Wrogowie kobiety/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wrogowie kobiety |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ“ |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „HELIOS“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Michalina Domańska |
Tytuł orygin. | Los enemigos de la mujer |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od dni ośmiu Lubimow nie opuścił swej willi. W rozmowach z pułkownikiem — jedynym towarzyszem samotnego swego życia, unikał wszelkiej aluzji do tego, co zaszło w pałacu Lewisa. Don Marcos ze swej strony okazywał się nadzwyczaj dyskretnym, tak, jakby zapomniał o pojedynku i dziwnem jego zakończeniu.
Lecz inni świadkowie musieli wszystko opowiedzieć. Ileż komentarzy! A strach przed spotkaniem ludzi, którzy musieli w każdej chwili powtarzać jego imię, skłaniał Michała do nieopuszczenia domu. Ktoś wygra lub przegra w Kasynie dużą sumę i plotki skierują się w inną stronę. Wówczas zapomną o nim.
Wkrótce samotność stała się dla niego męką. Ogrody jego wydały mu się monotonne i ciasne. Przytem, siostrzenica Lewisa, nadużywając pozwolenia, codziennie przyprowadzała całą eskortę rannych Anglików, coraz to innych. Biegała z nimi po alejach, zbierała wielkie bukiety kwiatów, a on wówczas krył się na wyższych piętrach willi, aby uciec od tej pozornej wesołości, która wydawała mu się rozpaczliwą i pogrzebową.
Wieczory wlokły się bez końca. Myślał z żalem o spokojnych zebraniach „wrogów kobiety“, wówczas, gdy Spadoni zasiadał do fortepianu lub oddawał się tworzeniu swych niezliczonych kombinacji, gdy Nowoa bawił się naukowemi paradoksami, a Castro opowiadał o przygodach swych przodków... Gdzie znajdowali się teraz ci towarzysze dni szczęśliwych?
Pułkownik miał o nich wiadomości: Spadoni, w wielkiej nędzy, żył z lekcji muzyki. Castro wyjechał do Paryża, zdecydowany wstąpić do wojska. Dona Clorinda uprzedziła o parę dni wcześniej jego wyjazd do stolicy. Nowoa wreszcie dzielił czas pomiędzy Muzeum Oceanograficznem a Kasynem. Co do Martineza, bywał teraz on rzadko u księżny de Lisle. Całe dnie schodziły, a on nieśmiał zapukać do jej drzwi. Alicja unikała dawnej poufałości. Nowoa, który opowiadał o tem pułkownikowi, dodał, że nieszczęsny porucznik błądził smętnie koło domu tej, którą pokochał. Wieści te pogrążyły księcia w rozkoszne zdziwienie.
Nazajutrz spotkała go jeszcze milsza niespodzianka.
Kończył właśnie śniadanie, gdy służący zaanonsował ceremonialnie:
— Pan profesor Nowoa.
Michał, który przeczuwał jakieś zajmujące nowiny, przyjął Hiszpana z nadzwyczajną serdecznością. Nieporównany Nowoa! Czy z pewnością był już po śniadaniu? A w takim razie wypiją razem kawę. I przeszli do hallu, gdzie oczekiwała kawa i likiery. Chęć gościa pomówienia z nim bez świadków była tak widoczna, że Lubimow poszukał wnet pretekstu dla oddalenia Don Marcosa.
Gdy zostali sami, Nowoa postawił filiżankę na konsoli, pociągnął parę kłębów dymu z cygara i powiedział rezolutnie:
— Mam polecenie do pana. Jestem wysłany przez pewną osobę... Oczywiście, rola moja nie jest zbyt piękna. Taki człowiek, jak ja, z podobnemi poleceniami!... Ale do czegóż kobiety nas nie doprowadzają!... A przytem mężczyźni powinni sobie dopomagać. Pan taki rycerski, z pewnością też by to zrobił dla mnie.
Lubimow, zaniepokojony, uczynił ruch twierdzący. W istocie, gotów był w tej chwili zrobić dla niego wszystko. Miał go za najlepszego przyjaciela. Ale o cóż chodzi?
Nowoa ciągnął dalej z pewnem wahaniem. W wilją widział się z tą panienką, towarzyszką księżny.
— Byliśmy razem na koncercie, a dziś rano przyszła do Muzeum, aby prosić mię o widzenie natychmiastowe. Nie chciałem podjąć się polecenia, ale pan zna kobiety. A przytem osoba ta ma swą wolę... Jednem słowem, przyszedłem, aby powtórzyć panu, co mi powiedziano.
Umilkł na chwilę i obejrzawszy się na wszystkie strony, dodał tonem tajemniczym:
— Dziś popołudniu u Ś-go Karola.
Sam niejasno rozumiał swe poselstwo. Cóż to za św. Karol? Hotel? Spacer jaki?... Jako mieszkaniec Monaco, znał jedynie Kasyno. Wiedział tylko, te polecenie przysłane jest przez księżnę.
Michał musiał ukryć radość, jaką sprawiły mu te słowa. Alicja zwracała się do niego!.... Pomimo zadowolenia swego, uczuł potrzebę bliższych szczegółów. Czy nie wyznaczono mu godziny?
— Nie, książe. „Dziś popołudniu u Ś-go Karola“ i ani słowa więcej. Gdym prosił o bliższe szczegóły, panienka tak rozgniewała się. Mówiłem już, zdaje się, że przy bliższem poznaniu, ma zły charakter... jak wszystkie zresztą. Zapewniła mię, że pan zrozumie natychmiast, o co chodzi.
Michał skinął twierdząco. Oczywiście, że rozumiał! W tej chwili życzył, aby Nowoa opływał w pomyślności wszelkie. Gdyby nie znał jego dumy i skrupułów, byłby mu pełnemi garściami sypnął wszystkie pieniądze, jakie były w domu. Lecz skoro to było niemożliwem, życzył przynajmniej, aby ta Walerja, którą miał za osóbkę ambitną, stała się godną umilić życie profesora. Czuł w sobie taki optymizm, że gotów był zmienić swój sąd o niej i przyznać jej wszystkie cnoty. Toledo wrócił i książe, który pragnął podobać się profesorowi, zaczął mówić o oceanografji. Zbyteczne pochlebstwo. Nowoa wahał się w swych odpowiedziach. Spieszył: oczekiwano nań... Pewno Walerja potrzebowała wiedzieć bezzwłocznie o rezultacie swego posłannictwa. I książe odprowadził go aż do bramy z wylaniem wszelkiej serdeczności. Powinien często odwiedzać willę Sirena: był jedynym wiernym przyjacielem. Jaka szkoda, że nie chciał tu mieszkać, jak ongi.
Gdy Lubimow pozostał sam, udał się do swych apartamentów na pierwszem piętrze. Bał się, aby pułkownik nie odgadł jego radości. Uczucie triumfu mieszało się do szczęścia pierwszej chwili.
Teraz widział jasno. Alicja pragnęła powrócić, gdyż znów czuła się przez niego pociągnięta. Dlatego porucznikowi niemal zamknęła dom, w którym czuł się, jak u siebie, temu dwa tygodnie.
To była pierwsza chwila jego szczęścia. Ale przyszła troska. O której ma się zjawić na miejscu wyznaczonem? Ponieważ nic bliżej nie określono, musiała to być godzina ich ostatniego spotkania przed drzwiami Ś-go Karola. Ale wreszcie pomyślał, że profesor zapomniał o tym szczególe i stawił się na umówione spotkanie dużo wcześniej. Przebył trzy godziny w gorączkowem oczekiwaniu, błądząc wśród ulic otaczających kościół, stając u ich skrzyżowania, zmieniając miejsce, ilekroć widział, że zwraca uwagę. Parę razy wszedł do kościoła.
Wyobraził sobie, że Alicja dopiero o zmroku się ukaże i dzień ciągnął się bez końca.
Wieczorem zwątpił.
— Nie przyjdzie... Musiała pożałować...
Znajdował się na rogu ulicy w pobliżu kościoła. Stamtąd mógł ujrzeć stopnie, które łączą mały placyk z bulwarem pod drzewami. Nikt na nie nie wstępował, wszystkie powozy mijały je, nie zatrzymując się. Naraz usłyszał lekki krok po za sobą i odwróciwszy się, ujrzał kobietę w żałobie. Zapomniał o wszystkiem: o długiem czekaniu, o wątpliwościach, o zmęczeniu i natychmiast wróciła mu radość triumfująca. Był tak pewny przyczyn, które pchnęły ku niemu księżnę, że zbliżył się z galanterją.
— O! Alicjo!... powiedział, wyciągając ku niej obie ręce. Lecz wnet opuścił je ze zniechęceniem.
Czuł się zmieszany wzrokiem młodej kobiety.
Jego aluzje rozwiały się. Nie było żadnej wątpliwości. Oczy księżny spoglądały nań twardo. Alicja wytłumaczyła się szybko, jak gdyby chcąc się pozbyć obecności antypatycznego interlokutora.
Istniała między nimi kwestja pieniężna, którą uregulować musiała. Nie pisała do niego, gdyż po ostatnich wypadkach, list wydawał się jej nieodpowiedni. Pozatem nie mogła ani przyjąć go u siebie, ani udać się do niego. Dlatego dowiedziawszy się wilją, że widziano Michała wychodzącego z domu — wówczas, gdy sądziła, że jest cierpiący — pozwoliła sobie na naznaczenie mu kilkominutowego spotkania.
— Mówmy ze sobą o interesach... Winnam ci pieniądze i wówczas tylko się uspokoję, gdy cię spłacę. 300.000 fr., które mi dała twa matka, to, coś mi pożyczył w Kasynie... i może nawet więcej. Mam dość pieniędzy, aby cię spłacić. Jeśli nie chcesz zająć się tą sprawą, przyszlij mi Toledo.
Lubimow zamyślił się wobec tych słów nieoczekiwanych. Zrobiwszy tę niespodzianą propozycję, zdawało się, że pragnie odejść. Powiedziała wszystko, było jej przykro pozostawać tu z księciem, nic mu więcej nie miała do powiedzenia.
— Nie! — powiedział Michał z energją.
A więc po to go wezwała? Nic więcej nie miała mu do powiedzenia po tak długiem milczeniu?
W jego „nie“ brzmiała taka stanowczość; twarz jego wyrażała tak istotnie bolesne zdziwienie, że Alicja nie nalegała więcej.
— To dobrze. Nie mówmy już o tem. Znam twój charakter i wiem, że moglibyśmy długo dyskutować całemi godzinami bez rezultatu. Znajdę sposób oddania ci tego, com ci winna. Do widzenia, Michale!
Książe usiłował ją zatrzymać, biorąc delikatnie jedną z jej rąk, lecz cofnęła ją szorstko.
— Odchodzisz — powiedział ze smutkiem. A ja myślałem, idąc tu...
Pokora jego zdawała się irytować księżnę. Już odchodziła, gdy wtem zatrzymała się nagle.
— A cóżeś ty myślał? — spytała z miną oburzoną. Zdumiewa mię twój brak jakiegoś poczucia moralnego. Zawsze będziesz ten sam: ty jeden istniejesz na świecie: twoje chęci tylko w grę wchodzą. Zrobiłeś mi dużo, dużo złego... i oto przychodzisz mówić mi jak dziecko: „A ja myślałem“... Czegoś oczekiwał po twych szaleństwach? Wiedz o tem dobrze: niecierpię cię. Obecność twa jest dla mnie nieznośna. Tak, niecierpię cię.
Biedny Lubimow był porażony. Jego smutek, jego żal sprawiły, że Alicja wnet zmieniła ton.
— Nie mam do ciebie nienawiści, ale budzisz we mnie litość, podobną do tej, jaką dla siebie uczuwam. Michale, jesteśmy parą nieszczęsnych warjatów. Nieszczęścia nasze płyną z dawnych czasów. Należymy do innej epoki. Mam litość nad tobą, Michale, tak, jak ty powinieneś ją mieć dla mnie, której tyle wyrządziłeś złego...
Pomimo swej pokornej postawy, książe zaprotestował. Postąpił nieostrożnie, to prawda. Jego napad w Kasynie i ten pojedynek były skandalem niedorzecznym. Ale czyż istotnie stanowiły zło nie do naprawy? W jaki sposób szaleństwo, które jemu jednemu mogło przynieść szkodę, do tego stopnia doprowadzało ją do rozpaczy?
Alicja przerwała mu ruchem zniechęconym, tak, jakby zdawało się niemożliwością wyrazić myśl swoją.
— Spójrz! — powiedziała — wskazując drzwi kościelne. Przedtem mogłam tu wejść, modlić się, rozmawiać z mym synem; było to może złudzeniem, ale złudzenia pomagają nam żyć. A teraz nie mogę. Wyrzuty sumienia czekają na mnie tam, gdzie przed kilku tygodniami znajdowałam nadzieję. I tyś temu winien, ty, który mi zabierasz ostatnią pociechę, jaką sobie stworzyłam...
Nie spoglądała już na księcia z oczyma nieprzyjaźni pełnemi. Jej głos drżący, jej wilgotne oczy, mówiły o wzruszeniu. Michał jąkał się, zmieszany, zdezorjentowany. Czyż on mógł wyrządzić tyle złego? Kiedy? Jak?
Głucha na jego pytania. Alicja myślała o sobie tylko i o swem nieszczęściu.
— Miałam syna i straciłam go — mówiła. Był jedyną racją istnienia mego... Szukałam pociechy. Cóżby się stało z nami, gdybyśmy nie mieli władzy nowemi iluzjami siebie oszukiwać?... A teraz już nie mogę. Wyrzuty mię czekają tam, gdzie kilka tygodni temu, znajdowałam nadzieję... Wyobrażałam sobie, że mam drugiego syna, skazanego na śmierć, ale młodego, jak tamten, nieszczęśliwego, jak tamten, i bez matki, któraby istotnie dnie jego umilić potrafiła... Chciałam być tą matką. Mogę już tylko znać słodycze macierzyństwa: moja rola kochanki skończona; w mężczyźnie szukam tylko syna, a tyś mi odebrał tę ostatnią pociechę... Pozbawiłeś mię mej biednej radości...
Lubimow zaczynał rozumieć. Alicja mówiła o Martinezie. Zazdrość znów w nim zawrzała.
— Coś ty zrobił, Michale? ciągnęła dalej głosem jękliwym. Szaleństwem swojem przemieniłeś tego nieszczęsnego chłopca. Bijąc się z tobą, wyobraził sobie, że bił się za mnie i że jestem młodą kobietą. Nagle innemi oczyma spojrzał na mnie. Mogłam być niemal jego matką. Ale kobiety mego stanowiska przedłużają swą młodość, sztucznie ją zatrzymują i w wieku, w którym inne poddają się starości, my jesteśmy jeszcze pożądane. A przytem rozumiem próżność jego entuzjazmu. Jestem dla niego tajemnicą, nieznanem, wielką damą, którą przewroty naszych czasów wprowadziły w jego życie. Biedny chłopak! Kilka tygodni temu, śmiał się w mej obecności z dziecięcą prostotą, spoglądał spokojnie na mnie, bez cienia złej myśli! Był szczęśliwy i ja także, a teraz!...
Książe przedstawił sobie Martineza, prześladującego Alicję miłosnemi pragnieniami. „Zabiję go; nie może być inaczej“ — powiedział sobie. Lecz jego gniew morderczy trwał tylko chwilę. Rozmaite sceny pojedynku przemknęły mu przed oczami. Ujrzał siebie, całującego rękę oficera w porywie niewytłumaczonej pokory, która dręczyła go, jak wyrzut. Co zrobić teraz? Potem co zaszło, człowiek ten był dla niego świętym. I znów oddał się zniechęceniu, podczas gdy Alicja mówiła dalej:
— Rozwiał się mój sen. Martinez już nie jest dla mnie synem. Stał się mężczyzną. Co za męka. Nie móc zaznać spokojnej przyjaźni, macierzyńskiego uczucia! Wiecznie o miłość się potykać! Jestem strasznie ukarana, ja, dla której niegdyś wzbudzanie zachwytów i pragnień męskich, było jedynym życia celem... Czyż kobiety nie mogą zaznać spokoju i ufności, którą cieszą się mężczyźni?
Książe przerwał jej tonem, pełnym gniewu:
— Zerwij z nim; nie widuj go więcej; zamknij mu drzwi twoje raz na zawsze. Odnajdziesz spokój, a ja... będę twym przyjacielem, będę, czem zechcesz, wystarczy mi widywać cię...
Przyjęła te ostatnie słowa ruchem niewiary. Tylu mężczyzn przyrzekało jej przyjaźń!...
— Wypędzić tego biednego malca!... Myśl o odepchnięciu inwalidy wzbudzała w niej litość i słowa jej przybrały czułą intonację.
— Co się z nim stanie? Jest sam na świecie. Inni oficerowie znajdują się w ojczyźnie własnej, mają rodzinę... A ty chcesz, abym zapomniała o nim... Źle go znasz; jesteś jego wrogiem. Z rozkoszą przypominam sobie jego poprzednie zachowanie się. Podobny jest do mego syna. Miał nawet coś więcej, wdzięczność, uwielbienie, których nie znałam. Nie wie o swym stanie. Uczuwa złudzenia młodości zdrowej, liczy na długie życie. Biedne dziecko! Jakże mi ciężko udawać gniew, odpychać z oburzeniem z racji pragnień, jakie żywi dla mnie... dla mnie, która matka chcę być dla niego!...
Znów gniew morderczy błysnął w oczach Michała. Odgadywał prośby Martineza i wahania Alicji. Czy mu nie ulegnie?
Ten wyraz wrogi nie podobał się Alicji, której głos znów stał się twardy.
— Kończmy. Przyszłam po to, aby zapłacić dług. Nie chcesz przyjąć? Odmawiasz? To dobrze. Znajdę sposób, aby ci oddać te pieniądze. Dobranoc, Michale!...
Noc zapadła: książe ujrzał ją znikającą w cieniu ulic.
Przez chwilę chciał ją zatrzymać pokornie... Nie ujrzy jej więcej: był o tem przekonany. Zrozumiał, że próżne byłyby jego nalegania. Chciała, by o niej zapomniał: miał to przekonanie. To widzenie miało jaki cel — zmazanie całej przeszłości... I dał jej odejść.
Od tej chwili życie księcia płynęło bez celu. Coś się w nim załamało: wola.
Aby nie spotykać nikogo, zamknął się w swej willi. Znienawidził świat, może dlatego, że obawiał się jego ironji. Don Marcos był jedynym towarzyszem jego samotności i Lubimow, który w pierwszych dniach rzadko zamieniał z nim słów parę, w końcu niecierpliwie oczekiwał jego powrotu z Monte-Carlo, aby słuchać wieści, na które w innym czasie nie zwracałby uwagi. Była to ciekawość chorego lub więźnia, który nie nadaje rzeczom istotnej ich wartości.
Książe chciał przerwać to dobrowolne odosobnienie się. Poco siedzieć w willi, tak blisko tej, która zajmowała myśl jego o każdej porze i której nie chciał już widzieć?... Najlepiej będzie wrócić do Paryża jak najprędzej. Bombardowano wciąż stolicę. Prawie co tydzień eskadry aeroplanów niemieckich rzucały bomby. Podróż przedstawiała urok emocji i wzruszenia dla tego samotnika, zmęczonego egzystencją monotonną.
Co rano, wstając, powtarzał sobie:
— „Jadę do Paryża“. Ale odkładał podróż z tygodnia na tydzień.
Najdrobniejsze szczegóły przybierały dla niego znaczenie olbrzymie. On, który trzykrotnie objechał planetę, poziewał ze zmęczenia, myśląc o tych szesnastu godzinach, spędzonych w wagonie. I tak upływały dnie, a nie mógł się zdobyć na energję, potrzebną do tej krótkiej podróży.
Pewnego dnia, zmęczony wspaniałością swych ogrodów i ciszą swego pustego domu, udał się pieszo do miasta. Mimowoli kroki skierował w stronę bulwarów sąsiadujących z willą Róż. Gdy sobie zdał z tego sprawę, chciał się cofnąć i nagle ujrzał na przeciwległym chodniku porucznika Martineza, idącego w kierunku, którym on sam szedł przed chwilą. Porucznik wydał mu się wyższy, silniejszy. Miał dawny mundur, lecz jakby olśniewający. Twarz miał może bledszą i szczuplejszą: ale Michał doznał wrażenia, że prześwietlona jest wewnętrznym płomieniem dumnego zadowolenia.
Minęli się bez ukłonu. Porucznik udał, że go nie widzi, a Lubimow spoglądał za nim pytającem spojrzeniem. Co w tym człowieku było nowego? Zwątpił o złym stanie jego zdrowia, o niebezpieczeństwie, które mu wedle zdania lekarzy groziło lada chwila. Co za głupstwa! Kłamstwa, aby wydać się zajmującym wobec kobiet. Zauważył, że krok jego miał arogancką stanowczość.
Gdy go stracił z oczu, widział go jeszcze lepiej. Wyobraźnia jego przedstawiła mu z całą dokładnością pewne szczegóły, które na razie nie uderzyły go. Szczególniej jeden zmartwychwstał w jego pamięci z bolesną dokładnością: mały bukiecik, który wojskowy nosił między dwoma guzikami munduru: oficer z kwiatami!
Myślał o tem przez dzień cały.
Wieczorem, książe szorstko odpowiedział pułkownikowi, który chciał mu zakomunikować list z Paryża. Administrator niecierpliwił się. chciał stanowczej odpowiedzi co do sprzedaży willi Sirena.
— Nic nie wiem. Daj mi spokój. Jutro udam się do Nicei w sprawie wyjazdu mego do Paryża... Nie, jutro nie, ale pojutrze.
Samby nie umiał wytłumaczyć tego opóźnienia bez widocznego powodu. Nazajutrz po śniadaniu pożałował swego postanowienia, ale było już za późno, aby szukać szofera, który mu służył w dniu pojedynku.
Dokąd się udać, aby nie spotkać osób, zajmujących jego umysł?
Pod wieczór poszedł ku tarasom Kasyna. Koncert pod odkrytem niebem przyciągał tłumy. Martinez i Alicja nie będą śmieli pokazać się razem, tak myślał sobie.
Zdało mu się, że wróciły czasy pokojowe, jedna z tych ziem uprzywilejowanych, która szczęśliwych ściągała na Brzeg Lazurowy. Na obu tarasach widać było elegancki tłum. Bombardowanie Paryża i ataki „Gotów“ zatrzymywały w Monte-Carlo dużo kobiet eleganckich, które w innym czasie uważałyby za poniżenie, gdyby pozostały po sezonie na tem ciepłem wybrzeżu.
Nagle stanął, jak uderzony w same piersi. Szerokiemi schodami, łączącemi oba tarasy, schodziła para. Porucznik Martinez... i Alicja.
Była w żałobie, tak, jak wówczas przed kościołem. Ale szła mniej pewnie, zażenowana tem, że znajduje się wśród tak licznego tłumu.
Rozmawiali, schodząc wolno. Zajęci spoglądaniem na morze, nie zauważyli księcia Lubimowa. Na dole poszli w kierunku przeciwnym i książe mógł iść za nimi.
Władza nadzwyczajnej przenikliwości zaostrzała spostrzegawczość jego; zdawało mu się, że widzi ich twarze, pomimo, że szedł za nimi.
Ach! ten spacer! Była to potrzeba światła i powietrza, jaką się uczuwa po słodkiem zamknięciu, zuchwała konieczność okazania publiczności swego szczęścia.
Oficer zapewne pierwszy zaproponował ten spacer. Ach! ta duma ukazania się publicznie u boku sławnej kobiety!... Nie wątpił już, że się sprawdziły jego obawy... Tak, tak, to już było rzeczą dokonaną!
Postawa księżny była znacząca. Szła z pewną ociężałością, z melancholią tego, co upadł i zdaje sobie z tego sprawę, uważając ten upadek za nieuchronny!
Zwracała głowę ku towarzyszowi, aby spoglądać na niego. Musiało to być spojrzenie niewolnicy, pełnej wdzięczności, która stara się zapomnieć o nędzy wyrzutów i czuje się zmysłowo szczęśliwą z tej niewoli poniżającej.
Nienawiść, wstręt, oburzenie wobec cudzego nieszczęścia, zatrzymały księcia. I poco iść za nimi?... Mogli odwrócić głowy i ujrzeć go. Zawstydził się na myśl o możliwem spotkaniu. Nędznicy!... Czyż nie było tam, wysoko, nikogo, któryby karał za takie rzeczy?... I oddalając się od nich, poszedł w stronę przeciwną, aby zejść do portu w Condamine.
Miał opuścić taras, gdy nagły ruch wśród spacerowiczów zwrócił jego uwagę. Ludzie, siedzący na ławkach, wstawali pośpiesznie i po kilku słowach zamienionych, biegli ku miejscu, które książe opuścił.
Usłyszał krzyki.
Lubimow dał się pociągnąć tłumowi i wrócił. Zdaleka zobaczył ludzi, zbiegających pośpiesznie ze schodów. Ogród, pusty przed chwilą, zdawał się wszystkiemi drogami wyrzucać całe grupy ludzi. Zbliżywszy się, usłyszał komentarze tych, którzy informowali świeżo przybyłych.
— To oficer, ozdrowieniec... Spacerował z jakąś damą... Nagle padł na wznak, jak piorunem rażony... Leży tam...
Tak. Martinez leżał na ziemi wśród tego tłumu, niby biedny łachman, z ciałem zgiętem w kształcie litery L. Lubimow zbliżył się i spojrzał po przez głowy ciekawych. Jęk nieustający, rzężenie biednego, dogorywającego stworzenia, było jedyną oznaką życia tego nieruchomego ciała.
Oficerowie przeciskali się aż do środka grupy, opuszczając swe towarzyszki. Poznając Martineza, przybierali wyraz braterski i bolesny.
— Antonio! Antonio!...
Pochylali się nad nim, aby mówić doń cicho, jak gdyby spał. Ale Antonio nie słyszał. Odpowiadał jedynie cichem rzężeniem na ich serdeczne wołania.
Wojskowy lekarz przedarł się przez tłum i badał puls jego z ruchem niezaradności! Porucznik miewał już podobne ataki: oby ten nie był ostatnim!...
Micha! ujrzał Alicję, klęczącą na ziemi, niepomną na wszystko, co ją otaczało. Oczy jej wlepione były w tego, który szedł przed chwilą uśmiechnięty u jej boku, a teraz rzęził w kurzu przydrożnym.
Wstała nagle, ruchem instynktownym, nie chcąc w tej postawie pozostać wobec całego tłumu. Jej oczy poważne, szeroko otwarte, spoglądały nie widząc. Spojrzenie jej spotkało się ze wzrokiem Michała. Ale książe ukrył się wnet w tłumie i spuścił głowę.
Ludzie pokazywali sobie księżnę. To ona szła z tym oficerem. Wielu ją poznawało i powtarzało jej imię. Przez wstręt instynktowny lub strach, aby nie być wmieszanymi w plotki, nie dodawano komentarzy. Osoby dobrej woli przemawiały z pewnością siebie:
— Powietrza!... Trzeba dopuścić powietrza...
Jakaś panienka, która biegała aż do baru w Kasynie, wracała ze szklaneczką wody.
— Antonio!... Antonio!...
Koledzy jego, klęcząc, wołali go daremno, usiłowali otworzyć zaciśnięte jego szczęki i zmusić go do picia.
Przybywały panie z sal gry, zwabione wiadomością. Wszystkie znały księżnę. Spojrzawszy na umierającego, zwracały na nią wzrok nieprzyjazny. Książe usłyszał urywki komentarzy: Nieszczęśliwy, który żył cudem... Najmniejsze wzruszenie... Ta kobieta...
Nieco dalej, ogrodowi stróże biegali, powtarzając wydane rozkazy. Strażacy się ukazali.
Brakło noszy. Ciekawi usunęli się.
Nadjeżdżała dorożka.
Lubimow ujrzał naraz księżnę, wzniesioną ponad tłum. Wsiadła do dorożki. Stała w niej, z wzrokiem utkwionym przed siebie. Może się nie zastanowiła: może lekarz ją wezwał, biorąc ją za krewną chorego.
Rozdzierające jago rzężenie wciąż się rozlegało.
Wówczas, wobec tłumu, którego zdawała się nie widzieć, Alicja kazała położyć na swych kolanach to ciało, podobne już do trupa. Sama podtrzymywała je i pozwoliła spocząć jęczącej głowie na swem ramieniu.
Powóz ruszył wolno ku oficerskiemu hotelowi, a za nim sporo publiczności. Lekarz szedł pieszo, rozkazując woźnicy jechać wolno.
Michał ujrzał ją gdy go mijała, z oczyma rozszerzonemi trwogą, z ustami zaciśniętemi, z tym konającym na kolanach. Jej postawa przypominałaby postawę Matki Zbawiciela pod krzyżem, gdyby coś nieczystego i hańbiącego nie mieszało się do jej smutku. „Och! Wenus boleściwa!“...
Musiał przerwać swe myśli.
Kobieta w stroju sanitarjuszki trąciła go, biegnąc aby dogonić powóz. Była to Mary Lewis. Ta amazonka miłosierdzia, zawsze przybywała w porę z ratunkiem, gdzie był ból i nieszczęście.
Lubimow ujrzał, jak powóz oddalał się, otoczony tłumem. Ten pochód aż do hotelu, będzie trwać bez końca: całe Monte-Carlo je zobaczy.
Uczuł smutek niewymowny. Porucznik był wprawdzie jego wrogiem — ale śmierć!...
Alicja mniej wzbudzała w nim litości. Z uśmiechem okrutnym spojrzał po raz ostatni na powóz i tłum wciąż rosnący, który mu towarzyszył.