<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Szarecki
Tytuł Lazaret
Pochodzenie Na pokładzie „Lwowa“
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LAZARET
Chorych na „Lwowie“ niema. Tłumaczy się ten fakt świeżem ożywczem powietrzem morza, nadzwyczaj zdrowym trybem życia, oraz brakiem jakichkolwiek bakteryj na pokładzie. Bo skądże, proszę, bakterje na środku morza lub oceanu?

Chorych tedy na „Lwowie“ niema, lecz nie zważając na to, lazaret okrętowy, t. zw. „Izba Chorych“, jest zawsze przepełniony. Pacjenci, znajdujący się tam, przeważnie są chorzy bardzo ciężko i cierpią najokropniejsze męki; takie szkaradzieństwa, jak „okropny“ ból lub zawrót głowy, ogólna słabość i absolutna, ale to absolutna niezdolność do ruszenia chociażby małym palcem u nogi, malarja tropikalna, żółta febra, dżuma nieomal są na porządku dziennym. Jednem słowem biedni ludzie ci poprostu umierają daleko od ojczyzny i rodzin, opuszczeni przez wszystkich (lekarz okrętowy, nie zważając na groźne choroby swych pacjentów, odwiedza izbę chorych zaledwie raz dziennie). Biedacy umierają. Takiego przekonania nabiera każdy, kto posłucha choć przez minutę ich opowiadań, narzekań na cierpienia i strasznych, krew w żyłach mrożących jęków. Lecz litość byłaby tu zbędna. Te potwory lenistwa, wmawiające, że im tylko kwadransa do śmierci brakuje, są zdrowe, jak byki, i okropne choroby ich znikają, jak senne marzenia, gdy tylko do izby chorych doleci hałas kotwic, zarywających się w dnie jakiegokolwiek portu. Bowiem stali mieszkańcy lazaretu rekrutują się z tak zwanych na statku „dekowników“, których dewizą jest: „Nie przepracowywać się!“
Dewiza ta daje się wprowadzić w życie tylko w tym wypadku, jeżeli „dekownikowi“ uda się „zadekować“ do izby chorych. Na służbie bowiem uchylanie się od pracy wcale ale to wcale nie popłaca: amatora próżnowania czekają kary oficerów i najokropniejsze, życie obrzydzające, szykany kolegów.
Są oczywiście specjaliści, umiejący po mistrzowsku nie wchodzić w styczność z robotą nawet na służbie i unikać kary, ale to są już genjusze „dekownictwa“ i wielu ich niema. Przeciętny, szary tłumek „dekowników“ pcha się wszelkiemi drogami i sposobami do izby chorych. Tego rodzaju chorzy są przeważnie z pochodzenia kandydaci; uczniów pierwszego, drugiego i trzeciego kursu spotyka się tam bardzo rzadko.
Wytłumaczenie tego zjawiska jest nadzwyczaj proste: „kandydaty“ są najbardziej przepracowane z całej załogi.
Połowa tedy kandydatów to czystej krwi „dekownicy“. Kiedy kandydat o „dekowniczych“ instynktach połamie sobie paznogcie przy zwijaniu żagli, powyrywa ręce ze stawów przy brasowaniu rej, zgubi czapkę, przechodząc przez saling i dostanie kilka razy w zęby sprychami szturwału podczas sterowania — smutnieje nadzwyczajnie, staje się zgryźliwy i ponury, słabo reaguje na wschody i zachody słońca oraz inne cuda natury, któremiby się zachwycał w normalnych warunkach, traci gust do solonego mięsa, robi się skłonniejszy do bójek i do filozoficznych rozmyślań na temat: „A zawsze na lądzie to lepiej było...“, aż przeszedłszy przez te wszystkie fazy duchowego upadku, postanawia „zadekować się“ do izby chorych. Zazwyczaj plan swój przeprowadza bardzo umiejętnie. Najpierw więc macza chustkę w gorącej wodzie, później pakuje ja pod prawą pachę. Nie czekając, aż chustka ostygnie, pędzi en carrière do ambulatorjum, gdzie urzęduje doktór. Przed doktorem staje blady (przynajmniej stara się o to) i o nadzwyczaj zbolałym, baranim wyrazie oczu. Ręce ma spocone i gorące, gdyż trzymał je dłuższy czas nad płytą kuchenną.
— Co wam jest? — pyta doktór.
Chory milczy i łyka tragicznie ślinę, aż mu grdyka gra i po minucie dopiero wydaje jeden tylko jęk, lecz tak bolesny i smutny, że dobremu doktorowi wilgotnieją jego rogowe okulary.
Doktór podchodzi i kładzie rękę na ramieniu pacjenta.
— Cóż wam jest? — pyta znowu.
— Umieram — dolatuje jego uszu słaby, ledwo dosłyszalny szept „dekownika“.
Doktór daje termometr. Chustka, umoczona we wrzątku, robi oczywiście swoje i ciepłomierz wykazuje taką temperaturę, przy której zwykły śmiertelnik nie wyżyłby i dwóch minut.
Dla „dekownika“ jednak ten okropny stan gorączkowy żadnych poważniejszych następstw nie ma i po rozwaleniu się w wygodnej względnie kojce, w izbie chorych, odzyskuje on humor i apetyt, śpiewa, gada, rżnie w karty i śpi. Przedewszystkiem śpi. Rozkoszuje się snem. Szczur lądowy, którego nie budzono w nocy na czterogodzinną wachtę, nigdy nie zrozumie, co to za rozkosz po wielu nieprzespanych nocach wyciągnąć się w kojce i wiedzieć na pewno, że nikt nie zakłóci błogiego spoczynku.
Gdy nowoprzybyły „lazaretnik“ odeśpi się już setnie, zaczyna brać udział w ogólnych zajęciach i grach mieszkańców izby chorych. Mają oni swój własny, ustalony tryb życia, a właściwie najweselszy sposób gnicia w kojkach. W izbie chorych są cztery kojki, czterech tedy drabów dzień cały śpi snem kamiennym, budząc się tylko w porze śniadań, obiadów i kolacyj. Twierdzą bowiem, że tylko niedźwiedzie potrafią spać, nie jedząc. Śpią wiec dzień cały, a ostatecznie i nieodwołalnie budzą się dopiero około godziny dziesiątej wieczór. Potężne, krew w żyłach mrożące ziewnięcia wstrząsają wówczas szybami iluminatorów. Potem przystępują do porządku dziennego, a ściślej mówiąc, do porządku nocnego. Najpierw omawiana jest sprawa, kto jaką ma mieć temperaturę na drugi dzień, gdy w porze obiadowej doktór przyjdzie ich odwiedzić. Niemożliwe jest bowiem, aby u wszystkich były zawrotne cyfry temperatur i aby wszyscy jednocześnie pchali się na tamten świat. Po załatwieniu tej palącej kwestji, decydują, kto ma wynieść się z lazaretu, gdyby doktór uparł się koniecznie opróżnić jedną kojkę. Po załatwieniu tych i tym podobnych spraw formalnych, izba chorych zaczyna się bawić. Zpoczątku pogawędka towarzyska i opowiadanie o snach, jakie się widziało w ciągu dnia, potem (o północy) seans spirytystyczny, w ciągu którego duch admirała Nelsona oznacza z całą dokładnością datę przybycia do następnego portu, po seansie gra w karty, która się przeciąga już do rana, a ściślej mówiąc, do śniadania, po którem społeczność lazaretu znów zapada w głuchy, beznadziejny sen. W dzień w izbie chorych jest naogół cicho, wyjątek stanowi tu tylko pora obiadowa, gdy chorych odwiedza doktór. W powietrzu brzmi wtedy kakofonja najokropniejszych jęków i postękiwań, którym podobnych z wyjątkiem doktora na „Lwowie“ żadne ucho lekarskie na pewno nie słyszało. Doktór jednak nie zawsze daje się nabrać i zdarza się często, że nieboszczyka poniektórego na pysk z izby chorych wylewa. Taki wylany z raju anioł nie daje mimo wszystko za wygraną i, popracowawszy jakieś dwa dni najwyżej, macza chustkę w gorącej wodzie, stawia oczy w słup, poci się i blednie, idzie do doktora, a później do izby chorych, witany tam owacyjnie przez trzymających się jeszcze kojki współtrupów.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Szarecki.