Wyga/Przedsmak mięsa/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Wyga
Podtytuł Kurzawa Bellew
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jerzy Bandrowski
Tytuł orygin. Smoke Bellew
Alaska Kid
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Pierwsza „tura” udała się Kitowi. Aż do rozdroża Finnegana. Do przeniesienia ważącego dwa tysiące pięćset funtów bagażu aż do rozdroża Finnegana udało się im nająć tragarzy indyjskich. Ale dalej trzeba już było wszystko nieść na własnym grzbiecie. Planowano robić milę dziennie. Było to rzeczą łatwą — na papierze. Odkąd John Bellew siedział w obozie, zajmując się głównie kuchnią, mógł pomóc tylko, od czasu do czasu, przy sposobności, skutkiem czego każdy z trzech młodych ludzi musiał codzień przenieść o milę przypadające na niego osiemset funtów. Gdyby bagaż podzielono na pięćdziesięciofuntowe paczki, znaczyłoby to codzienną szesnastomilową przechadzkę z ciężarem, a oprócz tego bez ciężaru piętnaście mil — „bo ostatni raz nie będzie już trzeba wracać” — zrobił Kit radosne odkrycie. Gdyby bagaż podzielono na paczki osiemdziesięciofuntowe, trzebaby robić już tylko dziewiętnaście mil dziennie, zaś piętnaście mil, jeśliby ciężar każdej paczki wynosił sto funtów.
— Nie lubię chodzić — rzekł Kit. — Niech już będzie po sto funtów.
A spostrzegłszy śmiech niedowierzania na ustach wuja, dodał:
— Rozumie się, że muszę do tego dojść stopniowo. Ale — nie święci garnki lepią. Zacznę od pięćdziesięciu funtów.
Zrobił, jak powiedział i raźno pobiegł szlakiem. Zwalił worek na miejscu następnego postoju i wrócił. Poszło łatwiej, niż myślał. Ale dwie mile starły kwiat jego siły i odkryły znajdującą się pod nim słabość. Drugi pakunek ważył już sześćdziesiąt pięć funtów. Sprawa była ciężka — już nie biegł. Naśladując swych towarzyszów, przysiadał kilka razy po drodze, oparłszy worek o kamień lub pień. Za trzecim nawrotem rozzuchwalił się. Wziął w szelki worek fasoli, ważący dziewięćdziesiąt pięć funtów, i poszedł. Ledwie jednak zrobił sto sążni, uczuł, że padnie. Usiadł i otarł twarz z potu.
— Krótkie wysiłki i krótkie odpoczynki — mruknął. — Na tem polega cały dowcip.
Czasami jednak nie mógł zrobić ani stu sążni nawet, a za każdym razem, kiedy się dźwigał z wysiłkiem, worek wydawał mu się cięższy. Ledwo dyszał, pot lał się z niego strugami. Zanim zrobił ćwierć mili, zerwał z siebie wełnianą koszulę i powiesił ją na gałęzi drzewa. Po chwili rzucił kapelusz. Zrobiwszy pół mili, zrozumiał, że nie da rady. Nigdy w życiu tak się nie natężał i czuł, że dłużej już stanowczo nie wytrzyma. A gdy tak siedział, dysząc ciężko, wzrok jego padł na wielki rewolwer i ciężki pas z ładunkami.
— Dziesięć funtów zbytecznego obciążenia! — zaśmiał się, odpinając pas.
Ale ani mu się śniło nawet wieszać go na drzewie. Rzucił go poprostu w krzaki. A kiedy koło niego przeciągał szereg tragarzy, idących tam i zpowrotem, zauważył, że wielu nowicjuszów pozbawiło się swych śmiercionośnych żelaz.
Marsze stawały się coraz krótsze. Chwilami nie mógł już zrobić stu stóp i złowróżbne bicie serca oraz gwałtowny szum w uszach, połączony z drżeniem kolan, zmuszały go do odpoczynku. A odpoczynki stawały się coraz dłuższe.
Ale umysł jego pracował. Miał przed sobą dwadzieścia osiem mil, to znaczy dwadzieścia osiem dni takiej pracy, zaś według tego co słyszał, była to podobno najłatwiejsza część drogi.
— Zobaczycie, co to będzie, kiedy dojdziemy do Chilcoot! — mówili podczas krótkich pogawędek jego towarzysze. — Tam trzeba leźć na czworakach!
— Co mnie obchodzi Chilcoot! — odpowiadał. — Nie dla mnie! Zanim tam dojdziemy, dawno już będę gryzł ziemię!
Pośliznięcie się i gwałtowny, rozpaczliwy wysiłek w celu odzyskania równowagi przeraziły go. Czuł, że się w nim wszystko przewróciło.
— Jeśli upadnę z tym workiem na plecach, wyciągnę kopyta! — rzekł do sąsiada.
— To jeszcze nic! — brzmiała odpowiedź. — Zaczekajcie, jak przyjdziemy do Canyonu! Tam trzeba będzie przechodzić przez rwący strumień po pniu sosnowym długim na sześćdziesiąt stóp, bez poręczy, bez niczego, z wodą spienioną, na zaklęśnięciach pnia sięgającą wam do kolan. Kto zleci z pnia z workiem na plecach — przepadł. Musi utonąć.
— Doskonała dla mnie nowina! — odezwał się Kit.
A mówił to z otchłani wyczerpania swego prawie serjo, jak myślał.
— Topi się tam trzech do czterech ludzi dziennie — zapewniał go sąsiad. — Pomagałem raz w wyławianiu jednego Niemca. Znaleźliśmy przy nim cztery tysiące dolarów.
— Zachęcające, muszę przyznać — bąknął Kit, wstając z trudem i wlokąc się dalej.
On i jego worek fasoli stali się chodzącą tragedją. Ten worek przypomniał mu owego złośliwego staruszka, który siedział na karku Sindbada. Oto te szczególne, męskie wakacje! — myślał. — Niewola u O’Hary była słodką w porównaniu z niemi. Kilkakrotnie już nieledwie uwiodła go myśl, aby rzucić w krzaki worek z fasolą, okrążyć obóz, podkraść się do zatoki i tam wsiąść na pierwszy lepszy statek, idący w stronę cywilizacji.
Ale nie ustąpił. Gdzieś tam tkwiła w nim jeszcze jakaś resztka silnej woli i Kit wmawiał w siebie, że co drudzy potrafią, on także może. Powtarzał sobie to wkółko i wykładał niezrozumiale tym, którzy go mijali. To znowu, spoczywając, z zazdrością przyglądał się silnym, obładowanym jak muły Indjanom, dźwigającym znacznie większe ciężary niż on. Zdawało się, że oni nigdy nie odpoczywają, lecz idą i idą z wytrwałością i pewnością, która go przerażała.
Siedział i klął — bo idąc, kląć z powodu braku oddechu nie mógł — i walczył z pokusą powrotu do San Francisko. Zanim się mila skończyła, przestał kląć i zaczął płakać. Były to łzy wyczerpania i pogardy dla samego siebie. Czuł się zupełnie rozbity, złamany. Kiedy wreszcie ujrzał nowe stanowisko i szarpnął się naprzód, runął na twarz z workiem fasoli na plecach. Nie zabiło go to, leżał jednak jaki kwadrans, zanim zebrał tyle sił, że mógł się wyplątać z rzemieni, poczem osłabł śmiertelnie. Tak zastał go Robbie, który walczył z temi samemi trudnościami. Ale widok omdlenia Roberta dodał Kittowi odwagi.
— Co drudzy mogą zrobić i my potrafimy! — pocieszał go Kit, choć w głębi duszy nie był bardzo pewny, czy sam w to wierzy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.