<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Wrogowie kobiety
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ“
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „HELIOS“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michalina Domańska
Tytuł orygin. Los enemigos de la mujer
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Życie toczyło się na pozór spokojnie w Willi... A jednak pułkownikowi nie brakło trosk ciężkich. Rozpoczęła się ofenzywa niemiecka i Aljanci musieli się cofnąć.
Bombardowanie Paryża ściągnęło na Lazurowe wybrzeże liczne pociągi, przepełnione uciekinierami. Nowoa mało zdawał się o to troszczyć. Codziennie był bardziej elegancki i całe popołudnia spędzał w Kasynie.
Co do Castro, humor jego sposępniał. Toledo odgadywał powód. Dona Clorinda, wobec złych wieści z frontu, sarkazmem swym prześladowała mężczyzn, którzy nie nosili munduru. Castro nie śmiał protestować, lecz wracał zirytowany do willi. Nowoa zwłaszcza znosił ten zły humor. Attilio go nienawidził pod pozorem, że Dona Clorinda pokłócona była z Alicją, która protegowała Walerję.
Ostre słowa były wymieniane z bylejakiego powodu i pewnego wieczoru, doszło do tak silnej kłótni, że myśleli już o pojedynku. Zwierzyli się pułkownikowi, który zdołał ich powstrzymać. Wreszcie pewnego dnia Nowoa oświadczył księciu ze wzruszeniem źle ukrytem, że opuści willę. Jego prace naukowe zmuszały go aby żył w Monaco, lecz nigdy nie zapomni, co winien księciu. I wyrzekając się całego komfortu willi, wyjechał, by zamieszkać w starem mieście pod pozorem prac naukowych.
Michał wyglądał zatroskany. Mniej czuł się szczęśliwy. Dnie płynęły, a nie mógł odnowić spaceru, podobnego do tego w ogrodach Monaco.
— Kocham cię — mówiła Alicja. — Wierz mi, że nigdy nie zapomnę o tym dniu... Ale teraz nie, czuję jaki byłby tego koniec... A to niemożliwe dla mnie. Myślę wciąż o swym synie.
Michał nie wątpił o tem, ale nietyiko niepokój o nieobecnego zajmował myśli jej. Zaczęła znowu grać z sumami, które odnalazła u siebie. Książę zadawał sobie pytanie, czy nie zastawiła lub nie sprzedała szpilki zapomocą której spiął jej rozdartą suknię.
Alicja wygrywała niewiele, lecz jednak wygrywała. To też miała nadzieję, że ponowi się ta fala szczęścia, która wywołała takie wrażenie w Kasynie.
Wieczorem odchodziła zadowolona. Miała trzy lub cztery tysiące franków więcej. Ale cóż to znaczyło? Martwiła się tym nieznacznym kapitałem. Czemuż znów zebrać nie mogła tych 30.000 franków, które zapewniły jej tak świetne zwycięstwo!
Michał godzinami przebywał w Kasynie, obok stołu, gdzie grała, czekając na chwilę odpowiednią i nie mogąc nic otrzymać oprócz krótkich rozmów w czasie pauzy w godzinie podwieczorku.
Któregoś poranku, przyszedł aby ją zastać niespodzianie w domu. Była godzina dziesiąta. Spotkał Walerję, która wkładała kapelusz i zdawała się niezadowolona z tej wizyty. Może wybierała się do Monaco: może Nowoa oczekiwał na nią w jakiejś uliczce Monte-Carlo.
— Księżna udała się do „fabryki“ — powiedziała z uśmiechem. — W tej chwili pracuje pewno intensywnie.
Musiała spędzić znaczną część nocy na pisaniu cyfr, aby pobiec do Kasyna, z oczami zaspanemi, bez troski o swą tualetę, tak jakby jej pilno było wyprobować jakąś zadziwiającą kombinację, którą wymyśliła.
Ilekroć ją spotkał, książe z dziecinną chytrością wspomniał o jej synie i w ten sposób odrywał ją na chwilę od jej halucynacji i trosk gry.
Pokazał jej któregoś popołudnia telegramy i listy datowane z Madrytu, Paryża i Berna. Królowie i ministrowie zajęci byli poszukiwaniem śladów zaginionego lotnika. Berlin nawet przyrzekał, za pośrednictwem neutralnej ambasady, odnaleść tego młodzieńca w obozach jeńców. Prawdopodobnie znajdował się w Polsce, w obozie represyjnym.
Alicja poczęła liczyć godziny z niecierpliwością, tak jakby pożądana wiadomość miała lada chwila nadejść.
— Zobaczysz, jak będę inną w dniu, gdy z całą pewnością wiedzieć będę, że żyje. Już cię nie będę nudziła smutkami memi, inną kobietę znajdziesz we mnie.
I w istocie jej uśmiech, jej obiecujące spojrzenie pozwalały mu odnaleść tę Alicję, która z nim spacerowała po ogrodach Monaco.
Gdy sam pozostał, własne smutki go obległy. Miał wiadomości z Rosji przez uciekinierów, którzy schronili się przed prześladowaniem bolszewickiem. Ci co zarządzali jego dobrami zostali aresztowani. Pałac jego służył jako rezydencja dla komitetu bolszewickiego. Kopalnie unarodowione zostały, chociaż w nich nie pracowano. Ziemię rozdano. Obskurne osobistości, dawni handlarze napojów alkoholowych, zajęli jego kamienice, nie bardzo wiedział, jak. Do tych wieści niepokojących dla jego przyszłości, przybyły inne, raniąc jego najdroższe wspomnienia. Wielka dama dworu, którą kochał niegdyś gorąco, teraz sprzedawała pisma na ulicy. Inna, bardzo elegancka, tworząca dawniej modę w Petersburgu, zmuszona była śnieg zamiatać. Miała palce poodmrażane. Przyjaciele jego zaginieni liczyli się na tuziny. Jedni byli zabici całemi gromadami, w głębi więzień, rewolwerowemi strzałami, inni rozstrzelani. Wielu umarło z głodu.
Wszystkie te okropności budziły jego egoizm i znajdował w życiu nowy czar.
Pewnego dnia, gdy znajdował się z Alicją w barze salonów prywatnych, rozmówiła się z nim stanowczo. Musiała rozpocząć „wielką grę“. Znudzona była pracą dla małych sum, które przynoszą niewiele. Przytem pogardzała Kasynem, z jego ograniczonemi stawkami, z jego ruletką i jego „trente et quarante“; były to gry prawie mechaniczne, w których zamiast bankiera, miało się przed sobą tylko urzędników, co robi wrażenie walki z maszyną potężną i jest monotonnem zajęciem bez duszy i fantazji. Jej potrzeba było bakaratu. Zdołała zmów zebrać 30.000 fr. Albo wygrana albo zero. Wolała nawet stracić i skończyć raz na zawsze.
— Dziś wieczorem, w Sportingu. Nie mów, że nie. Mam wrażenie, że wieczór ten będzie decydujący dla mnie... a może i dla ciebie. Staniesz naprzeciw mnie, abym cię widzieć mogła. Pamiętaj, żeś był przy mnie gdy tyle wygrałam. Przyniesiesz mi szczęście... Czemu kiwasz głową? Powiadam ci, że przyniesiesz mi szczęście.
Twierdziła to z taką pewnością, że Michał musiał się zgodzić.
— Przyjdź, przyrzekam ci, że wygrasz. Wygrasz bez względu na rezultat. Jeśli dostanę lanie, będziemy spacerować jutro, jak wówczas, w ogrodach Monaco. A jeśli wygram... jeśli wygram tyle, ile chcę!...
Nie potrzebowała mówić więcej. Jej spojrzenie i uśmiech wprawiły Michała w entuzjazm. Przyjdzie do klubu by ją spotkać.
Tego wieczoru Castro i Toledo zdziwili się ujrzawszy księcia u siebie na obiedzie w smokingu.
— Książę widocznie nie będzie dziś wieczorem w domu — powiedział pułkownik.
Istotnie, książę poszedł na operę.
Po jedenastej, gdy publiczność rozproszyła się w atrium, Michał wsiadł do windy, która zawiozła go do podziemi. Tam udał się długim korytarzem, którego stiuki odbijały światło elektryczne. Znajdował się pod placem Kasyna, w tej chwili licznemi powozami przeciętym. Inna winda zawiozła go do wielkiego salonu z kolumnadą. Był to hall hotelu Paryskiego. Zobaczył damy w strojach balowych, mężczyzn w smokingach, zwykłą klientelę luksusowych hoteli, która na obiad przywdziewa mundur galowy i zasiada w komfortowych fotelach w godzinie poobiedniej siesty, milcząc lub rozmawiając po cichu, niby w świątyni.
Zdaleka ukłonił się znajomym, udał, że nie widzi kilka pań uśmiechających się do niego i znów wszedł do windy, która zagłębiła się w podziemia. Było to podziemie sklepione, zdobne we freski pompejańskie. Rozciągało się pod dwoma hotelami i ogrodami. Nowa windą wjechał na parter. Otworzył drzwi. Stary lokaj w błękitnym fraku, w krótkich spodniach i białych pończochach, ukłonił się z pewnem zdziwieniem, poznając księcia. Znajdował się w Sporting-Club’ie.
Od początku wojny nie wchodził tam.
Zacząwszy od północy, salony te stawały się za ciasne. Poruszano się, stąpając wciąż po czyjejś sukni. Trzeba było zręcznie prześlizgiwać się między grupami. Wszyscy palili, kobiety więcej od mężczyzn, a powietrze nasiąkłe było zapachem tytoniu, ciała kobiecego i kwiatów zwiędłych.
Bogacze gardzili Kasynem, a w tłumach, zalegających klub, znajdowali coś dystyngowanego. Grali w swojem towarzystwie, zdala od niepewnych osób, dość licznych w salonach publicznych. Aby tu zyskać wstęp, należało być wprowadzonym przez osoby odpowiadające za kandydata.
Książę dobrze znał to świetne zgromadzenie. Byli tam członkowie rodzin królewskich, książęta w przejeździe, bankierzy znani, miljonerzy ze wszystkich części świata, kobiety sławne urodzeniem, pięknością lub też swą biżuterją, a także dawne słynne kokoty. Wśród kobiet, dużo było takich, które kiedyś produkowały się w cyrku, śpiewały bez głosu, lub tańczyły średnio. To im pozwalało wstąpić do klubu pod nazwą „artystek“.
Michał zbliżył się.
Naprzeciw niego wyszła kobieta. Nie poznał jej na razie. Tyle lat już nie widział Alicji w balowej sukni... Miała na sobie toaletę przedwojenną, lecz nosiła ją z tym samym wdziękiem, co dawniej. Jej sznur pereł wyglądał na niej jak prawdziwy.
Rzadko bywała w klubie. Publiczność, złożona z ludzi, którzy się znali, rozmawiała za dużo i przeszkadzała jej w obliczeniach. W grze była plebejuszką: miała przekonanie, że fortuna tylko tam się zjawia, gdzie wierni jej zbierają się tłumnie. Przeczucie powodzenia i bakkarat — jedyna gra, uprawiana w klubie — skłoniły ją by na ten wieczór sprzeniewierzyła się swym przyzwyczajeniom.
Pociągnęła Michała ku barowi. Chciała go prosić o oddanie pewnej usługi. Partja bakkaratu rozpoczynała się o północy. Chciała trzymać bank, ale prawidła klubu nie pozwalała na to.
— Musi to być mężczyzna, choćby wiadomem było, że gra za moje pieniądze. Myślałam, że ty mi oddasz tę przysługę. Lubię być z tobą... zwłaszcza gdy chodzi o kwestję życia lub śmierci. Zresztą pewna jestem powodzenia, jeśli ty będziesz rozdawał karty. Pomyśl, co za ewenement! Książę Lubimow bankierem! Stawki będą napływały!...
Lecz nie mogła mówić dalej. Michał przerwał jej ruchem kategorycznej odmowy. Wszystko, co mogła mu powiedzieć, nie zda się na nic. Myśl sama, że można go było widzieć przed zielonem suknem, grającego za pieniądze cudze, z Alicją za plecami, oburzała go. Przytem pewny był, że przegra.
Księżna opuściła go nagle. Czas mijał, a bank miał być lada chwila komuś oddany. Uwierzyła znów w swą dobrą gwiazdę, widząc młodego człowieka, który nieśmiało przeciskał się między grupami.
— Spadoni!.. Spadoni!..
Pianista zbladł, gdy mu powiedziała o co jej chodzi. „O! księżno!..“ Drżał i jąkał się ze wzruszenia. On trzymający bank w Sporting-Club, wobec eleganckiej publiczności, przychodzącej tu po operze, i tysiącami franków rzucający wobec tego tłumu... Była to istna apoteoza: potem pozostawało tylko umrzeć.
Dwóch graczy ubiegało się o bank: słynny Grek i przemysłowiec paryski, który zbijał kolosalna fortunę, pracując przy wojennych dostawach, Spadoni z 15.000 fr. potrzebnemi do trzymania banku, stanął do współzawodnictwa. Ciągniono losy. Los wybrał Spadoniego. Alicja omal że nie klaskała w ręce z uciechy. Lecz pianista, szanujący przywileje należne geniuszowi, skromnym uśmiechem i spojrzeniem przeprosił swego greckiego rywala.
Ten był człowiekiem otyłym, prawie czworograniastym, o cerze lśniącej i ciemnej, o wąsiku czarnym, ze skośnemi oczyma, podobnemi do oczu dzika. Przodkowie jego byli piratami na Archipelagu, a on w młodości uprawiał kontrabandę. Spadoni jąkał jakieś przeprosiny, onieśmielony majestatycznością tego tęgiego człowieka. Lecz Grek odpowiedział mu gniewem mruczeniem i odszedł, skłoniwszy się przed księżną, tak, jak widział, że robią w teatrach. Chociaż zaledwo umiał czytać, wiedział jak należy zachować się wobec damy, która wypowiada wojnę.
Była północ. Gra ustała na stołach z ruletką i „trente et quarante“. Publiczność zebrała się w sali bakaratowej.
Wiadomość rozeszła się szeroko: pianista Spadoni, uważany naogół za pasożyta, miał zająć zwykłe miejsce Greka, a bank w istocie należał do księżny de Lisle.
Spadoni uśmiechał się: jednak ciekawość ironiczna, jaką wzbudzał, w końcu go przejęła zawstydzeniem. Wielu z tych, którzy spoglądali na niego, były to znane osobistości, budzące zawsze w nim respekt. Na szczęście czuł za sobą obecność księżny, strzegącej go. Niech popełni błąd jaki, a wielka dama gotowa go bić... Odwagi więc i naprzód...
Krupier siedzący naprzeciw niego, tasował karty zanim je włożył do małej szufladki podwójnej, z której bankier miał je wyjąć. Biedny bankier! Publiczność chciała śmiać się z niego za wszelką cenę wobec jego nadzwyczajnego wyniesienia. Gdy usiadł na swem krześle prezydjalnem, ciekawi bawili się jego zmieszaniem i śmiech szczery powitał jego obecność. Zadał cichym głosem pytanie krupierowi i wnet wybuchł śmiech. Kobiety były najgłośniejsze na myśl, że drwiny ich mogą dotknąć tę, która stała za Spadonim. Zdziwienie muzyka wobec tej wesołości tylko ją przedłużało w sposób skandaliczny. Wszyscy się śmieli na widok jego komicznego osłupienia. Ale krzyk szorstki przerwał radość ogólną.
— Banco!
Był to głos Greka. Usiadł po prawicy Spadoni’ego z miną niezadowoloną tego, który widzi jak się dzieje niezmierna niesprawiedliwość i czuje się w obowiązku ją naprawić. Nie mógł znieść, aby ta śmieszna osobistość zajmowała miejsce, które co wieczór ściągało na niego podziw publiczności. Nie mógł także ścierpieć, aby kobieta się mieszała do spraw czysto męskich. Uczuwał zdziwienie i zgorszenie tego, który widzi porządek rzeczy przewrócony, uczniów udających mistrzów, brak wszelkiego poszanowania dla kategorji: trzeba było z tem skończyć odrazu: „Banco!“
Książę drgnął. 15.000 franków Alicji były zagrożone. Człowiek ten chciał przeszkodzić dalszemu prowadzeniu banku. Jeśli wygra, cały kapitał zebrany przez księżnę — zginie; jeśli straci, będzie podwójny... Ale z pewnością wygra. Gdy taki szczęściarz się wmiesza...
Spadoni, usłyszawszy głos wielkiego człowieka, został spiorunowany. Oczy jego szukały machinalnie księżny, lecz wnet je odwrócił, przerażony twardym wyrazem jej twarzy. Podwójna szufladka, postawiona przed nim, była gotowa. Rozdał karty na prawo i lewo, potem wziął swoje.
Grek odkrył swe karty: „Ośm!“ Szmer podziwu przebiegł dokoła stołu. Admiratorzy jego powodzenia ucieszyli się, jak z osobistego triumfu. Wziął karty z przeciwnej talji, którą mu krupier podawał i rzucił je na stół po szybkiem obejrzeniu. Ośm raz jeszcze! Tym razem powstał okrzyk zdziwienia. Wygra! Niepodobna, aby bankier miał o jeden punkt więcej.
Spadoni, blady, z czołem zroszonem potem, odkrył swe karty. Publiczność przyjęła je głuchym rykiem: „Dziewięć!“
Ci sami, którzy przed chwilą kpili z niego, znaleźli ten obrót rzeczy całkiem prosty. „Los zawsze sprzyja niewinności“.
I podczas gdy Grek oddawał 15.000 fr. krupierowi, pianista ukłonił się skromnie. Kilka zabobonnych kobiet uznało, że księżna dała dowód wielkiej mądrości, powierzając swe losy temu naiwnemu.
Oczy Alicji poszukały Michała wśród podwójnego rzędu głów. Uśmiechnęła się lekko do niego. Już straciła twardą nieruchomość, z jaką oczekiwała na tą chwilę wzruszona. Była pewna swego triumfu. I pragnąc zadziwić zawistnych swym niewzruszonym spokojem, wyciągnęła z woreczka złotą cygarniczkę, wyjęła długi ustnik z kości słoniowej i zaczęła palić.
Po tem pierwszem powodzeniu, pianista grał z pewnością siebie. Księżna, stojąc nieruchomo za nim, zdawała mu się zaszczepiać swą wiarę. Kilka razy rozdał karty, wciąż wygrywając i fundusze bankowe, znacznie powiększone, wzbudziły zaciekawienie graczy. Ci, którzy kpili dotąd z niezręczności Spadoni’ego, teraz marszczyli brwi z zajęciem, biorąc udział w grze. Podczas gdy kapitał wzrastał, stawki stawały się wyższe.
Wszyscy przeczuwali wielką partję, pełną emocji. Bankier zapomniał o księżnie i swej własnej pokorze. Zdawało mu się, że to, co wygra, do niego należy. Wyobrażał sobie, że odkrył sławną tajemnicę, o której wzmiankował Nowoa i myślał, że wreszcie osiągnie te bajeczne zyski, które obliczał tak często, kreśląc na papierze kolumny zer. Co za wieczór! A jego uczony przyjaciel, który nie był obecny przy tym triumfie!
Lubimow opuścił stół. Nie mógł z zimną krwią patrzeć na udaną pogodę Alicji, i na jej sposób palenia, podczas gdy śledziła bieg gry kocim wzrokiem. Los zmieni się lada chwila: to ciągłe powodzenie, tak wyzywające, trwać nie mogło.
Grając i przegrywając jak pospolity gracz, Grek starał się zapanować nad swym gniewem. Było niemożliwem zawołać „banco“ zanim wszystkie karty nie będą wyczerpane. Ale trwał na miejscu, z arogancją ujarzmiciela, przekonany, że ostatecznie zwycięży szyderczy los. Więcej miał pieniędzy niż Alicja i jej przedstawiciel. Mógł wytrwać. W końcu ich zwycięży.
Książę udał się do baru, gdzie pił wolno, aby rozerwać myśli, mikstury amerykańskie, zarazem gorzkie, słodkie i mocne. Chciał się lekko upić, aby stanąć na poziomie tej kobiety, która tak rozpaczliwie walczyła z losem.
Był sam. Cały klub zebrał się w sali bakaratu. Michał żałował, że Castro nie znajdował się w Sportingu. Byliby gawędzili, jak tego dnia, gdy udało się Alicji poraz pierwszy uczepić się złotych skrzydeł chimery. Jego nieobecność wynikała może z jakiegoś rozkazu generałowej.
Głuchy szmer nadchodził z sali gry. Ujrzał jak po chwili kilku ciekawych weszło do baru, aby coś wypić. Rozmawiali z wielkiem ożywieniem. Słysząc kilkakrotnie wymówione nazwisko Greka, począł nadsłuchiwać. Okazało się, że zawołał „banco“!
Przy nowej grze, gdy bank posiadał 140.000 fr. on jeden mógł się zdobyć na taką odwagę. Posiadał ośm punktów, ale Spadoni dziewięć raz jeszcze. I krupier zagarnął na rzecz banku 140.000 fr. Greka. Co za wieczór! I pomyśleć, że ten głuptas Spadoni takich sztuk dokazuje...
Kilka kobiet przeszło przed drzwiami baru, giestykulując gniewnie. Były zirytowane i zgorszone powodzeniem pani de Lisle, chociaż żadna nie straciła ani centyma. Taka szansa była nienaturalną: musiało w tem być jakieś oszustwo. Jakie? tego nie wiedziały, lecz nie miały wątpliwości.
Potem przyszedł Grek, za którym szło dwóch jego admiratorów. Był spocony i ubranie miał w nieładzie. Z pogardą podnosił ramiona. Świat się przewracał: nie było już żadnej logiki. Dlatego też i na froncie tak źle się dzieje.
I oddalił się w stronę przejścia podziemnego, wiodącego do hotelu Paryskiego. Nie chciał patrzeć na to, co się dalej będzie działo: era ta należała do szaleńców.
Książę także wolał nie widzieć. Pozostał w fotelu, zażądał nowego cocktail’u i, wpatrzony w dym swego cygara, zdrzemnął się. Zerwał się nagle z tem wrażeniem, że go uderzył ktoś w ramię. Czyste złudzenie... Był sam. Oczy jego spoczęły na zegarze. Druga! Wstał i zwolna udał się do sali bakkaratowej.
Publiczność zmniejszyła się, lecz wszyscy obecni brali udział w grze. Olbrzymia suma, zebrana przez bank tkwiła na stole jak pokusa. Ci, co wygrają nie mieli obawy, że nie będą zapłaceni. Ci co stali, przypatrując się, od czasu do czasu ryzykowali 20 franków, aby dzielić ogólną emocję i w nadziei, że ta burza powodzenia, która wciąż uparcie kierowała się ku bankowi, odwróci się wreszcie do publiczności.
Pierwszą rzeczą, jaką Michał zobaczył, to był olbrzymi stos banknotów 1000-frankowych, żetonów i papierów wszelkich barw i wartości. Była tam cała fortuna. Potem spojrzał na Alicję, nieruchomą na krześle, taką, jaką ją zostawił, z twarzą obojętnej Kariatydy. Oczy jej machinalnie szły od tych bogactw do rąk bankiera. Paliła... paliła... Na popielniczce obok triumfatorki, piętrzył się stos wypalonych cygaretek. Zdawała się ogłupiała powodzeniem swojem, monotonją swej nieustannej szansy.
Pianista wykazywał w swych ruchach i głosie pewne znużenie. Triumf wydawał mu się bezbarwnym po ucieczce nadzwyczajnego Greka. Inni słynni gracze także znikli, jakby nie chcąc obecnością swą pomagać temu niedorzecznemu szczęściu. Jedynymi poważnymi konkurentami byli Anglicy z Beaulieu. Ta gra niezwykle interesowała ich jak sport oryginalny. Chcieli walczyć przeciw szczęściu bankiera, aby mieć tylko przyjemność zwyciężyć. Kobiety, kościste i dystyngowane, dekoltowane obficie, z sukniami o długich trenach, wykrzykiwały za każdym razem, gdy bankier grabkami swemi zgarniał duże stawki, podczas gdy mężczyźni wyjmowali z wewnętrznych kieszeni swych smokingów nowe pliki banknotów, których stratę witali śmiechem metalicznym.
Spadoni stracił 20.000 za jednym rzutem. Lubimowa ogarnęło przeczucie marynarza, który pod nogami uczuwa drżenie statku, mającego iść na dno, żołnierza, który czuje początek przegranej.
Jeszcze jedno rozdanie kart i bank stracił poraz drugi. Michał zbliżył się ostrożnie do krzesła Alicji.
— Druga. Czas kończyć — szepnął, rzucając swe słowa na głowę znajdującą się na wysokości jego piersi.
— Oto zaczyna się pech. Czuję to. Każ Spadoniemu przestać.
Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Zdawała się nieprzytomną. Nie rozumiała jego rad. Lekkiem skinieniem głowy zaprzeczyła. Wierzyła w swe szczęście.
Los istotnie podjął się wzbudzić jej ufność. Bankier wygrywał znowu, zabierając wszystkie sumy z obu stron składane. Lecz nie przekonało to księcia. Bał się wciąż i niepokój uczynił go brutalnym.
Stanął za Spadonim, aby pomówić z nim pocichu, udając, że patrzy gdzieindziej. Miał wstać natychmiast i uważać grę za skończoną. Czas był najwyższy.
Bankier odwrócił głowę i podniósł oczy, aby spojrzeć na tego, którego głos ostrożny z wysoka darzył go radami.
— Ach! to Wasza Wysokość!..
Uśmiechnął się przytem z dumą, zadowolony, że książę Lubimow był świadkiem najpiękniejszego czynu w jego życiu.
I dalej rozdawał karty.
Lubimow zirytował się. Ten idjota, tonący w swej chwale, nie rozumiał nic; a jeśli rozumiał, to odmawiał posłuszeństwa! Głos księcia spadł drżący i powolny. Spadoni, djabelski pianista (tu przekleństwo aż w trzech językach). Jeśli nie usłucha, natychmiast, to go ściągnie z krzesła pięścią swą, skopie go, wyrzuci przez okno...
Gdy Spadoni przestał grać, wielu odetchnęło z ulgą, widząc koniec gry, która wydawała się jakiemś zaklęciem. Inni z zawiścią i zdumieniem spoglądali na olbrzymi stos pieniędzy bankiera, który krupier porządkował, składając banknoty w pliki, zbierając w piramidki żetony różnobarwne.
Czemże wobec tego były oklaski zbierane jako pianista!
Cyfrę powtarzano sobie z ust do ust: 484.000 fr.! Brakło niewiele do półmiljona. Rzadko widziano tak szybką wygraną!
Spadoni umieszczał te bogactwa w koszykach trzcinowych, jak gdyby należały do niego. Drżał ze wzruszenia. Miał przejść między ciekawemi widzami, trzymając ten skarb na piersiach, tak jak widział, że to czyni jego wielki współzawodnik, w inne wieczory.
Chciwe ręce odebrały mu koszyk!
— Nie! Ja! ja!...
Była to księżna. Nie potrzebowała już udawać obojętności. Te pieniądze były jej własnością. Przemieniła się po swem przymusowem milczeniu; oczy jej świeciły blaskiem triumfu. Czoło miała wilgotne: czuła, że drżą jej policzki, pokryte bladością. Niosąc kosz przed sobą w rękach wyciągniętych, przeszła między grupami, z majestatem hierartycznym i skierowała się do kasy klubowej.
Spadoni pozostał przy księciu. On też pokryty był potem, a twarz jego blada była ze wzruszenia.
— Co za wieczór, mości książę! Co za wieczór.
Spoglądał na wszystkich z dumą, lecz do właściciela willi Sirena uśmiechał się pokornie, aby zatrzeć wrażenie swego oporu przed chwilą i strasznych gróźb, któremi książę przyjął ten opór.
Alicja za chwilę wracała, chowając jakiś papier do woreczka.
Entuzjazm muzyka wybuchnął.
— Ach! księżno! boska księżno!
Całował jej obnażoną rękę, potem ramię. Alicja uśmiechnęła się wobec tego hołdu publicznego. Biedny pianista mógł sobie na wszystko pozwolić: nie jest w stanie jej skompromitować.
— Dziękuję, Spadoni, licz na moją wdzięczność. Pomyśl na co miałbyś ochotę: dom, jacht albo fortepian z brylantowemi klawiszami.
Michał słuchał jej, zdumiony. Mówiła to w dobrej wierze: zdawała się nieprzytomną wskutek powodzenia.
Ale muzyk opuścił ich. Chciał być sam. Obok księżny musiał dzielić się swą chwałą, poprzestając na okruchach. Poszedł więc do Anglików z Beaulieu, którzy pragnęli poznać go bliżej i wypić z nim butelkę szampana, po zadeklarowaniu, że jest najciekawszym fenomenem, jaki spotkali w swej podróży.
Alicja i książę skierowali się ku wyjściu.
— Całą wygraną złożyłam w kasie klubowej — powiedziała, pokazując mu kwit. — O tej godzinie nie mogę ze sobą tyle pieniędzy zabierać. Jutro przyjdę po nie, aby je złożyć w banku. Ale do tego trzeba, aby mi towarzyszył mężczyzna. Przyślij mi pułkownika: jako wojak, musi posiadać rewolwer.
Potem spoważniała, przypomniawszy sobie rzecz ważną.
— Nie potrzebuję dodawać, że jutro się porachujemy. Nie myśl, że zapomniałam, com ci winna: 20.000 z tamtego dnia, 300.000 twej matki. Zapłacę wszystko.
Michał odpowiedział długim wybuchem śmiechu. Powodzenie naprawdę przewróciło jej w głowie. Fortepian z brylantowemi klawiszami dla tamtego, teraz dla niego setki tysięcy franków. Fortuna zdobyta we dwie godziny, zdawała się tak nieprzebraną, jak jej powodzenie.
— Ty wiesz dobrze, czego chcę od ciebie — dodał cicho, przestając się śmiać — wiesz, czego pragnę.
Nakazała mu milczenie spojrzeniem pieszczotliwem i dyskretnem „tak“, w którem była obietnica.
Zeszli ze schodów klubu i znajdowali się w przedsionku, księżna owinięta w płaszcz jedwabny haftowany złotem, który przypomniał jej wyjścia z Opery gdy mieszkała w Paryżu: on, z płaszczem otwartym i w miękkim kapeluszu, podbitym jedwabiem.
Woźni w przedsionku, którzy już wiedzieli, co zaszło w salonie, rzucili się do drzwi, w nadziei sutego napiwku:
— Powóz dla księżny!
Lecz wolała iść pieszo wśród nocnej ciszy. Czuła się odrętwiała swą długą nieruchomością. Potrzebowała przedłużyć radość swego triumfu długim spacerem.
Zeszła ze schodów, oparta na ramieniu Michała. Minęli stangretów i nielicznych szoferów, którzy zebrani w grupy oczekiwali na swych panów czy klientów.
Pogrążyli się w świeżą nocną atmosferę, mając oczy jeszcze zmęczone wspaniałą iluminacją sali. Oboje zauważyli, że świecił księżyc, skromny księżyc, którego ostatnia kwadra zaczynała chować się za czarnym owalem Alp. Miasto pogrążone było w ciemnościach z racji niebezpieczeństwa podwodnego. Gdzieniegdzie, blada lampa rzucała światło posępne wąską smugą.
Michał, który szedł w milczeniu, pragnąc oddalić się jaknajprędzej, aby znaleść kompletną samotność, musiał stanąć, gdyż Alicja się zatrzymała.
— Muszę cię wynagrodzić — szepnęła. Powiedziałam ci, że jeśli przyjdziesz, to wygrasz pod każdym względem, nawet jeśli ja stracę. Masz... masz...
Jej nagie ramiona, odrzuciwszy jedwab płaszcza, zamknęły się na szyi Michała, niby ciasna obręcz. Usta jej poddane oddały się pokornie, pragnąc dawać szczęście.
Szybki błysk przemknął ulicą, oświetlając wszystko wokoło. Był to samochód. Alicja nie drgnęła nawet: nie obawiała się, że ją zobaczą ludzie. Stali się dla niej nierealnemi widmami. Ich dwoje istniało tylko na świecie w tej chwili i ta góra banknotów i rulonów, ukryta w żelaznej kasie.
Lubimow do końca życia nie miał zapomnieć tej nocy. Zegary musiały oszaleć, tak jak jego głowa, która zdawała się kręcić wedle rytmu słodkiej muzyki. Miał wrażenie, że kilkakroć przeszedł tę samą drogę, że szedł i znów wracał. Nie wiedzieli, co robili. I jakież to mogło mieć znaczenie? Najważniejszą rzeczą było, że znajdowali się razem. Przez chwilę wróciła mu świadomość, gdy znaleźli się na ławce na placu w Kasynie. Książę pewny był tego szczegółu. Spojrzał na zegar fasady gmachu. Trzecia! Czyż to możliwe? Zdawało mu się, że zaledwo kilka minut upłynęło od wyjścia ich z klubu. I musieli oddalić się wobec zaciekawienia, jakie wzbudzili w milicjancie księcia Monaco, ubranym po cywilnemu z opaską na ramieniu i rewolwerem u boku.
Poczęli znów iść wśród ulic samotnych lub wzdłuż ogrodów publicznych, zamkniętych o tej porze. Odrzucając biust wtył, z otwartym płaszczem, opierała się o podtrzymujące ją ramię, poddawała szyję, wystającą brodę, twarz niemal horyzontalną, pod grad pocałunków. Spoglądała na towarzysza oczyma zamglonemi miłością. Odpowiadając na nieme błaganie tych oczu, które tak głośno wołały, powtórzyła parę razy głosem niejasnym, jakby w uśpieniu:
— Tak, zrobię, co chcesz... wszystko, czego pragniesz...
On, bardziej agresywny w swej namiętności, zatapiał swą rękę wolną w ciepłe więzienie płaszcza.
Posłuszny tajemnemu impulsowi. Michał mówił jej o synie. Lada chwila go odnajdzie i szczęście jej będzie zupełne. Potem żałował, że wzbudził to wspomnienie, które mogło rozproszyć czar, w którym żyli. Lecz nie okazała wzruszenia żadnego.
— Tak, odnajdę go, — szepnęła. — Jestem tego pewna. Szczęście odwróciło się ku mnie... Pora na to, po tylu cierpieniach.
I znów pogrążyła się w chwili obecnej. Oboje ze zdziwieniem znaleźli się na ulicy Willi Róż. Po wędrówce bezcelowej, instynkt ich tam zawiódł.
Książę ośmielony tym długim spacerem, pełnym pieszczot i oddania, okazywał namiętną niecierpliwość.
— Daj mi wejść — szeptał. — Nikt nie zobaczy. Wyjdę przed świtem.
Alicja zdała się nagle budzić. Poraz pierwszy tej nocy odmawiała. Ogrodnik oczekiwał na nią pewno. Walerja może nie spała. O nie!
Lubimow, zrozpaczony, chciał ją zabrać do willi Sirena.
— Tak daleko! — mówiła Alicja z każdą chwilą trzeźwiejsza. — A przytem, ten dom to istne koszary: pełno mężczyzn! A Castro, który wszystko opowiada generałowej. Nie, nigdy nie pójdę! Co za szaleństwo!
Zasmucona mina, ruch zniechęcenia księcia potrafiły ją wzruszyć. Z macierzyńską pieszczotą pogładziła go po twarzy.
— Ty biedaku mój... Nie przybieraj takiego wyrazu. Trochę cierpliwości! Poczekał do jutra! Tak, jutro, przysięgam ci!..
Ona, która znosiła z bezwstydnym spokojem najgorsze kalumnie, wahała się i jąkała, mówiąc o tym dniu jutrzejszym. Zupełnie jak młoda dziewczyna, walcząca przeciw miłości swojej, ze strachem, by nie stracić swej towarzyskiej pozycji.
Jutro... Możesz przyjść jutro o trzeciej popołudniu... Nie, raczej o czwartej... Walerja z pewnością wyjdzie wtedy. Wyśle swą pokojówkę po sprawunki. Ogrodnik z żoną zajęci będą w ogrodzie.
— Lecz bądź ostrożny, na miłość boską! Gdybyś mógł się tak urządzić, by cię nikt nie widział z sąsiadów, to byłoby doskonale...
I słynny książę Lubimow ze wzruszeniem przyjął tę wszystkie zlecenia. Chciał ją odprowadzić do bramy willi, pomimo jej protestów.
— Gdyby to był kto inny, kpiłabym z tego. Ale ty!... Boję się, że odgadną naszą tajemnicę.
Gdy brama zamknęła się i urocza sylwetka Alicji zginęła w ciemnościach, książę zdecydował się wracać.
Musiał iść piechotą do swej odległej willi, a jednak droga wydała mu się krótka! Wspomnienie i obietnice towarzyszyły mu.
Zasnął z trudem, lecz wstał spokojny i wypoczęty. Przypomniał sobie polecenie Alicji. Potrzebowała mężczyzny dzielnego i uzbrojonego, aby eskortował ją przy przenoszeniu fortuny z klubu do domu. Pułkownik, mocno wzruszony tym zwrotem losu, wyszdł, aby pospieszyć na jej wezwanie. „Biedna księżna! Bóg zawsze w końcu zaopiekuje się dobremi duszami“!
Michał spędził cały ranek na zajmowaniu się swą osobą. Rozkazał staremu lokajowi aby przeszukał jego garderobę. Przypomniał sobie o jakiejś bieliźnie, która ściągnęła nań kiedyś pochwały kobiece. Uczuwał tę samą potrzebę podobania się, jaką miewa kobieta, wybierająca się na schadzkę, długo oczekiwaną. Potem wybrał komplet nie noszony jeszcze w Monte-Carlo, nowy kapelusz, „dyskretny“ krawat. Przypomniał sobie błaganie księżny, aby nie zwrócił niczyjej uwagi.
Podczas tych przygotowań, uczucia niepokoju, nieufności wobec siebie, poczęły go dręczyć. Był to stan nerwowy, podobny do tego, jaki uczuwa uczeń przed egzaminem, autor dramatyczny, oczekujący za kulisami lub ten, który wybiera się na pojedynek.
Tyle tygodni pragnął daremno... Tak dawno wyrzekł się miłości!... I myśląc o Alicji, uczuwał zarazem obawę i pragnienie!
Pułkownik powrócił na śniadanie. Wszystko odbyło się szczęśliwie. Oznajmił to z lakonizmem pełnym skromności, tak, jak gdyby spełnił rzecz ważną, Michał niemal mu pozazdrościł, że widział Alicję.
— Jaką była?
— Piękna, piękna, jak zawsze. Nieco blada... po wzruszeniu tej nocy. Ale wesoła i szczęśliwa; wciąż mówiła o Waszej Wysokości...
Śniadanie jedli sami. Spadoni biegał po świecie, obnosząc swój triumf. Może był w Beaulieu z przyjaciółmi swymi Anglikami, poznanymi wczoraj. Co do Castro, Toledo ujrzał go w chwili gdy wchodził do hotelu Paryskiego, w którym mieszkała dona Clorinda. Jedli pewno śniadanie razem, aby komentować powodzenie księżny.
O trzeciej książę wyszedł z willi. Droga była daleka a chciał ją odbyć pieszo. Ruch wzmocni jego wolę i rozproszy wątpliwości, które go znów napadły. O czwartej, przechodząc wśród małych warzywników, znalazł się przed willą Alicji. Dach czerwony willi Róż ukazał się między drzewami. Nogi mu drżały lekko i zatrzymał się na chwilę, aby się uspokoić, wznosząc rękę ku piersi.
Wszedł pewnym krokiem do małego ogródka i zdało mu się, że mignęła mu przerażona twarz ogrodnika, która wnet się ukryła. Ciekawość tego człowieka i jego ruch przerażenia wydały mu się dziwne.
Z silnem wzruszeniem wszedł na stopnie ganku. Każdy ruch budził w nim wizję łagodnie różowawą, jak ciało kobiece, wizję miłosną, która nagle wracała mu całą przeszłość. Poczuł zapach znany, zapach Alicji. Wszystko wirowało dokoła niego: dzwoniło mu w uszach; czuł, że go pragnienie elektryzuje, jak w epoce największych triumfów. I zwycięskim gestem pchnął drzwi wejściowe półotwarte, widocznie umyślnie.
W przedpokoju przyjęła go kobieta, której obecność kazała mu się cofnąć o krok.
Walerja!... Cóż ona tu robiła? Cóż to był za żart?
Młoda dziewczyna chciała przemówić, lecz nie była w stanie wydobyć słowa. Jakieś drzwi otwarły się nagle i ukazała się inna kobieta... Była to Alicja, z suknią w nieładzie, z włosami rozburzonemi. Gdy ujrzała księcia, podniosła ręce i zbliżyła się, milcząca i gwałtowna, jak gdyby chcąc go uścisnąć. Nareszcie!... Obecność Walerji nic ją nie obchodziła. Wydała mu się inną: wyższą niż zwykle, bledszą, z oczami, które nagle napełniły go przerażeniem.
Ramiona jej spadły na niego, potem całe ciało, które zdawało się bez sit. Ramiona te miały chłód trupi. Deszcz ciepły zrosił mu szyję.
— Michale!.. Michale!.. — jęczała Alicja. Nie mogła nic więcej powiedzieć: dławiło ją rzężenie. Gardło się jej ściskało.
Książę musiał użyć wszystkich sił, aby ją podtrzymać.
Cichy i monotonny głos rozbrzmiał przy nim.
To Walerja, która płakała także.
— Umarł... Umarł już przed miesiącem.
I pokazała mu depeszę z Madrytu, która nadeszła przed półgodziną.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Vicente Blasco Ibáñez.