<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Wyga
Podtytuł Kurzawa Bellew
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jerzy Bandrowski
Tytuł orygin. Smoke Bellew
Alaska Kid
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III

Wreszcie pokazały się prądy, naprzód „Pułapka Kanyonu” o kilka zaś mil dalej „Biały Koń”. Nazwa „Pułapki Kanyonu” była zupełnie słuszną. Była to istotnie pułapka. Kto raz się w niej znalazł, cofnąć się już nie mógł. Po obu stronach wznosiły się pionowe, skaliste ściany. Rzeka zwężała się tu nadzwyczajnie i waliła ciemnym korytarzem z taką szaloną szybkością, że w środku tworzył się grzebień o wysokości ośmiu stóp ponad wodą u skalistych brzegów. Grzebień ten uzębiony był falami, które wprawdzie opadały nadół, lecz skutkiem napływu nowych zdawały się tkwić nieruchomo w powietrzu. Kanyon ten był powszechnym postrachem, pobierał bowiem bezwzględnie żywe cło od poszukiwaczy złota.
Uwiązawszy łódź w odpowiedniem miejscu u brzegu, Kit i jego towarzysze poszli pieszo na zwiady. Wydrapawszy się na skały, patrzyli na spienione pod niemi fale. Sprague cofał się, drżąc.
— Boże! — wykrzyknął! — Wpław nie możnaby się uratować...
Krótki trącił Kita znacząco łokciem, mówiąc półgłosem:
— Spietrali się. Dolary przeciw orzechom, że z nami nie pojadą.
Ale Kit słuchał jednem uchem. Od początku podróży łodzią studjował upór i niepojętą zbrodniczość żywiołów, a wizja, jaką miał teraz pod stopami, działała na niego jak wyzwanie.
— Musimy jechać wprost na ten grzebień — rzekł. — Jeśli z niego zjedziemy, woda rzuci nas na ścianę.
— I ani zipniemy! — zawyrokował Krótki. — Kurzawa, umiecie pływać?
— Wolałbym nie umieć, gdyby nam się tu noga miała powinąć.
— Jestem tego samego zdania — rzekł ponuro jakiś nieznajomy, który, stanąwszy obok nich, patrzył w Kanyon. — Bardzo byłbym rad, gdybym to już miał poza sobą.
— A jabym się teraz z nikim nie zamienił — odpowiedział Kit.
Mówił szczerze, ale zarazem z zamiarem dodania odwagi nieznajomemu. Zawrócił, chcąc iść do łodzi.
— Chcecie przejechać? — spytał nieznajomy.
Kit skinął głową.
— Chciałbym móc się na to odważyć — wyznał nieznajomy. — Stoję tu już całe godziny. Im dłużej patrzę, tem większy strach mnie ogarnia. Nie jestem wioślarzem, a towarzyszy mi tylko mój siostrzeniec, młody chłopak, i moja żona. Jeżeli wam się uda, przewieziecie moją łódź i pomożecie mi potem?
Kit spojrzał na Krótkiego, który zwłóczył z odpowiedzią.
— On jest z żoną — poddał Kit.
Nie zawiódł się.
— Rozumie się — odpowiedział Krótki. — Właśnie mi to przychodziło już na myśl. Czułem, że dla jakiejś przyczyny musimy mu pomóc.
Odchodzili, ale ani Sprague ani Stine nie ruszyli się z miejsca.
— Życzę wam powodzenia, Kurzawa! — zawołał Sprague. — Ja... ja będę... — Zawahał się.
— Ja będę tu stał i uważał na was.
— Musi nas być trzech, dwóch przy wiosłach a jeden przy sterze — odpowiedział Kit spokojnie.
Sprague spojrzał na Stine’a.
— Ani mi nawet w głowie! — odezwał się „gentleman”. — Jeżeli ty się nie boisz stać tu i patrzeć, ja też się nie boję.
— Kto się boi? — spytał Sprague porywczo.
Stine odpowiedział mu w podobnym tonie i Kit ze swym towarzyszem zostawił ich kłócących się nad wodą.
— Damy sobie radę bez nich — mówił Kit do Krótkiego. — Ty siądziesz na przodzie łodzi z wiosłem, ja będę sterował. Cała rzecz, żebyś walił prosto przed siebie. Kiedy ruszymy i tak nie będziesz mógł mnie słyszeć, więc tylko uważaj — prosto przed siebie.
Odwiązali łódkę i skierowali ją na środek rwącego strumienia. Z Kanyonu dolatywał do ich uszu nieustannie grzmiący ryk. U wejścia do Kanyonu masa wody leciała gładko jak stopione szkło i tu, kiedy wpadli między mroczne ściany, Krótki włożył do ust gałkę tytoniu i zanurzył wiosło w wodzie. Łódź wyleciała na pierwszy grzebień wodnego słupa i ogłuszył ich ryk rozbestwionych fal, odrzucony przez skaliste ściany i powiększony przez wielokrotne echo. Mało tchu nie stracili w tumanie unoszącej się w powietrzu piany. Były chwile, w których Kit nie widział już swego towarzysza. W przeciągu dwóch minut przelecieli dwie trzecie mili tego piekła, wynurzyli się z niego cali i zatrzymali na płytkiej wodzie u brzegu.
Krótki wyładował wreszcie z ust swój ładunek soku tytoniowego — zapomniał go podczas przeprawy wypluć — i zaczął mówić. — To była już pieczeń z niedźwiedziego mięsa! — wybuchnął. — To było prawdziwe mięso niedźwiedzie! Tego nam właśnie było trzeba, nieprawda, Kurzawa? Muszę ci wyznać w zaufaniu, że zanim odbiliśmy od brzegu, byłem jednym z najnędzniejszych robaków po tej stronie Gór Skalistych. Ale teraz jestem już pożeraczem niedźwiedzi. Chodźcie, powieziemy drugą łódkę.
W połowie drogi spotkali swych chlebodawców, którzy przyglądali się ich przeprawie z wysokiego brzegu.
— Idą już nasi pożeracze ryb — rzekł Krótki. — Trzymaj się pod wiatr.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.