a raczej jak kobieta. Ile musiała tracić pieniędzy bezsensownie!...
Łoskot pędzącego pociągu, z towarzyszeniem gwizdania i krzyków, przerwał rozmowę. Byli to Anglicy udający się do Włoch.
Rozmowa zeszła na tory wojenne. Lewis, który pił dużo przy stole, przypomniał sobie, mówiąc o grze, pustkę własnego życia i naraz wpadł w smutek pijaka melancholijnego i pełnego godności.
— Dwóch mych siostrzeńców zginęło w morskiej bitwie w Jutlandji. Sześciu synów mego brata padło we Francji tegoż samego dnia: należeli do jednego bataljonu. Wszyscy byli młodzi i weseli. A ja jestem jedynym mężczyzną w rodzinie, nieużyteczny, stary, nikomu nie potrzebny. Co za ironja!... Dziwne to życie. Czas upływa bez żadnej sensacji i naraz godziny stają się ważniejsze od miesięcy, dni od lat i zdarzenia które w innych czasach wymagałyby stuleci, dzieją się w ciągu kilku chwil. Zginęli wszyscy! Pozostała mi siostrzenica Mary, siostra miłosierdzia. Jest tutaj. Jej władza gwałtem ją tu wysłała aby wypoczęła i nabrała sił. Ale ona ucieka, jedzie do Mentony, do Nicei, wszędzie, gdzie są ranni, nie chce opuszczać służby. Gdybyż przynajmniej wyszła za mąż! Ale nie, umrze jak tamci. A ja zostanę sam i będę lordem, trzecim lordem Lewis i był lord Lewis historyk, lord Lewis gubernator kolonji i lord Lewis na nic nie przydatny!...
Ogólny serdeczny protest odpowiedział mu. Jego nieszczęścia rodzinne były olbrzymie zapewne, ale nie należało tak się przejmować...
— Jeśli pozwolisz mi, książe — powiedział Anglik, zmieniając rozmowę — to którego dnia przyprowadzę ci moją siostrzenicę, aby zwiedziła twe ogrody. Ona tak lubi to wszystko!
Poczem Lewis okazał chęć odejścia. Potrzebował zapomnieć i wiedział, gdzie szukać zapomnienia. Castro i Spadoni zamienili z nim spojrzenie:
— A gdybyśmy się tak udali do Kasyna? — zaproponował któryś z nich.
I wszyscy trzej znikli.
Pułkownik wyszedł także i pozostał jedynie Nowoa, który spędził resztę popołudnia na rozmowie z księciem, na oglądaniu zachodu słońca i ostatecznie na czytaniu.
Castro wrócił sam przed obiadem. Był smutny. Gwizdał, a uśmiech jego przypominał grymas.
Marny dzień! Wszystko przegrał! Jutro musiał pożyczać, aby dalej prowadzić „robotę“.
Michał uczuł potrzebę mówienia mu o wizycie rannej, szczere wypowiedzenie się lepsze było od ironicznych aluzji.
— Tak, widziałem ją — powiedział Castro — spoglądałem z okna, gdyście chodzili po ogrodzie.
Książe spojrzał nań, zdziwiony jego lakonizmem. Czy tyle tylko miał do powiedzenia? Wolałby już drwiny.
— I czemuż, u djabła, krewna twoja nie miała przyjść? — mówił dalej Castro. — Jest rzeczą nieodzowną od czasu do czasu porozmawiać z kobietą, choćby przez przyjaźń. Nie sposób żyć tak jak chciałeś za powrotem swoim.
— Czy myślisz istotnie, że zakocham się w Alicji?
I książe śmiał się długo, tak jakby nie mógł się uspokoić absurdalnością tego przypuszczenia.
— To twoja rzecz — odpowiedział Attilio. — Chcę dowieść, że nie możemy długo pozostać „wrogami kobiety“ spójrz na pułkownika, twego alter ego. I on cię opuszcza. Zauważ: ile razy może, biegnie do domku ogrodnika. Potrzebuje porozmawiać z córką ogrodnika, smarkatą którą widział chodzącą na czworakach, ale która jest dość milutka i ma już dziś 16 lat. Pracuje u modystki w Monte-Carlo i pilnuje się mody jak panienka. Pułkownik obdarza ją trzewiczkami na wysokich obcasach, krótkiemi sukienkami, berecikami, kapeluszami i naszyjnikami z fałszywego bursztynu. Na to wydaje wszystkie pieniądze jakie dostaje od ciebie. Czasem, zdaleka idzie za nią po ulicach, podziwiając jej prowokujące ruchy, odsłonięte łydeczki i jedwabne pończochy... Uprawia cierpliwie swój ogród. Uśmiecha się jak idjota, myśląc o przyszłem żniwie.










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Vicente Blasco Ibáñez.