Wspomnienia Odessy, Jedysanu i Budżaku/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienia Odessy, Jedysanu i Budżaku |
Rozdział | XIV. |
Wydawca | T. Glücksberg |
Data wyd. | 1845 |
Druk | T. Glücksberg |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W Niedzielę dopiéro, to jest jedenastego Lipca, wybrałem się pierwszy raz do katolickiego Kościoła, który tu tylko jest jeden, i na liczbę Katolików w mieście żyjących bardzo szczupły. Powierzchowność jego, gdy zkądinąd, tak o budowle piękne w Odessie nie trudno; — ledwie że nie brzydka. Jest jednak nadzieja, że za staraniem opiekunów, ma się rozszérzyć, przybudowaniem od wejścia powiększyć, (co rzecz konieczna) i zapewne upięknić. Wewnątrz Kościoła dość ozdobnie, a przynajmniéj bardzo porządnie i czysto. Dwa rzędy ławek i szeregi sciśnięte krzeseł (wszakże nie jak we Francji — bo bezpłatnych) zajmują cały prawie Kościołek. Scisk w nim w czasie niedzielnych i świątecznych nabożeństw tak wielki, gorąco, zaduch, tak straszne; że zaledwie w nich wytrwać można. Na prawo postrzegłem piękny bronzowy nagrobek Langerona, nie daleko od niego wisi nie dawno tu zawieszony obraz Włocha P. Vitale, wystawujący zdjęcie z krzyża, ale tak okropny, tak poczwarny, tak nizkie dający wyobrażenie o talencie (raczéj o braku talentu i nauki, powiedzieć miałem, że trzeba było ubóstwa Odessy, pod względem sztuki malarskiéj, aby takie straszydło zawiesić w Kościele. Jeśli uwierzono w dobroć obrazu, na mocy tego że Włoch go malował, bardzo mi serdecznie żal tutejszych znawców. W ogólności wszystkie též obrazy kościelne są mniéj niż mierne, lub wcale nic nie warte; daleko wszędzie znośniejsze pod względem sztuki, są wyroby z kamienia, marmuru i bronzu.
Posadzka Kościoła jest z kafli kolorową polewą okrytych. Każdy przychodzący postrzeże pewnie i zastanowi się, przed votum, szczególnego kształtu, okręcik wyobrażającém, a zawierającem w sobie lampę palącą się przed obrazem Ś. Filomeny; któréj winien będąc swe ocalenie, jakiś kapitan okrętowy, tu na pamiatkę nabożeństwa swego i wiary zawiesił.
Votum to przypominające chwile niebezpieczeństwa i uczucie religijne, dziś tak rzadko objawiające się otwarcie, miłe na mnie uczyniło wrażenie.
W Kościele jak na ulicach Odessy, taż sama różnych narodów i różnych typów twarzy, strojów, zwłaszcza, w niższych klassach, zbieranina, stanowi tło ludności. Każdy się tu modli swoim językiem, na swojéj narodowéj xiążce, a wszyscy łączą się w jeden wielki narod, uczuciem pobożności, którego odmówić mieszkańcom nie można.
W wigilją dnia tego, piérwszy raz miałem zręczność widzieć lud odeski, tłumnie zebrany, w całej swéj naiwnéj rozmaitości strojów i twarzy, przy domie Ilkiewicza, gdzie muzyka grająca, u wywieszonéj chorągwi jakiegoś widowiska, gromadziła, co żyło, w okolicy. Tu w Kościele, ten sam tłum zmniejszony wprawdzie o wiele, niedostatkiem tych, co inną wiarę wyznają, powtóre mi się przedstawił. Jest to cecha i piętno Odessy, że w niéj nie ma większości żadnéj, pierwiastki doskonale i w równych częściach pomięszane; a wszyscy zdają się być równie swoi i miejscowi.
Rossjanie, którzy step i hadżi-bejską przystań zajęli po Tatarach, są tu zapewne jako gospodarze w największéj liczbie; w ruchu jednak ulicznym i w fizjognomji miasta, nie widać téj ich większości. I oni tu jeszcze jak goście, tak nie dawno tę ziemię zajęli, i krótko jeszcze przebywali na niéj.
Ten niedostatek autochtonów, gdyż Tatarów, ostatnich stepu panów, nié ma tu i śladu najmniejszego w ludności, daje całemu krajowi a szczególniéj Odessie odrębną postać. Wszystkich gościnnie zaprasza ta ziemia, ciśnie się téż i Wschód i Zachód; a z powodu że każdy tu jeszcze gość, a już jak u siebie, powstaje szczególna jakaś mięszanina. Każdy ma swoje obyczaje, ubiéra się jak chce, mówi swoim językiem, żyje po swojemu, a nikogo to zupełnie nie zadziwia — Swoboda całkowita, wymagań żadnych, stosować się do nikogo nie potrzeba. Gdzie indziéj przybywając do kraju, przyjąć choć w części musisz jego obyczaje, strój, język, tu nic cię do tego nie zmusza.
W Kościele, traf najnieszczęśliwszy umieścił nas obok przy młodym chłopaku cierpiącym straszliwe konwulsje. Wrażenie jakie na mnie attak nagły choroby uczynił, długo mi się boleśnie czuć dawało. Nie znam przykrzejszego widoku, a wspomnienie jego jeszcze mnie przeraża.
Wieczorem statek parowy, Odessa (fabryki angielskiéj) ciągnąc za sobą ogromny czarny obłok dymu, odpłynął z szumem skrzydeł, wyorawszy na morzu jasną falistą brozdę, długo się lsnącą na ciemnéj przestrzeni — do Konstantynopola. Licznie zebrany na bulwarze lud, zalegając placyk przy Bursie; przypatrywał się temu cotygodniowemu widokowi, zawsze równie zajmującemu i ciekawemu — przeprowadzano oczyma podróżnego, aż zawróciwszy się zniknął za wzgórek kwarantanny, po nad którym tylko powiewała wstęga czarnego dymi, powoli oddalająca się i niknąca w powietrzu.