Wspomnienia Odessy, Jedysanu i Budżaku/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wspomnienia Odessy, Jedysanu i Budżaku
Rozdział VII.
Wydawca T. Glücksberg
Data wyd. 1845
Druk T. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
4. Lipca. Tulczyn jeszcze — Wspomnienia historyczne — Za Tulczynem — Ubiory ludu — Jarmark w Wierzchówce — Tańce — Stroje — Anegdota o X. de Nassau — Obodówka — Żabokrzyczka – Czeczelnik.
4. Lipca.

Naprzeciw drogi wiodącéj do Pałacu w Tulczynie, stoi w ulicy, jakeśmy wyżéj wspomnieli, kolumna — obelisk na postumencie, zakończona gałką i ostrzem; która jak widać z kilku na niéj nie zupełnie startych słów — Stanisław — szczęśliwie, musiała być wystawiona na pamiątkę bytności Króla Stanisława Augusta; ale i na niéj nie lepiéj jak na drugich pomnikach tutejszych, napisy się zachowały. Dziś to wszystko kamienie bez celu i znaczenia stojące.
Tulczyn, o ile wiémy, nié ma prawie pamiątek historycznych i nic w nim wartego wspomnienia nie zaszło. Jedną z najdawniejszych wzmianek o Tulczynie jest Cellarjussa, który pisze: — Tulczyn nad rzeką Tulczynką, z warownią. Téj warowni śladów, dziś nigdzie nie pozostało.
W r. 1623 rabusiowskie bandy Lisowczyków, wyrokiem Sejmowym ze czci wyzute, rozbite zostały przez Xięcia Karola Koreckiego, przeciw nim umyślnie wysłanego i całkowicie rozproszone, pod Tulczynem. Następnie, pojedyńczo wałęsających się zabijano, jako wywołańców[1]. Oddawna uważaliśmy, że chociaż ku morzu jedziemy, ciągle jednak powoli ku górze się podnosim; zapewne wkrótce już pocznie się płaszczyzna w przeciwnym pochylona kierunku, ale dotąd, nie można było dostrzedz téj odmiany. Począwszy od Tulczyna, kraj i ludzie coraz bardziéj zmieniają fizjonomją, pola okrywają się bodjakami coraz gęściéj. Jest to szkodliwa roślina, ale i ona przecież nie napróżno ssie ziemię i wygrzewa się na słońcu. Uważałem u nas, trzy pospolitsze gatunki bodjaka, ale przypomnieć nie mogę, jak je Pallas opisujący nazywa. Jeden najsrożéj kaleczący, co się rozcieła po ziemi, a który jak podanie powiada, początkowo zaprowadzono u nas z za granicy sprowadziwszy, dla obsadzenia wałów w ogrodzie; rozsiał się potém i rozpowszechnił sam wszędzie, łatwo się zaaklimatowawszy. Drugi drobnolistny średniéj wielkości, trzeci ogromny, wysoki, pięknym karmazynowym kwiatem odznaczający się. Na tym to kwiecie, pszczoły Podola i Pobereża, zbiérają wyborny, biały i wonny miód, bodjakowym zwany. Kiedy wśród tych ogromnych zarośli bodjakowych orać przyjdzie pole; nie bez trudności się to odbywa, wołom zawiązują oczy, obwarowują nogi, pomimo tych ostróżności kaleczą srodze chudoby i siebie. Bodjak służy także na opał.
Za Tulczynem w polach, postrzegać się dają sady i w polu także siana już kukuruza. Budowle nizkie, kryte słomą, ale nieco inaczéj niż na Wołyniu, bo pospolicie w schodki; płoty nizkie na wałach, pookrywane z wierzchu słomą, poosadzane wirginją — Lasy coraz rzadsze i drzewa ukazują się tylko przy trakcie i po wsiach. Wsi zawsze jeszcze rozłożone nad stawami po jarach, lub rozsypane po wzgórkach, nad wodą, z trzykopulnemi wysokiemi Cerkwiami, które je bardzo ozdabiają.
Ubiory ludu, począwszy od Kraśnego, coraz się widoczniéj, coraz bardziéj zmieniają. Kobiéty na głowie, na kolorowym czepcu, noszą osłony z rąbku w pół przezroczystego (namitki) obcisłe przy głowie, długiemi końcami z tyłu powiéwające, koloru pyłu, siana, szare, żółtawe, a nawet (co się uważa za najwyższą strojność) zupełnie czarne. Namitki te haftowane są po krajach biało, a czasem kolorowo, im rąbek zbliża się bardziéj do białego, tém tańszy i mniéj wytworny.
Dziewczęta zwijają włosy w duże kółko na wierzchu głowy, całe osadzone wieńcem z robionych i świéżych, jaskrawych kwiatków, z tyłu od związania warkoczy, mnóstwo najjaskrawszych spada na plecy wstążek — Spodnice zastępują czarne lub czerwone kawałki sukna rzadkiego i lekkiego, ze szlakiem na dwóch połach, które się zchodzą z przodu i z tyłu, z pasem wyrabianym wzdłuż także. Podpasują się czerwono, czarno lub niebiesko. U bogatszych bóty czerwone lub żółte safjanowe; na szyi po kilka i kilkanaście sznurów korali, bursztynów i paciórek szklannych. Sukmany (swity) ciemnobrunatne bez ozdób, ale pięknym krojem, z małym wywiniętym kołnierzykiem, ostro z tyłu zakończonym. U mężczyzn wysokie baranie czarne czapki, pasy czerwone lub sine, bóty długie i szerokie, swity także ciemno-brunatne z kapturami (wojłok) prawdziwémi lub fałszywemi tylko kawałkami sukna, nakształt kapturów wykrajanemi. Żydzi ubiérają się w kurtki, czapeczki okrągłe do głowy przystające. U dziewcząt na Święto, miejsce fartuchów zastępują wielkie kraśne chustki bawełniane, złożone w klin, jak do włożenia na szyję i zawieszone z przodu, końcami za pas. Chłopcy noszą rodzaj malenkich, czasem spiczastych krymek, brunatnych, sukiennych.
Miasteczko Wierzchówka, dawniéj Potockich, teraz Sobańskich, liche, ogołocone z drzew, rynek otoczony nizkiemi budowlami. Co dwa tygodnie są tu niedzielne jarmarki. Staw odsunięty gdzieś daleko i nie zdobi wcale wielce pustego miasteczka, którego karczemki, a raczéj kletki, chylą się w prawo i w lewo, na cienkich popodpierane słupkach. Twarze ludu dziwnie brzydkie, mianowicie kobiét, które nawet charakterystycznie brzydkiemi być nie umieją. Z mnóstwa widzianych kobiecych twarzy, nie wiém czy dwie spotkałem ładne, nie wiém czy cztéry przystojne, a większość szkaradna. Na tęż samą liczbę w Grodzieńskiém i Wileńskiém, na Polesiu wołyńskiém, większość byłaby piękna, a wyjątki tylko szpetne. Cale téż tu inna i innych cech fizjonomji rasa ludu i plemię.
U mężczyzn oprócz pasów czerwonych i sinych włóczkowych, postrzegałem także zielone bawełniane, haftowane w desenie. Nie noszą ich jak u nas na switę, ale noszą pod nią. Czapki najpospolitsze, wysokie, czarne, barankowe, okrągłe, nad któremi wierzch sukienny, czubato się podnosi.
Właśnie szczęśliwie dla mnie, trafiliśmy na jeden z częstych w Wierzchówce jarmarków, a rynek zapełniony był tłumem różnofarbnym, żwawym, krzyczącym, szemrzącym, uwijającym się między rozłożonemi na spiece słonecznéj: i lekkiemi tylko namioty osłonionemi, kramikami.
Były tam i wozy z tytuniem, nad któremi na długiéj tyce powiewała papuża, i wozy z mięsiwem rozłożoném na nich i sol kupami rozsypana, którą mierzyło żydowstwo, i wszelkie potrzeby w które zasposobiało się chłopstwo okoliczne na dwa tygodnie — Mołdawjan tak tu jeszcze mało było, żem ich dostrzedz chociaż mi byli pokazywani, nie mógł; w okolicy jednak są ich gęste osady. Puściłem się mimo skwaru i znużenia, korzystając z okoliczności, na rynek pomiędzy tłum, dla nowych postrzeżeń, względem fizionomji i strojów ludu tutejszego.
Dziewczęta twarzami wielce brzydkie, strojne były wytwornie, w białych zakasanych po łokieć koszulach, we włosach całkiem oplecionych wstęgami różnobarwnemi, których mnóstwo powiewało na plecach, szyje zawieszone paciórkami i naszyjnikami wyszywanemi z paciórek, naksztalt obróżek. Kaptury swit wiesniaczych, proste, pięknie jednak skrojone nie miały żadnych ozdob, sznurków i bramowania, jak na Wołyniu — uważałem także, że kobiéty wcale się tu inaczéj podpasują, co im wcale wdzięku nie dodaje. Pas ich spuszcza się bardzo nizko na biodra, a uwiązanie opadającego węzła, przypomina już wschodnie stroje i dawne starożytne przepaski greckie. U tutejszego ludu wszakże, to podpasanie niżéj stanu, jest niezgrabne i brzydkie zupełnie. Kobiéty pomimo bogatych przyborów, smaku w stroju i chęci wystrojenia się dla dodania sobie wdzięku, nie okazują. Wszystko co mają, narzucone niedbale, jakby tylko na popis dostatku. Ozdobą dziewcząt najwydatniejszą są żółte ich chustki z przodu wiszące, na wpół złożone, pstre, robione kwiatki powtykane na głowie, paciórki i obróżki z medaljonami i krzyżami na szyjach, koszule na rękawach, z przodu około rozporka i u szyi wyszywane krasno, wzorzysto i bogato. Na środku rynku między wozami, kupami soli, mięsiwem, żydowstwém, wśród gwaru, siedział pod słońcem piekącem, siwy z gołą głową i nagą piersią opaloną, dziad lirnik, który wyciągając rękę coś śpiéwał, przygrywając na lirze. Przy nim odarta dziewczynka dość blada i zbiedniona, na podkurczonych pod siebie nogach siedziała przytulona. Pisk jego liry mięszał się z wrzaskiem tłumu i szumem odgłosów jarmarkowych.
W jednéj z otaczających rynek karczemek, odzywała się muzyka — poszliśmy zobaczyć kiermaszową salę balu. W pierwszéj malenkiéj izbie, kieliszkowali rycząc czumackiemi pieśni, odstawni sołdaci i kilku starych, za nią dopiéro w przypiérającéj szopce, tańcowała młodzież ochocza. Scisk był taki, żeśmy się ledwie dobrze robiąc łokciami, wewnątrz docisnąć mogli. Przy jednéj ścianie siedzieli na ziemi chłopcy w czapkach na bakier, oczekując kolei i przypatrując się okręcającym się dziewczętom; przy drugiéj kobiéty; z trzeciéj strony stała ciżba patrzących i my w niéj wmięszani, a przy ostatniéj ściance, muzyka: na moskowskoj dudei (jak powiadali chłopcy) grający jeden (w istocie na klarnecie artysta) drugi rzępolący na skrzypcach, trzeci warczący na ogromnéj basetli. Nie obeszło się bez akompanjamentu koniecznego bębenka. Tańcowała właśnie szlachta i szlachcianki, a chłopki czekali kolei, drwiąc i dziwując się jakiemuś tańcowi, który zarywał na obertasa, poczynając się od powolnéj podrygiwanéj przechadzki w kółko, a kończąc skocznym walcem.
W tym tłumie po większéj części młodym, ledwie kilka pięknych twarzy widziałem, a i to pięknych tylko: świéżością i młodością, reszta poopalana na czarno, brzydkie jak szatany, a wszystkie popodpasywane tak nizko i wązko opięte ciasną spodnicą, że się musiały koniecznie, jeszcze niezgrabniéj wydawać. Chłopaki za to w czystych sutych nowych switach, w wysokich baranich czapkach, pięknie od kobiét odbijali. Starszych także twarze brodate, siwo lub czarno zarosłe, mogły charakterem służyć za studja Malarzowi, do poważnych postaci naszéj przeszłości.
Wielce rozmowna gospodyni karczmy, w któréj popasaliśmy, widząc staranie, z jakiém chodzono koło chorego pieska Ciotki, opowiedziała nam zabawną anegdotę o X. de Nassau. Wybrał się on był za granicę z całym swym dworem i ulubioną suczyną — ale nie daleko od domu, suczka się oszczeniła i Xiąże wchodząc w jéj położenie i niewygody podróży dla choréj, powrócił nazad, odkładając swą podróż, w którą się już podobno nigdy więcéj nie wybrał.
Skończył się mój przegląd jarmarkowy, razem z popasem i jarmarkiem, który się już rozjeżdżał na wszystkie strony pośpiesznie, turkocząc i szumiąc. Większa część (bliżsi zapewne) szli pieszo, niosąc na palcu maleńkie bańki czarne z kupioném smarowidłem, dziegciem, smołą, inni wiedli bydło, inni nieśli sól i co pokupowali na kiermaszu. Oddajmy im sprawiedliwość: jak na koniec jarmarku, mało było pijanych.
Począwszy od Wierzchówki, kraj dosyć wesoły, ale wcale nie piękny; ziemia twarda gliniasta, coraz bujniejsze rośliny, a drzew coraz rzadzéj i 4ry po trakcie tylko. Zbliżając się do Obodówki Sobańskich, postrzega się wieś, w piękném dziś położeniu, na pagórkach lasami okrytych, u stóp ich rozrzucona. Wielkie zabudowania dworskie bieleją, ale szkoda mówić, żeby miały być dobrym smakiem; wszystko tu dosyć niezgrabne choć bardzo porządne. Dołem jak wszędzie staw, jak wszędzie Cerkiew i Kościołek czysty, ale nie ładny wcale; daléj już za wsią Smętarnia gotycka niby, zapewne grobowa familijna Kaplica. Ubolewałem, że z dosyć pięknego miejsca, szafując murami, nic nie tylko wdzięcznego, ale nawet znośnego nie zrobiono.
Na mogiłkach tutejszych, znowu zrysowałem nowe formy krzyżów mogilnych, których rozmaitość kształtów niezmierna. Krzyże te, ze swemi dziwnemi przekréśleniami i ozdobami, przypominają i wyświecają początek wielu herbownych znaków ruskich i litewskich.
Jadąc od Obodówki dość pięknym krajem, który wielce zdobią laski dębów, czarnoklonów, grabów i jasionów, mija się na lewo wały jakiegoś okopu, czy starego Zamczyska, gdzie i źródło z pod góry się sączy. Twardowski w opisie wojen kozackich, wspomina raz Obodne, ale niechybnie i mimo okopu tego, sądzę że to w innéj stronie i inna wieś wcale. Właśnie dojeżdżając traktem ku okopom na górę, dosyć wdzięczny odkrywa się z niéj widok. Z jednéj strony te wały zielone, otoczone lasem i malujące się na ciemniejszéj jego zieleni, w różne kształty pogięte; daléj siniejące wzgórza i daléj a daléj jeszcze krajobraz, w którym jak perełki świécą się gdzieś po dolinach i jarach rozsypane stawy. Pięknym gajem i wysadzaną lipami drogą, dojeżdża się wśród woni kwitnących i zapaszystych drzew, do wsi Żabokrzyczki, jak wszystkie prawie tutejsze, położonéj u stóp wzgórzy, okrytych laskiem — świécącéj Cerkwiami i białemi bardzo porządnie na jeden wzór, w długie i szerokie ulice poustawianemi domki posieleńców wojskowych. Jest to wojenna osada, uderzająca porządkiem. Dla widoku jednak w obrazie, piękniejsze nieforemnie i kapryśnie porozrzucane po górach i dolinach sioła.
Jedzie się daléj traktem pod wysoką górę i w prawo pomija, śliczny głęboki jar, zarosły dębami, które przejeżdżający ma pod nogami. Ziemia tu wcale inna, próchnowata, rozsypująca się, popękana, rudawo-czarna, żyzna i sprężysta. Pierwszy basztan, to jest ogród kawonów i melonów w polu, i piérwszą tu w polu widzieliśmy kukuruzę[2].
U stóp dość nagich i gdzie niegdzie tylko małemi zaroślami porysowanych pagórków, ukazało się ku wieczorowi miasteczko Hrab. Gudowicza — Czeczelnik; dawniéj powiatowe, które teraz zastąpił w tém Olwiopol. Jest ono z liczby majętności, kupionych u Alex. Xcia Lubomirskiego, przez Cesarzowę Katarzynę (od Bohopola do Szarogrodu rozciągały się te majętności), a potém rozdane zasłużonym.
W Czeczelniku ukazuje się naprzód przyjeżdżającemu z téj strony, porządny i czysty, świéżo odnowiony Kościołek katolicki i zielono kryta, odmiennéj nieco od zwykłych, Cerkiew z wysoką wieżą; daléj mieścina szeroko rozsypana, poprzerzynana ogromneni pustemi placami; co jéj szczególną fizjonomją nadaje. W miasteczku wielką ulicą przeciętém, domki liche, ciasne, nizkie, dla braku materjału do budowy — Widać, że tu już trudno o drzewo, a jeszcze nie łatwo o kamień. Drobne, krzywe domiki, ciągną się pod sznur na pochyłości wzgórza, ciągle we dwa rzędy, aż ku przeciwnemu jarowi, którędy formując stawy, płynie rzeczka Sawrań. Środkiem nędzne kramy, przyparte do obłamów muru, niegdyś Pałacu Xcia Alexandra Lubomirskiego, z którego dziś ściany tylko z jakiemiś na wierzchołku wazonami, ku ozdobie ruiny — pozostały. Po za Sawraniem i stawami, gołe góry — w lewo wieś i porządnie, czysto, zabudowany szeroko dwór pański. — W ogólności pusto i smutno w Czeczelniku — może daléj ku dworowi, ku Cerkwi, gdzie widać drzewa, weseléj zieleniające — miléj i piękniéj, ale w rynku i miasteczku, szeroka pustka, domki biédne, nizkie, popochylane i polepione gliną. — Żydzi tutejsi, począwszy od Wierzchówki, więcéj po rusku niż po polsku mówią i od naszych wiele się różnią. Łatwo zarabiając na handlu bydłem, mniéj dbając o mały zarobek, nie są tak uprzedzający i nadskakujący jak na Wołyniu.







  1. Obrazy starodawne — Wojcickiego T. I. 86.
    Jeszcze jedno wspomnienie Tulczyna, o którém zupełnieśmy zapomnieli — ze wstydem wyznajemy, że dopiéro Dziennik podróży Dra. Kar. Kaczkowskiego przywiodł nam na pamięć, Trebeckiego, śpiewaka Sofijówki i jego wróble, które jeszcze w czasie odwiedzin P. K. exystowały. Takeśmy to nie wdzięczni i mało pamiętni! Na miejscu nikt o Trębeckim nawet nie wspomniał, a myśmy nie dopytywali. Przyznajemy się do grzechu. Ale czy śpiewak Soſijówki, a dworak Potockich, tak prędko zapomniany, nie przywiedzie na myśl, sprawiedliwych słów Pisma, o tych, którzy płacę swoją otrzymali i nic więcéj wymagać nie mogą?. I on podobno należy do tych biédnych, co nagrodę wziąwszy za życia, nie wiele od potomności, w dodatku odbiorą — Smutna myśl! tak wiele wieńców, tak prędko uwiędłych — Smutna myśl i smutna z niéj dla nas wszystkich nauka.
  2. Kawony i harbuzy musieliśmy wziąść od Tatarów, bo ich nazwania w naszym języku, pochodzące z tatarskiego, tego dowodzą — Zobacz podróż Klaprotha na Kaukaz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.