Wspaniali żeglarze

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Szarecki
Tytuł Wspaniali żeglarze
Pochodzenie Na pokładzie „Lwowa“
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WSPANIALI ŻEGLARZE
Motto:  Mówił Sindbad żeglarz wspaniały:
 „Opowiedziałem wam tedy wszystko, 
co było i czego nie było, nie na to
 bowiem dał Ałłach mowę ludziom, 
aby mówili prawdę. On ją zawsze
 rozezna, a więcej go nic nie ob
chodzi“.
(Makuszyński — „Ósma podróż żeg
larza Sindbada“).

W Tczewie, do przedziału drugiej klasy pociągu, 
 pędzącego do Gdyni (bez żartów, on naprawdę szyb
ko jechał), wsiadł skromnie ubrany człowiek 
w czapce sportowej na głowie. Lat miał około trzy
dziestu.
Oprócz niego w przedziale znajdowała się jakaś 
młoda, elegancka kobieta i dwóch marynarzy w wie
ku od lat osiemnastu do dwudziestu dwóch.
Na czapkach ich, leżących na półce, widniał na
pis: „Szkoła Morska“.
Byli to świeżo upieczeni uczniowie oficerskiej 
Szkoły Morskiej. Po krótkim urlopie, otrzymanym po zdaniu egzaminów wstępnych, jechali oni do
 Gdyni na szkolny statek, ażeby odbyć pierwszą, 
próbną podróż morską.
Po spojrzeniach, które rzucali na siedzącą na
przeciw panią, widać było, że starali się już nawiązać z nią rozmowę, lecz, niestety, bezskutecznie.
Zaś po minach, jakiemi powitali młodzi marynarze nowoprzybyłego, widać było, że obecność
 jego jest dla nich bardzo nieprzyjemna.
Jeden z nich, naprzeciwko którego usiadł ów
 pan w cyklistówce, wysoki, chudy brunet, zmierzył
 nieznajomego pogardliwym wzrokiem od stóp do
 głów, spojrzał mu w oczy i odezwał się:
— Hm… tak.
— Pan cywil jest, hę?
Vis â vis spojrzało na mówiącego zdziwionym
 wzrokiem i nic nie odpowiedziało.
— No i cóż się pan patrzysz — ciągnął dalej wy
soki marynarz, — widać przecież, że jesteśmy mary
narze, a nie szczury lądowe, tak, jak pan.
— Widzę, widzę — odrzekł, uśmiechając się pan 
w cyklistówce; — panowie są ze Szkoły Morskiej.
— Tak, jesteśmy uczniami oficerskiej Szkoły
 Morskiej.
— Panowie teraz jadą na statek, w próbną po
dróż?
— Pan skąd wie?
— Tak mi się zdaje.
— No, to dobrze się panu zdaje, rzeczywiście 
udajemy się w podróż na Maderę.
— Ho, ho! Aż tak daleko?
— Cóż to jest Madera? To nic nie jest — zabrał
 głos towarzysz chudego marynarza, gruby, rumiany blondyn — to jest tylko pierwszy etap podróży.
 Później płyniemy do Indyj, do Bombaju.
Chudy raptownie drgnął i spojrzał ze zdumieniem na kolegę.
— Tak, tak, tak — kontynuował grubas, rzucając 
zabójcze spojrzenie na towarzysza — do Indyj, a później do Chin i Japonji.
Piękna pani poruszyła się z zaciekawieniem
 i spojrzała po raz pierwszy uważniej na młodych marynarzy.
Nieznajomy też zrobił ruch, wyrażający niekła
mane zdumienie, i mruknął:
— Ho, ho! To daleko, przysięgam Bogu!
— Cóż to jest zresztą Japonja, proszę pana, to
 nic nie jest. Są tam wprawdzie tajfuny, bardzo nie
bezpieczne dla okrętów, ale cóż to jest tajfun, to
 nic nie jest, proszę pana.
— Ot, w poprzedniej podróży, przy wybrzeżach 
Ameryki południowej, złapał nas straszliwy sztorm. 
Panie, co to był za sztorm! Fale wzbijały się do wysokości siódmego piętra, wiatr był taki, że pory
wał nas z pokładu, niósł paręset metrów w powietrzu i rzucał w odmęty morskie; jaki to szalony
 trud, panie, dopłynąć po wzburzonem morzu zpowrotem do statku i poco? — następny wściekły poryw wichru zmiatał nas z pokładu i trzeba było zaczynać na nowo.
— Żagle się darły, a maszty gięły, jak trzciny. 
Panie, co to była za burza!
— Psia kość — mruknął nieznajomy — to była
 rzeczywiście wyjątkowa burza, przysięgam Bogu.
 No i jakże, panowie, daliście sobie radę z tym sztormem?
— A, no, jakoś przeniosło — zabrał znów głos 
brunet — rozbiliśmy się wprawdzie na miazgę o skaliste brzegi jakiejś nieznanej wyspy, ale nie 
utonął nikt. Bóg zachował.
— Statek jednak zatonął — dodał gruby.
— Jakto, szkolny statek zatonął? — zdumiał się
 pan w cyklistówce — na czemże panowie teraz po
płyniecie?
— Ach, panie — poruszył się niecierpliwie chu
dy — zatonął, ale tylko do połowy. Wkrótce po katastrofie wypompowaliśmy wodę, która się dostała 
do wnętrza, i popłynęliśmy dalej.
— Gdzież panowie dopłynęliście wkońcu?
— Do Ameryki nie dopłynęliśmy, nie pozwoliły 
wiatry przeciwne. Trafiliśmy znów na jakąś wyspę, 
zamieszkałą przez dzikich Indjan, plemienia Irokezów.
— Toście panowie wpadli, przysięgam Bogu!
— Głupstwo. Daliśmy sobie radę. Zpoczątku to rzeczywiście chcieli nas te dranie oskalpować, ale później złagodnieli i przekonaliśmy się, że to nawet bardzo sympatyczni ludzie.
— Ich wódz Montezuma, co po indyjsku znaczy „bawoła nerka“, po upływie tygodnia zebrał nas wszystkich na leśnej polanie i oznajmił, że bardzo lubi Polaków. Utrzymywał, że ojciec jego był Polakiem, brał udział w powstaniu 1863 roku i, uciekając przed prześladowaniem Rosjan do Ameryki, po burzy, która zatopiła okręt i wszystkich jego towarzyszy, został wyrzucony na brzeg wyspy. Odwagą swą tak zaimponował Irokezom, że obrali go swym wodzem. Ożenił się później z piękną Indjanką i spłodził Montezumę.
— Dziwne, przysięgam Bogu — mruknął nieznajomy. — Cóż dalej?
— Dalej oznajmił Montezuma, że jest już stary i niezdolny do władzy i chciałby, żeby plemieniem jego rządził Polak.
— Który z nas ma panować, miała zadecydować jego młoda żona.
— No i „promyk słońca“, tak nazywała się żona Montezumy, wybrała jego, gdyż nago jest on bardzo ponętny — zakończył brunet, wskazując na kolegę.
Ów skromnie opuścił oczy.
— Tak, była to piękna Indjanka — mruknął.
— I cóż się stało dalej — nie wytrzymała młoda dama — został pan wodzem?
— A jakże, przybrałem sobie przezwisko Nihoheto Oe, co znaczy „rysi pazur“, i panowałem cztery tygodnie.
— Później wszelako na rozkaz tego draba, komendanta, wrócić musiałem na okręt i jechać razem z nimi do Polski. Howg — po indyjsku znaczy — 
rzekłem. Wszyscy wodzowie w ten sposób kończą swoje przemowy.
— Dziwna historja, przysięgam Bogu — mruknął znów nieznajomy. A ot już i Gdynia. Do widzenia, panowie. Mam nadzieję, że się w krótkim czasie zobaczymy.
Pociąg rzeczywiście wjeżdżał na stację w Gdyni.
Pan w cyklistówce wziął walizkę i wyszedł na korytarz.
Marynarze włożyli czapki, zabrali walizki i, rzuciwszy ostatnie, zalotno-dumne spojrzenie pięknej współtowarzyszce podróży, wyskoczyli z wagonu na peron.

Na pokładzie szkolnego okrętu ustawieni w dwuszereg, oczekiwali ukazania się komendanta nowowstępujący do Szkoły Morskiej.
Wśród nich, stojąc obok siebie, znajdowali się dwaj nasi znajomi z pociągu. Komendant długo nie przychodził. Starsi uczniowie mówili, że przebiera 
się w mundur, bo na statek przyjechał w cywilu.
Nareszcie przed szereg na grota-luk wszedł komendant.
Wszystkie oczy zwróciły się na tego boga na pokładzie okrętu.
Nagle w ciszy, która zapadła, rozległy się dwa okrzyki przerażenia.
Wydarły się one z piersi marynarzy, którzy opowiadali nieznajomemu w wagonie owe przedziwne historje o burzach, wyspach i dzikich Indjanach.
Ów nieznajomy, obecnie w mundurze oficera marynarki, był komendantem szkolnego okrętu.
Ciarki przeszły po skórze grubego.
— O Boże — pomyślał — a ja nazwałem go „drabem“. Da mi teraz bobu!
Po krótkiej przemowie do nowowstępujących, komendant wywołał dwóch przyjaciół przed front.
— Polecam — zwrócił się do oficerów i starszych uczniów — to są już doświadczeni marynarze. Opowiadali mi w pociągu o swych dziwnych
 przygodach na morzach dalekich.
— Dać im teraz kubły z wodą i szczotki; jako wykwalifikowani marynarze, pokażą kolegom, jak się szoruje pokład. Po kubełki! No, biegiem, już!
— Wpadliśmy — mruknął chudy z wysiłkiem, szorując pokład.
— Howg! — odmruknął Nihoheto Oe, wielki wódz dzikich Irokezów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Szarecki.