Wykolejeniec (Urke Nachalnik)/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wykolejeniec |
Wydawca | nakładem autora |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia Nakładowa |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gwizdek fabryczny przeszył gwar uliczny, oznajmiając przechodniom południe. Roman szedł machinalnie za Lipkiem, zatopiony w swych myślach. Nie mówili nic do siebie. Roman pragnął, aby ta droga, prowadząca do odkrycia zdrady Felci, trwała jak najdłużej. Lękał się, nie wiedząc sam czego. Był nawet zły na Lipka, że pragnie ich rozłączyć. Dziwny jest charakter ludzki! Lubi nieraz by go okłamywano i nie chce poznać suchych faktów rzeczywistości!
Lipek zatrzymał się, gdy dotarli do piętrowego budynku przy mało ruchliwej ulicy. Roman rozejrzał się z ciekawością. — Czyżby ona była tu z Brytanem? — przemknęła mu myśl przez głowę. Nie zdążył znaleźć odpowiedzi, gdy Lipek zawołał:
— Widzisz, co tu jest?
— Widzę! Pokoje umeblowane.
— Tak. Ale nie dla przyjezdnych gości?... Jest to hotel, tak na pozór, a w rzeczywistości jest tu... wiesz już co... — szepnął mu do ucha.
— Więc co z tego? Przecież mieliśmy iść Felci szukać, a nie tu stać bezczynnie.
— Poco masz szukać? — odparł ironicznie. — Jak jej tu nie będzie, zaprowadzę cię w porządniejsze miejsce.
— Jak ty śmiesz?! — Roman chwycił oburzony Lipka za klapę.
Lipek spokojnie odparł:
— Nie denerwuj się, idioto! Zachowaj trochę nerwów na później i opuść moją klapę.
To mówiąc, odepchnął go od siebie tak „delikatnie“, że Roman aż się oparł o ścianę.
Patrzeli na siebie jak dwa rozcietrzewione koguty, gotowe do skoku w każdej chwili.
— Jeśli chcesz, bym wszedł z tobą, to oddaj spluwę, którą masz przy sobie — odezwał się wreszcie Lipek.
— Masz! — zawołał Romek zrezygnowany — i chodź prędzej! O ile twe zarzuty okażą się nieprawdziwymi, to popamiętasz mnie! — pogroził mu pięścią.
— Ja tam prawdy nie szukam! — odparł zimno Lipek. — Tylko chcę ciebie ochronić przed nieszczęściem.
Zadzwonił do drzwi, widocznie, znanym tylko jemu sposobem. Drzwi momentalnie się otworzyły i bez pytania wpuszczono ich do środka.
Numerowy, młody chłopiec, o chytrym łobuzerskim spojrzeniu, podobny w ruchach i z powierzchowności bardziej do kobiety, niż do mężczyzny, przywitał Lipka poufale, z czego Roman wywnioskował że ci dwaj znają się dobrze. Ręki jednak Lipek mu nie podał.
— Słuchaj, Kaziu! Czy ta kobieta z pod 14-go jest w domu?
Kazik nic nie odrzekł, uśmiechnął się jeno chytrze, przyglądając się Romkowi, który okazywał wielkie zdenerwowanie.
— Mów, nie bój się! — Lipek wsunął mu banknot do ręki.
Chłopiec rozejrzał się ostrożnie.
— Kiedy... sam właściciel opiekuje się nią. Nie mogę — zaskomlał błagalnie. Banknot jednak przyjął.
— Mogę stracić posadę. Zlituj się pan nademną!
— Masz jeszcze forsy i gadaj!
Młodzieniec wahał się przez chwilę i wreszcie zdecydowszy się ostatecznie, przybliżył się do Lipka i szepnął tajemniczym tonem:
— Ach, co to za kobieta; paluszki lizać!! — cmoknął wargami. — Ale jest teraz zajęta... — rzekł, patrząc na podnieconego Romana.
Roman nie czekał dłużej. Pobiegł po schodach na górę, szukając pokoju 14. Lipek kilkoma susami dogonił go.
— Ani kroku naprzód, słyszysz! Wszystko zepsujesz! Wróć natychmiast, jeżeli nie chcesz zgubić siebie i mnie!! Chodź ze mną z powrotem!
— Ale miałeś mnie przekonać?! To jeszcze mało, co ten smarkacz wygaduje.
— Chodź ze mną, nie gorączkuj się! — Chcąc nie chcąc, Roman zawrócił.
Stanęli przy bramie domu, naprzeciwko i czekali. Tak postanowił Lipek. Stali godzinę, dwie i nic. Romek zaczął się niecierpliwić. Chłód także dokuczał mu dotkliwie.
— Może tylnym wejściem uciekła! — zastanawiał się głośno.
— Stój i bądź cierpliwy! — mitygował go Lipek. — Ona tędy musi wyjść. Ale pamiętaj nic nie mów. Zostaw mnie to wszystko.
Zapadał już zmrok. Świateł ulicznych przybywało z każdą chwilą. Dwaj przyjaciele stali wytrwale na posterunku z iście złodziejskim uporem. Byli głodni, ale nie myśleli wcale o jedzeniu. Romana najwięcej bolało to, że dał się tak otumanić. Wstydził się za nią; wstydził się i za siebie, jako oszukany kochanek, któremu „ukochana“ rzucała resztki uczuć, nienasyconych jeszcze na ulicy. Rad był niezmiernie, że nareszcie poznał prawdę. Rad był — pomimo że prawda ta była okrutna. W chwilę później opanowały go wątpliwości — A może Lipek sam się myli, że to ona jest lokatorką numeru 14-go. Może...
Nagle Lipek ścisnął go za rękę. Roman spojrzał... Na schodkach przy wyjściu stała Felcia. Przez chwilę rozglądała się wokoło, poczem, ukrywszy głowę w kołnierzu futra, lekko zbiegła na chodnik.
Lipek starał się Romana powstrzymać, lecz ten jednym silnym szarpnięciem wyrwał mu się z rąk i pobiegł za majaczącą w oddali postacią kobiecą. Kobieta wsiadła na rogu ulicy do dorożki, zanim Roman ją dogonił. Wskoczył także do dorożki, polecając dorożkarzowi jechać śladem tej pierwszej. Dorożkarz, mimo szczerej chęci, nie mógł za nią nadążyć. Bił konia, cmokał, pociągał lejce, lecz koń, jakby na złość, odmawiał posłuszeństwa. Rzucił dorożkarzowi zapłatę i zeskoczył, szukając gorączkowo taksówki, by móc dalej ścigać niewierną kochankę. W tej chwili nadbiegł zziajany Lipek i zanim Roman zdążył się zastanowić nad tym, co ma dalej czynić, stracił swój objekt z oczu.
Cała jego złość skrupiła się na Lipku.
— Odknaj się, przyjacielu! Na jaką cholerę włóczysz się za mną! — krzyknął zirytowany.
— Co chcesz uczynić, wariacie!
— Co to ciebie obchodzi? Oddaj mi spluwę i idź sobie! Jak będę cię potrzebował to przyślę ci zaproszenie.
— Spluwy nie dostaniesz! — odparł zimno. — Głową muru nie przebijesz, brachu! Kogo ty ganiasz głupcze! Brak dziwek na rogu! Gdzie jest twoja ambicja? Ona potrzebuje nie jednego kochanka!... Puść ją kantem, posłuchaj mnie!
— Mówię ci, odknaj się ode mnie, cwaniaku! To wcale nie była Felcia! — wołał w rozpaczy. — Ty mi tylko wmówiłeś, że to ona! Nie jestem wcale pewny tego! — krzyczał Roman, nieświadomy tego, co mówi.
— Masz rację, to nie ta Felcia, za którą ją uważałeś. To jest Felcia, córka tego przeklętego Bryłki, kobieta, która jeszcze nie jednego mężczyznę zgubi!... Nie warto sobie nią głowy zawracać, wierzaj mi!
Roman nie odpowiedział nic. Szedł napozór spokojnie obok przyjaciela. W głowie błądziła wciąż jedna i ta sama myśl: — Zabiję ją i siebie! — Nie warto żyć, kiedy okazuje się, że ten, którego się uważało za najlepszego przyjaciela, jest największym wrogiem! I rzeczywiście obrzydło mu życie tak, że był doprawdy gotów w tej chwili największe głupstwo popełnić. Znał siebie doskonale. Wiedział, że choć nie po raz pierwszy doznaje rozczarowania ze strony kobiety, jednak wystarczy kilka kokieteryjnych gestów jakiejś napotkanej przypadkowo na drodze życia kobiety, aby on popadł całkowicie pod jej władzę. Przypisywał najgorsze swe nieszczęścia kobietom, a jednak czuł się zbyt słaby, by oprzeć się ich pokusom.
Lipek szedł za nim krok w krok. Roman musiał żółć wezbraną w nim na kimś wylać. Inaczej byłby oszalał... Lipek był właśnie tym kozłem ofiarnym. Rozumiał stan psychiczny Romka doskonale. Był prawdziwym przyjacielem. Wołał znosić jego obelżywe słowa, a nawet szturchańce, których mu Roman nie szczędził, aniżeli pozwolić przyjacielowi popełnić nierozważne czyny, za które Roman musiał by potem ciężko pokutować za kratami. Po długich perswazjach Romek zrozumiał wreszcie, że ta kobieta nie warta jest tego, aby nią ręce i sumienie paskudzić.